W jaki sposób rozliczać najem – ryczałtem czy na zasadach ogólnych?

To ostatnie dni na podjęcie decyzji  (i złożenie oświadczenia w urzędzie skarbowym) czy przychody z najmu rozliczać na zasadach ogólnych czy płacąc ryczałt (termin upływa 20 stycznia).  Które rozwiązanie jest korzystniejsze? To zależy. Czytaj dalej W jaki sposób rozliczać najem – ryczałtem czy na zasadach ogólnych?

Wydatki w poszczególnych kategoriach. Wynajmowany lokal użytkowy.

Przy okazji opisywania wydatków firmowych wspomniałem o podnajmowaniu części lokalu użytkowego. W ten sposób mam i siedzibę firmy i dodatkowe środki. Czytaj dalej Wydatki w poszczególnych kategoriach. Wynajmowany lokal użytkowy.

Mieszkanie Plus – czy to się opłaca?

Rząd ogłosił właśnie szczegóły Narodowego Programu Mieszkaniowego, który potocznie nazywany jest Mieszkanie Plus. Wprawdzie nadal mówimy o pewnych założeniach, ale one pozwolą policzyć – opłaca się czy nie? Podstawą obliczeń stanowią ceny rynkowe najmu i kredytów oraz wskazane przez rząd czynsze w nowych mieszkaniach 10 i 20 zł za m2 (12 i 24 zł jeśli chcemy korzystać z opcji wykupu).

Do obliczeń przyjąłem dwie lokalizacje – Warszawa z czynszem maksymalnym 20 zł za m2 i Żyrardów za 10 zł za m2. Identyczne mieszkania na rynku pierwotnym da się kupić za odpowiednio 220 tys. zł i 150 tys. zł. Kto ma gotówkę, z Mieszkania Plus raczej nie skorzysta, dlatego alternatywą jest kredyt. Z kolei najem to najtańsze na rynku mieszkania używane (w Warszawie – Białołęka).  Nawet kupując nowy lokal trzeba liczyć się z koniecznością ponoszenia opłat do wspólnoty mieszkaniowej. Wyniki porównania w tabeli.

 Warszawa Żyrardów
Czynsz Mieszkanie Plus800 zł400 zł
Czynsz rynkowy (najtańsza oferta)1000 zł650 zł
Mieszkanie Plus z opcją wykupu1000 zł480 zł
Kredyt +opłaty do wspólnoty1120 zł 800 zł

Jak widać Mieszkanie Plus będzie opłacalne. Pobije kredyt i najem. Stanie się tak z kilku powodów.

Pierwszym, co pokazuje tabela, są koszty.

Po drugie, nie trzeba mieć wkładu własnego ani ponosić kosztów wykończenia.

Nikt nie wyrzuci nas na bruk.

Można pracować na zlecenie (nie  będzie badana zdolność kredytowa).

W konsekwencji, program to duża szansa dla ubogich i wielodzietnych (preferencje ze względu na dochody i liczbę dzieci). Zwłaszcza w mniejszych miastach wydaje się dla nich być dobrym pomysłem na własne M.

 

Niezależność finansowa względna i bezwzględna.

W powakacyjnych wpisach koncentruje się na temacie niezależności finansowej. Przypomnę, niezależny finansowo jest ktoś, kto nie musi pracować. No dobrze, zapytacie, ale jak długo nie musi pracować? Rok, dwa? Może wcale?

Odpowiedź na te pytania zawiera dzisiejszy post.

Ktoś kto nie jest zmuszony pracować przez pewien ograniczony czas (rok, dwa lata, dziesięć lat) jest względnie niezależny finansowo.

Jeżeli majątek i dochód pasywny pozwoli mu już nigdy nie pracować wtedy mówimy o bezwzględnej niezależności finansowej.

Jakie to ma znaczenie dla przeciętnej osoby, pomoże zrozumieć przykład.

Marek ma 45 lat. Jego rodzina potrzebuje co miesiąc 5000 zł. Właśnie odziedziczył po ciotce mieszkanie w Warszawie warte 500.000 zł, które może wynająć za ok. 2500 zł (netto).  Nie ma innych oszczędności. Czy jest niezależny finansowo? Dochód pasywny  na to nie wskazuje (dochód 2500 zł, wydatki 5000 zł). Może spróbować spieniężyć majątek, zapłaci wtedy podatek, może zmniejszy cenę, załóżmy że dostanie do ręki 400.000 zł. Włożenie tej kwoty na lokatę pozwoli mu na dochód ok. 1000 zł miesięcznie, ale może także podbierać część kapitału.  Będzie w takiej sytuacji względnie niezależny finansowo. Kapitału i odsetek wystarczy mu na ok. 7 lat.   Gdyby potrafił osiągać stopy zwrotu na poziomie 8 %  wydłuży ten okres do prawie 9 lat. Do niezależności bezwzględnej jest mu jeszcze daleko.

