Życie bez samochodu. Raport po tygodniu.

Już pierwszy tydzień, jak sygnalizowałem w komentarzu, przebiegał z problemami. Z dwóch powodów: pogody i firmy.

Praktycznie od 1-go spadły temperatury – z 10-12 st. C. rano zrobiło się 7-8. Zamiast dżinsów i marynarki musiałem założyć grubą bluzę i płaszcz. Potem doszedł deszcz. Niby norma w październiku, ale spacer nawet podczas mżawki nie należy do najprzyjemniejszych (zwłaszcza, gdy ranek jest chłodny). 20 minut do pracy, jakoś dało się przejść, przy 40-stu trzeba było zaciskać zęby (i liczyć, że nie skończy się przeziębieniem). Jednocześnie pochorowali mi się żona i najmłodszy syn, więc odpadł temat wożenia na zajęcia dodatkowe. Na pogodę nie mamy wpływu i ona staje się pierwszym argumentem za własnym wozem. W nieprzyjaznym środowisku przebywamy najkrócej, jak się da, w moim przypadku z parkingu muszę przejść:

  • pod domem – 15 m,
  • w pracy – 50 m.

Stąd większość znanych mi osób dojeżdża samochodem.

A firma? No cóż, tu chcę być uczciwy, najbardziej, jak się da. I powiem wprost. Nie potrafiłem prowadzić dg bez auta. Już 4-go wypadło mi spotkanie w sąsiednim mieście (20 km). Miałem być na 10-tą. Autem – 30 minut. Autobusem – 1,5 h (albo dwie przesiadki lokalnym, albo na dworzec i przejazd tam, do tego dotarcie na miejsce spotkania). Pomnóżmy to przez 2 (1 h kontra 3h), dodajmy deszcz. I nie ma to najmniejszego sensu. Dlatego nie znam właściciela firmy, który obywał się bez samochodu. Sam się złamałem, ponieważ korzystanie w tych warunkach z komunikacji miejskiej i międzymiastowej, dramatycznie zmienia obraz rzeczy. 2 niepłatne godziny ekstra – tak się nie da zarabiać.

Ten tydzień zaczyna się nieco inaczej. Planuję 3 dni pracy zdalnej na wsi. Tam daję radę dojechać pociągiem. Ale znowu w piątek mam spotkanie biznesowe – tym razem 90 km dalej. Albo 1,5 h własnym autem albo 3 h bujania się. I wiem co wybiorę.

Po tygodniu znam już wnioski i kończę eksperyment. Przyznaję się do porażki.

Singiel i bezdzietna para pracująca na etacie w mieście – da radę żyć bez auta prywatnego. Rodziny z dziećmi, mieszkańcy wsi, właściciele firm – zupełnie nie. Świat bez samochodów oznacza dłuższe podróże, mniejsze dochody i całe mnóstwo trudności. Żadna, nawet najlepsza komunikacja publiczna tego nie załatwi, ponieważ pociągiem to ja sobie mogę jechać do Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Szczecina i nawet zawodowo – robię to, natomiast świat małych miasteczek, wsi okazuje się zupełnie odcięty. Jeszcze raz podam Wam przykłady:

  • wyjazd weekendowy do Kazimierza Dolnego – autem 55 minut w jedną stronę od drzwi do drzwi. Autobus? 20 minut (po mieście) i 1h 10 minut (bus w trasie), do tego 10 minut spaceru u celu. Razem 1h 40 minut kontra 55 minut. Prawie 2 razy dłużej. Do tego bilet kosztuje 30 zł. Przy dystansie ok.100 km w obie strony, auto wyjdzie taniej już przy dwóch osobach (lub moim elektryku solo). No i ostatni kurs jest o 18, , a w ciągu dnia co ca. 2 godziny (dość nieregularnie).
  • dojazd w tygodniu do mojej pracy ze wsi – autem 40 minut w jedną stronę. Pociągiem wyglądałoby to tak: 2,5 km na dworzec ze domu (rower, hulajnoga elektryczna – w deszczu, śniegu – nierealne) – 10 minut, 30 minut pociągiem, 12 minut w mieście hulajnogą lub 20 minut autobusem, plus 7 minut czekania. Razem 40 minut kontra 59 minut. I tak nieźle. No i połączenia (na razie – bo PKP lubi zmiany) mam takie, że wszystko ładnie się składa. W lecie. Dlatego kończę miesiąc bez auta po… tygodniu.

Prezes ZUS o emeryturze i wieku emerytalnym. Kolejna porcja bajek.

Tematowi emerytury poświęciłem już dziesiątki wpisów. Warto, ponieważ mówimy o jednej z najważniejszych zdobyczy „państwa dobrobytu.” Staram się też prostować medialne bajki, nawet jeśli powtarza je sam Prezes ZUS w wywiadzie dla Faktu.

Ostatnio Zdzisław Derdziuk uaktywnił się, a jego mądrości powtarza cały net. Przykład macie tutaj: https://businessinsider.com.pl/wiadomosci/prezes-zus-wprost-o-wieku-emerytalnym-zostal-nieslusznie-obnizony/1ng7ez2 . Bierzmy się zatem z kopyta za prostowanie tych historii.

Bajka nr 1. Obecna sytuacja wymaga edukacji społeczeństwa na temat zależności między wysokością składek a przyszłą emeryturą.

A może nie bajka? No w połowie. Tzn. prawdziwe jest wprowadzenie „Warto uświadamiać społeczeństwu” a zależność między wysokością składek a przyszłą emeryturą, przedstawia się inaczej. Służę.

Otóż, wcale nie trzeba mieć wysokich składek aby otrzymać wysoką emeryturę. Wystarczy załapać się do mundurówki, zostać sędzią, prokuratorem, górnikiem czyli wyjść z systemu powszechnego do uprzywilejowanego. Proste.

Co więcej, nie istnieje żadna zależność pomiędzy wysokością składek a emeryturą nawet w systemie składkowym. Przykład pierwszy – rolnicy. A reszta jest historią. Wysokość naszej przyszłej emerytury zależy od:

  • arbitralnych tabel dożycia ZUS w chwili przejścia,
  • podobnie kształtowanych współczynników waloryzacji,
  • miesiąca i roku rozpoczęcia pobierania świadczenia,
  • płci,
  • systemu – już dzisiaj są trzy: stary, nowy, i nowy+OFE.
  • a wreszcie – widzimisię polityków, wiecznie dłubiących w każdym aspekcie,
  • aktualnie zbieranych składek.

Na żadną z nich nie mamy wpływu.

A teraz przykłady.

Moja kuzynka ma 62 lata i dobrą od kilkunastu lat pensję (ok. 20k brutto, 14 k netto). Nie urodziła wielu dzieci, trochę chorowała, studiowała (czyli ma 38 lat składkowych i 5 bezskładkowych) itp. Wiecie ile ZUS wyliczył jej emerytury? 5100 brutto, czyli ok. 4600 zł „na rękę” – ok. 1/3 ostatniej pensji. Dlaczego? Nie wiem. Mnie po 25 latach składkowych i 5 bezskładkowych wyszłoby (wzór w ustawie) 5900 zł brutto … renty. Widzicie logikę? Ja nie. Znam osoby (kobiety) , które po 40 latach składkowych i 5 bezskładkowych mają 2100 zł emerytury netto (pensja 60-100% średniej). Inne zarabiając od 70% więcej dostają 7100 z (czyli 3,5 raza więcej)ł. Powód – 6 z 7 wymienionych wyżej (płeć ta sama). Liczenie na uczciwość państwa – wielka naiwność. Możemy popracować 2 lata dłużej, w tym czasie zmienią się zasady i dostaniemy nawet mniej albo śladowo więcej.

Bajka nr 2. Trzeba jednak uświadamiać ludziom, że powinni pracować dłużej, nawet jeśli nie ma przymusu administracyjnego.

Długa praca oznacza jedno – krótsze pobieranie emerytury, a może, w wielu zwłaszcza męskich wypadkach, śmierć przed tzw. starczą rentą (takiego pojęcia używano sto lat temu). Uciekają nam też lata największej sprawności. Zamiast zysku – strata. Kolejny przykład z mojej pracy. Koleżanka, nazywam ją A. ma obecnie 64 lata. W 2020 r. przeszła na emeryturę, ale postanowiła dalej pracować, w 2023 r. była na zwolnieniu 6m (kręgosłup), w 2024 r. 3 m (komplikacje po operacji nogi) i teraz ma wprawdzie wyższe świadczenie (chociaż za czas L4 składek nie odprowadzano), ale jest kaleką, porusza się o kulach. Warto było?

