Praca biurowa szkodzi. Eksperyment na samym sobie.

Na blogu często pojawiają się wyniki eksperymentów, wzorowanych na słynnym Buckminsterze Fullerze – człowieku, który zrewolucjonizował rozwój osobisty. Głównym przedmiotem badań jest sam badacz, oceniający, jak zmiana pewnych parametrów, wpływa na życie.

W moim przypadku, eksperyment wykonał się sam. W końcu listopada zachorowałem. Nie tak lajtowo, ale z potężnym kaszlem, bólem w boku – no zapalenie oskrzeli a może nawet płuc (sugerowano mi gorsze choroby, ale się nie potwierdziły). Krótko mówiąc – na 2 tygodnie zostałem wyłączony z pracy. A ponieważ przed nimi miałem niewiele siedzenia w biurze (przez całe 5 dni – 9 h i 20 minut), więc mogę powiedzieć, jak brak chodzenia do biura przez 3 tygodnie wpłynął na moje życie, głównie w aspekcie zdrowotnym.

Pierwszy plus – lepsze spanie. Tu opowieść jest krótka – przesypiałem całą noc, budząc się rano. Skończyły się początkowe etapy bezsenności, czyli wstawanie na 2 godziny ok. 2-3 w nocy.

Drugi plus – brak problemów z żołądkiem. Dość podobnie jak wyżej, mógłbym odesłać do historii Marcina z Kalpapady. Długotrwały stres załatwia jelita i żołądek, co skutkuje zgagami, a przede wszystkim gigantycznym pobudzeniem perystaltyki. Fachowo i wersji zaawansowanej (na którą cierpiał Marcin) co 10 minut jesteś w toalecie. U mnie nie przekroczyło to rozmiarów rozsądnych (3-4 wizyty w środku dnia) i do czasu… aż nie przestałem chodzić do biura. Teraz jakbym w ogóle nie miał żołądka i dalszej części przewodu pokarmowego. Moja nieformalna ankieta wśród pracowników biur – problem dotyczy praktycznie wszystkich. Czy winne są długie godziny na siedząco, stres, czy dieta (trudno jeść regularnie), nie wiem. Chociaż stawiam na połączenie wszystkich trzech. Kiedy jesteś na ciągłym ASAP-ie i nie możesz popełniać błędów, żołądek płata ci figle. I praktycznie wszystkim na długim zwolnieniu (urlopie) objawy ustępują. W moim przypadku – wbrew logice, bo brałem antybiotyki, które powinny zadziałać wręcz odwrotnie.

Trzeci plus – zdrowy kręgosłup. Praktycznie każdy biuroszczur walczy z bólami zwyrodnieniowymi kręgosłupa, to taka choroba zawodowa. Dotyka zarówno dyrektorów regionalnych (6-8h dziennie w aucie), jak i sekretarkę. Siedzenie ogromnie obciąża aparat ruchu, a przed komputerem, podwójnie. Przez ostatnie 2 tygodnie kręgosłup nie wiedziałem, że mam kręgosłup, całkiem nic. W pozycji siedzącej spędzałem 2-3 godziny, resztę albo leżałem (na początku), albo stałem/chodziłem.

Czwarty plus – więcej czasu. Niby oczywiste, ale warto napisać. Nawet pierwszy tydzień, z dwoma podróżami służbowymi (wtorek – 270 km autem, czwartek 360 km pociągiem), trzema spotkaniami z klientami, siedzeniem środę w biurze, oraz długim zebraniem w piątek (poza firmą) dał mi sporo wolnego. Jadąc pociągiem przeczytałem książkę, przygotowałem się do spotkania i jeszcze chwilę zdrzemnąłem. Podróż samochodem przerwałem skrętem po rewelacyjny ser (24 m dojrzewający) oraz dobrym obiadem. Pomimo tego: kupiłem prezenty mikołajkowe, wykonałem szereg zadań firmowych itp. Poza wtorkiem (konieczność pobytu u pracodawcy nieco ponad godzinę) i środą (dniem biurowym) miałem możliwość pospania dłużej, albo (co właśnie się stało), napisania sporej ilości tekstu, zjedzenia w spokoju śniadania z żoną i synem oraz odwiezienia go do szkoły.

Piąty plus -rodzina. Nie należę do ludzi, którzy cieszą się chwilami spędzonymi bez rodziny. Wręcz przeciwnie. Wspólne śniadania mają dla mnie wartość dodaną. Natomiast w dniach pracy zawodowej są nierealne. Młody normalnie idzie do szkoły na 8-9-10, a jako nastolatek – wstaje w ostatniej chwili, gdy mnie już nie ma w domu. Ta przyjemność normalnie mnie omija. Ale nie w czasie wolnym od biura. Podobnie z żoną, wprawdzie wstajemy podobnie i nawet pracujemy blisko siebie, ale czym innym wspólnie wypita kawa i droga do pracy, a czym innym spędzenie razem całego dnia. Da się omówić wszystkie tematy, na które nigdy nie ma czasu, a nawet zwyczajnie pobyć razem.

Szósty plus – relaks. Pochodna poprzednich pięciu. Skoro niczym się nie stresuje, spędzam czas z rodziną, nigdzie się nie spieszę, poza płucami nic mnie nie boli – diagnoza może być jedna – pełen relaks. I do tego taki, który uważałem za niemożliwy – we własnym domu, bez wyjeżdżania, bez wspomagaczy.

Wnioski. Te 3 tygodnie pomogły mi podjąć kilka ważnych decyzji, które dość intensywnie chodziły mi po głowie. W przyszłym roku ograniczam liczbę dni biurowych do (średnio) 1-2 dni w tygodniu, nawet, gdybym zaliczył w ten sposób spadek pewnych dochodów do kwoty mniejszej niż średnie wynagrodzenie tj. 5200 zł. Na jednym etacie powiem pa,pa, na drugim zmniejszę wymiar czasu pracy. Zostanie mi firma (jak się przekonałem, znacznie mniej stresująca) oraz szereg zajęć pobocznych. Uzgodniłem też z żoną – definitywnie wyprowadzamy się na wieś.

O budowie domu na wynajem. Czy taki ruch ma obecnie sens. Studium przypadku.

Kiedy zbierałem materiały do majowego wpisu o kosztach mieszkań robotniczych przed II WŚ znalazłem i taką informację – koszt budowy m2 wynosił od 2800 zł do 7000 zł za dwuizbowy lokal ok. 40 m2. Skąd te różnice? Najdrożej wychodziło jednorodzinne „z wygodami”, najtaniej prymitywne z wychodkiem na podwórzu, bez bieżącej wody itp. – stan surowy zamknięty na dzisiejsze warunki. Tak się składa, że jeden z moich przyjaciół buduje właśnie dom. Prosta konstrukcja (betonowe słupy, stropy i wieńce, uzupełnione ceramiką), ocieplenie styropianem. Nieskomplikowana bryła (prostokąt). Powierzchnia – 180 m2. Koszt – ok. 900 tys. zł, a część robił sam, resztę metodą gospodarczą. No bez faktur, rzecz jasna, bo za gotówkę. I teraz pojawiło się pytanie, czy taka budowa ma sens, zwłaszcza, że następowała „na zarobek”. Postaram się odpowiedzieć. Do tego pokażę moje rozkminy, związane z ewentualną budową domku w górach. Do dzieła.

Dom 180 m2. Koszt 900 tys. zł. W tym przypadku struktura wygląda tak – sklep plus dwa mini-apartamenty. Zysk trochę stałego (czynsz sklepowy 5 tys. zł/m-c) , trochę niepewnego (apartamenty szacowane – drugie tyle). Razem 10 tys. zł/m-c, minus koszty i podatek – netto ok. 8 tys. zł/m-c. Przy całości trzeba się nachodzić. Sklep idzie samograjem, ale już apartamenty – nie. Lato oznacza ciągłe zmiany pościeli, pilnowanie grafiku, jakiś marketing, uspokajanie zbyt hałaśliwych osób. Ogólnie – w sezonie pracy całkiem sporo. Średnio 4 h x 2 apartamenty x 4 wynajęcia miesięcznie = 32 h.. Jeżeli zaczniemy ją wyceniać według stawek rynkowych (30 zł/h) – ok. 1000 zł/m-c. Odliczając koszt pracy własnej – 7 tys. zł/m-c, a więc 84 tys.zł/rok. Zysk 9%. Całkiem nieźle i opłacalnie, ale przy założeniu, dojścia do planowanego obłożenia. Jeżeli rok okaże się gorszy, schodzimy do 7% . Fantastycznie? To teraz uświadomcie sobie jedno – dom nie stoi w powietrzu. Do 900 tys. zł trzeba dodać 0,5 mln na działkę (po tyle tam chodzi ziemia). I robi się 84 tys. zł/rok (lub 60 tys. zł/gorszy rok) z 1,4 mln zł. To już tylko niecałe 5-6 % netto. Mniej niż moje obligacje korporacyjne a na poziomie obligacji SP. Ma sens, gdy ceny nieruchomości idą w górę.

Mały domek, jak na zgłoszenie do 70m2. Na parterze ok. 35 m2, na piętrze podobnie. Trochę naciągając da się zrobić 2 apartamenty na wynajem, chociaż forma będzie nadal „mieszkalna”. Koszt budowy, z dużym użyciem środków własnych ok. 300 tys. zł. Przychód z wynajmu całości wyniesie – 6 tys. zł brutto. Jeśli odliczymy koszty, podatek – zostanie nam 4 tys. zł. Płacąc za wynajem (lub wyceniając własną pracę) 1 tys. zł/m-c, finalnie tylko 3 tys. zł/m-c i 36 tys. zł/rok..12%, ale przecież jest działka. Ta kosztowała 400 tys. zł. I zysk spada do 5,1%. Dokładnie do takiego poziomu jak …. obligacje Skarbu Państwa.

