Fastlane milionera. Czy warto przeczytać tę książkę?

Tytułową pozycję sygnowaną przez MJ DeMarco przeczytałem kilkanaście lat temu, gdy tylko ukazała się na rynku (2012). Zachowałem z niej mgliste poczucie (mam słabą pamięć długotrwałą, zostają mi w głowie głównie wrażenia), że nie była to jedna z książek, które zmieniły moje życie. Niedawno, na życzenie kumpla i czytelnika bloga, odnalazłem ją na dysku (wtedy kupiłem w księgarni internetowej „Złote myśli”) i ponownie przeczytałem. I wiem dlaczego nie zrobiła na mnie wrażenia. Oto powody.

Praktycznie nie zawiera konkretów. Gruby na 528 stron tom, o podtytule „Złam kod bogactwa” obiecuje całkiem sporo. W rzeczywistości jest czymś pomiędzy „Bogatym ojcem, biednym ojcem”, a pozycjami z kręgu „energii pieniądza”. Jeśli oczekujesz ścisłych rad, jak w „Czterogodzinnym tygodniu pracy”, albo „Bezpiecznych strategii inwestycyjnych” (a ja właśnie tego szukam), zawiedziesz się.

Oparta została na kompilacji. Nie ukrywam, czytam całkiem sporo. Od pozycji pisanych przez księgowych „Jak kontrolować swoje finanse”, przez doradców inwestycyjnych „Wealthy barber”, praktyków ruchu FIRE „Your money or your life”, aż do głośnych pozycji z gatunku „pomyśl a osiągniesz” – „Jednominutowy milioner” czy „naśladuj milionerów” dra Stanleya, Tima Ferrissa, czy Briana Tracy. Widziałem pozycje cieniutkie „Najbogatszy człowiek w Babilonie” i ekstremalnie grube „Nawyki tytanów”. Znam większość idei dotyczących bogacenia się. W „Fastlane milionera” nie znajdziesz nowego pomysłu. Nawet naczelna idea – istnieje sidewalk (chodnik) dla ludzi biednych, slowlane (wolny pas) dla pracującej klasy średniej i fastlane (szybki pas do bogactwa) dla właścicieli firm stanowi, w mojej ocenie, kompilację myśli Roberta Kiyosakiego („biedni, klasa średnia, bogaci”) oraz Tima Ferrissa („stwórz biznes niewymagający poświęcania uwagi”).

180 stron, czyli 1/3 treści, zajmuje krytykowanie 99% społeczeństwa w tym pracującej klasy średniej. Jak napisałem, idea że nie można się wzbogacić wydając wszystko, co się zarabia (tzw. sidewalk), nie ma w sobie nic odkrywczego. Pisał o tym już Benjamin Franklin, a i wspominają o tym święte księgi wielu religii (w tym Stary Testament). Codziennie przypomina się o tym protestantom. Nie ma więc głębszego sensu, rozwlekanie tej myśli na 100 stron. MJ DeMarco idzie jednak dalej. Krytykuje ideę klasy średniej: ciężko pracuj, oszczędzaj, inwestuj w akcje, nieruchomości itp. (kolejne 80 stron). I o tym chcę napisać szerzej.

Książka zawiera bałamutne argumenty dotyczące niemożliwości wzbogacenia się pracą, oszczędnością i inwestowaniem. Jak wiecie, mój pomysł na zamożność opiera się na zasadach:

  1. pracuj o 20% więcej niż inni,
  2. oszczędzaj 10-50% dochodu,
  3. inwestuj i maksymalizuj zyski.

Bliskie są mi także idee, propagowane przez ruch FIRE (nie kłócące się z pozostałymi, ale wymagające oszczędzania nawet 2/3 dochodu) i skromnego życia, a nawet Tima Ferrissa „pracuj mądrze, nie ciężko”, „optymalizuj pracę”, „deleguj, eliminuj” itp. Nie zawsze zgadzam się ze wszystkimi jego pomysłami, bo „żyj jak milioner już dziś, wynajmij apartament, zamiast go kupić”, budzą mój sprzeciw. Ale ten sam człowiek kupił mnie swoimi dążeniami do znalezienia sposobów „optymalizacji życia”.

Natomiast MJ DeMarco krytykuje i ośmiesza wszelką ideę oszczędności, ciężkiej pracy i inwestowania w akcje czy nieruchomości. Ponieważ zawodowo żyję z liczb i udowadniania swoich racji pozwolę sobie na chwilę refleksji. Autor „Fastlane milionera” na jednej ze stron pokazuje rzekome prawdopodobieństwo wzbogacenia się za pomocą własnej, bezobsługowej firmy, sprzedanej na giełdzie lub większym inwestorom, prezentując ten sposób jako jedyną drogę do bogactwa. Wskazuje nawet prawdopodobieństwo – 1:14. To więcej niż praca, oszczędzanie, inwestowanie – 1:16, no i oczywiście lepiej niż wygrana na loterii (1: milionów). Nie wiem skąd DeMarco wziął te dane, bo książka nie zawiera przypisów ani odnośników (co już budzi wątpliwości). Są to jednak dane zupełnie sprzeczne, nie tylko z moim doświadczeniem, ale i badaniami ilościowymi dra Stanleya. Ba, nawet rozmówcy Tima Ferrissa, okazują się w większości pracownikami, wolnymi strzelcami, małymi przedsiębiorcami, a tylko pewna grupa (w tym sam Tim) – startupowi milionerzy, odpowiada ideom „Fastlane milionera”.

