Czy 10 tys. zł to mało na życie? Jak się kończy oderwanie od rzeczywistości?

`Całkiem niedawno portal interia.pl https://wydarzenia.interia.pl/warminsko-mazurskie/news-glosne-odejscie-z-policji-ojczyzna-kocha-prawo-nie-obowiazuj,nId,7890953 opisał sytuację z odejściem Komendanta Powiatowego Policji w Iławie. Ten doświadczony policjant, postanowił wyjść „z drzwiami”, mówiąc parę słów prawdy, co można podziwiać jako osobistą odwagę. Poza wątkami służbowymi , które są mi zupełnie obce, światło dzienne ujrzały następujące informacje, które przywołuję za Interią:

  • emerytura pana inspektora wynosi – w wieku 45 lat ok. 10 tys. zł,
  • wysokość emerytury sam zainteresowany skomentował „Jak ja z tego wyżyję na prowincji?”

Problem oderwanych od realiów gospodarczych emerytur policyjnych był już przedmiotem moich analiz, dzisiaj skupiam się na słowach dotyczących niemożliwości wyżycia na prowincji za 10 tys. zł. Powiem szczerze – szokujący.

Zacznijmy od informacji przekazanych przez odchodzącego komendanta – posiada żonę i 3 dzieci. Żona, jak sądzę, pracuje, więc pierwszy temat – kwota dochodów obejmie, z dużym prawdopodobieństwem, także jej pensję, nie mniejszą niż minimalna. Stąd problem zaczyna brzmieć – jak 5 osób może wyżyć na prowincji za 13.600 zł. No bez żartów.

Zacznijmy od dachu nad głową. Znalazłem na popularnym portalu mieszkanie 3-pokojowe 74m2 za 420 tys. zł. Przerobiono je z M5, więc zawsze można odtworzyć czwarty pokój. Zakładam, że policja wypłaciła odprawę, wystarczającą na pierwszą wpłatę. Rata – 2400 zł. Niewykluczone, że piszę o niej bez potrzeby, bo policjant chyba obecnie jakimś lokum dysponuje. Poza ratą czynsz i opłaty – niech będzie 1600 zł. W sumie 4000 zł.

Auto. Skoro emeryt – wystarczy jedno w rodzinie. Nawet spore, niech będzie 1000 zł/m-c.

Jedzenie. 2200 zł (najświeższe doniesienia z godnezycie.blogspot.pl).

Podstawowe potrzeby – 7200 zł (bez kredytu 4800 zł).

Na resztę wydatków zostaje rodzinie od 6400 zł do 8800 zł. Czy to mało? Nie sądzę. Ostatnio na Onecie czytałem historię pary, która zarabia właśnie nieco ponad 8000 zł (obie pensje) i ma dwójkę dzieci.

Krótko mówiąc, były już komendant, wpisał się w narrację o oderwaniu od życia. W końcu podana przez GUS mediana wynagrodzeń w powiecie iławskim wynosi 5740 zł brutto (lipiec 2024 r.) czyli 2 razy mniej niż wynosi policyjna emerytura inspektora. Przypomina mi się dawna (sprzed 8 lat) wypowiedź przedstawicieli innej grupy „nadzwyczajnej kasty”, że za 10 tys. zł to można żyć chyba na prowincji. Wniosek – występując publicznie, należy chwilę pomyśleć.

Jeszcze o korzyściach z rzucenia pracy etatowej.

Mój wpis o problemach wynikających z biurowej pracy na etacie cieszył się popularnością odwiedzających. Postanowiłem rozwinąć temat, pokazując jak te 3 tygodnie wpłynęłyby na moje dochody oraz co więcej dałem radę zrobić.

Powtórzmy liczby: W ciągu 3 tygodni (15 potencjalnych dni pracy +6 dni weekendów) przebywałem w biurze 2 dni i 4 godziny. W tym czasie:

  1. byłem na L4 8 dni (nieco ponad połowę czasu), na urlopie 4 dni, oraz 3 dni w pracy.
  2. odbyłem 2 spotkania wyjazdowe, 2 zdalne (z domu) i 1 w moim mieście, które zakończyły się uzyskaniem dla moich pracodawców kwoty odpowiadającej mojemu miesięcznemu wynagrodzeniu brutto.
  3. Krótko mówiąc w 10 godzin właściwej pracy (spotkania i przygotowanie do nich) plus czas dojazdu – kolejne 6 godzin zarobiłem równowartość mojej lepszej miesięcznej pensji, na którą normalnie spędzam 12 dni w biurze.