Zatem – umiejmy ocenić ryzyko i wyceniajmy uczciwie. Budowa domku na wynajem ma sens tylko w jednym przypadku – gdy przewidujemy wzrost cen takich nieruchomości. A na to obecnie, nie widzę gigantycznych szans z powodów makroekonomicznych.

Kup dziecku mieszkanie. Jak nie należy tego robić.

Sponsorem dzisiejszego wpisu jest pewna para, w której miłość do własnego dziecko, wygrała z matematyką. W konsekwencji szykują im się poważne problemy. A oto szczegóły.

Problem 1. Rywalizacja z sąsiadami. Sąsiedzi naszej pary kupili za gotówkę swojej córce- studentce pierwszego roku deweloperską, wykończoną kawalerkę w Krakowie. Cena 550 tys. zł. Mogli to zrobić, ponieważ mają pieniądze odkładane od lat. Trochę uszczuplili kapitał obrotowy, ale przeżyją. Czego się nie robi dla dziecka.

Nasi bohaterowie postanowili nie być gorsi. Kochają swojego syna i chcą dla niego jak najlepiej. Do tej pory płacili 1500 zł za wynajem pokoju, ale czy dziecko nie zasługuje na własne? Dlaczego ma być gorsze od koleżanki.

Już ten punkt zwiastuje kłopoty. Dwie rodziny, dwie sytuacje, różne możliwości. Chęć dorównania komukolwiek nie jest dobrym powodem działania.

Problem 2. Likwidacja wszystkich oszczędności. Dobrzy rodzice mieli jakieś oszczędności – no coś około 150 tys. zł. Postanowili je zrealizować. Pozbawili się w ten sposób funduszu awaryjnego, gdyby, nie daj Boże, coś (jedno na etacie, drugie jdg, chorób nikomu nie życzmy, ale chodzą po ludziach), zostają bez zabezpieczenia. Nigdy tak nie róbcie.

Problem 3. Spieniężenie narzędzia pracy. 150k to dalej mało, więc trzeba coś sprzedać. Padło na firmową maszynę. Bez niej dg przyniesie mniejsze zyski. Klasyczny błąd – Covey nazywa go „zarzynaniem kury”. Zarżnięta kura przestaje znosić jajka, a ich brak odczujemy w kolejnych miesiącach. Pomimo tego, nasi bohaterowie mają tylko 250k w gotówce, a zakup mieszkania 450k.

Problem 4. Drugie dziecko. Nierówna alokacja zasobów spowoduje w przyszłości konflikty między rodzeństwem. W tym przypadku, starszy syn dostanie wszystko (wszak zebranie tych 150k zabrało rodzicom kilkanaście lat), a dla młodszej córki nie zostanie nic. Problem opisał już Balzak, a z naszych wielkich Eliza Orzeszkowa w nowelce „Niziny”. Wiedząc to, zawsze staram się dzielić „po równo”. Tutaj podobnej refleksji zabrakło.

Problem 5. Tanie mięso jedzą psy. Znacie to powiedzenie, przywoływane przy zbytniej oszczędności. Moja babcia mówiła elegancko „Nie stać mnie na tanie rzeczy”. Ponieważ kasy mało, wybieramy tanią rzecz i …tracimy. Popatrzmy. Mieszkanie deweloperskie kosztuje 480k, do tego 70k na wykończenie i urządzenie. Za 550k dostajemy świetną lokalizację (25 minut spacerem od Wawelu) i nowy budynek. Zejście do 450k wymaga odsunięcie się od ścisłego centrum i wybór starego bloku, chociaż mieszkanie odnowione (po flipie). Jednak na rynku takich lokali mamy na pęczki. Stąd ich cena. Nowa inwestycja w świetnym punkcie (tzw. plomba), rzadkość – szybciej będzie rosła na wartości, lub wolniej taniała, jeśli rynek zacznie się sypać.

Problem 6. Niepoliczone koszty. W przypadku dewelopera 550k to prawie koniec wydatków (notariusz 2k). Tutaj nie. Do 450k trzeba dodać 12 tys. zł dla agenta nieruchomości, 12 k dla notariusza i na podatki, drobne poprawki, jakieś meble i robi się 500k. Sporo.

Problem 7. Matematyka. O ironio. Jedno z rodziców uczy matematyki. Pomimo tego, przy stopie 8,5% decyduje się wziąć kredyt w kwocie 250k. Daje to ratę 3300 zł przy 15 latach (taki dostaną warunek – bo tyle zostało im do emerytury). Sprawdzałem. Ciężka sprawa. Działanie w ten sposób nie ma sensu. Dziecko zostanie z nieprzyszłościową kawalerką (nota bene należącą do rodziców, bo to oni są kredytobiorcami), a starsze pokolenie z kredytem i wysoką ratą. Do tej pory płacili za pokój 1500 zł i mieli jeszcze 1600 zł odsetek oraz zarobku maszyny (8%). Wychodzili na +100 zł. Teraz muszą doliczyć 1600 zł utraconych odsetek i 3300 zł razem -4900 zł. Cholibka. Może warto zejść na ziemię. Miłość do dziecka będzie diablo kosztowna. 5000 zł przez 15 lat, a gdzie drugie dziecko, własna emerytura, jakieś wydatki na śluby? Nawet po skończeniu studiów syna zostanie jeszcze 11 lat spłacania. Razem? 5000 zł x 12 m x 15 lat = 900.000 zł. Za pół kawalerki warte 250k. Procent składany działa przeciw nam.

Wnioski. Miłość rodziców jest ślepa i skłonna do poświęceń. Przez to piękna. Ale stara się dać to, czego dać nie sposób. Nie wolno startować w duchu rywalizacji, bo ten jeden błąd może być bardzo kosztowny. Tak jak w tym przypadku. Może liczą na wzrost cen (czemu i ja kibicuję, ale z chłodną głową)? Może po prostu para kocha syna? Nie wiem, ale pakuje się w grube kłopoty. 3300 zł miesięcznego zobowiązania, plus 1600 zł nieuzyskanych odsetek, to w przeciętnych polskich warunkach (a rodzina, która poza domem, ma trochę towarów i maszyn w jdg lokuje się, rzekłbym, w statystycznym środku) sumy gigantyczne. Wyliczenie pokazuje też coś jeszcze. Do zakupu dziecku mieszkania nie powinno się przystępować pod wpływem impulsu, na łapu-capu. A wielu po prostu na to nie stać. Bolesne, ale prawdziwe.

Najważniejszy argument za wyprowadzką na wieś. Zdrowie.

Wczoraj zbiegły się dwa zdarzenia, które spowodowały szybkie powstanie tego wpisu. Komentarz Piotra o konieczności utrzymania wagi oraz moja wczorajsza rozmowa z osobą pracującą wysoko w ochronie zdrowia. Komentarz znacie, a rozmowa dotyczyła wpływu poprzedniego i współczesnego jedzenia na stan zdrowia.

Moja rozmówczyni zrelacjonowała mi opowieść pewnego lekarza. Pracuje on od wielu lat, operuje nowotwory głowy. I stawia tezę, na razie roboczo, natomiast na podstawie długich obserwacji, że współczesne jedzenie (marketowe, przemysłowe, przetworzone) powoduje wręcz epidemię raka. Zapadają na niego ludzie względnie młodzi, którzy nie pamiętają wiejskiego jedzenia sprzed 30-40 lat. I ci, dwudziesto-, trzydziestolatkowie, chorują znacznie ciężej, oraz umierają częściej niż przedstawiciele pokolenia boomerów (55+ a nawet 75+). Neurochirurg jest pewien swoich spostrzeżeń i dzieli się nimi w gronie towarzyskim.

Ale nie kończy na gadaniu. Działa. Otóż postanowił, że nie będzie kupował żarcia ze sklepu. Wybrał zaufanego chłopa, któremu płaci grube pieniądze, by hodował dla niego świnię, metodami „jak za Gierka”, a w rzeczywistości starszymi. Ma być karmiona niepryskanymi ziemniakami, zbożem własnej produkcji. Wychodzi wielokrotnie drożej, ale dobrego lekarza stać. I teraz doktor sam, według tradycyjnych receptur przerabia mięso na wędliny.

Mając taką wiedzę, nie od jakiegoś szaleńca, lecz doświadczonego medyka, możemy zdecydować, co z nią zrobić. Czy nadal karmić siebie, i własne dzieci, śmieciowym żarciem, z umęczonej w chlewni świni, faszerowanej antybiotykami, nie widzącej nieba? Czy spróbować pozyskać z pewnego źródła, albo samodzielnie wyhodować, doskonałe mięso? Odpowiedź narzuca się sama.

Wiadomo, nie każdy ma dochody chirurga, żeby zlecić drogą produkcję. Nie każdy zapłaci 1500 zł za tucznika z eko-gospodarstwa. Nie każdy zaufa zapewnieniom przypadkowego rolnika z OLX-a. Nie każdy ma warunki do przechowania półtuszy (nie sprzedają mniej). Co w tej sytuacji?

Widzę rozsądne wyjście nr 2 dla gorzej uposażonych. Przeprowadzić się na wieś i samodzielnie hodować zwierzęta (koza, świnia, królik, kura, gęś), żeby zapewnić swojej rodzinie zdrowie na wiele lat, za znacznie mniejsze pieniądze. A Wy co sądzicie?

Dlaczego nie zamierzam długo i dużo pracować?