Większość milionerów zalicza się do grupy 1-5 mln (w USA, w dolarach) i wzbogaciło się oszczędnością, pracą, inwestowaniem (we własną firmę, akcje, nieruchomości) ok. 40 r. ż. I tu dochodzimy do drugiej części „bałamuctwa”. Wymieniając z imienia i idei (stąd nie ma potrzeby podawania nazwisk) „guru slowlane”: Davida Bacha, Suze Orman, George’a Clasona i jeszcze paru innych, zarzuca im propagowanie nieprawdziwej myśli – „wolnego bogacenia się”, dającej „bogactwo na starość” przedstawianej jako pieluchy, wózek inwalidzki i dom opieki. Przytacza tabele z książek Bacha (bez źródła), pokazujące, że niewiele, osiągniemy zamożność w wieku 65-75 lat, przy średniej długości życia 74 lata. Nie trzeba Wam chyba mówić, że mamy do czynienia z manipulacją liczbami. Po pierwsze – żeby cieszyć się wolnością finansową i zamożnością (nawet rozumianą jako posiadanie Lamborghini), wcale nie potrzebujemy 3-5 mln dolarów. David Bach, i wszyscy zwolennicy ruchu FIRE na czele z The Frugalwoods, udowadniają nam to codziennie. Wystarczy (w polskich warunkach) ok. 2 mln zł (poza wartością „miejsca do mieszkania”). Już milion złotych w inwestycjach znacząco zwiększy nasz komfort życia, a za 300 tys. Euro możemy kupić kilkunastohektarowe gospodarstwo: gaj oliwny, winnica, sad orzechowy, dwa domy (spokojnie agroturystka) w centralnych Włoszech i prowadzić tam życie pełne słońca, slow foodu i radości, zamiast użerać się w korpo. Po drugie – jestem żywym przykładem, że ten pierwszy milion (poza mieszkaniem), da się zarobić do 35 r.ż., za przeciętną pensję. Po trzecie – ocena 15% stopy zwrotu jako „nierealnej”, także kłóci się z doświadczeniem. Wie o tym 50% ludzi, którzy zainwestował w swoje kwalifikacje (dobrze je wybierając), nieruchomości czy starannie dobrane akcje. Po czwarte – kto mówi o 10.000 dolarach (złotych) jednorazowo? Przy średniej pensji+20% 90 tys. USD (USA) 10% oszczędności to 750 USD miesięcznie. Do tego, da się spokojnie zaoszczędzić w takich warunkach 30% średniej pensji czyli 22.5 tys. USD (blisko 2000 USD/miesięcznie). Patrząc w tabele oszczędzania, mamy pierwszy milion USD (a w Polsce – złotych), po 13 latach (stopa zwrotu 15%). Czyli nie na emeryturze, nie przed śmiercią, ale po 30-tce (jeżeli zaczynamy pracę po maturze), albo przed 40-tką (gdy pracujemy dopiero po studiach). Znowu MJ DeMarco trochę podkolorował swoje obrazy.

Niskie prawdopodobieństwo scenariusza proponowanego przez autora. Życzę Wam (i sobie) dobrze, ale szansa na stworzenie i sprzedaż bloga, bezobsługowej firmy, za minimum 5 milionów dolarów (taki jest próg bogactwa), z pewnością nie wynosi 1:14. Gdyby tak było, mielibyśmy ulice pełne multimilionerów. W rzeczywistości, co MJ DeMarco zbywa, aż 99,9% firm nigdy nie osiąga rozmiarów pozwalających właścicielowi na sprzedanie swojego dziecka za takie kwoty. Stosując agresywną wycenę finansową, oznacza to roczny zysk ok. 1.7 mln zł (c/z = 12, czyli cena sprzedaży = 12-letni zysk). Przy ostrożnych rachunkach (c/z =8), firma musiałaby przynosić 2.5 mln zł zysku rocznie i jeszcze spełniać wymóg bezobsługowości. Znam kilka przedsięwzięć o takich wynikach finansowych, właściciel każdego z nich ma 45 lat i nadal zapieprza codziennie po 10-12 godzin. Natomiast, z drugiej strony, obserwuję całkiem sporą grupę ludzi z wartością netto (bez mieszkania/domu) pow. 1 mln zł w wieku 40+, zarządzających niewielką firmą z zyskami kilkaset tysięcy rocznie, lub pracujących na etacie.

Czy widzę w „Fastlane milionera” jakiś jasny punkt? Nawet dwa. Pierwszym jest nowatorska „matryca podejmowania decyzji” (przełożenie argumentów „za i przeciw” na liczby), drugim wskazanie, że na etacie trudniej się wzbogacić. Pisałem o tym wielokrotnie – przeciętny przedsiębiorca ma lepsze możliwości optymalizacji podatkowej, oraz w konsekwencji dochody, niż przeciętny pracownik. Dodatkowo, co podkreślał już Robert Kiyosaki, pracownik żyje ze sprzedaży swojego czasu, a na właściciela firmy pracują inni.

Zatrzymaj energię pieniądza – czyli kursy „czary-mary dla naiwnych”.

Co jakiś czas w internecie wyskakują mi reklamy kontekstowe kursów, które przekonują, że powodem braku pieniędzy jest zła energia skierowano od biednego do złotówki/ dolara/euro. Niektórzy „guru” posuwają się nawet do twierdzenia „nieoszczędzanie wynika z niewłaściwej energii” czyli idą odrobinę dalej.

Czas rozprawić się z tymi pomysłami. Generalnie w nauce istnieje pewna prawidłowość, każda teza da się udowodnić metodami empirycznymi tj. sprawdzalnymi i powtarzalnymi lub przez wnioskowanie logiczne. Oczywiście nie musimy tego widzieć – nie dostrzegamy przecież pojedynczego atomu, co nie przeszkadza nam uznać jego istnienia). Tak samo nie widzimy prądu i ciepła – aczkolwiek możemy energię elektryczną i cieplną dotkliwie poczuć, wkładając rękę do gniazdka lub kominka. Tzw. energia pieniądza bazuje wyłącznie na wierze w głoszone teorie, co oznacza niemożliwość weryfikacji metodami naukowi.