Z kolei Ania ma kupione kilka lat temu mieszkanie w Warszawie o podobnej wartości (500.000 zł). Planuje przenieść się do miejsca, gdzie może kupić dwa pokoje za 70 tys. zł, a koszty życia wyniosą ją ok. 1000 zł. Jeśli wynajmie swoje dotychczasowe mieszkanie za 2500 zł, będzie bezwzględnie niezależna finansowo ponieważ wydatki będą mniejsze niż dochody (2500>1000).

Co zatem wpływa na naszą niezależność finansową? Suma majątku oraz dochodów pasywnych, płynność majątku, jak również, a może przede wszystkim styl życia czyli poziom wydatków. Można być milionerem, który nie jest niezależny finansowo, albo posiadać tylko niewielkie oszczędności i niezależność tę osiągnąć. Zawsze patrzmy na lewą (dochody+majątek) i prawą (wydatki) stronę działania. Najczęściej, w tzw. klasie średniej to poziom wydatków nas niszczy. Mamy domy, których utrzymanie kosztuje, kredyty hipoteczne,  hobby, niewielki poziom samowystarczalności. Są ludzie, którzy świadomie żyją inaczej.  Proponuję zajrzeć np. tutaj:  http://kresowazagroda.blogspot.com

Czy potrafisz tak żyć? Wielu z moich znajomych już nie. Ja, stale się staram ograniczać zbędne wydatki, ciągle staram się doskonalić na drodze do niezależności finansowej. W środę opisałem kilka kroków (przeniesienie się do mieszkania, sprzedaż auta, zmiana sposobu ubierania się), które jednak nie doprowadziły do celu. Co więcej mógłbym zrobić?

Zaczynam z poziomu – dochody pasywne 3300 zł, wydatki 6800 zł.

Po pierwsze, tak jak Ania wynieść się poza miasto. Mam dom wakacyjny, który da się przystosować do całorocznego zamieszkania. Oczywiście wybiorę najtańszy sposób ogrzewania (piec zgazowujący drewno). W takiej sytuacji mogę spokojnie pozbyć się domu w mieście.  Odzyskam ok. 450.000 zł  rentę na poziomie 1300 zł i jednocześnie obniżę wydatki o 1200 zł. Będę bliżej wolności finansowej o 2500 zł.  Dochody pasywne wyniosą 4600 zł, a wydatki zmniejszą się do 5600 zł. Ciągle mało.

Po drugie, pozostać przy jednym, tańszym aucie, w dodatku z instalacją gazową. Pomimo konieczności dojazdów wydatki spadną o 600 zł. Nagle przy poziomie dochodów pasywnych 4600 zł, wydatki wyniosą 5000 zł. Jest już blisko.

Po trzecie zrezygnuje z ubezpieczenia zawodowego i pracowniczego. Oszczędzę 250 zł. Dochód nie zmieni się (4600 zł), wydatki spadną do 4750 zł. Muszę wykonać jeszcze jeden krok.  Np. z góry opłacę ostatni rok studiów żony i wyeliminuje miesięczny wydatek 390 zł. Wtedy przy dochodzie 4600 zł, wydatki wyniosą tylko 4360 zł.  Uzyskam bezwzględną wolność finansową. Oczywiście dopóki pracuje nie chcę rezygnować  z przyjemnego domu, położonego blisko pracy, mogę sobie pozwolić na dwa samochody, jednak już sama świadomość, że po kilku cięciach mogę nigdy nie pracować działa kojąco. Wyliczenie to pokazuje jednocześnie jak niewiele dzieli nas czasami od wolności lub zamożności.

 

Opowieści powakacyjne.

Witajcie po wakacjach (moich, Wasze może dopiero się zaczną). Dzisiaj pierwszy dzień w pracy i już wiem, że trudno będzie mi się odnaleźć.