Jak widać powyżej – nieprawda, że powinno się pracować dłużej. Długa praca kalkuluje się wąskiej grupie. Już wyjaśniam. Dla ludzi względnie młodych ważniejsze jest jednak coś innego – 70% dzisiejszych 30-40 latków dostanie emeryturę minimalną. Na więcej mogą liczyć tylko ci, którzy przekraczali średnią krajową. Taki los czeka większość prowadzących JDG oraz wszystkich poniżej średniej krajowej. W tej liczbie znajduje się moja żona. Czy popracuje do 67 r.ż. czy do ustawowej sześćdziesiątki – czeka ją państwowe minimum. Trochę lepiej wygląda „męska sprawa”, ale przyczyny leżą zupełnie na innych polach (wcześniejsze rozpoczęcie pracy, brak zwolnień na dzieci, więcej pracy=wyższe pensje).

Generalnie – pracowaniu do 70-tki sprzeciwia się też doświadczenie obecnych emerytów. Dokładając kilka (4-5 lat) zyskiwali 10%. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć w bajkę 1. Państwo administracyjnie reguluje wypłaty, aby nie ponosić wysokich kosztów.

Bajka nr 3. Kobieta dzisiaj odchodzi w 60. roku życia na emeryturę, żyje na niej jeszcze średnio 22 lata. Jeśli pracowała od 23. roku życia, skończyła studia, to ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie.

Prezesie Derdziuk – kobieta żyje 82 lata …. statystycznie. Średnią podnoszą osoby długowieczne. Proszę pokazać medianę. To raz.

Dwa – kobieta zasadniczo przeżywa swojego męża (mężczyźni żyją kilka lat dłużej) i może przejść na jego emeryturę. Stąd bez sensowne wydaje się pompowanie własnej… skoro z niej nie skorzystają, lub zrobią to krótko. Podam własny przykład. Emerytura prognozowana mojej żony – minimalna, a moja – ok. 11.000 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza, bo nominalnie 17k). Jesteśmy praktycznie równolatkami. Przez pierwsze 15 lat nie musi się o nic martwić. 5 lat (do jej i swojego 65 r.ż.) powinienem jeszcze pracować (i zarabiać dobrze). Kasy wystarczy. Potem przez 10 lat (śmierć mężczyzny – statystycznie 75 lat) dalej nie zginiemy z głodu (moja emerytura 11k). Następnie, w ostatnich jej latach dostanie 80% mojej emerytury – czyli 8800 zł. A co by było, gdybym umarł w wieku 65 lat? Dostanie te 8800 już wtedy. Czyli co się nie będzie działo, jej 1780 zł (najniższa emerytura) wygląda śmiesznie. Pamiętacie moją uwagę o „niewolnictwie mężczyzn”? Facet dłużej pracuje, szybciej umiera i jeszcze kobieta (dobrze jeśli ukochana) korzysta po śmierci z jego pracy.

Trzy – skąd przeświadczenie, że kobieta „ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie”? Przecież, do diaska, składała 37 lat (od 23 r. ż do 60 r. ż.). Nie każda zarabia śmiesznie mało. Nie każda rodzi dzieci. Na to pytanie odpowiemy sobie za chwilę.

Najważniejsze – Państwo okrada nas, wymuszając składki.

Weźmy tę statystyczną kobietę, obecnie ma 60 lat. Najpierw okradał ją PRL, potem RP. Indywidualne składki (choć nadal tylko zapisy na koncie), zaczęto ewidencjonować w 1999 r. Dlatego za wcześniejsze okresy naliczano kapitał początkowy. Załóżmy, że przez te 25 lat kobieta zarabiała średnią krajową, a państwo kasowało od niej 20% w formie składki emerytalnej. W 1999 r. – 4 tys. zł. W 2000 r. – 4600 zł, w 2001 r. 4900 zł, w 2002 r. 5000 zł, w 2003 r. – 5200 zł, w 2004 r. 5400 zł. itd. Co działoby się, gdyby te 29.100 zł kobieta w 2005 r. zamieniła na nieruchomości? Doskonale to wiem. Kupiłem wtedy działkę za 3000 zł (z opłatami 3800 zł). Dzisiaj byłaby warta (jako już budowlana) – 100.000 zł. A teraz pomnóżmy zainwestowaną kwotę x 7,5 (jak 29.100 zł ma się do 3800 zł). Uzyskujemy dzisiejszą wartość 750 tys. zł. ZUS nam tyle nie da. A inne obliczenia? W 2003 r. moja ciotka kupiła kilka ha ziemi w cenie 8000 zł/ha. Płaciła drogo, bo chciała nie mieć sąsiada. Suma wydana 24 tys. zł. Wartość dzisiejsza – 350 tys. zł (a dochodzi jeszcze zysk z dzierżawy). Jak ten mnożnik x14 ma się do śmiesznej waloryzacji ZUS w tym okresie? Wniosek – w ZUS-ie emeryt uzyskiwał śmieszne stopy zwrotu, bo gdyby wybrał mało ryzykowną ziemię rolną dzisiaj, po 20 latach, miałby 14 razy zainwestowaną sumę (z czynszem nawet 16-17 razy), spekulując na odrolnienie – 25 razy, a dzięki waloryzacji ZUS – może 3 razy (patrząc na stosunek minimalnej emerytury z 2004 r. i 2024 r.). I na tym polega rozmiar tego wałka. Dokonując samodzielnej lokaty środków odpowiadających składce emerytalnej da się osiągnąć daleko lepsze wyniki.

Żeby zobrazować to „na przyszłość” znowu policzę na swoim przykładzie. Do emerytury mam 17 lat, na koncie ZUS, subkoncie ok. 700 tys. zł. W OFE jeszcze 135 tys. zł. Do 65 r. ż odłożę wg metodologii ZUS, po waloryzacjach, przejęciu środków z OFE ok. niecałe 4 mln zł, a co roku dopłacać będę 50% średniej krajowej (20% składek x 250% średniej jako podstawa) czyli na dzisiaj 20.000 zł. I policzmy.

Samo odkładanie na 8,5% kwoty 20.000 zł daje 868 tys. zł (bez waloryzacji inflacją – wg dzisiejszej wartości – jeśli chciałbym ją uwzględnić – 2 razy tyle czyli 1,7 mln). Do tego dochodzi procent składany od zgromadzonych już dziś 835 tys. zł (suma podwoi się po 8,5 roku, jeśli osiągnę 8,5 % rok), a mamy 18 lat składania, więc zrobi się 3,6 mln zł. W sumie zbiorę sporo więcej niż w ZUS-ie (miało być 3,9 mln) bo 5,3 mln. Nie to jest jednak najważniejsze.

ZUS wypłacić mi miał 17 tys. zł emerytury (nominalnie) czyli ca 200 tys. zł rocznie. To same, niskie odsetki od 3,9 mln zł (ca.5%). A gdzie kapitał? ZUS go ukradnie, wrzucając do wspólnego kotła. Co stałoby się z kasą, gdybym gromadził ją sam i na emeryturze osiągał realne wyniki (same odsetki)?

  1. Lokując sensownie (obligacje korporacyjne 8,5% netto) – 450 tys. zł/rok.
  2. Lokując agresywnie (akcje kupowane na dołkach, sprzedawane na spadkach – 12%) – 636 tys. zł/rok.
  3. Lokując spekulacyjnie (20%) – 1 mln 60 tys. zł/rok.

Wypłacając sobie od 37 do 78 tys. zł miesięcznie, zamiast 17 tys. zł z ZUS, zostawiłbym spadkobiercom kapitał 5,3 mln zł.

A gdybym, jak w ZUS, zjadał również kapitał?

No cóż, wtedy dokładałbym jeszcze (przez statystyczne męskie dożycie od 65 do 75 r. ż) jakieś 25 tys. zł/miesiąc.

Podsumujmy emeryturę:

  • ZUS – 17 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty sensowne i ostrożne 62 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty agresywne – 88 tys. zł/miesiąc,
  • własne lokaty spekulacyjne 103 tys. zł/miesiąc.

Widzi Pan te liczby, Panie Derdziuk? Dalej nagania Pan na zaufanie ZUSowi?

Feministyczne spojrzenie na finanse domowe. To nie może się udać. Oraz riposta młodego pokolenia.

Jakiś czas temu przeczytałem artykuł w portalu Gazeta.pl, który mógłby się ukazać w każdym medium popularnym. Traktował o finansach w związku, a był wywiadem ze specjalistką od komunikacji, współautorką książki napisanej z byłą Jana Kulczyka. Generalnie opierał się na kiepsko maskowanej tezie – także w tej sferze zawsze winien facet – jeżeli wydaje pieniądze na przyjemności jest rozrzutny, trzyma na koncie – sknera. Jeśli kobieta przepieprza pół pensji na operacje i ciuchy tzn. chciała się mężowi podobać a on „nie przedyskutował” (dosłownie tak powiedziała), że powinno być inaczej (jakby do dyskusji wystarczyła jedna osoba). Gdy kobieta ma dzieci z poprzednich związków – facet ma je utrzymać, jeśli dzieci należą do niego (alimenty) – płaci ze swojej puli. Mężczyzna regulujący wszystkie rachunki odbiera kobiecie samodzielność, umieszcza ją w złotej klatce, bo ona nie wie jakie są koszty i z jego winy nie radzi sobie sama. Itd., itp. Generalnie, jedna wielka popieprzona aberracja. Gdyby ktoś trzymał się tych rad – przepis na katastrofę np. danie dostępu osobie uzależnionej do wspólnego konta i wszystkich oszczędności. A dzisiaj coraz więcej kobiet pozostaje uzależnionych: nie tylko od zakupów, zabiegów beauty, ale i zwyczajnie, od wódy. Finanse wg feministek mają wyglądać tak: zarobki są wspólne, wydatki wspólne, chociaż rzadko kiedy równe. Czyli ona swoją pensję na przyjemności, on ma utrzymać mieszkanie. Ona płaci za jedzenie, on za resztę – częsty podział, oznaczający, że ona wydaje dajmy na wspólne 1500 zł, a on 7000 zł, co nawet przy dysproporcji dochodu działa na niekorzyść faceta, zwłaszcza jeśli płaci alimenty na dzieci z poprzedniego związku).