Ten wpis jest wynikiem rozmowy, którą przeprowadziłem z kumplem. Pracujemy razem i znamy się już 25 lat. Kupa czasu. W tym czasie obaj rozwinęliśmy swoje kompetencje zawodowe, pracując sporo więcej niż minimum. Teraz zbliżam się do 50-tki, a on przeskoczył ją kilka lat temu.

Kumpel opowiadał i o swoim teściu. Ma 87 lat, świetnie radzi sobie, jeszcze obsługuje młodszą i chorą żonę, jeździ samochodem, głowa działa, ciało także. Czego chcieć więcej? Niczego. Sekret tej sytuacji. W wieku 52 lat (czyli jeszcze przed transformacją), pan T (od teść) przeszedł na rentę z powodu podobno ciężkiej choroby serca. Od tego czasu prawie jak w śląskiej piosence o starzyku: ławeczka, ogródeczek, zamiast gołąbeczka i kosa – wnuki. Tylko fajeczki przez to chore serce nie pali. Krótko mówiąc życie aktywne, ale zupełnie niezawodowo. No i tak właśnie spisany na straty przez lekarzy przeżył sobie te 35 lat. I pożyje pewnie jeszcze chwilę..

I wtedy przyszła refleksja. Mój Tato przeżył 82 lata, od 60 r.ż. na rencie. Jego siostra pracowała do 75 r. ż., a zmarła jako 81-latka, choć podobno kobiety żyją 8 lat dłużej. Ich wspólna mama, schorowana (potworne żylaki, chore płuca, serce), pracująca zawodowo może 5 lat (zajmowała się domem), dociągnęła do 87 r. ż, chociaż własną śmierć przepowiadała od 70-tki. Ojciec (a mój dziadek), czerstwy chłop, dał się pokonać dopiero trzeciemu zawałowi w wieku 80 lat. Był wtedy na emeryturze od 17. Wniosek chyba oczywisty- długa i ciężka praca skraca życie. Widać to wyraźnie porównując Tatę i ciotkę. Zresztą kobiety, nazywane dyskryminowanymi, krócej pracują, a mężczyźni, podobno silniejsza płeć, dłużej. I ta typowa praca też wygląda inaczej. Męska – budowlana (60 godzin w tygodniu, fizyczna), kobieca – nauczycielka (18 godzin przy tablicy), albo w ogóle niepełny etat. Przekłada się to wprost na szansę przeżycia kolejnych lat. Średnia z 2022 r. wynosi 73,4 i 81,1 lat odpowiednio dla tych płci. W mojej rodzinie bywało odwrotnie (ciotka żyła krócej niż jej brat), ale dlatego, że akurat dłużej pracowała.

Stąd, dlaczego nie postąpić jak statystyczne kobiety? Nie przejść na całkowitą emeryturę w wieku 55 lat? A wcześniej nie przygotowywać się na nią stopniowo zmniejszając obciążenie. Tak właśnie zrobię. Ten rok poświęciłem na „wiejski eksperyment”, w kolejnym pewnie wypowiem jeden etat. A drugi właśnie, gdy dobiję do 55-tki. Czyli wieku, w którym obecnie jest mój kumpel, od którego zacząłem opowieść.

Jak wygląda los najemcy i wiara w tzw. wolny rynek, który wszystko ureguluje.

Cały czas media w Polsce lansują prosty przekaz – wynajmuj zamiast kupować, zaoszczędzisz kupę pieniędzy, cała Europa tak robi. No właśnie Europa, mamy tę szansę, że nie trzeba nam wyważać otwartych drzwi, możemy przyjrzeć się, jak to wygląda na tym mitycznym zachodzie.

Jedna z moich prenumerat (tutaj doceniłem wygodę niekupowania papierowej prasy, trzymam się tylko „Motor-u”). obejmuje przedruki ze szwajcarskiego „Beobachtera”. Całkiem niedawno podrzucono mi artykuł o mieszkańcach (i byłych, też) pewnej dzielnicy w Zurichu. Pomijając kwestie ideologiczne i lokalne smaczki, których, co oczywiste, nie łapię, zyskałem doskonały materiał porównawczy, ponieważ podano tam ceny domów sprzed lat i obecnie. Dzielnica, a jej nazwa nic mi nie mówi, przypomina z opisu moją – wybudowane w latach 60-tych może 70-tych małe domki, otoczone mikro ogrodami, blisko centrum, a mieszkańcy doskonale się znają. Sporo osób wynajęło tam domy trzydzieści, a nawet czterdzieści lat temu, a teraz, z uwagi na podwyżki czynszów muszą się wyprowadzać. Kto zostaje? Właściciele. I tak na początku problem nam się rozwiązał – własność lepsza. A teraz idziemy w kierunku liczb.

Dom – cena 44 lata temu 600 tys. CHF, cena obecnie 2,2 mln CHF. Wynajem – 30 lat temu 2,9 tys. CHF, obecnie 5 tys. CHF. Nam taki wzrost wydaje się śmiesznie mały (cenę x 3,5 zaliczono u nas w 17 lat, a nie w 44), ale w warunkach szwajcarskich, gdzie inflacja wynosiła ostatnim szczycie …3% (a nie 15%), a na początku lat dziewięćdziesiątych straszne 6% ( u nas wtedy 585%), perspektywa całkiem inna. Skok okazał się tak wielki, że obecnie 15% Szwajcarów może sobie pozwolić na własne mieszkanie. Nie w tej, sympatycznej klasośredniej dzielnicy, ale w ogóle. Ale wróćmy do naszych baranów, jak mówi nacja, którą uczyliśmy jeść widelcem i nożem. Jeszcze raz – porównanie wynajem i zakup.

Dzisiaj dom kosztuje 2,2 mln CHF. Kredyt na 15 lat (taką dostałem propozycję, uzupełniając dane w porównywarce) – 2200 CHF miesięcznej raty przy wpłacie 20%. Oprocentowanie ca. 1.6% (porównajcie z naszymi 8.5-9%). Już teraz rata jest niższa od czynszu (2200 CHF kontra 5000 CHF), ale ….. niewiele osób dysponuje zdolnością kredytową. Bohaterka artykułu, pisarka w okolicach 50-tki, zarabia może średnią krajową czyli w okolicach 80 tys. CHF/rok. Nawet w IT to podobno ok. 150 tys. CHF/rok. Ja, wpisując roczne dochody 180-220 tys. CHF nie kwalifikowałem się na 1,8 mln CHF kredytu. Dopiero, gdy podniosłem próg do 350 tys. CHF/rok (podobno 4-krotność średniej krajowej) popularna internetowa porównywarka wypluła zgodę.

Teraz cofnijmy się nieco w czasie. Mamy początek lat 90-tych. Pani pisarka podejmuje decyzję o wynajmie. Płaci 3 tys. CHF. Dom kosztuje 800 tys. CHF, co oznacza ratę (przy 20% wkładu) 1100 CHF (wyższe oprocentowanie, z uwagi na inflację). Pomimo tego bohaterka artykułu nie kupuje lecz wynajmuje. Dlaczego?

Przyczyn może być kilka. Zasadnicza – nie ma 20% na wkład własny. Druga – za mało zarabia. Trzecia – woli wynajmować. Tylko w trzecim można mówić o wyborze. Zwrócę tu uwagę na kilka kwestii.

Prawicowe przekonanie, że wolny rynek wszystko ureguluje – jest fikcją. No niestety. Wolny rynek reguluje pod bogatych, których stać. Ten sam trend obserwujemy w Polsce. Wskaźnik pustostanów w Zurichu wynosi dokładnie 169 pustych mieszkań i jakoś deweloperzy nie dobudowują tysięcy kolejnych. Po prostu wszystkim opłaci się by ceny rosły. Doprecyzuję te 2,2 mln CHF dotyczy domu 5 pokoi ok. 120 m2, do remontu, odpowiednika mojej kostki z PRL-u, a nie nowego budynku, ani odnowionego (wtedy mamy powyżej 3 mln CHF). Rynek nie zajmuje się regulacją, stabilizacją itp. Trzeba patrzeć realnie.

Prawicowe przekonanie, że rośnie przez lewicowy spisek „Agenda 2030” okazuje się nieprawdziwy. Agenda 2030 powstała w 2015 r. Powszechność wynajmu w Szwajcarii, Niemczech, Francji ma znacznie dłuższą tradycję. Ba, większość wynajmowała już w Polsce lat 1918-1939. Nie ma to nic wspólnego z lewicą, tylko z brakiem oszczędności, niedostępnością kredytu,

Lewicowe przekonanie, że trzeba płakać nad pisarką, która po 30-latach przeprowadza się do gorszej dzielnicy, też bazuje na błędzie logicznym. Dlaczego akurat nad pisarką? Dlaczego gorsza dzielnica oznacza tragedię? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Beobachter, gazeta zdecydowanie na lewo, ich nie daje. A wszystko wydaje się proste. Nie zawód określa Twoje warunki bytu, lecz dochody i oszczędności. Za mało zarabiasz, nic nie odłożyłaś do 50-tki, sorry bank nie pożyczy Ci pieniędzy. Zwłaszcza bank szwajcarski z minimalną marżą. Tu wracam do rdzenia tego bloga – oszczędności plus przyzwoite dochody oznaczają razem pewną (i to też czasową) gwarancję stabilności i niezależności. Same dochody z pracy – najczęściej nie. Konkretna profesja – też. Czasy się zmieniają, życie się zmienia. Inaczej patrzy na świat młoda rodzina, inaczej singielka w średnim wieku, inaczej samotna pani na emeryturze. Czterdzieści lat temu na topie byli górnicy, teraz IT. Dlaczego zawód pisarza miałby być wyjątkowy? Zawsze, większość z nich, zarabiała na życie inaczej. Pisanie było dodatkiem. Znam osobiście czterech facetów wykonujących zawód pisarza. Jeden – pracuje jako „złota rączka”, drugi jest rentierem, trzeci – adwokatem, czwarty – właścicielem firmy doradczej. Żaden, ale to żaden nie osiąga ze sprzedaży książek (czyli poza pisaniem, weekendowych wyjazdów na targi dwa razy w miesiącu) więcej niż 5 tys. zł/m-c. Za taką sumę nie wynajmą domu i nie utrzymają w Warszawie, a nawet w Aninie.