Druga rzecz i pytanie. Czy snujące te opowieści osoby (trenerzy) faktycznie są choćby zamożni lub oszczędni? Nie wiemy tego. Otwarte pióro marki Versace uwiecznione na filmie, nic nie pokazuje, bo można je sfinansować kredytem (kartą) a kupimy je nawet za kilkaset złotych.

Czy jeśli są bogaci, zarobili te pieniądze? Czy dostali spadek po bogatej ciotce, wygrali na loterii, zyskali po rozwodzie, a może zarobił je współmałżonek? Znowu brak odpowiedzi.

Cofnijmy się zatem do metody naukowej – socjologiczno-statystycznej. Czy ankietowani przez dra Stanleya amerykańscy milionerzy opowiadają coś o „energii pieniądza”? Nie. Czy badacz przyczyn zamożności Brian Tracy w „Milionerach z wyboru. 21 tajemnic sukcesu.” opowiada nam o energii pieniądza? Nie. Czy robią to rozmówcy Tony’ego Robbinsa lub Tima Ferrissa? Także nie. Podkreślają: ciężką pracę, determinację, stawianie sobie kolejnych celów, wiedzę, systematyczność. Stąd moje tytułowe podsumowanie „czary-mary dla naiwnych”. Nikt tego nie sprawdził, nikt nie może zweryfikować, opowiadają o tym ludzie, o których wiedzy i doświadczeniu nic nie wiemy. Absolutnie nic. Wierzą w to głupcy, a prezentują oszuści, wyciągając pieniądze.

Żeby jednak zakończyć pozytywnie. Należy odróżnić kursy „energia pieniądza” od dwóch poglądów, które Stephen Covey senior streścił takimi poglądami „etyka charakteru” i „etyka osobowości”. Ta pierwsza, to właśnie rozwijanie w sobie cech, takich o jakich pisał już Benjamin Franklin: roztropność, męstwo, sprawiedliwość, umiarkowanie, spójność wewnętrzna, pokora, wierność, pracowitość, odpowiedzialność, prostota, skromność. Druga opiera się na pozytywnym myśleniu, robieniu wrażenia (mowa ciała, ubiór itp.), psychomanipulacji (Cialdini), czy słownym manifestowaniu bogactwa (Joe Carbo, Harv Eker). I wiemy z własnego doświadczenia (oraz licznych badań naukowych), że obie te drogi, zwłaszcza jeśli umiemy je połączyć prowadzą do sukcesu (w tym finansowego). I tego się trzymajmy. Brednie o „energii pieniądza” zostawmy wróżkom z pod znaku New Age. Zresztą modny obecnie „coach” Joanna Godecka, dwadzieścia lat temu występowała regularnie na łamach miesięcznika „Wróżka” i podpisywała się tym mianem. `Podobnie jak Aida Kosojan-Przybysz autorka kursu „Potęga obfitości”.

Koza, kominek a może piec. Co wybrać, aby skutecznie ogrzewać dom drewnem?

Ten wpis jest efektem internetowej dyskusji wywołanej moją reakcją na reklamowy wpis zduna wykonującego „współczesne piece” akumulacyjne (palenisko odlewane, i cegła jako masa akumulacyjna) a dyskredytującego kozy, kominki itp.

Wiadomo, każda myszka swój ogonek chwali, ale ponieważ panowie zduni (a było ich trzech) używali argumentów „bajki”, „fizyki nie zmienisz” „piec ogrzeje cały dom”, przypomniała mi się nieśmiertelna „Elektroda”, postanowiłem zgłębić temat. I efektem moich poszukiwań, rozmów, przemyśleń podzielić się na blogu. Ponownie, ponieważ nie lubię twierdzeń bez dowodu, nie zabraknie liczb i obliczeń. Cierpliwości.

Jak to z tą fizyką i chemią bywało? Kto chodził do szkoły ten wie, spalanie to reakcja fizykochemiczna pomiędzy paliwem a utleniaczem z wydzieleniem ciepła i światła. Pojawia się jeszcze wzór na wartość opałową drewna, który sobie darujemy i podamy wynik (średni) – 15,6 MJ/kg czyli 4,4 KWh/kg. Pozostaje nam jeszcze przypomnieć sobie pojęcie sprawności czyli zdolności (wyrażanej w procentach) do wykorzystania energii pochodzącej z drewna do ogrzewania.

W czym spalać drewno w naszym domu? Generalnie dzisiaj mamy do wyboru kilka pomysłów na spalanie drewna:

  • kominek (z płaszczem wodnym lub nie, ale z zamykanym paleniskiem) – sprawność do 85%,
  • kozę (piec wolnostojący z żeliwa lub stali) – sprawność do 81 %,
  • piec akumulacyjny z kafli lub innego materiału dobrze trzymającego ciepło – sprawność od 20-85%,,
  • kocioł zgazowujący drewno sprawność do 90%.

Gdybyśmy mieli zatem wybierać kierując się jedynie sprawnością, to wygrywa kocioł zgazowujący drewno. Najskuteczniej zamienia on energię z drewna w ciepło. Ze 100 KWh (22, 72 kg) drewna uzyskamy 90 KWh energii cieplnej.

Dlaczego zatem panowie zduni, pomijając kwestię, że z tego żyją, wynoszą pod niebiosa piec akumulacyjny?