I tutaj wchodzą mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ubrani na biało. Rozmawiałem na ten temat z synami i teraz metoda jest prosta. Opiera się na dwóch filarach:

  1. jak najmniej zobowiązań (czyli zero ślubu i wspólnoty majątkowej),
  2. płacimy po połowie.

I szach-mat specjalistki ds. kreowania wizerunku, zajmujące się finansami. Guzik młodym zrobicie (a starzy, jak moi rówieśnicy-single, też zaczęli stosować te proste recepty). Skończyło się „więcej zarabiasz, więcej dajesz”. Już pokazuję jak wygląda praktyka.

Zamieszkujemy razem, chłop zarabia 7000 zł netto, kobieta 4000 zł netto. Wspólne wydatki to: czynsz i media 1000 zł (własne mieszkanie), jedzenie, chemia -2000 zł – razem 3000 zł. Oboje 1-go przelewają po 1500 zł na wspólne konto, z którego kupuje się jedzenie i płaci za mieszkanie. Resztę zachowują dla siebie. Każdy utrzymuje własne auto (kobiety zazwyczaj nie stać), płaci za swoje wakacje (znowu na podobnej zasadzie – jedziemy na urlop za 5000 zł, wpłacamy po 2500 zł), ubrania, przyjemności, potrzeby. I mamy sytuację, w której on dysponuje kwotą 5500 zł nadwyżki (robi z nią co chce, przepuszcza, oszczędza, inwestuje), a ona tylko 2500 zł.

Gdyby mieli psa – do wspólnych wydatków liczy się pies, przy dziecku – dziecko. No i teraz popatrzmy. Niech dziecko kosztuje 2000 zł, a pies 300 zł. Wspólny budżet puchnie do 5300 zł (2000 życie, 1000 zł dach nad głową, 2000 zł dziecko, 300 zł pies). Każde wpłaca na wspólne konto 2650 zł. Jemu zostaje nadal 4350 zł, jej 1350 zł. I z tej kwoty ma wystarczyć na wakacje i przyjemności. Gdzie kasa na zakupoholizm i inne -izmy? Zniknęła. Argument pozostaje prosty – ludzie są dorośli, odpowiedzialni, gdyby się rozeszli – za taką samą kwotę będą się utrzymywać samotnie (z pominięciem mieszkania, które często należy do mężczyzny).

Ba, nawet w moim pokoleniu, skończył się czas „ciepłych misiów”. Literalnie wszyscy znani mi, nieżle sytuowani single koło pięćdziesiątki (a to oznacza miesięczne dochody minimum 10.000 zł netto), żyją w luźnych związkach z podobnymi sobie kobietami, tzn. każde w swoim domu/mieszkaniu, ze swoim samochodem, zrzucają się na wakacje (no czasami facet płaci więcej, bo np. jadą jego autem i nie wymaga zwrotu za paliwo czy autostrady, albo funduje w knajpie). Stać ich i na alimenty, i na przyjemności. Nie żyją za 500 zł miesięcznie, a i tak „wydatki core” czyli dach nad głową, jedzenie, auto – kosztują ich 3000 zł. Dla kogoś, kto zarabia 10k i płaci jeszcze 2k alimentów (już niedługo, bo dzieci rosną), na resztę zostaje 5 k. Dla lepiej zarabiającego (20k), z 3k alimentów, 5k raty kredytu na dom i samochód, nawet 9k jeszcze można swobodnie dysponować. A kobiety? No cóż. Niech dostaną nawet te 2 k alimentów, 1.6k 500+ i 5k własnej pensji. Mają 8.6 k. No, ale muszą utrzymać siebie, dom, małe auto (2,5k), dwójkę dzieci dzieci (4k), i na ciuchy przyjemności całej trójki zostaje im 2.1k. Cieniutko.

Dlaczego tak się dzieje? Akcja rodzi reakcję. Kobiety zaczęły opowiadać „jesteśmy niezależne”, faceci zażądali dowodu. Kobiety wymiksowywały się z rodziny, faceci następnym razem dali palec, zamiast całą rękę. Jeśli weźmiemy pod uwagę „poważne” powody rozwodów (tzn. zdradę, nałogi a nie „wypaliliśmy się”) przyczyny leżą w 70% po stronie babek (i tyle samo wnosi pozwy). Dokładnie. W grupie singli, o której mówię (liczy 7. wykształconych, zadbanych, dobrze sytuowanych facetów) powodem rozwodu były:

  • 5 przypadów romans żony,
  • 1 przypadek romans męża i jednoczesny romans żony,
  • 1 przypadek – nałóg męża.

Do tego dochodzi kolejna liczba.Z tych 7 facetów 5 ma utrudniany kontakt ze swoimi dziećmi (jeden de facto je wychowuje, bo kobieta postanowiła realizować się z przyczyną rozpadu małżeństwa), a 3 nie widzi ich w ogóle. Czyli 1 z 7 zachował z eksią normalne stosunki po rozwodzie. Następnym razem, chłopaki nie chcą popełnić błędu, wyciągnęli wnioski z przeszłości. Widzą to też ich synowie, i koledzy ich synów. Pojęli starą prawdę – najdroższy seks jest w małżeństwie. W przypadkach zdrowych rodzin – warto płacić tę cenę, ale skoro połowa małżeństw rozwodzi się (współczynnik wynosi 35%, ale dane zaniżają osoby starsze), młodzi panowie myślą racjonalnie. Skoro mam 50% szans na porażkę, albo całkiem rezygnuję ze ślubu, albo przynajmniej nie dam się oskubać. I tak oto feministki (w tym lewicowe feministki i katofeministki) , swoim głupim gadaniem i zmianami w prawie (bo tak należy traktować np. przepis, że 800+ nie liczy się przy alimentach, mimo że kobieta je dostanie, facet dalej musi płacić 50-80% kosztów utrzymania dziecka, co przy 2k oznacza, że kobieta wydaje w rzeczywistości ze swoich może 200 zł, a często na dziecku zarabia, w tym sensie, że alimenty i 800+ przewyższają wydatki na dziecko) doprowadziły do pogorszenia sytuacji kobiet. Nadal wiele z nich zarabia mniej – w mojej bańce znam dosłownie 3 przypadki, gdy żona/partnerka przynosi większe dochody, przy kilkudziesięciu przeciwnych (wyższe zarobki męża/partnera), oraz może 10, gdy zarobki są porównywalne. Często te różnice okazują się ogromne (np. u mnie zarabiam 4 razy tyle co żona, a gdy dodam inwestycje – wolę już nie liczyć), ponieważ 90% zatrudnionych facetów dorabia (a tylko 20% kobiet). I dotyczy to również dzisiejszych trzydziestolatków. A opisuję realia klasy średniej (w wyższej czy niższej jest jeszcze większa dysproporcja na korzyść mężczyzn). Jaki z tego wniosek?

Świat się zmienia. Zachowania oczywiste w świecie naszych rodziców (mąż oddaje całą pensję żonie i dostaje kieszonkowe, a na przyjemności musi sobie dorobić lub „ukręcić”), powoli odchodzą do lamusa. W naszym pokoleniu bronił się schemat wspólnego w 100% budżetu, ale do czasu. Teraz, zwłaszcza w młodym pokoleniu, ale nie tylko w nim, obowiązuje podział na: nasze wspólne, moje, twoje czyli mamy jakby trzy budżety w jednym. I ma on swoje konkretne przyczyny. Feministki, głosząc hasła o „silniej, niezależnej kobiecie”, nawaliły, a mężczyźni po prostu dostosowali się do zmienionych realiów. Czy Wy też to widzicie?

Genialny biznesmen Mentzen – jak życie zweryfikowało szumne zapowiedzi.

Dzisiaj, zgodnie z obietnicą z komentarza, zapowiedziana analiza debiutu giełdowego Kancelarii Mentzen.

Z punktu widzenia twórcy firmy – pomysł doskonały i wielokrotnie powtórzony – sprzedać część akcji w ofercie publicznej i zachować kontrolę nad spółką. Na tej zasadzie działa wiele startupów i tak zaczynało sporo znanych firm. Właściciel ma pieniądze na dalsze inwestycje oraz dywersyfikuje ryzyka.