Lewicowe przekonanie, że nic się z tym nie da zrobić, o ile nie obrabujemy bogatych – kompletnie się nie sprawdza. A może lekiem jest odpuszczenie miejsca? Bohaterka tak właśnie zrobiła. Przeniosła się na przedmieścia Zurichu. Czy to życiowa tragedia? Nie. Czy efekt wyborów? W znacznej mierze tak. A lewicowa koncepcja? Błędna. Da się z tym coś zrobić. Najpierw, indywidualnymi działaniami – oszczędnościami, ekstra zarobkami, inwestowaniem. Krótko mówiąc – podbijaniem długości wszystkich boków Trójkąta Zamożności. Adekwatnym wyborem miejsca do życia, na zasadach logiki i statystyki, a nie emocji. Czasem lepiej wziąć piętro w domu rodziców (zwłaszcza jedynakowi) i zarabiać 6300 zł/osobę (mediana brutto w powiecie puławskim, ciechanowskim, płockim, gołdapskim, złotoryjskim, goleniowskim czy Białej Podlaskiej) niż pakować się w kredyt z ratą 4000 zł, płacić 2000 zł/m-c za żłobek/przedszkole, żeby dobić do 8900 zł (osobę (analogiczna mediana w Warszawie). Prof. Matczak zrobił wielką karierę w Warszawie, ale przeciętny „słoik” z powiatu wschowskiego (mediana wynagrodzenia 5800 zł), zwłaszcza dzisiaj, nie musi zrobić błędu zostając na miejscu. Klucz tkwi w słowie „przeciętny”. Jeśli nie nastawiamy się na życie „gwiazdy Instagrama”, nie posiadamy (piszę „my”, ponieważ odnoszę się również do siebie) wybitnych uzdolnień, lepiej zrobimy zostając w miejscu, w którym mamy oparcie w bliskich. W stolicy, co opisywałem już odnosząc się do spotkania klasowego, niektórzy odniosą sukces (jak kolega-warszawski deweloper), ale większość równie zdolnych utknie w pułapce średniego dochodu, za który trudno się tam żyje. Stare przysłowie mówi „lepiej być dużą rybą w małym stawie” i całkowicie się z tym zgadzam. A jeszcze lepiej, nie porównywać się z nikim, tylko iść własnym tempem.

Taki sposób patrzenia na świat staram się promować. Nie darwinowsko-konfederacki, ale i nie leninowsko-lewicowy. Jeśli dodamy do tego umiejętność cieszenia się drobnymi sprawami (kawa z widokiem na zieleń z rana, uśmiech dziecka, merdający ogon psa, ciekawa książka) oraz planowania, nigdy nie znajdziemy się w sytuacji 50-letniej pisarki, nie staniemy się zgorzkniałymi, wymagającymi od wszystkich dookoła wiecznej atencji oraz rozścielania czerwonego dywanu.

Na koniec zapowiedź. Pisałem już na tej stronie o wielu milionerach. Wkrótce nakreślę portret dwóch kolejnych. I będą to ludzie o majątku 50-300 mln zł. Warto poczekać.

Życie bez samochodu. Raport po tygodniu.

Już pierwszy tydzień, jak sygnalizowałem w komentarzu, przebiegał z problemami. Z dwóch powodów: pogody i firmy.

Praktycznie od 1-go spadły temperatury – z 10-12 st. C. rano zrobiło się 7-8. Zamiast dżinsów i marynarki musiałem założyć grubą bluzę i płaszcz. Potem doszedł deszcz. Niby norma w październiku, ale spacer nawet podczas mżawki nie należy do najprzyjemniejszych (zwłaszcza, gdy ranek jest chłodny). 20 minut do pracy, jakoś dało się przejść, przy 40-stu trzeba było zaciskać zęby (i liczyć, że nie skończy się przeziębieniem). Jednocześnie pochorowali mi się żona i najmłodszy syn, więc odpadł temat wożenia na zajęcia dodatkowe. Na pogodę nie mamy wpływu i ona staje się pierwszym argumentem za własnym wozem. W nieprzyjaznym środowisku przebywamy najkrócej, jak się da, w moim przypadku z parkingu muszę przejść:

  • pod domem – 15 m,
  • w pracy – 50 m.

Stąd większość znanych mi osób dojeżdża samochodem.

A firma? No cóż, tu chcę być uczciwy, najbardziej, jak się da. I powiem wprost. Nie potrafiłem prowadzić dg bez auta. Już 4-go wypadło mi spotkanie w sąsiednim mieście (20 km). Miałem być na 10-tą. Autem – 30 minut. Autobusem – 1,5 h (albo dwie przesiadki lokalnym, albo na dworzec i przejazd tam, do tego dotarcie na miejsce spotkania). Pomnóżmy to przez 2 (1 h kontra 3h), dodajmy deszcz. I nie ma to najmniejszego sensu. Dlatego nie znam właściciela firmy, który obywał się bez samochodu. Sam się złamałem, ponieważ korzystanie w tych warunkach z komunikacji miejskiej i międzymiastowej, dramatycznie zmienia obraz rzeczy. 2 niepłatne godziny ekstra – tak się nie da zarabiać.

Ten tydzień zaczyna się nieco inaczej. Planuję 3 dni pracy zdalnej na wsi. Tam daję radę dojechać pociągiem. Ale znowu w piątek mam spotkanie biznesowe – tym razem 90 km dalej. Albo 1,5 h własnym autem albo 3 h bujania się. I wiem co wybiorę.

Po tygodniu znam już wnioski i kończę eksperyment. Przyznaję się do porażki.

Singiel i bezdzietna para pracująca na etacie w mieście – da radę żyć bez auta prywatnego. Rodziny z dziećmi, mieszkańcy wsi, właściciele firm – zupełnie nie. Świat bez samochodów oznacza dłuższe podróże, mniejsze dochody i całe mnóstwo trudności. Żadna, nawet najlepsza komunikacja publiczna tego nie załatwi, ponieważ pociągiem to ja sobie mogę jechać do Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Szczecina i nawet zawodowo – robię to, natomiast świat małych miasteczek, wsi okazuje się zupełnie odcięty. Jeszcze raz podam Wam przykłady:

  • wyjazd weekendowy do Kazimierza Dolnego – autem 55 minut w jedną stronę od drzwi do drzwi. Autobus? 20 minut (po mieście) i 1h 10 minut (bus w trasie), do tego 10 minut spaceru u celu. Razem 1h 40 minut kontra 55 minut. Prawie 2 razy dłużej. Do tego bilet kosztuje 30 zł. Przy dystansie ok.100 km w obie strony, auto wyjdzie taniej już przy dwóch osobach (lub moim elektryku solo). No i ostatni kurs jest o 18, , a w ciągu dnia co ca. 2 godziny (dość nieregularnie).
  • dojazd w tygodniu do mojej pracy ze wsi – autem 40 minut w jedną stronę. Pociągiem wyglądałoby to tak: 2,5 km na dworzec ze domu (rower, hulajnoga elektryczna – w deszczu, śniegu – nierealne) – 10 minut, 30 minut pociągiem, 12 minut w mieście hulajnogą lub 20 minut autobusem, plus 7 minut czekania. Razem 40 minut kontra 59 minut. I tak nieźle. No i połączenia (na razie – bo PKP lubi zmiany) mam takie, że wszystko ładnie się składa. W lecie. Dlatego kończę miesiąc bez auta po… tygodniu.

Prezes ZUS o emeryturze i wieku emerytalnym. Kolejna porcja bajek.

Tematowi emerytury poświęciłem już dziesiątki wpisów. Warto, ponieważ mówimy o jednej z najważniejszych zdobyczy „państwa dobrobytu.” Staram się też prostować medialne bajki, nawet jeśli powtarza je sam Prezes ZUS w wywiadzie dla Faktu.

Ostatnio Zdzisław Derdziuk uaktywnił się, a jego mądrości powtarza cały net. Przykład macie tutaj: https://businessinsider.com.pl/wiadomosci/prezes-zus-wprost-o-wieku-emerytalnym-zostal-nieslusznie-obnizony/1ng7ez2 . Bierzmy się zatem z kopyta za prostowanie tych historii.

Bajka nr 1. Obecna sytuacja wymaga edukacji społeczeństwa na temat zależności między wysokością składek a przyszłą emeryturą.

A może nie bajka? No w połowie. Tzn. prawdziwe jest wprowadzenie „Warto uświadamiać społeczeństwu” a zależność między wysokością składek a przyszłą emeryturą, przedstawia się inaczej. Służę.

Otóż, wcale nie trzeba mieć wysokich składek aby otrzymać wysoką emeryturę. Wystarczy załapać się do mundurówki, zostać sędzią, prokuratorem, górnikiem czyli wyjść z systemu powszechnego do uprzywilejowanego. Proste.