Ano dlatego, że patrzą na jego dwie pozytywne cechy: zdolność do stałopalności (czyli długiego spalania – raz załadujesz pali się przez kilka ładnych godzin, albo jak twierdzi zdun – kilkanaście), oraz oddawania ciepła jeszcze długo po wygaśnięciu paleniska (na zdjęciu – piec miał temperaturę 46 st. C, w 18 godzin po pełnym załadunku i podłożeniu ognia).

Czy są to cechy najważniejsze i decydujące, na tyle że trzeba wyrzucić na śmietnik kozy, kominki, piece zgazowujące?

Oczywiście nie, ponieważ piec akumulacyjny wykazuje również wady. Po pierwsze – nie ma róży bez kolców. wysoką zdolność do akumulacji osiągamy kosztem równie wysokiej bezwładności cieplnej. Tak, piec długo oddaje ciepło, ale i długo się nagrzewa. Czy to dobrze, czy źle? To zależy. W dyskusji zostałem przez jednego ze zdunów nazwany „korposzczurem”. Wiecie dlaczego? Ponieważ w przeciwieństwie do naszych babć-emerytek, których główną rolą było podtrzymywać domowe ognisko w kaflowej kuchni, chodzę do pracy. Wracam z biura po blisko 10 godzinach od wyjścia. I chcę czuć ciepło od razu. Podobnie, gdy wstanę w mroźny poranek. W piecu kaflowym/glinianym/ceglanym to niemożliwe. Dlaczego? Ponieważ piec nagrzewa się długo. Jak długo? Tym dłużej, im większa jest jego masa. A tę współczesny zdun tworzy ogromną. Słyszałem o piecach ważących kilka ton, ale taki jak na filmie nie przekraczał raczej 2 ton. Wiecie ile czasu trzeba aby spalając 4 kg drewna/h podgrzać tonę gliny o 20-30 st. C. Zapewniam Was, że sporo. Kilka godzin. W tym czasie macie zimno. Zmniejszając masę akumulacyjną musimy rozpalać częściej. Podobno są piece, w którym palimy krótko (kilka godzin) a intensywnie. Tu znowu rozbijamy się jednak o fizykę – takie źródło szybciej stygnie.

Zduńska bajka. Jeden ze zdunów umieścił w internecie film obrazujący funkcjonowanie „nowoczesnego kaflaka”, którego zbudował dla siebie w nowym domu. Widać na filmie, że to po prostu stały żeliwny/stalowy wkład obudowany ceramiką. Dość duży o wymiarach 45 x 60 x 50 cm. Mieści się w nim ca. 0,135 mp czyli ok. 0,1 m3. W trakcie trwania filmu wkład był załadowany w połowie (0,05m3). Oznacza to (bo znamy przelicznik kg/m3 i na stojaki widzimy brzozę) ok.32 kg drewna. Narrator – sam zdun – opowiada, że taka ilość wystarczy do ogrzania 140 m2 domu, ponieważ wszystko steruje się automatycznie. Drugie rozpalenie potrzebne jest podobno dopiero przy -9 st. C. Przez rok piec zużywa 6 m3 drewna, a utrzymuje temperaturę pokoju, w którym stoi na poziomie 24-25 st. C, a najdalszego pokoju (w domu 140 m2 świeżo wybudowanym) ok. 19 st. C. Nie ma mowy o żadnej wężownicy, grzejnikach, więc zakładam sam piec.

Jeśli znamy podstawy fizyki, jesteśmy w stanie zweryfikować oświadczeniem takie bajki. Zacznijmy od drewna. Jeżeli piec pochłania ledwo 30 kg drewna dziennie, wtedy przez sezon grzewczy (180 dni, nie wiemy gdzie dom stoi), będzie to 30 kg x 180 dni = 5.400 kg, a to oznacza 8,3 m3. Suma już się zgadza się, ale kto grzał dom, ten wie, że w zimnym listopadzie potrzebujemy 40% energii zużytej w styczniu. No i strzał w 10. Film został opublikowany w połowie listopada, więc nakręcono go nawet kilka dni wcześniej. Sprawdziłem dane historyczne – przy temperaturze kilka stopni powyżej zera. Skoro wtedy mamy 30 kg, to w styczniu lutym, będzie ich 75 kg dziennie. Czyli już nie 8,3 m3 a pewnie 10-12 m3 brzozy. Pierwsza bajeczka zdemaskowana.

Idziemy dalej. Dom 140 m3 powinien wg norm WT14 zużywać 120 KWh/m2/rok. Dom o powierzchni 140 m2 = 16.800 KWh. Jeżeli brzoza ma 650 kg/m3 i 4,4 KWh/kg podstawiamy do wzoru:

4.4 KWh/kg x 650 kg/m3 = 2860 KWh/m3

10m3 x 2860 KWh/m3 = 28600 KWh.

A zatem nie 16.800 KWh/rok jak chce norma a 28600 KWh/rok. O czym to świadczy? Prawdopodobnie o dwóch rzeczach jednocześnie. Najpierw o tym, że jeśli prawdę mówi pan zdun, opisując temperaturę w domu (średnia 22 st. C) , to prawdopodobnie zużywa o 20% więcej niż norma, bo ta jest liczona dla 20 st. C. Czyli dodajmy jeszcze 20% do 16800 kWh i mamy 20160 KWh/rok. Gdzie nam się podziało 8440 KWh? Ano tu cię bratku mamy. Słyszę opowieści zdunów, jak to piec doskonale sterowany (wiadomo, Panie, elektronika), sprawność bliska 90%, czyli lepiej niż moja koza (i budował dla siebie, czyli najlepiej jak potrafił). Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Jeżeli w komin uleciało 8440 KWh z 28600 KWh, sprawność wynosi ….71%. Nie tragicznie, ale i nie fantastycznie.