W tym roku pierwszy tydzień spędziłem w górach (o nim ostatnie wpisy), a drugi w domku wakacyjnym na wsi. Ponieważ brak w nim internetu, ostatnio milczałem. Zresztą pochłonęła mnie fala prac porządkowych. Tak więc:

  • w poniedziałek – rozebrałem starą huśtawkę i paliłem ognisko (przy okazji były pieczone ziemniaki),
  • we wtorek  – przygotowałem drewno do palenia (pocięcie suchych gałęzi i zwiezienie ich do drewutni),
  • w środę – kosiłem trawę,
  • w czwartek- pieliłem grządki,
  • w piątek – wyciąłem starą różę i podciąłem drzewka, które rozrosły się przy drodze,
  • w sobotę – zaszpachlowałem pęknięcia tynku (niestety w starym domu pojawiają się regularnie),
  • w niedzielę – otynkowałem połowę ściany.
  • w poniedziałek – nic nie zrobiłem, bo trzeba było się pakować.

W sumie, są to uroki posiadania wiejskiego domku, zawsze trzeba coś zrobić. Z drugiej strony, żadna z tych prac nie zajęła mi więcej niż 6 godzin (a większość znacznie mniej), stąd też miałem sporo czasu na wieczorne refleksje przy kominku. Efektem ich będą kolejne wpisy.

Student w wielkim mieście. Mieszkanie kupować czy wynajmować?

W dzisiejszym wpisie przedstawię alternatywę, przed którą staje grupa zamożniejszych rodziców. Zastanawiają się oni czy dziecku jadącemu na studia do dużego miasta lepiej jest kupić mieszkanie, czy tylko je wynająć. Zobaczmy jak wyglądają twarde liczby, choć nie tylko one. Posłużę się przykładami z mojego miasta, a więc rynku, który znam najlepiej (duże miasto akademickie).

Najpierw zestaw danych. Mieszkanie w tzw. starym budownictwie (bloki z PRL) nadające się na początek dla studenta kosztuje ok. 120-150 tys. (kawalerka) lub ok. 180-200 tys. zł (2 pokoje). Z tego miejsca wszędzie jest blisko (centrum miasta z knajpkami, uczelnia,  dzielnica akademików). Staranny wybór gwarantuje, że nie trzeba korzystać z komunikacji miejskiej (10-15 minut piechotą), co pozwala zaoszczędzić na biletach.  Nowe mieszkanie na obrzeżach kupimy za podobne pieniądze, jeśli zaś chcemy zachować dogodną lokalizację, dopłacimy przynajmniej 10-20%.

Wynajem samodzielnego pokoju w mieszkaniu studenckim to koszt 400 zł (plus symboliczne opłaty za wodę, gaz, prąd i must have – internet z pakietem TV). Jeśli pokój będzie dzielony przez dwie osoby, da się wynająć za 350 zł. Kawalerkę wynajmiemy za 900 zł (nowa ok. 1000 zł), 2 pokoje za 1100-1200 zł (nowe za 1300-1500 zł).

Mając dane wyjściowe, przystępujemy do kalkulacji. Pomijam koszty opłat – zależą od zużycia, a więc będą się różnić tak jak ludzie, dodatkowo są identyczne we własnym i wynajętym. Wynajem, przy standardowym układzie studenckim 3-4 osoby w 2-pokojowym mieszkaniu to koszt 350-400 zł za osobę. Z kolei studenci-burżuje mieszkają w samodzielnych kawalerkach – 900-1000 zł. A alternatywa?

Zakup. Dla uproszczenia założyłem kupno w całości na kredyt (dzisiaj popularne, a od kapitału i tak trzeba naliczyć odsetki). Oczywiście kredyt biorą rodzice, bo student nie dysponuje zdolnością kredytową. Takie założenie czyni tytułowe pytanie teoretycznym dla wielu osób. Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszym jest brak zdolności kredytowej wśród czterdziestolatków (własne kredyty). Drugim  – niesamodzielność studenta (trudno mu zaufać). Trzecim  – posiadanie rodziny w mieście studenckim, która przechowa przyszłego magistra. Ale wracajmy do tych, którzy faktycznie o tym myślą. Koszt pieniądza (rata kredytu) wyniesie dla używanej kawalerki w „studenckiej” lokalizacji ok. 600-700 zł, dla dwóch pokoi już 900-1000 zł. Nowy lokal będzie odpowiednio droższy (10-20%).  Własne mieszkanie to i opłaty czynszowe. Trzeba się liczyć, że w kawalerce to ok. 150 zł (budownictwo „bezczynszowe” 100 zł), a w 2 pokojach 200-250 zł („bezczynszowe” 150 zł). Do czego dochodzimy? Dodając dwa składniki (czynsz, rata) otrzymujemy następujący koszt zakupu i utrzymania:

  • kawalerka- 750-850 zł (nowa podobnie),
  • 2 pokoje, jeśli używane to 900-1250 zł, nowe do 1350 zł.