Diabeł jednak tkwi w szczegółach. A konkretnie w uczciwości układu: sprzedający – inwestor. Pomimo licznych regulacji prawnych, niektórzy, w tym sam Sławomir Mentzen, do propozycji win-win nie dorośli. Z daleko idącymi skutkami.

Historia giełdy pełna jest przykładów ludzi powtarzających ” barany idą na rzeź, a wilki się bogacą”. I jakoś tak się składa, że zawsze znajdzie się wilk jak i barany. Szkoda, że tracą na tym wszyscy. Widziałem upadki Krauzego, Czarneckiego i wielu, wielu innych. Zawsze zaczynało się od zbyt optymistycznych założeń potem szła fala mody, nieuczciwość i właśnie… upadek guru. Mentzen wszedł już na drugi etap.

Zbyt optymistyczne założenia. Czytam memorandum informacyjne Kancelarii. Zgodnie z przepisami powinno ono zawierać analizę ryzyka. Zmieszczono ją na kilku stronach, pełnych okrągłych zdań. Np. odnośnie ryzyka nieosiągnięcia wyników historycznych spółki opisano je tak: „Należy zwrócić uwagę, że w Memorandum przytaczane są wyniki historyczne spółki Kancelaria Mentzen sp. z o.o., będącej spółką zależną Emitenta. Historyczne wyniki nie gwarantują osiągnięcia podobnych wyników w przyszłości. Nie można zagwarantować, że Grupa Emitenta utrzyma w kolejnych latach dynamikę wzrostu przychodu oraz rentowność działalności. Dlatego też inwestorzy analizując wyniki finansowe Grupy Emitenta, powinni wziąć pod uwagę ryzyko pogorszenia dynamiki przychodów, ryzyko zmniejszenia przychodów czy też ryzyko pogorszenia lub utraty rentowności prowadzonej działalności.” Już taki postawienie sprawy, w skrócie „mogę zarobić mniej” odstręcza od spółki inwestorów szukających wartości. Baranom nie przeszkadza. Dlaczego? Ponieważ barany nie czytają memorandów, a jeśli nawet to zrobią, nic nie rozumieją.

A co tam znajdziemy? Opis całego modelu biznesowego. Oczywiście, jak łatwo się domyśleć opiera się on na założeniach popularności modelu subskrypcji (abonamenty księgowe, prawne, podatkowe, marketingowe) oraz samego założyciela spółki. Są tabelki, optymistyczne analizy oraz takie passusy: „Dodatkowym czynnikiem zwiększającym rozpoznawalność Grupy jest osoba Prezesa Zarządu – Pana
Sławomira Mentzena będącego osobą publiczną, która aktywnie wykorzystuje media społecznościowe
do komunikacji oraz posiada znaczące zasięgi i wielu obserwujących. Zdaniem Emitenta jest on obecnie
najpopularniejszym i najbardziej znanym doradcą podatkowym w Polsce. Według wiedzy Emitenta
żaden inny doradca podatkowy nie generuje zbliżonych zasięgów w Internecie. ” Na str. 93 mamy piękne wykresy słupkowe obrazujące wzrost przychodów w kolejnych latach. Baran widzi rok 2024 jako kolejny wyższy słupek, w czym pomaga mu wskazanie, że w latach 2019-2023 nastąpił wzrost w każdej dziedzinie o ponad 100%, a średnio o 111%. Czyli niby nie obiecujemy (ryzyko wyniku historycznego), ale popatrzcie.

Nieuczciwa przewaga. Sprzedaży podlegały akcje o nominalnej wartości 0,1 zł za cenę …. 36 zł. Pokazuje to skalę przebitki oferującego. Ale nie to jest najważniejsze. Oczy otwiera dopiero strona 82 Memorandum – Sławomir Mentzen gwarantował sobie ponad połowę głosów, posiadając 25% akcji spółki zależnej generującej większość przychodów. Sprzedaży podlegała spółka-matka dysponująca 74,99% kapitału spółki-córki, ale tylko 49,99 głosów. I to jest właśnie nieuczciwa przewaga.

Toksyczne powiązania. Na str. 84 Memorandum znajduje się punkt „Inne powiązania”. I tam znajdziemy cuda. Otóż np. Sławomir Mentzen kupił od spółki nieruchomość wg… wartości bilansowej tj. „cenie wcześniejszego nabycia, powiększonego o zapłaconą prowizję pośrednika” do tego finansując zakup (1 80%) kompensatą spłaty pożyczki udzielonej wcześniej przez samego Sławomira Mentzena. Co rozumie z tego baran? Po cenie bilansowej czyli uczciwej. Co rozumie Oszczędny Miloner? Ktoś robi nas w jajo. Nie wiemy za ile kupiona była wcześniej nieruchomość i co najważniejsze – kiedy. Ja też chciałbym kupić dzisiaj budynek po cenie zakupu sprzed 5 lat, a może nawet 10, tego nie wiemy. Nie znamy też warunków pożyczki, może było to typowe „hodowanie długów” a może uczciwy deal na zasadach rynkowych?

Dalej idą kolejne wydarzenia. Spółka pożyczała pieniądze od pana Mentzena (suma zwracana kompensatą ok. 1,7 mln), a następnie sama pożyczała te złotówki …. innej spółce pana Mentzena (400 tys.) oraz jego ojcu (400 tys.). Tu znamy oprocentowanie – 8% w 2023 r. – mniej niż wynosiła rynkowa stawka przy kredycie hipotecznym. Memorandum milczy o zabezpieczeniach.

Nie to jest jednak najlepsze. Sprawozdanie finansowe pokazuje, że w lutym 2024 r. sprzedawane są akcje spółki posiadającej na dzień 31.12.2023 r. aktywa niecałe 123 tys. zł (sic!) oraz przychody ze sprzedaży 20 tys. zł przy zysku ok. 15 tys. zł.

Nawet „kura znosząca złote jajo” czyli zależna spółka (faktyczna kancelaria) miała następujące wskaźniki:

  • wartość bilansowa – niespełna 15 mln zł (z czego 9 mln to wartości niematerialne i prawne, a 1,3 mln należności krótkoterminowe). Do tego spółka miała prawie 3 mln zobowiązań, co przy rodzaju działalności winno stanowić lampkę ostrzegawczą.
  • teraz rachunek zysków i strat: ok. 21 mln przychodów i 17 mln kosztów, to przy takiej działalności (usługi wysokomarżowe) ledwie 20% zysku (nieco ponad 4 mln), czyli wynik słaby.

Weźmy Kruk SA. Stabilna spółka z podobnego sektora. Cena/Wartości księgowej ok. 2 (XDD sporo więcej), cena zysk 7.9 (XDD wg danych ubiegłorocznych i ceny IPO – 9). Gdzie sens, gdzie logika? Żadnej marży za niepewność. Krukowi nie przydarzają się kwartały ze spadkiem zysku o 75%. W pierwszym półroczu 2024 r. zysk XDD spadł z 2.1 mln do 1.2 mln, a Kruka w tym tylko 1 kwartale wzrósł z 234 mln do 338 mln. Zobaczcie skalę i trend. Jak ma sens kupowanie spółki małej i słabej, skoro da się kupić duża i dobrą, która dodatkowo płaci dywidendę, a nie ją planuje?

Idziemy dalej. Struktura zatrudnienia opiera się o kontrahentów b2b, umowach zlecenia i umowach o dzieło. Ze 121 pracowników, tylko 26 ma umowę o pracę. Typowy model „śmieciówkowy”

Znowu – dla mnie – jakieś jaja. To się zupełnie kupy nie trzyma (a w zasadzie spina – dla wilka, nie dla owiec).

Mamy za sobą pierwszy etap upadku – zbyt optymistyczne założenia i dokumenty oparte na niedopowiedzeniu i nieprawidłowym zidentyfikowaniu ryzyk. Oczywiście, człowiek doświadczony, od razu widzi zagrożenia (vide: moje wcześniejsze uwagi o niejasnych powiązaniach, uprzywilejowaniu założyciela itp.) i nie zainwestuje w taki podmiot, ale baran tak zrobi, bo moda.

Moda. Pokolenie fanów Sławomira Mentzena, nazywane pogardliwie „kucami”, miłośnicy Tik-toka, piwa z Mentzenem, na sprawozdaniach finansowych się nie zna, a i niewiele wałów widziało. Stąd kierując się zasięgami poszło na zakupy. Spółkę z dochodem 4 mln zł wyceniono na 36 mln zł. https://strefainwestorow.pl/artykuly/debiut-ipo/20240627/debiut-mentzen-newconnect

Spółce nadano ticker XDD, popularny w necie, ale nie mający nic wspólnego z poważną kancelarią prawno-podatkową.

I wtedy zaczął się etap drugi.