Co więcej, nie istnieje żadna zależność pomiędzy wysokością składek a emeryturą nawet w systemie składkowym. Przykład pierwszy – rolnicy. A reszta jest historią. Wysokość naszej przyszłej emerytury zależy od:

  • arbitralnych tabel dożycia ZUS w chwili przejścia,
  • podobnie kształtowanych współczynników waloryzacji,
  • miesiąca i roku rozpoczęcia pobierania świadczenia,
  • płci,
  • systemu – już dzisiaj są trzy: stary, nowy, i nowy+OFE.
  • a wreszcie – widzimisię polityków, wiecznie dłubiących w każdym aspekcie,
  • aktualnie zbieranych składek.

Na żadną z nich nie mamy wpływu.

A teraz przykłady.

Moja kuzynka ma 62 lata i dobrą od kilkunastu lat pensję (ok. 20k brutto, 14 k netto). Nie urodziła wielu dzieci, trochę chorowała, studiowała (czyli ma 38 lat składkowych i 5 bezskładkowych) itp. Wiecie ile ZUS wyliczył jej emerytury? 5100 brutto, czyli ok. 4600 zł „na rękę” – ok. 1/3 ostatniej pensji. Dlaczego? Nie wiem. Mnie po 25 latach składkowych i 5 bezskładkowych wyszłoby (wzór w ustawie) 5900 zł brutto … renty. Widzicie logikę? Ja nie. Znam osoby (kobiety) , które po 40 latach składkowych i 5 bezskładkowych mają 2100 zł emerytury netto (pensja 60-100% średniej). Inne zarabiając od 70% więcej dostają 7100 z (czyli 3,5 raza więcej)ł. Powód – 6 z 7 wymienionych wyżej (płeć ta sama). Liczenie na uczciwość państwa – wielka naiwność. Możemy popracować 2 lata dłużej, w tym czasie zmienią się zasady i dostaniemy nawet mniej albo śladowo więcej.

Bajka nr 2. Trzeba jednak uświadamiać ludziom, że powinni pracować dłużej, nawet jeśli nie ma przymusu administracyjnego.

Długa praca oznacza jedno – krótsze pobieranie emerytury, a może, w wielu zwłaszcza męskich wypadkach, śmierć przed tzw. starczą rentą (takiego pojęcia używano sto lat temu). Uciekają nam też lata największej sprawności. Zamiast zysku – strata. Kolejny przykład z mojej pracy. Koleżanka, nazywam ją A. ma obecnie 64 lata. W 2020 r. przeszła na emeryturę, ale postanowiła dalej pracować, w 2023 r. była na zwolnieniu 6m (kręgosłup), w 2024 r. 3 m (komplikacje po operacji nogi) i teraz ma wprawdzie wyższe świadczenie (chociaż za czas L4 składek nie odprowadzano), ale jest kaleką, porusza się o kulach. Warto było?

Jak widać powyżej – nieprawda, że powinno się pracować dłużej. Długa praca kalkuluje się wąskiej grupie. Już wyjaśniam. Dla ludzi względnie młodych ważniejsze jest jednak coś innego – 70% dzisiejszych 30-40 latków dostanie emeryturę minimalną. Na więcej mogą liczyć tylko ci, którzy przekraczali średnią krajową. Taki los czeka większość prowadzących JDG oraz wszystkich poniżej średniej krajowej. W tej liczbie znajduje się moja żona. Czy popracuje do 67 r.ż. czy do ustawowej sześćdziesiątki – czeka ją państwowe minimum. Trochę lepiej wygląda „męska sprawa”, ale przyczyny leżą zupełnie na innych polach (wcześniejsze rozpoczęcie pracy, brak zwolnień na dzieci, więcej pracy=wyższe pensje).

Generalnie – pracowaniu do 70-tki sprzeciwia się też doświadczenie obecnych emerytów. Dokładając kilka (4-5 lat) zyskiwali 10%. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć w bajkę 1. Państwo administracyjnie reguluje wypłaty, aby nie ponosić wysokich kosztów.

Bajka nr 3. Kobieta dzisiaj odchodzi w 60. roku życia na emeryturę, żyje na niej jeszcze średnio 22 lata. Jeśli pracowała od 23. roku życia, skończyła studia, to ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie.

Prezesie Derdziuk – kobieta żyje 82 lata …. statystycznie. Średnią podnoszą osoby długowieczne. Proszę pokazać medianę. To raz.

Dwa – kobieta zasadniczo przeżywa swojego męża (mężczyźni żyją kilka lat dłużej) i może przejść na jego emeryturę. Stąd bez sensowne wydaje się pompowanie własnej… skoro z niej nie skorzystają, lub zrobią to krótko. Podam własny przykład. Emerytura prognozowana mojej żony – minimalna, a moja – ok. 11.000 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza, bo nominalnie 17k). Jesteśmy praktycznie równolatkami. Przez pierwsze 15 lat nie musi się o nic martwić. 5 lat (do jej i swojego 65 r.ż.) powinienem jeszcze pracować (i zarabiać dobrze). Kasy wystarczy. Potem przez 10 lat (śmierć mężczyzny – statystycznie 75 lat) dalej nie zginiemy z głodu (moja emerytura 11k). Następnie, w ostatnich jej latach dostanie 80% mojej emerytury – czyli 8800 zł. A co by było, gdybym umarł w wieku 65 lat? Dostanie te 8800 już wtedy. Czyli co się nie będzie działo, jej 1780 zł (najniższa emerytura) wygląda śmiesznie. Pamiętacie moją uwagę o „niewolnictwie mężczyzn”? Facet dłużej pracuje, szybciej umiera i jeszcze kobieta (dobrze jeśli ukochana) korzysta po śmierci z jego pracy.

Trzy – skąd przeświadczenie, że kobieta „ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie”? Przecież, do diaska, składała 37 lat (od 23 r. ż do 60 r. ż.). Nie każda zarabia śmiesznie mało. Nie każda rodzi dzieci. Na to pytanie odpowiemy sobie za chwilę.

Najważniejsze – Państwo okrada nas, wymuszając składki.

Weźmy tę statystyczną kobietę, obecnie ma 60 lat. Najpierw okradał ją PRL, potem RP. Indywidualne składki (choć nadal tylko zapisy na koncie), zaczęto ewidencjonować w 1999 r. Dlatego za wcześniejsze okresy naliczano kapitał początkowy. Załóżmy, że przez te 25 lat kobieta zarabiała średnią krajową, a państwo kasowało od niej 20% w formie składki emerytalnej. W 1999 r. – 4 tys. zł. W 2000 r. – 4600 zł, w 2001 r. 4900 zł, w 2002 r. 5000 zł, w 2003 r. – 5200 zł, w 2004 r. 5400 zł. itd. Co działoby się, gdyby te 29.100 zł kobieta w 2005 r. zamieniła na nieruchomości? Doskonale to wiem. Kupiłem wtedy działkę za 3000 zł (z opłatami 3800 zł). Dzisiaj byłaby warta (jako już budowlana) – 100.000 zł. A teraz pomnóżmy zainwestowaną kwotę x 7,5 (jak 29.100 zł ma się do 3800 zł). Uzyskujemy dzisiejszą wartość 750 tys. zł. ZUS nam tyle nie da. A inne obliczenia? W 2003 r. moja ciotka kupiła kilka ha ziemi w cenie 8000 zł/ha. Płaciła drogo, bo chciała nie mieć sąsiada. Suma wydana 24 tys. zł. Wartość dzisiejsza – 350 tys. zł (a dochodzi jeszcze zysk z dzierżawy). Jak ten mnożnik x14 ma się do śmiesznej waloryzacji ZUS w tym okresie? Wniosek – w ZUS-ie emeryt uzyskiwał śmieszne stopy zwrotu, bo gdyby wybrał mało ryzykowną ziemię rolną dzisiaj, po 20 latach, miałby 14 razy zainwestowaną sumę (z czynszem nawet 16-17 razy), spekulując na odrolnienie – 25 razy, a dzięki waloryzacji ZUS – może 3 razy (patrząc na stosunek minimalnej emerytury z 2004 r. i 2024 r.). I na tym polega rozmiar tego wałka. Dokonując samodzielnej lokaty środków odpowiadających składce emerytalnej da się osiągnąć daleko lepsze wyniki.

Żeby zobrazować to „na przyszłość” znowu policzę na swoim przykładzie. Do emerytury mam 17 lat, na koncie ZUS, subkoncie ok. 700 tys. zł. W OFE jeszcze 135 tys. zł. Do 65 r. ż odłożę wg metodologii ZUS, po waloryzacjach, przejęciu środków z OFE ok. niecałe 4 mln zł, a co roku dopłacać będę 50% średniej krajowej (20% składek x 250% średniej jako podstawa) czyli na dzisiaj 20.000 zł. I policzmy.

Samo odkładanie na 8,5% kwoty 20.000 zł daje 868 tys. zł (bez waloryzacji inflacją – wg dzisiejszej wartości – jeśli chciałbym ją uwzględnić – 2 razy tyle czyli 1,7 mln). Do tego dochodzi procent składany od zgromadzonych już dziś 835 tys. zł (suma podwoi się po 8,5 roku, jeśli osiągnę 8,5 % rok), a mamy 18 lat składania, więc zrobi się 3,6 mln zł. W sumie zbiorę sporo więcej niż w ZUS-ie (miało być 3,9 mln) bo 5,3 mln. Nie to jest jednak najważniejsze.

ZUS wypłacić mi miał 17 tys. zł emerytury (nominalnie) czyli ca 200 tys. zł rocznie. To same, niskie odsetki od 3,9 mln zł (ca.5%). A gdzie kapitał? ZUS go ukradnie, wrzucając do wspólnego kotła. Co stałoby się z kasą, gdybym gromadził ją sam i na emeryturze osiągał realne wyniki (same odsetki)?