Ceny wynajmu podobnego lokalu są praktycznie identyczne. Z jednym zastrzeżeniem. Aby osiągnąć porównywalność warunków i cen, student musi dobrać współlokatorów, lub w wersji „lux” pozostać samodzielnie w kawalerce. Po 5 latach (zakładam studia magisterskie skończone bez potknięć) dziecko ma za sobą 1/6 czasu spłaty standardowego kredytu i własny dach nad głową na początek. Dalej mieszkanie można wynajmować lub sprzedać. To argumenty za. A przeciw?

Wielu rodziców nie zna miasta. Kierując się ceną wpada w pułapkę taniej i  słabej lokalizacji. Takie mieszkania trudno sprzedać lub wynająć. Są to utopione pieniądze. Obawa przed takim scenariuszem skłania do wynajmu.

Nie wiadomo, czy przyszły magister znajdzie w tym mieście pracę. Nie mówimy o Warszawie (sporo wyższe koszty), ale bezrobocie wśród absolwentów jest niepokojąco wysokie. Do tego dochodzą bezpłatne staże i umowy śmieciowe. Jeśli trzeba się przenieść, to wynajęte mieszkanie po prostu opuszczamy, z własnym już nie będzie tak łatwo.

Kredyt oznacza konieczność stabilnej sytuacji. Nikt nie zdecyduje się na niego, mając niewielkie pieniądze, lub pracę, której w każdej chwili może nie być. Wtedy też  warto wynajmować.

I na koniec najbardziej oczywisty powód – brak (gotówki) pieniędzy na zakup lub zdolności kredytowej. W takiej sytuacji nie ma alternatyw. Wynajem to jedyna opcja.

Podsumowując, wynajem i zakup wychodzą podobnie finansowo. Po pięciu latach mamy spłaconą część kredytu (niewielką), a dziecko własne mieszkanie. Skoro jest tak pięknie, to dlaczego wielu rodziców wybiera wariant drugi – wynajem? Odpowiedź mieści się w jednym z przywołanych powodów (brak pracy dla absolwentów, stabilności sytuacji rodziców, zdolności kredytowej/gotówki).

 

 

 

Czy przeciętną rodzinę stać na nowy samochód?

Pomysł na tytułowy wpis pojawił się, kiedy podczas mojej ostatniej choroby podczytywałem  ulubione forum o oszczędzaniu. Osoba o przeciętnych dochodach (ok. 6 tys. miesięcznie na rodzinę) dziwiła się dlaczego tak ciężko się żyje z kredytami na głowie (hipoteczny i samochodowy). Nijak nie potrafiła zrozumieć, że wydając na spłatę kredytu 50%  dochodu nagle tak na prawdę żyje za jedną pensję. I jak to mówił bohater bajki – kończy się rumakowanie.

No właśnie, czy rodzinę z przeciętnym dochodem stać na nowe auto?

Dokonując analizy, czynię następując założenia. Samochód jest całkiem przeciętny (klasa kompakt, podstawowy silnik), czyli cena nie przekroczy 60 tys. i raczej nie wystarczy na diesla. Rodzina ma oszczędności (przynajmniej 20% na wkład własny lub zakup całkowicie za gotówkę). Alternatywą jest rozejrzenie się za autem używanym.  Zaczynamy.

Aby zastanowić się – stać nas czy nie – trzeba znać realne koszty. Składają się na nie: paliwo, ubezpieczenie, przegląd, naprawy, to oczywiste. Ja dodaje jeszcze koszty kredytu, utratę wartości i ewentualnie nieuzyskane odsetki.

Koszt paliwa zależy od rocznych przebiegów. Ja zakładam około 1000 km miesięcznie. Przy obecnych cenach benzyny (ok. 4,4 zł/l) trzeba być przygotowanym na ok. 310 zł miesięcznie.

Ubezpieczenie to pochodna miejsca zamieszkania i często posiadanych zniżek.  Sądzę, że wystarczy  130 zł miesięcznie (jednorazowy roczny wydatek 1600 zł), przy założonej przez nas wartości samochodu.

Pierwsze przeglądy nie są drogie. Zmieścimy się w ok. 60 zł miesięcznie (jednorazowy wydatek ok. 700 zł).