Nieuczciwość i niekompetencja. Spółka zadebiutowała na giełdzie 2 lipca 2024 r., kilka miesięcy od oferty, powyżej ceny emisyjnej i… dalej drożała. Do czasu. Już 25 lipca 2024 r. opublikowała raport za 2 kwartał 2024 r. będący sporym rozczarowaniem. Przychody spadły z 6,2 mln do 4,9 mln. Zysk z działalności operacyjnej zwalił się na łeb z 1,8 mln do 670 tys. zł. Zysk netto wyniósł tylko 400 tys. zł

Czy memorandum przewidywało taką ewentualność? Poza ogólną bajką – Nie. Wręcz przeciwnie zachwalano stabilność modelu subskrybcyjnego.

Co się stało? Założyciel – Sławomir Mentzen lekceważył problem – pisząc „wstępniak” do sprawozdania https://www.bankier.pl/static/att/ebi/2024-07/0000162888_202407250000155061.pdf , wstępniak tak kuriozalny, że każdy powinien się z nim zapoznać, zanim przyjdzie mu oddać głos na tego pana. Stanowi on zaprzeczenie tego, jak należy tworzyć listy do akcjonariuszy. Zauważam to nie bez pewnej satysfakcji ponieważ przed takimi przedstawicielami „partii od biznesu” ostrzegałem kilkukrotnie. Co więc zrobiono źle:

  1. zwalono winę na okoliczności zewnętrzne, przedstawiając władze spółki jako bezwolne ofiary. Winni są wszyscy: Krajowa Izba Radców Prawnych, rząd, który tym razem nie grzebał w podatkach, wreszcie …. inwestorzy, którzy stworzyli sobie błędne projekcje przyszłych zysków (pamiętacie „słupki” ze str. 93 memorandum?).
  2. jeśli gdzieś widziano własną winę to w publikowaniu zbyt małej ilości filmów na youtube (sic!).
  3. pokazano kancelarię prawno-podatkową jako grupę ofiar i błaznów na czele z Naczelnym Błaznem – Sławomirem Mentzenem, który popisał się takimi bon-motami:
  • Przypominam też, że zysk nie jest według mnie dobrą miarą funkcjonowania przedsiębiorstwa, dlatego też nie staram się maksymalizować zysku.
  • Nie mamy bezpośredniego wpływu na wysokość przychodów, mamy za to wpływ na poziom zadowolenia naszych klientów i na jakość naszych usług.
  • Jeżeli ktoś nie ma do tego nerwów, powinien sprzedać akcje Mentzen S.A.
  • Myślę, że dobrze się stało, że słabszy kwartał pojawił się już teraz, może dzięki temu więcej ludzi się przekona, że prognozowanie naszych wyników jest rzeczywiście bez sensu. Mi jeszcze nigdy nie udało się ich przewidzieć, więc już jakiś czas temu zarzuciłem wszelkie próby ich prognozowania..
  • Na początku raportu znajduje się skonsolidowane sprawozdanie całej grupy Mentzen. Poniżej umieściliśmy sprawozdania poszczególnych spółek, których czytanie nie ma większego sensu.
  • W tym samym czasie okazało się, że działalność Kancelarii Mentzen nie podoba się Krajowej Izbie Radców Prawnych, której zasady etyki zabraniają radcom prawnym świadczenia usług na rzecz spółek kapitałowych, więc konieczne było utworzenie spółki Mentzen Legal Sp. k. i przeniesienie do niej wszystkich radców prawnych. Kiedy dokonaliśmy tej jakże istotnej zmiany i uspokoiliśmy sumienia Szanownych Członków Krajowej Rady Radców Prawnych, mogliśmy wziąć się w końcu do pracy, która ma znaczenie dla polskich przedsiębiorców.

Większego bałwaństwa dawno nie czytałem. Jeśli to nie są czerwone flagi, jak one wyglądają? Prezes zarządu spółki giełdowej, który w jednym dokumencie przyznaje się, że nie zależy mu na zysku, nie ma wpływu na przychody, uważa prognozy wyników za pozbawione sensu, podobnie jak czytanie sprawozdań finansowych trafi jako antyprzykład na wszelkie szkolenia. Porównanie go z Buffetem, a nawet Czarneckim kompletnie… nie ma sensu. Potem było już tylko gorzej. Szef korporacji prawno-podatkowej przyznał się, że zlecił zakup akcji własnego podmiotu po cenie 34 zł, a następnie cofnął tweeta, komunikując „prawnicy kazali mi usunąć tweeta, to usunąłem”. Nie wiem co ten gość pali, ale chcę poznać jego dealera. Otwieram paczkę czipsów i czekam na ostatni etap – upadek. To się nie może skończyć inaczej. Już tłumaczę dlaczego.

Każdy ma pewien obraz doradztwa podatkowego i prawnika. Facet w garniturze, fachowiec, wyważony sąd. Jego celem jest uspokojenie a nie rozhuśtanie klienta. Dlatego czarne garnitury, biurka z prawdziwego drewna, dywany i eleganckie biura, Mercedesy i Volvo, niski głos i spokojny ton. Niektórzy, nawet jeśli robią wały, starają się jednocześnie zachować pozory. Mentzen, błazen z portali społecznościowych, robi dokładnie odwrotnie i dlatego traci klientów.

Inwestor ma też w głowie stereotyp prezesa spółki giełdowej. To ciężko pracujący gość, rozumiejący branżę, który wraz z zespołem fachowców wypruwa sobie żyły, żeby osiągnąć zysk i zapewnić sutą dywidendę. Tymczasem facet przyznaje się na piśmie (czyli po pewnej refleksji), że na zysku mu nie zależy, na przychody nie ma wpływu, w zamian, w sprawozdaniu finansowym publikuje opinie pracowników dotyczące doskonałej atmosfery w dziale prawnym, który przynosi gigantyczne straty. Do tego nie zna przepisów (historia z tweetem), pomimo iż żyje z doradztwa prawnego.

Spółka błędnie zidentyfikowała zagrożenia. Powodów tak drastycznego spadku zysku w II kwartale 2024 próżno szukać w memorandum informacyjnym z początku roku. Przyczyny mogą być dwie: ordynarny wał lub ignorancja. Nie wiem, który gorszy, ale po kabotyństwie raportu oba prawdopodobne.

Kancelaria Mentzen opiera się na niewydajnym modelu subskrybcyjnym. Kochani, jestem trochę w branży doradczej. Widzę i znam marże. Zyski brutto na poziomie 20% uważam za śmieszny. 8% z drugiego kwartału za tragiczny, zwłaszcza przy agresywnym cięciu kosztów i unikaniu umów o pracę. Świadczy to o dwóch rzeczach: Mentzen nie jest żadnym geniuszem oraz z nieznanych mi przyczyn wybrał model działania, którego nie rozumiał i nie przetestował wystarczająco. Dlaczego? Otóż świadczy o tym jedna rzecz. W II kwartale spadły mu przychody jednorazowe (jak nazywa memorandum „projektowe”) i zysk zleciał na łeb na szyję. Cały zespół prawników siedział na d… i brał pieniądze, co Menzten w jednym z wywiadów przyznał mówiąc, że udzielali wsparcia abonamentowcom. A zatem winę za niski zysk ponosi nie spadek przychodów (też zastanawiający), lecz zbyt niskie stawki abonamentu lub mała ilość subskrybentów w stosunku do kosztów. Na tym przejechało się mnóstwo firm, w tym wynajmujących auta na minuty (w tym Panek). Nie znam ksiąg rachunkowych spółki, ale wystarczy mi tyle, co wiemy, żeby wyciągnąć wniosek. Albo urealni się koszty, albo trzeba podnosić ceny. Obie drogi okażą się bolesne.

Sukcesom przeszkadza ego założyciela. Przyczyna sukcesu IPO stanie się obciążeniem w dalszej działalności i powodem upadku. Pół biedy, gdy CEO ma wizję, rozumie branżę, ale Sławomir Mentzen nie dysponuje nawet tym. Opowiada o kancelarii prawno-podatkowej jak o grach komputerowych. Spółka przez to zalicza fatalne wyniki, a klienci odwracają się. Barany już liżą się po zadanych cięciach kapitału (spółka jest na rynku niecałe 2 miesiące, a maksimum cenowe wynosi 71 zł, przy minimum 35 zł). Długo tej rzezi nie wytrzymają.

EDIT: Wpis powstawał przez pewien czas. Niedawno Sławomir Mentzen ujawnił – zdiagnozowano u niego zaburzenia – Zespół Aspergera i… wszystko stało się jasne. Opowiada głupoty, ponieważ nie pojmuje jak zostaną odebrane. Na prezesa giełdowej spółki, przyznacie, poważny problem.

Co kobieta zyskuje w tradycyjnej rodzinie?

Przyjmijmy na chwilę tradycyjną rodzinę. Mąż pracuje, żona siedzi w domu i zajmuje się nim. Model coraz rzadziej spotykany, bo i dzieci rodzi się coraz mniej. Jakie zyski ma z niego kobieta?