Ponadto:

  • codziennie przesypiałem od 7 do 10 godzin,
  • napisałem łącznie 4 wpisy na bloga i 100 stron (prawie 5 dziennie) książki o finansach osobistych (poprzednie 35 strony zajęły mi 3 miesiące porannej pracy),
  • prawie wynegocjowałem synowi nowy kontrakt sportowy,
  • przeczytałem 7 książek liczących razem ponad 2,5 tys. stron,
  • spędziłem z rodziną dodatkowych kilkadziesiąt godzin, praktycznie codziennie (poza okresem intensywnych objawów choroby), zaplanowałem i kupiłem wszystkie prezenty mikołajkowe i gwiazdkowe, omówiłem z żoną przeprowadzkę na wieś,
  • ustabilizowałem ciśnienie krwi.

Nie przypominam sobie podobnych 3 tygodni.

Na tym polega paradoks produktywności – robiąc mniej osiągamy lepsze wyniki. Znam to już z przeszłości. Podczas urlopu bezpłatnego, kiedy założyłem dg,w pierwszym roku zarabiałem regularnie 3 razy więcej niż na etacie, pracując 60% czasu. Jaka nauka z tego płynie? Jeśli chcę poprawić rezultaty, muszę rzucić jeden etat. Zaplanowana na początku grudnia droga, wydaje się całkowicie właściwa. Usunięcie pobocznych, właściwych dla etatu eksperta questów (ciągle ktoś przerywa pracę pytaniami), wystrzeliło efekty w kosmos. Mechaniczne czynności: odbieranie maili, odpowiedzi na nie, rozmowy telefoniczne, proste zadania, trwające 10 minut niweczyły pracę zaplanowaną na godziny. Co więcej, zauważyłem, że siedząc w domu lub na wyjeździe mam większą łatwość zabrania się do pracy i mniejszą skłonność do odkładnia. Lenistwo jako lek na prokrastynację – brzmi ciekawie.

Stąd decyzja o dramatycznym ograniczeniu zadań.. Tak jak pisałem w odpowiedzi Piotrowi dla mnie etat stracił sens. Muszę siedzieć na tyłku 15 dni w miesiącu (i tak mało), w sytuacji, w której w 2 dni jestem w stanie zarobić równowartość 12 dniówek etatu. Logiki w tym zero. Drugi pracodawca płaci jeszcze gorzej – częściowo w efekcie polityki podatkowej państwa (składki 29% i podatek 32%) netto dostaję o połowę mniej niż brutto. Ten pójdzie na pierwszy ogień.

Natomiast wróćmy do tematu wpisu – korzyści z rzucenia większości pracy etatowej:

  • odzyskane 10 dni w miesiącu, które mogę przeznaczyć na rodzinę, wieś, bloga, firmę, naukę nowego zawodu, remonty – na co tylko zechcę,
  • zwiększona motywacja do czynności przynoszących wymierne efekty,
  • znacznie lepszy sen i ciśnienie krwi,
  • brak uczucia zagonienia, kiedy dzień rozpoczyna się o 5.30, a kończy o 21 (czasami do 12 miałem już napisane 4 strony książki), zamiast zaczynać o 17.30 po zjedzeniu obiadu i drzemce i kończyć o 21,
  • więcej odhaczonych ważnych zadań, przy lepszej jakości pracy (mniej błędów do poprawy).

Wszystko to za cenę zmniejszenia dochodów z etatu o 43% brutto i ledwie 33% netto (podatki!).

Ile dostaniesz emerytury? Spojrzenie z perspektywy starzejących się społeczeństw.

Często wracam do przeczytanych już książek. Teraz na tapecie „Nomadland” z gorzkim spojrzeniem na amerykański system emerytalny. Przeciętni ludzi, o pensjach w granicach mediany, nie żadni spece IT. Opowiadano im bajki o trzech nogach stołu, który nakarmi na starość: państwowego Social Security, 401k (czyli nasze OFE, PPK) oraz prywatnych oszczędnościach. A praktyka?