Na naprawy teoretycznie nie wydamy. Ale przecież trzeba kupić opony (w tym zimowe), wycieraczki. Zużywają się części eksploatacyjne. Przyjąłem realny koszt 50 zł miesięcznie.

Podsumowując, przeciętna osoba powie – stać mnie – to tylko 550 zł miesięcznie. Co więcej auto używane wcale nie będzie  tańsze (chyba że założymy gaz). Za paliwo zapłacimy podobnie (310 zł), za ubezpieczenie niewiele taniej – 100 zł, przegląd w stacji nieautoryzowanej ok. 40 zł. Tylko naprawy zależą od szczęścia i wyboru konkretnego egzemplarza. Skoro jednak to prosty silnik benzynowy, nie powinno być drożej niż 100 zł miesięcznie. Razem używany samochód będzie kosztował, według zdania przeciętnej osoby ok. 550 zł, czyli tyle samo co nowy. Skoro tyle samo, to po co przepłacać?

Niestety to tylko pozory. Jeśli mamy gotówkę, to musimy ją wydać. Tracimy w ten sposób przyszłe odsetki. Różnica pomiędzy nowym a używanym autem (30.000 zł) to ok. 900 zł rocznie (75 zł miesięcznie) nieuzyskanych odsetek. Dochodzi jeszcze utrata wartości. Nowy wóz, kupowany na 5 lat, stracił połowę początkowej ceny – 30.000 zł (co oznacza 6000 zł rocznie i 500 miesięcznie). Używany też zmniejszy wartość o połowę, ale to tylko 250 zł. Zatem, nawet jeśli dysponujemy oszczędnościami, koszt samochodu salonowego wyniesie 1200 zł (550 zł +150 zł + 500 zł), a używanego tylko 875 zł (550 zł + 75 zł +250 zł).

Zakup na kredyt zmienia tę proporcję jeszcze bardziej, o dodatkowe 150 zł miesięcznie. Wtedy zamiast 1500 zł zł mamy koszt ok. 1000 zł. I nagle okazuje się, że utrzymanie samochodu zabiera 1/4 dochodu. Czy przeciętną rodzinę na to stać? Jeśli zrezygnuje z oszczędzania i ma mieszkanie kupione za gotówkę – może tak. Czy warto? Nie sądzę.  Oczywiście, nawet ten 1000 zł to nie koniec drogi. Można kwotę tę jeszcze zmniejszyć (co jednak powodowałoby porównanie dwóch zupełnie różnych aut). O tym jutro.

 

Siedlisko na wsi, czy wyjazdy na wakacje? Analiza ekonomiczna.

Zakończony długi weekend skłonił wiele osób do rozważań, czy nie warto byłoby mieć swojego własnego małego gniazdka na wsi, do którego można pojechać w każdej chwili – krótko mówiąc domku wakacyjnego zwanego też z rosyjska daczą.

Domek taki położony w atrakcyjnej turystycznie okolicy, gdzieś nad wodą lub blisko lasu zapewniałby wypoczynek w weekendy i wakacje.  Czy to się jednak opłaca? Policzmy.

Od 1 maja istnieją poważne problemy z kupieniem tzw. siedliska tj. działki z domem na wsi. Dlaczego? Przepisy dotyczące obrotu ziemią rolną ograniczyły możliwość nabycia przez nie-rolników  do działek o powierzchni do 6000 m2. Takich  nieruchomości jest bardzo mało. Oczywiście ich ceny zaraz pójdą w górę. Pozostają działki przeznaczone na cele nierolne czyli turystyczne. Ale ograniczając się do cen. Goła działka (kawałek pola) o powierzchni ok. 0,5 ha będzie kosztowała nie mniej niż 20 tys. zł, zabudowana niewielkim domkiem nie wymagającym natychmiastowego remontu już ok. 100 tys. Z kolei domek za 50 tys.  najprawdopodobniej wymaga natychmiastowego remontu. Przyjmijmy zatem cenę 100 tys. zł przeciętnie i przynajmniej dwa razy tyle w miejscu atrakcyjnym turystycznie (znane jezioro, góry, morze).  Nie wiedziałeś, że aż tyle? Niestety tak jest. Pojawia się pierwszy problem – skąd wziąć takie pieniądze? Trzeba je albo wyjąć z konta (ten kto może), albo pożyczyć. Roczny koszt to 3-5% wartości (3000-10.000 zł). W lepszej sytuacji są ci, którzy domek dostali, ale i oni mogliby go sprzedać i pieniądze wykorzystać w inny sposób.