Mniej stresu związanego z pracą zawodową. Dzisiaj praca zaczyna przypominać walkę o życie. Coraz mniej normalnych szefów, coraz więcej wariatów. Gigantyczna presja na wyniki i nadgodziny. Do tego łatwo ludzi zwolnić. Stąd głównym stresorem staje się praca. Znam całą grupę osób, przyjmujących leki na depresję lub przeżywających każdy poniedziałek i ranek. Większość z nich – kobiety (faceci może mają grubszą skórę).

Mniej zmartwień, lepsze zdrowie, dłuższe życie. Kto nie śpi po nocach, myśląc żeby zapłacić rachunki? Na pewno nie tradycyjna żona. Jeśli dodamy do tego zdrowsze posiłki, wyniszczającą rolę pracy – „kobiety domowe” żyją dłużej.

Stabilność. Singielka nie ma lekko. Nowoczesna żona/partnerka także. Musi się starać, a i tak w każdej chwili, może zostać wymieniona na nowszy model. Nie znam osobiście nikogo, kto zostawiłby niepracującą matkę swoich dzieci, a w innych konfiguracjach -całkiem sporo przypadków. W efekcie singielki przeważnie bywają neurotyczne, spięte itp. Czy mówimy o skutku, czy przyczynie – nie mnie rozstrzygać.

Dach nad głową, jedzenie, ubranie, auto, wakacje. Złośliwi powiedzą – tyle samo dostawał niewolnik (poza wakacjami) jednak koszt darmowego noclegu i wiktu da się wyliczyć. W dużym mieście – pewnie jakieś 2500 zł/osobę w wersji minimum.

Własnego niewolnika, który na kobietę zarabia. Pół-żartem, pół-serio, ale da się na tradycyjne małżeństwo spojrzeć w ten sposób. Gdyby małżeństwo skończyło się (rozwód, ale i śmierć) niepracująca kobieta dostanie połowę majątku. Ile to jest? W mojej rodzinie, sam dom wart jest 1 mln zł. Połowa -pół miliona. Jeśli małżeństwo trwa już 23 lata – równowartość dotychczasowej pensji mojej pracującej żony. Mam znajomych, którzy na same wakacje wydają 100 tys. zł/rok, a pracuje tylko mąż, więc tradwife jeśli spojrzymy na całość dostaje całkiem sporo. Wiele też daje. I na tym polega tajemnica.

Ile straciłem nie robiąc kariery w Warszawie?

Pisząc o pensjach po studiach we Wrocławiu i innych miastach, wpadłem na pomysł stworzenia „rzeczywistości alternatywnej”, cofnięcia się w czasie. Zamiast pójścia do biura w dużym mieście wschodniej Polski zaczynam karierę i rozwijam ją w Warszawie. Jak dzisiaj wyglądałoby moje życie?

Firmy analizujące wynagrodzenia podały twarde dane. Gdybym był ambitny jak prof. Matczak, miał szczęście, zrobił karierę w Warszawie, dziobał po 16 godzin dziennie, dzisiaj byłbym partnerem w warszawskiej spółce z dochodami brutto 30-60 tys. zł miesięcznie, z domem na kredyt w Konstancinie, BMW X5 w leasingu, wczasami w tropikach, po pierwszym zawale i problemami w życiu osobistym (lub wręcz przeciwnie – małym dzieckiem na stanie). De facto dostawałbym 20-40 tys. zł netto, które może osłodziłyby mi wszystkie niedogodności. Ciężko harując nie miałbym czasu na inwestowanie, kombinowanie, urlop .

Zostając w swoim „grajdołku” zarabiam (bez wzrostu wartości inwestycji) na poziomie dolnej granicy warszawskiego partnera. Jeśli odliczę mu ratę w Konstancinie (10k, a ja nie mam już żadnej), dobijam „średniej warszawskiej” w czołówce mojego zawodu (poza partnerami – może 10%, istnieje jeszcze 90 % planktonu „specjalistów” różnych szczebli). Jednocześnie, w lipcu siedziałem w biurze 14 dni z 23 , a w sierpniu 3 dni z 22, co oznacza, że w wakacje pojawiałem się tam przez 17 dni z 45 czyli ok. 37% czasu. Na koniec tego okresu mam jeszcze, do wykorzystania do końca roku:

  • 21 dni urlopu u jednego pracodawcy,
  • 12 dni pracy zdalnej okazjonalnej,
  • 11 dni urlopu u drugiego.

Co więcej warszawiacy nie mają szansy skończyć pracy, chyba że przenieśliby się na Podlasie, spieniężając konstancińską willę i spłacają kredyt. Wtedy jednak zaliczyliby radykalną zmianę statusu. O dziwo, paru z nich już policzyło i podjęło taką decyzję (chociaż czasami Podlasie zastąpili Sycylią, Wyspami Kanaryjskimi itp.).Jak zwykle, kombinowanie popłaca.

Odpowiadając na tytułowe pytanie – nie jadąc do Warszawy, nic nie straciłem, a nawet sporo zyskałem (czas, luz, rodzinę). Bez nowej X5-tki potrafię żyć.

Dlaczego opłaca się być singlem? Wyliczenie kosztów niepłatnej pracy mężczyzn.

Zaczynam od końca – wyliczenia stawek rynkowych za niepłatną pracę mężczyzn. Chodzących normalnie do roboty. Moje rzeczywiste czynności.

Zarządzanie kapitałem. Zaczynam z grubej rury. 4 h miesięcznie po 600 zł/h = 2400 zł.

Asystent płatności. Brzmi pięknie, a chodzi o płacenie rachunków. Zajmuje mi 2 h/tydzień po 50 zł/h = 400 zł/m-c.

Ogrodnik. 32h/m-c. Lightowo. 640 zł.

Barista. 2 razy dziennie podawanie kawy i 2 razy dziennie herbaty. 20h x 40 zł = 800 zł.

Barman. Nie samą kawą człowiek żyje. Trzeba wybrać wino, otworzyć, polać. 4h/m-c x 40 zł = 160 zł.

Mechanik, pracownik myjni. 3 h po 20 zł i 2 h po 50 zł. Razem 160 zł/m-c.

Śmieciarz. Wynoszenie i sortowanie. 6h/m-c. 120 zł.

Budowlaniec. Średnia stawka 100 zł/h i 4 h/m-c. 400 zł.

Kierowca. Odbierz, zawieź. 30 zł x 20h = 600 zł.

Suma 5720 zł. Nieźle. Jak wspomniałem, piszę o sobie, człowieku, który spędza w pracy i na pracy (w tym dg) średnio 260 h/m-c, zarabiając znacznie ponad średnią krajową. No i realnie w domu robię niewiele. Gdybym policzył moich kolegów, wyszłoby znacznie więcej (jeden na samo dowożenie spożytkowuje 80h/m-c, a sprząta też mieszkanie, gotuje).

O niepłatnej pracy kobiet, czyli dlaczego młodym mężczyznom nie spieszy się do żeniaczki.

Do napisania tego posta skłonił mnie umieszczony na jednej z rolek postulat rozliczenia w małżeństwie tzw. niepłatnej pracy kobiet. Wyliczenie, z założeniem, że kobieta prowadzi dom, a mężczyzna pracuje, opiera się na negowaniu tezy „mężczyzna utrzymuje kobietę” i wygląda tak (wartości miesięczne):

  • niania – 3200 zł (20 dni x 8 h x 20 zł),
  • gotowanie 1500 zł (25 zł x 2 h x 30 dni),
  • sprzątanie 1800 zł (30 zł 3 h z 30 dni),
  • pranie 240 zł (20 zł x 12),
  • zakupy 200 zł (50zł x 4),
  • organizacja imprez domowych 60 zł (4×15 zł/h),
  • Suma 7000 zł.

Na koniec konkluzja, że „jeżeli mężczyzna nie przelewa takiej kwoty na konto żony, znaczy że właśnie tyle, dzięki jej pracy oszczędza.”

Tego rodzaju, nazwijmy po imieniu, pierdolenie, opiera się na nieznajomości matematyki i fundamentalnego przepisu Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, który brzmi tak:

art. 27 KRiO – Oboje małżonkowie obowiązani są, każdy według swych sił oraz swych możliwości zarobkowych i majątkowych, przyczyniać się do zaspokajania potrzeb rodziny, którą przez swój związek założyli. Zadośćuczynienie temu obowiązkowi może polegać także, w całości lub w części, na osobistych staraniach o wychowanie dzieci i na pracy we wspólnym gospodarstwie domowym.

Pogrubiony tekst wyjaśnia nam wszystko – żadnemu domownikowi nie należy się wynagrodzenie za prace domowe, niezależnie czy jest aktywny zawodowo, czy nie. Skutek – dyskwalifikacja całości rozważań. Teraz, skoro rozprawiliśmy się z łatwością z brakiem wiedzy autorki filmiku, przejdźmy do wyliczeń. Jedynym składnikiem, do którego nie mogę się przyczepić są stawki godzinowe.

Obliczenia bazują na kompletnie pozbawionych podstaw założeniach:

  1. rodzina ma wspólne dzieci wymagające stałej opieki,
  2. mężczyzna całkowicie nie udziela się w domu,
  3. prowadzenie gospodarstwa domowego wymaga tyle czasu, ile tam przedstawiono
  4. beneficjentem „usług” jest wyłącznie mężczyzna.