  1. Lokując sensownie (obligacje korporacyjne 8,5% netto) – 450 tys. zł/rok.
  2. Lokując agresywnie (akcje kupowane na dołkach, sprzedawane na spadkach – 12%) – 636 tys. zł/rok.
  3. Lokując spekulacyjnie (20%) – 1 mln 60 tys. zł/rok.

Wypłacając sobie od 37 do 78 tys. zł miesięcznie, zamiast 17 tys. zł z ZUS, zostawiłbym spadkobiercom kapitał 5,3 mln zł.

A gdybym, jak w ZUS, zjadał również kapitał?

No cóż, wtedy dokładałbym jeszcze (przez statystyczne męskie dożycie od 65 do 75 r. ż) jakieś 25 tys. zł/miesiąc.

Podsumujmy emeryturę:

  • ZUS – 17 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty sensowne i ostrożne 62 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty agresywne – 88 tys. zł/miesiąc,
  • własne lokaty spekulacyjne 103 tys. zł/miesiąc.

Widzi Pan te liczby, Panie Derdziuk? Dalej nagania Pan na zaufanie ZUSowi?

Feministyczne spojrzenie na finanse domowe. To nie może się udać. Oraz riposta młodego pokolenia.

Jakiś czas temu przeczytałem artykuł w portalu Gazeta.pl, który mógłby się ukazać w każdym medium popularnym. Traktował o finansach w związku, a był wywiadem ze specjalistką od komunikacji, współautorką książki napisanej z byłą Jana Kulczyka. Generalnie opierał się na kiepsko maskowanej tezie – także w tej sferze zawsze winien facet – jeżeli wydaje pieniądze na przyjemności jest rozrzutny, trzyma na koncie – sknera. Jeśli kobieta przepieprza pół pensji na operacje i ciuchy tzn. chciała się mężowi podobać a on „nie przedyskutował” (dosłownie tak powiedziała), że powinno być inaczej (jakby do dyskusji wystarczyła jedna osoba). Gdy kobieta ma dzieci z poprzednich związków – facet ma je utrzymać, jeśli dzieci należą do niego (alimenty) – płaci ze swojej puli. Mężczyzna regulujący wszystkie rachunki odbiera kobiecie samodzielność, umieszcza ją w złotej klatce, bo ona nie wie jakie są koszty i z jego winy nie radzi sobie sama. Itd., itp. Generalnie, jedna wielka popieprzona aberracja. Gdyby ktoś trzymał się tych rad – przepis na katastrofę np. danie dostępu osobie uzależnionej do wspólnego konta i wszystkich oszczędności. A dzisiaj coraz więcej kobiet pozostaje uzależnionych: nie tylko od zakupów, zabiegów beauty, ale i zwyczajnie, od wódy. Finanse wg feministek mają wyglądać tak: zarobki są wspólne, wydatki wspólne, chociaż rzadko kiedy równe. Czyli ona swoją pensję na przyjemności, on ma utrzymać mieszkanie. Ona płaci za jedzenie, on za resztę – częsty podział, oznaczający, że ona wydaje dajmy na wspólne 1500 zł, a on 7000 zł, co nawet przy dysproporcji dochodu działa na niekorzyść faceta, zwłaszcza jeśli płaci alimenty na dzieci z poprzedniego związku).

I tutaj wchodzą mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ubrani na biało. Rozmawiałem na ten temat z synami i teraz metoda jest prosta. Opiera się na dwóch filarach:

  1. jak najmniej zobowiązań (czyli zero ślubu i wspólnoty majątkowej),
  2. płacimy po połowie.

I szach-mat specjalistki ds. kreowania wizerunku, zajmujące się finansami. Guzik młodym zrobicie (a starzy, jak moi rówieśnicy-single, też zaczęli stosować te proste recepty). Skończyło się „więcej zarabiasz, więcej dajesz”. Już pokazuję jak wygląda praktyka.

Zamieszkujemy razem, chłop zarabia 7000 zł netto, kobieta 4000 zł netto. Wspólne wydatki to: czynsz i media 1000 zł (własne mieszkanie), jedzenie, chemia -2000 zł – razem 3000 zł. Oboje 1-go przelewają po 1500 zł na wspólne konto, z którego kupuje się jedzenie i płaci za mieszkanie. Resztę zachowują dla siebie. Każdy utrzymuje własne auto (kobiety zazwyczaj nie stać), płaci za swoje wakacje (znowu na podobnej zasadzie – jedziemy na urlop za 5000 zł, wpłacamy po 2500 zł), ubrania, przyjemności, potrzeby. I mamy sytuację, w której on dysponuje kwotą 5500 zł nadwyżki (robi z nią co chce, przepuszcza, oszczędza, inwestuje), a ona tylko 2500 zł.

Gdyby mieli psa – do wspólnych wydatków liczy się pies, przy dziecku – dziecko. No i teraz popatrzmy. Niech dziecko kosztuje 2000 zł, a pies 300 zł. Wspólny budżet puchnie do 5300 zł (2000 życie, 1000 zł dach nad głową, 2000 zł dziecko, 300 zł pies). Każde wpłaca na wspólne konto 2650 zł. Jemu zostaje nadal 4350 zł, jej 1350 zł. I z tej kwoty ma wystarczyć na wakacje i przyjemności. Gdzie kasa na zakupoholizm i inne -izmy? Zniknęła. Argument pozostaje prosty – ludzie są dorośli, odpowiedzialni, gdyby się rozeszli – za taką samą kwotę będą się utrzymywać samotnie (z pominięciem mieszkania, które często należy do mężczyzny).

Ba, nawet w moim pokoleniu, skończył się czas „ciepłych misiów”. Literalnie wszyscy znani mi, nieżle sytuowani single koło pięćdziesiątki (a to oznacza miesięczne dochody minimum 10.000 zł netto), żyją w luźnych związkach z podobnymi sobie kobietami, tzn. każde w swoim domu/mieszkaniu, ze swoim samochodem, zrzucają się na wakacje (no czasami facet płaci więcej, bo np. jadą jego autem i nie wymaga zwrotu za paliwo czy autostrady, albo funduje w knajpie). Stać ich i na alimenty, i na przyjemności. Nie żyją za 500 zł miesięcznie, a i tak „wydatki core” czyli dach nad głową, jedzenie, auto – kosztują ich 3000 zł. Dla kogoś, kto zarabia 10k i płaci jeszcze 2k alimentów (już niedługo, bo dzieci rosną), na resztę zostaje 5 k. Dla lepiej zarabiającego (20k), z 3k alimentów, 5k raty kredytu na dom i samochód, nawet 9k jeszcze można swobodnie dysponować. A kobiety? No cóż. Niech dostaną nawet te 2 k alimentów, 1.6k 500+ i 5k własnej pensji. Mają 8.6 k. No, ale muszą utrzymać siebie, dom, małe auto (2,5k), dwójkę dzieci dzieci (4k), i na ciuchy przyjemności całej trójki zostaje im 2.1k. Cieniutko.

Dlaczego tak się dzieje? Akcja rodzi reakcję. Kobiety zaczęły opowiadać „jesteśmy niezależne”, faceci zażądali dowodu. Kobiety wymiksowywały się z rodziny, faceci następnym razem dali palec, zamiast całą rękę. Jeśli weźmiemy pod uwagę „poważne” powody rozwodów (tzn. zdradę, nałogi a nie „wypaliliśmy się”) przyczyny leżą w 70% po stronie babek (i tyle samo wnosi pozwy). Dokładnie. W grupie singli, o której mówię (liczy 7. wykształconych, zadbanych, dobrze sytuowanych facetów) powodem rozwodu były:

  • 5 przypadów romans żony,
  • 1 przypadek romans męża i jednoczesny romans żony,
  • 1 przypadek – nałóg męża.

Do tego dochodzi kolejna liczba.Z tych 7 facetów 5 ma utrudniany kontakt ze swoimi dziećmi (jeden de facto je wychowuje, bo kobieta postanowiła realizować się z przyczyną rozpadu małżeństwa), a 3 nie widzi ich w ogóle. Czyli 1 z 7 zachował z eksią normalne stosunki po rozwodzie. Następnym razem, chłopaki nie chcą popełnić błędu, wyciągnęli wnioski z przeszłości. Widzą to też ich synowie, i koledzy ich synów. Pojęli starą prawdę – najdroższy seks jest w małżeństwie. W przypadkach zdrowych rodzin – warto płacić tę cenę, ale skoro połowa małżeństw rozwodzi się (współczynnik wynosi 35%, ale dane zaniżają osoby starsze), młodzi panowie myślą racjonalnie. Skoro mam 50% szans na porażkę, albo całkiem rezygnuję ze ślubu, albo przynajmniej nie dam się oskubać. I tak oto feministki (w tym lewicowe feministki i katofeministki) , swoim głupim gadaniem i zmianami w prawie (bo tak należy traktować np. przepis, że 800+ nie liczy się przy alimentach, mimo że kobieta je dostanie, facet dalej musi płacić 50-80% kosztów utrzymania dziecka, co przy 2k oznacza, że kobieta wydaje w rzeczywistości ze swoich może 200 zł, a często na dziecku zarabia, w tym sensie, że alimenty i 800+ przewyższają wydatki na dziecko) doprowadziły do pogorszenia sytuacji kobiet. Nadal wiele z nich zarabia mniej – w mojej bańce znam dosłownie 3 przypadki, gdy żona/partnerka przynosi większe dochody, przy kilkudziesięciu przeciwnych (wyższe zarobki męża/partnera), oraz może 10, gdy zarobki są porównywalne. Często te różnice okazują się ogromne (np. u mnie zarabiam 4 razy tyle co żona, a gdy dodam inwestycje – wolę już nie liczyć), ponieważ 90% zatrudnionych facetów dorabia (a tylko 20% kobiet). I dotyczy to również dzisiejszych trzydziestolatków. A opisuję realia klasy średniej (w wyższej czy niższej jest jeszcze większa dysproporcja na korzyść mężczyzn). Jaki z tego wniosek?