Następnie co miesiąc trzeba ponosić koszty utrzymania (drobne remonty, woda, prąd, śmieci, rośliny) – obliczam je według własnych doświadczeń na nie mniej niż 2000-3000 zł rocznie.

Razem rocznie wydamy 5.000 do 13.000 zł. Jaka jest alternatywa? Wynajmować. Domek wiejski wynajmiemy za 80 zł za dobę, w atrakcyjnej miejscowości zapłacimy ok. 200-300 zł w zależności od pory roku (w wakacje najwięcej) i długości pobytu.  Czyli możemy sobie pozwolić na maksymalnie 40-60 dni wynajmu. To dwutygodniowy urlop i jeszcze od 12 do 22 weekendów. Możemy je spędzać zawsze w innym miejscu.

To wyliczenie może wyglądać inaczej jeśli dokonamy zakupu w kurorcie i będziemy wynajmować. Tylko, że wtedy … sami nie możemy korzystać z domku.

Podsumowując, opłacalność wygląda słabo.

Czy warto starać się o działkę w rodzinnych ogrodach działkowych?

W latach osiemdziesiątych pracownicze (obecnie rodzinne) ogrody działkowe przeżywały renesans. Były to bowiem dostępne dla wszystkich niewielkie nieruchomości położone blisko centrów miast. Brak własności nikogo nie przerażał – w socjaliźmie nawet mieszkania były spółdzielcze, a prawa do działki pozbawiano zupełnie wyjątkowo.

Potem lata 90-te i renesans prywatnej własności, zepchnęły działkowców do defensywny. Atak przypuściły też samorządy, które ostrzyły sobie zęby na cenne grunty. Działki stały się synonimem reliktu PRL-u i opcją dla nieudaczników (tych których nie stać na „prawdziwą” własność).  Dlatego moje pytanie może brzmieć nieco przekornie?

Odpowiedź jednak jest krótka. Jeśli możesz znaleźć działkę blisko swojego domu, za rozsądne odstępne (2-3 tys.), lubisz pracę w ziemi, a nie możesz (bądź nie chcesz) uzyskiwać własności (np. ze względów finansowych), to opcja jest dla Ciebie. Jeśli jednak ogródek przeraża Cię ogromem prac, masz różne zajęcia od rana do wieczora, to porzuć ten pomysł jak najszybciej.

Tyle o kwestiach nastawienia. Teraz, jako oszczędny milioner, napiszę co nieco o aspekcie finansowym.

Działki w ROD są tanie. Płaci się tylko za altanę i nasadzenia. Koszt jest niewielki (2-5 tys. zł). Żeby kupić grunt podobnej wielkości (300 m2) w dużym mieście trzeba wydać około 100 tys. zł i dodatkowo go ogrodzić, zagospodarować. To przemawia za działkami.

Z kolei własny kawałek pola pod miastem, rodzi kolejne ograniczenia. Po pierwsze, nie ma tam działek kilkusetmetrowych a 10 razy większe. Po drugie trzeba dojeżdżać. Co prawda wydamy już tylko 20-30 tys. zł, ale sporą  kwotę (np. 800 zł rocznie przy 40 wyjazdach) pochłonie benzyna do auta. Tutaj, działki wychodzą na plus.

Własne warzywa i owoce dają ulgę domowym budżetom. Z 200 m2 można zebrać 150 kg warzyw, co pozwoli na oszczędność w wydatkach ok. 600 zł.  Koszt ich wyprodukowania wyniesie ok. 100-150 zł. Jeśli zsumujemy zyski i koszty, będzie to wyglądało następująco:

Zysk – 600 zł (warzywa w cenach „sklepowych”),

Koszty – 350 zł (w tym 150 zł koszt produkcji, 200 zł utrzymanie działki).

Będziemy do przodu o 250 zł. Jest to suma, która równa się 4 godzinom pracy miesięcznie na umowie śmieciowej. Przy średniej pensji będzie to niespełna 1,5 godziny.

I tutaj wracamy do punktu wyjścia. Praca i relaks w ogródku działkowym mają wartość dla kogoś, kto to lubi. Dla przeciwnika „grzebania się w ziemi” lepiej znaleźć sobie dodatkowe płatne zajęcie na 7 godzin tygodniowo (tyle zajmie praca na działce). Efekt finansowy z pewnością będzie lepszy.