Każde z nich da się zdyskwalifikować.

Rodzina ma wspólne dzieci wymagające stałej opieki. W praktyce jest zupełnie odwrotnie. Stałej opieki wymagają niemowlęta i dzieci przed-przedszkolne czyli do 3 r.ż. Takich jest w Polsce 1,5 mln, z czego część przypada na rodziny wielodzietne. Kobiet mamy ok. 14 mln w wieku „małżeńskim”. Część z nich to single, bezdzietne matki itp. Generalnie możemy założyć, że temat posiadania dzieci „wymagających stałej opieki” dotyczy może 1,2 mln kobiet w wieku małżeńskim, co 12 Nie pracuje może co 2 . Wyciąganie na podstawie 4% (100%/ 24) wniosków o całości, wydaje się mocno przesadzone. Większe dzieci w czasie pracy mężczyzny przejmuje zazwyczaj przedszkole, szkoła. A np. 12-latek (takiego mam na stanie), angażuje matkę średnio 1 h dziennie.

Mężczyzna całkowicie nie udziela się w domu. Kompletna bzdura. Nie znam takiego przypadku. W najbardziej tradycyjnych domach facet ma swoje obowiązki: wykonywanie domowych napraw, dbanie o auta, płacenie rachunków, pilnowanie inwestycji, palenie w kotle c.o./kominku, część zakupów, kilka razy w tygodniu odprowadzanie dzieci do przedszkola/szkoły/na zajęcia dodatkowe, prowadzenie ogrodu. Patrząc damską logiką i jemu trzeba płacić. A tu stawki okazują się wysokie. Pokażę szczegóły poniżej.

Prowadzenie domu wymaga tyle czasu, ile przedstawiono. Podsumujmy, kobieta ma poświęcać na nieodpłatne prace domowe ok. 330 godzin/m-c, a zatem 11 godzin dziennie przez 7 dni w tygodniu. To jakieś żarty. I już wykazuję, skąd bierze się błąd, bo wynik, jak powiedziałem absurdalny. Niania – faktycznie (o ile są dzieci w wieku przedszkolnym, a facet nie udziela się wcale) – 90h miesięcznie (30 dni x 3 h) zamiast 160 h. Optymistycznie. Jeżeli kobieta włączy TV, a sama ogląda serial, trudno płacić jej jak opiekunce. Gotowanie – część jedzenia się zamawia, max. 30 godzin (czyli połowa zaproponowanych). Pranie – max. 8 razy w miesiącu po 15 minut – czyli 2 h/miesiąc – zamiast 12. Zakupy – dzisiaj się zamawia, nikt normalny nie spędza 2 h tygodniowo w markecie. Organizacja imprez – może 1h miesięcznie . I już z 330h zrobiło się 123 h, z czego. 3/4 to opieka nad małym dzieckiem (które jak wskazano ma 4% kobiet). Bez dziecka 1 h dziennie i tylko wtedy, gdy kobieta sama pierze, gotuje, robi zakupy. Czy to usprawiedliwia niepracowanie?

Beneficjentem usług jest wyłącznie mężczyzna. Przecież to jakiś absurd. Czy pralnia płaci pracownikom za upranie ich własnych ciuchów, a kelner zjada nasze posiłki? Kobieta nic nie je? Składniki dostaje darmo? Dziecko należy tylko do faceta? A mieszkania spadają z nieba? Pytania można mnożyć.

Teraz popatrzcie. Młodzi mężczyźni słuchają takich głupot i myślą „wszystkie kobiety są takie”. W konsekwencji nie chcą się żenić.Bo i po co? Skoro posiłek można zrobić samodzielnie. Podobnie pranie. A tu trzeba słuchać pretensji albo oddać 130% średniej pensji. Nie warto. Żeby jednak trud nie poszedł całkiem na marne – obiecuję serię wpisów – Dlaczego opłaca się być singlem, żeby dostarczyć (z przymrużeniem oka) argumentów i naszej płci.

Co zamiast kredytu 0%? Polityka mieszkaniowa.

Wygląda na to, że obecne władze na dobre zrezygnowały z kredytu 0%. I… dobrze, ponieważ mówimy o projekcie, który będzie kosztował miliardy złotych. Ile konkretnie? I co w zamian?

Jeżeli przyjmiemy wiedzę, że na program PiS „Bezpieczny kredyt 2%” wydajemy w 2024 r. ok. 941 mln, możemy założyć, że koszty te urosną lawinowo (w tym roku tylko dopłaty z poprzedniego roku i początku obecnego, a za 10 lat – 10 razy tyle). Dodając, że 0% to nie 2 %. Powinniśmy liczyć się z docelowymi kosztami na poziomie 10-15 mld zł/rok, o ile stopy procentowe nie zaczną spadać. Ogromne pieniądze. Co można za nie zrobić?

Koszt budowy domu w systemie wielorodzinnym wyniósł na początku 2024 r. nieco poniżej 7000 zł/m2 (z kosztem działki). To pewna średnia. Warszawa ma drożej, taki Białystok taniej. Przy domu jednorodzinnym – 5500 zł/m2 + działka. Przyjmijmy zatem średnią z działką te 7000 zł. Co można zrobić?

Po pierwsze – wprowadzić ulgi podatkowe na budowę i zakup do zaspokojenia własnych potrzeb mieszkaniowych. Żeby takie rozwiązanie miało sens dla ludzi mniej zarabiających, odliczenie musiałoby odjąć także składkę zdrowotną i społeczne (które refundowałoby państwo). Zysk – w pierwszym progu, powyżej kwoty wolnej ok. 30% (13+9+12) czyli 27 tys. zł/rok. Czas 5 lat. Potem stop. Jasne, rozwiązanie typowo dla klasy średniej. Zysk wymierny, nawet przy limicie np. 0,5 mln zł. Dlaczego? Ponieważ na początku roczny koszt rynkowego kredytu od takiej kwoty to…..40 tys. zł (przy oprocentowaniu 8% tyle dopłacałoby państwo do kredytu 0%). Ludzie normalnie spłacaliby ratę, a dostawali zwrot, który można by przeznaczyć na nadpłatę (i skrócenie okresu kredytowania o 5 lat za pierwszym razem). Dałoby się w ten sposób dofinansować o połowę większą grupę, nie pasąc przy okazji banków (kto wybudowałby za gotówkę – ten miałby taką samą ulgę). Jaki jeszcze sens ma ulga? Motywuje do legalnego zarabiania, bo tylko wtedy odliczymy maksimum. Praca na czarno = zero. Praca za minimalną +20% – ulga śmiesznie niska (30% z 62 tys. zł to ok. 10 tys. zł).

Po drugie – kredyt udzielony przez państwo wspólnotom mieszkaniowym na budowę tzw. współdomów na potrzeby własne (dom wielorodzinny, finansowany przez przyszłych właścicieli z pominięciem dewelopera). W moim mieście budowano tak w latach 30-tych i 50-tych XX w., więc pomysł nie jest nowy. Zbiera się grupa znajomych, kolegów z pracy, kupują działkę, dostają kredyt państwowy (niechby na 2% przez 10 lat), budują, powstają wyodrębnione lokale i kredyt dzieli się proporcjonalnie między nie i wpisuje na hipotekę. Firmy budowlane zarabiają. Producenci materiałów – też. Koszt? Przy koszcie budowy 5500 zł/m2 i średnim mieszkaniu 65 m2 – ok. 360 tys. zł kredytu i 16 tys. zł kosztów w pierwszym roku (oprocentowanie kredytu 2%, obligacji państwowych 6,4%, jeśli stopy spadną – mniej). Da się sfinansować ponad 2 razy więcej niż dziś, bez negatywnych skutków (zwinięcie budowlanki).

Po trzecie – państwowy kredyt na budowę domu systemem gospodarczym. Wracamy do podstaw. Działkę trzeba mieć. Na niej zbudujemy do 70 m2. Koszt budowy – 5500 zł/m2. Razem ok. 385 tys. zł. Na taką kwotę państwo udziela nam kredytu na 2%. Samo pożycza na 6,4%. W pierwszym roku ponosi wydatek 17 tys. zł, ale to i tak ponad 2 razy mniej niż przy dzisiejszym rozwiązaniu. Gdyby dom miał 35 m2 plus poddasze (da się, przy takich założeniach zbudować za 250 tys. zł, a przy własnej pracy, może nawet mniej), nakład państwa wynosiłby ok. 11 tys. zł/szt. Efektywność działań państwa rośnie 3,5-krotnie.