Przeliczmy jeszcze raz inną metodą dla kominka. Zgodnie z tym przewodnikiem http://tartakbiele.pl/z-zycia-tartaku/drewno-ogrzanie-domu/ domy wybudowane po 2010 r. potrzebują 9-11 kg drewna/rok/m3. W konsekwencji 140 m2 powierzchni x 3 m wysokości = 420 m3 x 10 kg/m3 – 4200 kg drewna czyli 6,5 m3. Tu wychodzi nam ponownie (przynajmniej teoretycznie) wyższość kominka. W przeciwieństwie do zduna, pan z tartaku nie miał interesu kłamać, bo chciałby sprzedać drewna jak najwięcej. Niemniej jednak opowieść o 6m3 w przypadku pieca, możemy włożyć między bajki.

Skupmy się na temperaturze. Opowieść, że piec kaflowy ogrzeje przy -6 st. C, 140 m2, czyli ok. 5 pokoi (albo 4 bardzo duże) plus pewnie 2 łazienki do temperatury 19 st. C, przez 24 h, przenosząc energię przez zamknięte przegrody murowane (minimum dwie) na odległość 8m, gdy temperatura powierzchni kafli wynosi 45 st. C (to już zaczerpnąłem z mojej dyskusji ze zdunami) – brzmi kompletnie nierealnie. Tu nawet nie trzeba żadnych obliczeń. Wystarczy popatrzeć na to jak projektowane są instalacje c.o. – w każdym pokoju przypada emiter lub dwa, a nie jeden choć największy na środku budynku. Zresztą, znowu fizyka. Jeżeli spalimy na dobę 132 KWh (30 kg drewna x 4,4 KWh/kg jak twierdzi nasz zdun ) i założymy równą emisję (co prawdą nie jest, ale przyjmijmy, bo dajemy wartość średnią) przez 24 h i sprawność 71% mamy ca. 4 KWh mocy emitera. Przy sprawności 85% ledwie 4,6 KWh. Teraz znowu odwołam się do Waszego doświadczenia. Czy sądzicie, że przy – 7 st. C, usytuowany punktowo w salonie, na środku budynku, grzejnik elektryczny o mocy 4,6 KWh (ten ma sprawność 100%) jest w stanie ogrzać dom 140 m2 o minimum 8 przecież zamkniętych pomieszczeniach (wiatrołap, przedpokój, wc, łazienka, salon z aneksem+ 3 sypialnie – kto trzyma otwarte drzwi do wiatrołapu lub klozetu), nawet gdy są na jednym poziomie? Przecież to wierutne brednie. Zrobiłem eksperyment – postawiłem u syna w mieszkaniu przy -7 st. C (nie 420 m3 lecz 176 m3 kubatury, 3 pokoje + łazienka, i nie 12 x 12 lecz 7×12) na środku – grzejnik o mocy 2 KWh (żeby zachować proporcje 420 ma się tak do 176 jak 4,6 do 1,93) stale włączony przez 12 h przy wyłączonych innych źródłach energii i zbadałem termometrem temperaturę w łazience (zamknięte drzwi odległość od grzejnika 4 m) oraz skrajnych punktach mieszkania. Wiecie co mi wyszło? Po kątach +15 st.C, w łazience +16 st. C, w sąsiedztwie grzejnika +24 st. C. Potem poprosiłem brata (ma dom z 2009 r. o powierzchni 170 m2 na dwóch kondygnacjach) żeby zostawił włączony stale trzy grzejniki 6 KWh w centralnym pomieszczeniu. Wyniki były podobne – na skraju 15-16 st. C, w centrum +24 st.C. Z opowieści zduna tylko jedno się zgadzało – temperatura przy piecu.

Dlaczego taka historia? Stary adwokat zapytałby „Qui prodest? – Komu to służy?”. Z pewnością zdunowi. Za postawienie pieca (materiał + robocizna) liczy sobie 32 tys. zł. Za samą robociznę (24 dniówki) 20 tys. zł. Tynkowanie gliną (bez materiału) m2 wycenia na 200 zł. Nieźle. Poczytałem, popytałem ile trwa tynkowanie m2 gliną. Wiecie ile? Pół godziny. To stawka lekarska (stąd napisałem Wam – porzućcie myśl o medycynie, idźcie w rzemiosło). Żarty, żartami, ale to są ceny horrendalne i bazujące na modzie. Źródło energii, niezbyt skomplikowane przyznacie, w porównaniu do pompy ciepła o mocy 10 KWh kosztuje 32 tys. zł, dobrą powietrzną japońską kupicie z montażem za 25 tys. zł (i jeszcze dostaniecie 30% zwrotu, jeśli nie zarabiacie za dużo). Piec na drewno i ekogroszek SAS-a, o którym pisałem w komentarzach (moc 30 KW) kosztował kumpla (po rabatach niecałe 10 tys. zł). Jaki jest sens budowania wielkiego pieca kaflowego za trzykrotność tej ceny – nie wiem. Zwłaszcza wobec uchwał smogowych (musiałby spełniać wymogi 5-tej klasy) za rok będzie nielegalny). Dlatego każdy zdun zapytany o certyfikat nabiera wody w usta.

Czy warto być w Polsce członkiem rządu – zarobki za 2022 r.

Całkiem niedawno zmienił się w Polsce rząd. Stało się to okazją do pokazania ile zarabiają poszczególni jego członkowie. Sięgnąłem do oświadczeń majątkowych premiera, wicepremierów i ministrów za 2022 r. Trochę zamgławia obraz podawanie kwot netto i brutto (nie znamy parametrów podatkowych), ale spójrzmy na kwoty:

  1. Premier 286 tys. zł (brutto),
  2. Wicepremier 250 tys. zł (brutto),
  3. Minister 237 tys. zł (brutto),
  4. Minister 185 tys zł (netto).