Świat się zmienia. Zachowania oczywiste w świecie naszych rodziców (mąż oddaje całą pensję żonie i dostaje kieszonkowe, a na przyjemności musi sobie dorobić lub „ukręcić”), powoli odchodzą do lamusa. W naszym pokoleniu bronił się schemat wspólnego w 100% budżetu, ale do czasu. Teraz, zwłaszcza w młodym pokoleniu, ale nie tylko w nim, obowiązuje podział na: nasze wspólne, moje, twoje czyli mamy jakby trzy budżety w jednym. I ma on swoje konkretne przyczyny. Feministki, głosząc hasła o „silniej, niezależnej kobiecie”, nawaliły, a mężczyźni po prostu dostosowali się do zmienionych realiów. Czy Wy też to widzicie?

Genialny biznesmen Mentzen – jak życie zweryfikowało szumne zapowiedzi.

Dzisiaj, zgodnie z obietnicą z komentarza, zapowiedziana analiza debiutu giełdowego Kancelarii Mentzen.

Z punktu widzenia twórcy firmy – pomysł doskonały i wielokrotnie powtórzony – sprzedać część akcji w ofercie publicznej i zachować kontrolę nad spółką. Na tej zasadzie działa wiele startupów i tak zaczynało sporo znanych firm. Właściciel ma pieniądze na dalsze inwestycje oraz dywersyfikuje ryzyka.

Diabeł jednak tkwi w szczegółach. A konkretnie w uczciwości układu: sprzedający – inwestor. Pomimo licznych regulacji prawnych, niektórzy, w tym sam Sławomir Mentzen, do propozycji win-win nie dorośli. Z daleko idącymi skutkami.

Historia giełdy pełna jest przykładów ludzi powtarzających ” barany idą na rzeź, a wilki się bogacą”. I jakoś tak się składa, że zawsze znajdzie się wilk jak i barany. Szkoda, że tracą na tym wszyscy. Widziałem upadki Krauzego, Czarneckiego i wielu, wielu innych. Zawsze zaczynało się od zbyt optymistycznych założeń potem szła fala mody, nieuczciwość i właśnie… upadek guru. Mentzen wszedł już na drugi etap.

Zbyt optymistyczne założenia. Czytam memorandum informacyjne Kancelarii. Zgodnie z przepisami powinno ono zawierać analizę ryzyka. Zmieszczono ją na kilku stronach, pełnych okrągłych zdań. Np. odnośnie ryzyka nieosiągnięcia wyników historycznych spółki opisano je tak: „Należy zwrócić uwagę, że w Memorandum przytaczane są wyniki historyczne spółki Kancelaria Mentzen sp. z o.o., będącej spółką zależną Emitenta. Historyczne wyniki nie gwarantują osiągnięcia podobnych wyników w przyszłości. Nie można zagwarantować, że Grupa Emitenta utrzyma w kolejnych latach dynamikę wzrostu przychodu oraz rentowność działalności. Dlatego też inwestorzy analizując wyniki finansowe Grupy Emitenta, powinni wziąć pod uwagę ryzyko pogorszenia dynamiki przychodów, ryzyko zmniejszenia przychodów czy też ryzyko pogorszenia lub utraty rentowności prowadzonej działalności.” Już taki postawienie sprawy, w skrócie „mogę zarobić mniej” odstręcza od spółki inwestorów szukających wartości. Baranom nie przeszkadza. Dlaczego? Ponieważ barany nie czytają memorandów, a jeśli nawet to zrobią, nic nie rozumieją.

A co tam znajdziemy? Opis całego modelu biznesowego. Oczywiście, jak łatwo się domyśleć opiera się on na założeniach popularności modelu subskrypcji (abonamenty księgowe, prawne, podatkowe, marketingowe) oraz samego założyciela spółki. Są tabelki, optymistyczne analizy oraz takie passusy: „Dodatkowym czynnikiem zwiększającym rozpoznawalność Grupy jest osoba Prezesa Zarządu – Pana
Sławomira Mentzena będącego osobą publiczną, która aktywnie wykorzystuje media społecznościowe
do komunikacji oraz posiada znaczące zasięgi i wielu obserwujących. Zdaniem Emitenta jest on obecnie
najpopularniejszym i najbardziej znanym doradcą podatkowym w Polsce. Według wiedzy Emitenta
żaden inny doradca podatkowy nie generuje zbliżonych zasięgów w Internecie. ” Na str. 93 mamy piękne wykresy słupkowe obrazujące wzrost przychodów w kolejnych latach. Baran widzi rok 2024 jako kolejny wyższy słupek, w czym pomaga mu wskazanie, że w latach 2019-2023 nastąpił wzrost w każdej dziedzinie o ponad 100%, a średnio o 111%. Czyli niby nie obiecujemy (ryzyko wyniku historycznego), ale popatrzcie.

Nieuczciwa przewaga. Sprzedaży podlegały akcje o nominalnej wartości 0,1 zł za cenę …. 36 zł. Pokazuje to skalę przebitki oferującego. Ale nie to jest najważniejsze. Oczy otwiera dopiero strona 82 Memorandum – Sławomir Mentzen gwarantował sobie ponad połowę głosów, posiadając 25% akcji spółki zależnej generującej większość przychodów. Sprzedaży podlegała spółka-matka dysponująca 74,99% kapitału spółki-córki, ale tylko 49,99 głosów. I to jest właśnie nieuczciwa przewaga.

Toksyczne powiązania. Na str. 84 Memorandum znajduje się punkt „Inne powiązania”. I tam znajdziemy cuda. Otóż np. Sławomir Mentzen kupił od spółki nieruchomość wg… wartości bilansowej tj. „cenie wcześniejszego nabycia, powiększonego o zapłaconą prowizję pośrednika” do tego finansując zakup (1 80%) kompensatą spłaty pożyczki udzielonej wcześniej przez samego Sławomira Mentzena. Co rozumie z tego baran? Po cenie bilansowej czyli uczciwej. Co rozumie Oszczędny Miloner? Ktoś robi nas w jajo. Nie wiemy za ile kupiona była wcześniej nieruchomość i co najważniejsze – kiedy. Ja też chciałbym kupić dzisiaj budynek po cenie zakupu sprzed 5 lat, a może nawet 10, tego nie wiemy. Nie znamy też warunków pożyczki, może było to typowe „hodowanie długów” a może uczciwy deal na zasadach rynkowych?

Dalej idą kolejne wydarzenia. Spółka pożyczała pieniądze od pana Mentzena (suma zwracana kompensatą ok. 1,7 mln), a następnie sama pożyczała te złotówki …. innej spółce pana Mentzena (400 tys.) oraz jego ojcu (400 tys.). Tu znamy oprocentowanie – 8% w 2023 r. – mniej niż wynosiła rynkowa stawka przy kredycie hipotecznym. Memorandum milczy o zabezpieczeniach.

Nie to jest jednak najlepsze. Sprawozdanie finansowe pokazuje, że w lutym 2024 r. sprzedawane są akcje spółki posiadającej na dzień 31.12.2023 r. aktywa niecałe 123 tys. zł (sic!) oraz przychody ze sprzedaży 20 tys. zł przy zysku ok. 15 tys. zł.

Nawet „kura znosząca złote jajo” czyli zależna spółka (faktyczna kancelaria) miała następujące wskaźniki:

  • wartość bilansowa – niespełna 15 mln zł (z czego 9 mln to wartości niematerialne i prawne, a 1,3 mln należności krótkoterminowe). Do tego spółka miała prawie 3 mln zobowiązań, co przy rodzaju działalności winno stanowić lampkę ostrzegawczą.
  • teraz rachunek zysków i strat: ok. 21 mln przychodów i 17 mln kosztów, to przy takiej działalności (usługi wysokomarżowe) ledwie 20% zysku (nieco ponad 4 mln), czyli wynik słaby.

Weźmy Kruk SA. Stabilna spółka z podobnego sektora. Cena/Wartości księgowej ok. 2 (XDD sporo więcej), cena zysk 7.9 (XDD wg danych ubiegłorocznych i ceny IPO – 9). Gdzie sens, gdzie logika? Żadnej marży za niepewność. Krukowi nie przydarzają się kwartały ze spadkiem zysku o 75%. W pierwszym półroczu 2024 r. zysk XDD spadł z 2.1 mln do 1.2 mln, a Kruka w tym tylko 1 kwartale wzrósł z 234 mln do 338 mln. Zobaczcie skalę i trend. Jak ma sens kupowanie spółki małej i słabej, skoro da się kupić duża i dobrą, która dodatkowo płaci dywidendę, a nie ją planuje?

Idziemy dalej. Struktura zatrudnienia opiera się o kontrahentów b2b, umowach zlecenia i umowach o dzieło. Ze 121 pracowników, tylko 26 ma umowę o pracę. Typowy model „śmieciówkowy”

Znowu – dla mnie – jakieś jaja. To się zupełnie kupy nie trzyma (a w zasadzie spina – dla wilka, nie dla owiec).