Po czwarte – tani kredyt 0% dla budownictwa społecznego (towarzystwa, spółdzielnie) z regulowanym czynszem. Taki TBS lub spółdzielnia buduje blok z 20 mieszkaniami po 50 m2 średnio czyli 1000 m2. Przy koszcie budowy 7000 zł/m2 potrzebuje 7 mln zł kredytu. Zapłaci niecałe 20.000 zł raty wyłącznie kapitałowej. Żeby ją uregulować potrzebuje zebrać 20 zł/m2 czynszu. A to oznacza 1000 zł/50 m2 dla mieszkańca (plus koszty eksploatacji). Koszt dla państwa 22 tys. zł/rok/mieszkanie, równy odsetkom od obligacji. I dopłata byłaby zarówno do majątku spółdzielni/towarzystwa jak i najemcy. Ten musiałby zostać starannie wyselekcjonowany (źródło dochodów). Państwo może wybudować 2 razy tyle mieszkań, co dotychczas przy kredycie 2%.

Po piąte – ulgi podatkowe w podatku od najmu z możliwością zwrotu VAT od budowy, przy przeznaczeniu na wynajem instytucjonalny. Pomysł przedwojenny, który zbudował mnóstwo kamienic po Wielkim Kryzysie w II RP (bez VAT-u, którego nie było). Wracamy do wyliczeń. Wybudowanie mieszkania – 350 tys. zł. W tym VAT 8% = 26 tys. zł – to się odlicza na początku (dla firmy bez rewelacji, dla osoby prywatnej – już zysk). Do tego podatek od najmu – mamy ryczałt 8,5% do 100 tys. zł i 12,5% powyżej tej kwoty. Firma na CIT płaci 9% od dochodu. I taki prywatny inwestor (a w zasadzie grupa) buduje taką kamienicę 20. mieszkaniową. Czynsz rynkowy wynosi dajmy na to 40 zł/m2, czyli przychód (ryczałt liczy się od przychodu) czyli mamy przychód na mieszkaniu średnio 2000 zł/m-c i 24.000 zł/rok. Podatek (nieuiszczony) to 2000 zł/rok. Jeśli odejmiemy jeszcze te 26 tys. z VATł, podzielone na 20 lat, dostajemy z podatkiem 3300 zł/rok. Pamiętając, że do kredytu 0% państwo dopłacało na początku 40.000 zł, damy radę zbudować ponad 10 razy tyle domów na wynajem.

Każda z przedstawionych propozycji ma swoje wady, ale wszystkie pozostają efektywniejsze niż kredyt 0%.

Przedsiębiorca, pracownik, rolnik, alkoholik. Kto ma gorzej? Licytacja trwa.

Całkiem niedawno trafiłem na ten artykuł: https://wir.org.pl/asp/renta-alkoholowa-a-rolnicza-emerytura,1,artykul,1,4645 . Sygnowany: „Biuro WIR” zawiera m.in. takie zdania „W kontekście tego niebywałym jest fakt, że najniższa emerytura rolnicza po co najmniej 25-letnim okresie ciężkiej pracy na roli i opłacaniu w tym czasie składek na rolnicze ubezpieczenie emerytalno-rentowe od 1 marca 2024 r. wynosi tyle samo, czyli 1 780,96 zł! Środowisko rolnicze tym faktem mocno zbulwersowane. Przekazujemy to pod rozwagę decydentom. Jeśli nie docenia się w Polsce ciężkiej pracy, to wkrótce nie będzie komu pracować. To wysoce demoralizujące dla społeczeństwa.”

Wielokrotnie na blogu pisałem o „drodze KRUS”, tak więc czas odpowiedzieć na stanowisko WIR.

Po pierwsze – emerytura rolnicza należy się nie za 25 lat ciężkiej pracy, lecz stażu ubezpieczeniowego (płacenia składek). Uświadamiam panów z biura WIR – żeby ubezpieczyć się w KRUS wcale nie trzeba ciężko pracować. Można kupić hektar przeliczeniowy, zarejestrować gospodarstwo w gminie, zgłosić się do KRUS, płacić te 160 zł miesięcznie (jeszcze 10 lat temu było to 84 zł/m-c) i po 25 latach dostać emeryturę. Żadnego obowiązku prowadzenia jakiejkolwiek działalności rolniczej, nikt tego nie sprawdza.

Po drugie – jak widać z powyższego, taki rolnik przez 25 lat wpłacił tyle, ile wybierze w jednym roku. Obliczenia są proste, chociaż nie udało mi się dotrzeć do składek za całe 25 lat. Skoro 10 lat temu rocznie wpłacono ok. 1000 zł, a teraz 1960 zł, wpłacone przez 25 lat składki (nominalnie) równają się (lub nawet są mniejsze) niż roczne świadczenie. Dalej uważacie to za zły interes? I mówimy o człowieku, który może mieć 49 ha sadu i zarabiać de facto miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Po trzecie – rolnik też może dostać tzw. rentę alkoholową. Dlaczego nie? Przypuszczam, znając realia, że całkiem spora beneficjentów świadczenia ubezpieczyła się w KRUS, a nawet była rolnikiem.

Po czwarte – rolnicy nie płacą podatku dochodowego a składki KRUS wystarczają na ułamek świadczeń, co oznacza, że na tzw. renty alkoholowe składają się pracujący, zleceniobiorcy i przedsiębiorcy, a nie rolnicy. Głównymi dawcami kasy na system emerytalno-rentowy są pracujący, przedsiębiorcy i zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Dokładnie w takiej kolejności. Zatem, kto nie płaci, niech zamilknie.

Po piąte – alkoholicy akcyzą i VAT-em pracują na swoje renty. Wiecie ile jest podatków w butelce wódki? 80%. Jeśli pijak wypija flaszkę dziennie – odprowadza tym samym 600 zł podatków miesięcznie. 4 razy tyle co rolnik składki emerytalno-rentowej. Jeszcze jakieś pytania, działacze Wielkopolskiej Izby Gospodarczej?

Po szóste – renty nie dostaje się za pijaństwo, lecz trzeba wykazać ciężką chorobę. Idźmy do źródeł. Chorobami poalkoholowymi są schorzenia psychiczne, marskość wątroby, zapalenie trzustki, nowotwory i problemy z sercem. Nie zazdroszczę i wiem jak wygląda walka z ZUS-em – droga przez mękę.

Po siódme – żeby dostać rentę należy wykazać się stażem pracowniczym, a to kosztuje składki. Podstawowym warunkiem renty jest staż pracy (różny w zależności od wieku) i powstanie niezdolności w czasie ubezpieczenia. Tłumacząc na polskie – jeśli zostałeś schorowanym alkoholikiem w wieku 35 lat musiałem przepracować (lub mieć inny okres składkowy) minimum 5 lat, a tak naprawdę pewnie z 10. A jeszcze alkoholik z marskością wątroby żyje krócej niż rolnik.

Po siódme – porównajmy rolnika z przedsiębiorcą. Dla przedsiębiorcy te 10 lat oznacza jedno – ok. 130 tys. zł odprowadzonych składek na dg plus pewnie drugie tyle podatków dochodowych. Policzcie – 26 tys. zł/rok plus te 7200 zł od wódki czyli 32 tys. zł. Może nie był Vatowcem. Ile odprowadza rolnik ? Średnio ok. 25 razy mniej. Czyli przedsiębiorca-pijak przez rok włożył do budżetu niż ten rolnik przez 25 lat. I rolnik nadal płacze. A porównuję go z pijakiem na minimalnym ZUS-ie.

Po ósme – porównajmy rolnika ze mną. Zarabiam dobrze, pije umiarkowanie, ale gdybym pił na ostro? Jak wyglądałbym?Tylko w 2023 r. odprowadziłem ok. 80 tys. zł składek plus 25 tys. zł podatku dochodowego (VATu nie liczę, mimo, że jestem VATOWCEM). 105 tys. zł w ostatnim roku. Jak to się ma do rolnika? W tym samym roku (2023) zapłacił ok. 1800 zł czyli 1/58 moich składek i podatku dochodowego. Już przepracowałem 25 lat, czyli tyle ile ten rolnik. Gdybym teraz szedł na rentę dostanę świadczenie rentowe w wysokości 6500 zł czyli 78 tys. zł/rok. Czyli rolnik przepracował 25 lat i dostanie emeryturę w wysokości 27% mojej renty, ale ja tylko przez rok odprowadziłem 4 razy więcej podatków dochodowych i składek niż on przez całe ćwierćwiecze. Wygląda sprawiedliwie?

CBDU. Przedsiębiorca i pracownik to w Polsce dojna krowa. Ten ostatni ma chociaż szansę na L4, a właściciel jednoosobowej firmy, nawet tego nie dostanie, bo wtedy nie zarabia. Poza okresem pandemii, przedsiębiorca nie dostaje żadnych dopłat, żadnego klęskowego. A zatrudniony – zawsze figę. Pracownik-pijak i przedsiębiorca-pijak na minimalnym ZUS-ie przez ostatni rok odprowadzili więcej składek i podatków dochodowych niż rolnik przez cały okres niezbędny do emerytury minimalnej. Ba, ich akcyza i VAT od wypitej wódki były 4 razy większe niż składki rolnicze. Natomiast rolnicy najwięcej płaczą. Zapraszam na bloga krzykliwi panowie z WIR-u. Czas zobaczyć twarde liczby.