Patrząc na te kwoty widzimy wyraźnie, że nie ma się o co bić. Minister dostaje ok. 15 tys. zł netto ze wszystkim bonusami i nagrodami. Wicepremier 21 tys. zł brutto. To są pensje na poziomie kierownika albo specjalisty w warszawskim korpo, albo dochody właściciela niezbyt dużej firmy budowlanej. Tyle samo zarabia dobry rzemieślnik albo lekarz na kontrakcie za kilka dyżurów.

Auto na CNG. Czy może się opłacać?

Mój kumpel i dostawca samochodów zaoferował mi niedawno zamianę Kony Electric na Audi A4 z silnikiem 2.0 TFSI z fabryczną instalacją CNG (gazu ziemnego) zwany G-tron. Miał on stanowić alternatywę dla LPG, ale nie do końca wyszło. O ile pomysł chwycił we Włoszech i Niemczech, o tyle w Polsce powstało niespełna 30 stacji, firmowanych przez PGNiG. Jedna w moim mieście.

Z zasady pomysł pojazdu, który spala, przy dobrych osiągach (170 KM) – 5 l CNG miał sens. Audi miało naprawdę atrakcyjną cenę (99 tys. zł za 2019 r. i przebieg niespełna 39 tys. km). Wóz przez rok stał, bo nikt nie chciał go wziąć. Po przyjrzeniu się sprawie, wiem dlaczego.

Zasięg nie wydawał się problemem. Łączny benzyna i CNG wynosił ok. 900 km (samo CNG prawie 500 km). Nie ma co porównywać z elektrykiem. Tu jest lepiej.

Wersja wyposażeniowa nie najlepsza, ale i nie najgorsza. Wprawdzie brak skóry, elektronicznego kokpitu, są wygodne fotele (odpowiednik ergoComfort w Passacie), DSG (mokre), nawigacja, tempomat, dwustrefowa klima, czujniki parkowania i parę bajerów (w tym elektryczna klapa bagażnika). Cena atrakcyjna – za 99 tys. zł mogłem kupić co najwyżej „amerykana” z benzyną.

O ile gaz ziemny w kuchenkach kosztuje ok. 3-4 zł za m3, o tyle ten do zasilania aut kosztuje …. 10 zł za m3 (czyli ok. 0,8 kg). Jeśli trzymać się danych fabrycznych, spalanie 4,1 kg/100 km kosztowałoby mnie ok. 50 zł. Byłby to odpowiednik:

  • 8 litrów benzyny lub diesla,
  • 16 litrów LPG,
  • 20 KWh prądu z komercyjnej ładowarki.

Do tego butle zmniejszały bagażnik do 425 litrów. No cóż, za tę cenę wolałbym kupić używaną Camry w hybrydzie i mieć większą wygodę (kufer też) przy koszcie 100 km na poziomie 21 zł. Ale warto było sprawdzić temat.

Jak nas łupi PGNiG. Porównanie cen gazu sprzed dwóch lat, roku i obecnie.

Właśnie dostałem pierwszą, powakacyjną fakturę za gaz. Przypomnę – używam go do podgrzewania wody, gotowania i ogrzewania. Z racji montażu kozy i ciepłej jesieni zużycie drastycznie spadło. A rachunki? Te już nie. Popatrzcie. Przypominam – początek okresu przypada przed wojną.

Rok 2021.

Na październikowej fakturze 2264 KWh (przeliczone z m3 współczynnik konwersji bez zmian) za 459 zł. Cena? 0,2 zł/ KWh. Cena gazu na rynku spot w Holandii ok. 5 E/MWh. Kurs Euro 4,6 zł. Cena gazu w Holandii – 0,023 zł/KWh.

Rok 2022.

Faktura z października – 1798 KWh za 494 zł. Cena? 0,27 zł. Podwyżka 35%. Cena na giełdzie 6E/MWh. Kurs Euro 4,7 zł. Cena gazu w Holandii – 0,0282 zł/KWh. Tu jeszcze podwyżka miała uzasadnienie.

Rok 2023

Teraz zużyłem -1367 KWh za 487 zł. Cena? 0,35 zł. Podwyżka roczna 20%. Podwyżka przez 2 lata 75%.

Obecnie gaz ziemny na giełdzie w Holandii da się kupić za 3,60 E/MWh. Kurs Euro 4,45. Cena gazu w Holandii za KWh 0,01602 zł.

Wnioski

Pomimo iż cena gazu na rynku w Holandii przez spadła o 33%, po dostarczeniu do odbiorcy w Polsce cena z oferty taryfowej PGNiG wzrosła o 75%. Czyli powinniśmy płacić 0,13 zł/KWh (gdyby dostosować się do rynków) a płacimy 0,35 zł/KWh (czyli 3 razy drożej). Albo kompletni nieudacznicy albo zwyczajnie nas okradali na kampanię wyborczą, albo dostali znacznie więcej podatków do zapłaty albo … i jedno, i drugie, i trzecie. W obu przypadkach – powinni siedzieć. Opowieści o tarczach – bajki. A jedna trzecia Narodu chwaliła takiego dobrego pana. Tu cisną się słowa Zbigniewa Stonogi „Będzie was PiS…….. w….., jak Was Platforma nie ……”.

Przejrzę ich bilans po 3 kwartałach to coś Wam powiem o marży.

O drodze w góry i dlaczego nie kupię akcji Orlenu.

W poprzednim tygodniu wyjeżdżałem po raz kolejny w góry. Załadowałem elektryka i hajda. Trochę poza połową drogi mam ładowarkę ORLEN-u akurat na MOP-ie z dużą stacją benzynową i tam się dobijam, żeby z drobnym zapasem na jazdy lokalne, dotrzeć do wakacyjnego mieszkania.