Mamy za sobą pierwszy etap upadku – zbyt optymistyczne założenia i dokumenty oparte na niedopowiedzeniu i nieprawidłowym zidentyfikowaniu ryzyk. Oczywiście, człowiek doświadczony, od razu widzi zagrożenia (vide: moje wcześniejsze uwagi o niejasnych powiązaniach, uprzywilejowaniu założyciela itp.) i nie zainwestuje w taki podmiot, ale baran tak zrobi, bo moda.

Moda. Pokolenie fanów Sławomira Mentzena, nazywane pogardliwie „kucami”, miłośnicy Tik-toka, piwa z Mentzenem, na sprawozdaniach finansowych się nie zna, a i niewiele wałów widziało. Stąd kierując się zasięgami poszło na zakupy. Spółkę z dochodem 4 mln zł wyceniono na 36 mln zł. https://strefainwestorow.pl/artykuly/debiut-ipo/20240627/debiut-mentzen-newconnect

Spółce nadano ticker XDD, popularny w necie, ale nie mający nic wspólnego z poważną kancelarią prawno-podatkową.

I wtedy zaczął się etap drugi.

Nieuczciwość i niekompetencja. Spółka zadebiutowała na giełdzie 2 lipca 2024 r., kilka miesięcy od oferty, powyżej ceny emisyjnej i… dalej drożała. Do czasu. Już 25 lipca 2024 r. opublikowała raport za 2 kwartał 2024 r. będący sporym rozczarowaniem. Przychody spadły z 6,2 mln do 4,9 mln. Zysk z działalności operacyjnej zwalił się na łeb z 1,8 mln do 670 tys. zł. Zysk netto wyniósł tylko 400 tys. zł

Czy memorandum przewidywało taką ewentualność? Poza ogólną bajką – Nie. Wręcz przeciwnie zachwalano stabilność modelu subskrybcyjnego.

Co się stało? Założyciel – Sławomir Mentzen lekceważył problem – pisząc „wstępniak” do sprawozdania https://www.bankier.pl/static/att/ebi/2024-07/0000162888_202407250000155061.pdf , wstępniak tak kuriozalny, że każdy powinien się z nim zapoznać, zanim przyjdzie mu oddać głos na tego pana. Stanowi on zaprzeczenie tego, jak należy tworzyć listy do akcjonariuszy. Zauważam to nie bez pewnej satysfakcji ponieważ przed takimi przedstawicielami „partii od biznesu” ostrzegałem kilkukrotnie. Co więc zrobiono źle:

  1. zwalono winę na okoliczności zewnętrzne, przedstawiając władze spółki jako bezwolne ofiary. Winni są wszyscy: Krajowa Izba Radców Prawnych, rząd, który tym razem nie grzebał w podatkach, wreszcie …. inwestorzy, którzy stworzyli sobie błędne projekcje przyszłych zysków (pamiętacie „słupki” ze str. 93 memorandum?).
  2. jeśli gdzieś widziano własną winę to w publikowaniu zbyt małej ilości filmów na youtube (sic!).
  3. pokazano kancelarię prawno-podatkową jako grupę ofiar i błaznów na czele z Naczelnym Błaznem – Sławomirem Mentzenem, który popisał się takimi bon-motami:
  • Przypominam też, że zysk nie jest według mnie dobrą miarą funkcjonowania przedsiębiorstwa, dlatego też nie staram się maksymalizować zysku.
  • Nie mamy bezpośredniego wpływu na wysokość przychodów, mamy za to wpływ na poziom zadowolenia naszych klientów i na jakość naszych usług.
  • Jeżeli ktoś nie ma do tego nerwów, powinien sprzedać akcje Mentzen S.A.
  • Myślę, że dobrze się stało, że słabszy kwartał pojawił się już teraz, może dzięki temu więcej ludzi się przekona, że prognozowanie naszych wyników jest rzeczywiście bez sensu. Mi jeszcze nigdy nie udało się ich przewidzieć, więc już jakiś czas temu zarzuciłem wszelkie próby ich prognozowania..
  • Na początku raportu znajduje się skonsolidowane sprawozdanie całej grupy Mentzen. Poniżej umieściliśmy sprawozdania poszczególnych spółek, których czytanie nie ma większego sensu.
  • W tym samym czasie okazało się, że działalność Kancelarii Mentzen nie podoba się Krajowej Izbie Radców Prawnych, której zasady etyki zabraniają radcom prawnym świadczenia usług na rzecz spółek kapitałowych, więc konieczne było utworzenie spółki Mentzen Legal Sp. k. i przeniesienie do niej wszystkich radców prawnych. Kiedy dokonaliśmy tej jakże istotnej zmiany i uspokoiliśmy sumienia Szanownych Członków Krajowej Rady Radców Prawnych, mogliśmy wziąć się w końcu do pracy, która ma znaczenie dla polskich przedsiębiorców.

Większego bałwaństwa dawno nie czytałem. Jeśli to nie są czerwone flagi, jak one wyglądają? Prezes zarządu spółki giełdowej, który w jednym dokumencie przyznaje się, że nie zależy mu na zysku, nie ma wpływu na przychody, uważa prognozy wyników za pozbawione sensu, podobnie jak czytanie sprawozdań finansowych trafi jako antyprzykład na wszelkie szkolenia. Porównanie go z Buffetem, a nawet Czarneckim kompletnie… nie ma sensu. Potem było już tylko gorzej. Szef korporacji prawno-podatkowej przyznał się, że zlecił zakup akcji własnego podmiotu po cenie 34 zł, a następnie cofnął tweeta, komunikując „prawnicy kazali mi usunąć tweeta, to usunąłem”. Nie wiem co ten gość pali, ale chcę poznać jego dealera. Otwieram paczkę czipsów i czekam na ostatni etap – upadek. To się nie może skończyć inaczej. Już tłumaczę dlaczego.

Każdy ma pewien obraz doradztwa podatkowego i prawnika. Facet w garniturze, fachowiec, wyważony sąd. Jego celem jest uspokojenie a nie rozhuśtanie klienta. Dlatego czarne garnitury, biurka z prawdziwego drewna, dywany i eleganckie biura, Mercedesy i Volvo, niski głos i spokojny ton. Niektórzy, nawet jeśli robią wały, starają się jednocześnie zachować pozory. Mentzen, błazen z portali społecznościowych, robi dokładnie odwrotnie i dlatego traci klientów.

Inwestor ma też w głowie stereotyp prezesa spółki giełdowej. To ciężko pracujący gość, rozumiejący branżę, który wraz z zespołem fachowców wypruwa sobie żyły, żeby osiągnąć zysk i zapewnić sutą dywidendę. Tymczasem facet przyznaje się na piśmie (czyli po pewnej refleksji), że na zysku mu nie zależy, na przychody nie ma wpływu, w zamian, w sprawozdaniu finansowym publikuje opinie pracowników dotyczące doskonałej atmosfery w dziale prawnym, który przynosi gigantyczne straty. Do tego nie zna przepisów (historia z tweetem), pomimo iż żyje z doradztwa prawnego.

Spółka błędnie zidentyfikowała zagrożenia. Powodów tak drastycznego spadku zysku w II kwartale 2024 próżno szukać w memorandum informacyjnym z początku roku. Przyczyny mogą być dwie: ordynarny wał lub ignorancja. Nie wiem, który gorszy, ale po kabotyństwie raportu oba prawdopodobne.

Kancelaria Mentzen opiera się na niewydajnym modelu subskrybcyjnym. Kochani, jestem trochę w branży doradczej. Widzę i znam marże. Zyski brutto na poziomie 20% uważam za śmieszny. 8% z drugiego kwartału za tragiczny, zwłaszcza przy agresywnym cięciu kosztów i unikaniu umów o pracę. Świadczy to o dwóch rzeczach: Mentzen nie jest żadnym geniuszem oraz z nieznanych mi przyczyn wybrał model działania, którego nie rozumiał i nie przetestował wystarczająco. Dlaczego? Otóż świadczy o tym jedna rzecz. W II kwartale spadły mu przychody jednorazowe (jak nazywa memorandum „projektowe”) i zysk zleciał na łeb na szyję. Cały zespół prawników siedział na d… i brał pieniądze, co Menzten w jednym z wywiadów przyznał mówiąc, że udzielali wsparcia abonamentowcom. A zatem winę za niski zysk ponosi nie spadek przychodów (też zastanawiający), lecz zbyt niskie stawki abonamentu lub mała ilość subskrybentów w stosunku do kosztów. Na tym przejechało się mnóstwo firm, w tym wynajmujących auta na minuty (w tym Panek). Nie znam ksiąg rachunkowych spółki, ale wystarczy mi tyle, co wiemy, żeby wyciągnąć wniosek. Albo urealni się koszty, albo trzeba podnosić ceny. Obie drogi okażą się bolesne.

Sukcesom przeszkadza ego założyciela. Przyczyna sukcesu IPO stanie się obciążeniem w dalszej działalności i powodem upadku. Pół biedy, gdy CEO ma wizję, rozumie branżę, ale Sławomir Mentzen nie dysponuje nawet tym. Opowiada o kancelarii prawno-podatkowej jak o grach komputerowych. Spółka przez to zalicza fatalne wyniki, a klienci odwracają się. Barany już liżą się po zadanych cięciach kapitału (spółka jest na rynku niecałe 2 miesiące, a maksimum cenowe wynosi 71 zł, przy minimum 35 zł). Długo tej rzezi nie wytrzymają.

EDIT: Wpis powstawał przez pewien czas. Niedawno Sławomir Mentzen ujawnił – zdiagnozowano u niego zaburzenia – Zespół Aspergera i… wszystko stało się jasne. Opowiada głupoty, ponieważ nie pojmuje jak zostaną odebrane. Na prezesa giełdowej spółki, przyznacie, poważny problem.