Ponieważ wyjechałem bezpośrednio po pracy, akurat wypadała pora na obiad, pomyślałem – spróbuję oferty nowego produktu ORLEN-u czyli Stop Cafe. Mam przecież sporo czasu – postój potrwa 25 minut (ładowanie od 15 do 60%). Dość już hot-doga na szybko, czas zamówić obiad. Padło na flaki, które funkcjonowały jako danie dnia, więc powinno być szybko i pod korek – spora miska a w środku mięso. No i rozczarowałem się.

Najpierw czekaniem. Dobrze, że istnieje aplikacja do ładowarek i mogłem zakończyć proces zdalnie, ponieważ miskę flaków w barze szybkiej obsługi naszego narodowego koncernu podano mi po…. 20 minutach (+5 minut w kolejce i zamawianie). Pierwszy raz ładowanie trwało krócej niż jedzenie (kamyczek do ogródka tych, którzy twierdzą, że spalinowca tankują w 5 minut, a zapominają o przerwach konsumpcyjnych). Wraz ze mną przestępowała z nogi na nogę grupa takich samych jak ja naiwniaków liczących na szybkie danie i klnących, że trzeba było jednak wybrać hot-doga.

Przystąpiłem do jedzenia. I kolejne rozczarowanie. Flaki wprawdzie były tanie (10 zł) i nawet z opcjonalną bułką (1,69 zł) prezentowały cenę całkiem-całkiem (8 zł kosztuje tej samej wielkości słoik w LIDL-u na promocji, a bułka w sklepie 1,5 zł), ale jakość…. . Pierwszy raz widziałem takie flaki – 80% wody, 15-20% „wkładki”, może nawet mniej (dosłownie 10 kawałków na prawie pół litra). Gdy gotuję w górach flaki z „plastikowej kiszki” (lokalny producent 18 zł za 900 ml), mam pół na pół mięsa i rosołu. Nawet w marketowych nie muszę poszukiwać ochłapa na dnie talerza. Pożałowałem wyboru.

A o co chodzi z akcjami? Jeden ze znanych inwestorów kupił akcje McDonalds’a zanim stały się modne. Powód – nastoletni syn lubił tam jadać z kumplami, czyli klient zadowolony – firma się rozwija. A tymczasem u nas… Nikt rozsądny nie skorzysta więcej z oferty spółki, która nie dość, że łupi klienta (o czym niżej) to jeszcze rozwadnia potrawy. Powtórzę jeszcze raz, w żadnym najgorszym marketowym wydaniu, nie znalazłem tak wodnistych flaków. Co z tego, że były tanie (jak na stację benzynową, oczywiście), skoro 50 km dalej istnieje sobie Taurus (bez ładowarki, niestety) z wyśmienitymi golonkami i podaje je szybciej, niż ORLEN wodę z kotła.

Wróćmy do łupienia. Na początku wakacji wprowadzono szumnie akcję (z gigantyczną promocją w TVP) obniżki 30 groszy na litrze paliwa. Trzeba tylko spełnić kilka warunków (m.in. mieć aplikację i pamiętać o prośbie o rabat). Cena ze słupka 1 lipca – 6,5 zł/l ON i 6.18 zł/ l PB95 – tak było na mojej stacji. Minął miesiąc- cena regularna (też bez obniżki) 6,7 i 6,48 zł/l. Czyli podnieśli, o tyle, co wcześniej obniżyli. Oczywiście wytłumaczenie – wzrost cen ropy. Tylko, gdy spadała, nie opuszczali ceny. Co innego teraz – przed wyborami. Cena spadła do 6,12 zł/l PB95 i 6,08 zł/l ON. Co jasne, bez ekonomicznego uzasadnienia.

Każdemu, kto przez chwilę prowadził firmę, wydaje się oczywiste, że taki model biznesowy, oparty na długofalowej nierównowadze kosztów-korzyści dla klienta, nie ma szans na utrzymanie. W dziedzinie, w której ORLEN stał się liderem (szybkie posiłki na stacji benzynowej) i twórcą pewnej mody, eliminując w dużej części dwa przeciwstawne zwyczaje: zatrzymywania się w przydrożnych knajpkach oraz zabierania „wałówki” na drogę, pozostanie bez szans oferując długie oczekiwanie połączone ze słabą jakością. Konkurenci uderzą mocno i zwiną zyskowną wisienkę na torcie. Sama sprzedaż paliwa nie wystarczy by utrzymać wskaźniki a dotychczasowym poziomie, tym bardziej z motywacją polityczną. Nie pomoże nawet efekt synergii (paliwo+jedzenie) ponieważ zatrzymanie się w celu napełnienia baku trwa 5 minut i mało kto poczeka 25 minut na posiłek. Rynek elektryków pozostaje jeszcze niewielki i nie utrzyma „kuchni Obajtka”, a zresztą dwie niedalekie stacje Greenway’a znajdują się przy dużych obiektach: jeden przy karczmie, drugi w galerii handlowej.

Rower jako alternatywa dla auta. Koszty.

Grupa zwolenników ekologii próbuje przekonać wszystkich (a innych zmusić) do swojego twierdzenia, że rower jest najlepszym środkiem transportu. Pozwalam sobie spojrzeć na to z nieco innej strony.

Szybkość roweru i samochodu

Wiadomo – podobno rowerem szybciej. Zrobiłem test. Do pracy 3,5 km jadę rowerem przez 20 minut. Średnia prędkość 10,5 km/h, rano (gdy pusto) i po południu. Ile pokaże samochód? 22 km/h, bez korków 1,5 raza więcej, poza miastem – 40-100 km/h. Poniżej 20 km/h miałem w mieście może kilka razy. A mówimy o średnim odcinku, i ścieżce rowerowej na 70% trasy. Plus – za rower nie muszę płacić, gdy go parkuje. Za to łatwiej ukraść. A w deszczu?

Zakupy

Wiem, istnieją rowery transportowe, ale czy to oznacza, że mam mieć dwa? Jeden do codziennej jazdy, drugi do sklepu? Ja akurat dysponuje garażem, ale w bloku? Z bagażnikiem i sakwami podróż po weekendowe sprawunki okaże się trudna dla 60-latka. Dla każdego zaś, jeśli trzeba odwiedzić kilka sklepów (zostawisz zakupy w pudle?). Znowu wygrywa auto.

Koszty.

W aucie, jasne. Tankowanie, ubezpieczenie, przeglądy, jakaś naprawa plus paliwo. Koną na dystansie 10.000 km wydałem 1000 zł na „paliwo”, 350 zł za ubezpieczenie, 650 zł za przegląd. Razem: 2000 zł, czyli 0,2 zł/km. Gdybym ograniczył się do miasta i jazdy na wieś i połowy dystansu (1150 zł/5000 km), średni koszt byłby podobny.

Rowerem jeżdżę mniej. Zakładam przebieg 2000 km/rok. I tu niespodzianka – przegląd kosztował 250 zł, wymienili oponę, jakąś linkę i dwie i pół stówy….poszło. Koszt – 0,12 zł/km.

Teoretycznie lepiej wypada rower – jest 2 razy tańszy w przeliczeniu na km, ale….znacznie mniej uniwersalny. Nie pojadę nim w góry. Niewiele przewiozę. Moknę na deszczu. Marznę w zimie. Stąd pozbycie się auta to w moim przypadku kiepski interes.

Nieruchomości nie mogą potanieć. Mit, który obala historia.

W lipcu wziąłem się ostro do czytania i przeszedłem całe „Pamiętniki chłopów”. Pomijając kwestie bytowe, w oczy rzuca się jeden fakt – nieruchomości w latach Wielkiego Kryzysu ogromnie potaniały.

Jeden z opowiadających wspomina cenę ziemi w swojej okolicy z 1600 zł/morga w 1926 r. do 600 zł w 1931 r. Dodatkowo nikt nie chciał kupować. Te 1000 zł stanowiło 62,5%. Nieźle, spadek wyniósł prawie 2/3 początkowej wartości w ciągu kilku lat. Nawet za tę cenę nie było chętnych. Dlaczego?

Deflacja, deflacja. W tym samym pamiętniku podane są obniżki cen produktów rolnych – jajko kosztowało 25% ceny przedkryzysowej, mięso, słonina, masło, ok. 1/3. Gigantyczna zniżka. Nic dziwnego, że i ziemia proporcjonalnie tańsza.

Z pamiętników wyłania się też jeszcze jeden nieciekawy wniosek. W trakcie zniżki cen, kryzysu (bezrobocie) ten, kogo dług dusi, tego i zadusi. Odsetki w szczycie szaleństwa zakupowego wynosiły 5% miesięcznie, za ulgowe uważano przy deflacji 12% rocznie. Wszystko zabezpieczone na wekslu i wydzierane z gardła (nikt nie procesował się po 5-6 lat).

Gdyby dzisiaj nadeszła taka bieda, strach pomyśleć. Spadek cen nieruchomości o 2/3 oznaczały bankructwo zadłużonych. Oczywiście, teraz cierpimy z powodu inflacji, więc spadek będzie pewnie realny, a nie nominalny. I taki już jest (chociaż nie tak znaczący). Jeśli pieniądz traci na wartości 20% rocznie (12 oficjalnie), a nieruchomości nie podrożały (lub wzrost 2-3% czyli pomijalny), w rzeczywistości właściciel notuje stratę 20%, a jeszcze płaci prawie 10% odsetek jeśli ma kredyt. Trzy lata takiego stanu i znajduje się w położeniu chłopa w środku kryzysu. Różni ich jeden szczegół – chłop nie miał dochodu.

Tarcza antykryzysowa a ceny prądu. Bujda na resorach.

Właśnie dostałem rachunek z PGE, już z nowymi cenami. Na początku dwie kartki, jako to Rządowa Tarcza Solidarnościowa spowodowała, że płacę mniej. Jak jest naprawdę? Inaczej.

Wg wyliczeń dostawcy energii, dzięki Tarczy przeciętne gospodarstwo ma zaoszczędzić w 2023 r. równe 2000 zł. W stosunku do roku poprzedniego? Nie, do teoretycznych cen energii po ubiegłorocznych wzrostach (tzw. taryf) i przy założeniu, że zużyję rocznie energii dokładnie tyle ile wynosi limit (tj. 2000 KWh). Już ten szacunek wydaje mi się naciągany, ale idźmy dalej.

Cena za KWh bez ulg wynosiła jeszcze niedawno ok. 60-66 gr za KWh. Teraz, dzięki Tarczy od marca 2023 r. zapłacę „tylko” 0,78 zł plus 2 x większy „abonament” (różne opłaty należne nawet przy stojącym liczniku) teraz w podstawowej taryfie 20 zł.

Przy moim zużyciu ok. 200 KWh miesięcznie rachunek będzie wyższy o ok. 20%. Tak właśnie wygląda „brak podwyżek” jeśli pominie się propagandę. A podobno jestem „odbiorcą chronionym.

Czy da się coś z tym zrobić (z rachunkiem, nie propagandą)? Tak. Zużywać mniej lub odpiąć się od sieci. Albo zamontuję niezłą instalację FV z akumulatorem, albo muszę radykalnie oszczędzać.