No cóż, daleko inna. Państwo wypłaca 500-800 USD miesięcznie. Taka kwota nie wystarcza na czynsz, a nawet rachunki, ubezpieczenie zdrowotne i jedzenie. Czyli nie zapewnisz sobie całkowitych sokratejskich podstaw (dach nad głową, jedzenie, ubranie). Dla niektórych, na tym się kończy. Nie ma 401k ani prywatnych oszczędności. Zmiótł je kryzys, wydatki zdrowotne, albo nigdy nie istniały. Co pozostaje? Dorabiać wg stawki minimalnej przy prostych pracach (magazyn Amazona, sezonowo w rolnictwie, w turystyce) i mieszkać nawet nie w kamperze, lecz w vanie.

Czy w Polsce będzie podobnie? Dzisiejsza minimalna emerytura netto (spośród dzisiejszych 40-latków dostanie ją 70% kończących pracę, coraz więcej będzie też singli) wynosi 1620 zł. Na ile wystarczy? Na niewiele więcej niż 800 USD za wielką wodą. Czynsz na małe mieszkanie (takie 40 m i tylko jeśli mamy własne, bez kredytu) – 600 zł, doliczmy prąd, internet, podatek, gaz i robi się minimum 800 zł. 820 zł zostanie na leki, transport, ubrania i jedzenie. Raczej niemożliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wielu 70-latków zostawia w aptece te 300-400 zł. Zatem co? Pracować do śmierci. I Amerykanie tak właśnie robią. Gros ludzi nie zazna emerytury, ponieważ dzisiaj 1620 zł, a za 20 lat może realnie 1400 zł.

Jak sobie z tym radzić? Chyba na dwa sposoby. Pierwszy, wykorzystywać tu i teraz na mikroemerytury. Nie zapracowywać się na śmierć. Smakować życie na bieżąco. Drugi, promowany od lat na tym blogu – starać się zarabiać więcej, oszczędzać i inwestować. Media obiegła w kwietniu wiadomość, że w USA, człowiek pracujący jako bibliotekarz (czyli z niską pensją), zostawił lokalnej uczelni (był samotny) spadek w wysokości 4 mln USD. Czyli da się – inwestując w fundusze, akcje, obligacje i zaczynając odpowiednio wcześnie.

I jeszcze jedno, na koniec. Niskie koszty życia. Przygotujmy się. Wybierzmy wieś, skalowalne nieruchomości (więcej miejsca w lecie, mniej w zimie), tańsze ogrzewanie (raczej drewno niż pompę ciepła). Produkujmy żywność. Jak w moim eksperymencie na lato – życie za 500 zł. Co o tym myślicie?

Pierwszy wywiad rządzącego systemem emerytalnym, z którym prawie mogę się zgodzić. Paweł Wojciechowski dla Newsweeka.

W Newsweeku z 7 października 2024 r. ukazał się wywiad Konrada Sadurskiego z Pawłem Wojciechowskim, w przeszłości przez kilka lat prezesem jednego z OFE, a potem głównym ekonomistą ZUS. Indagowany stawia szereg tez, z których większością, w przeciwieństwie do opowieści prezesa ZUS Derdziuka i prof. Góry (współtwórcy reformy OFE) mogę się zgodzić.

Teza 1. Zacznijmy od tego, że system nie jest sprawiedliwy, bo istnieje 30 grup zawodowych, objętych różnymi preferencjami a stale powstają nowe. I należy ten fakt ujawniać, mówiąc głośno, a nie zamiatać pod dywan.

Święta racja, podobnie pisałem na blogu. Żeby wymienić tylko te z największą preferencją, tj. takie, które wcale (lub prawie wcale) nie płacą składek, a dostają emerytury: matki 4+, duchowni, prokuratorzy, sędziowie, mundurówka, rolnicy. Ci ostatni wpłacają w składkach tylko 5% tego co otrzymują na emeryturze, pozostali 0%. I trzeba z tym skończyć. Składka powinna zależeć od dochodów. Opowieści, że system stać na 40-letnich prokuratorów na kilkunastotysięcznej emeryturze, i nazywanie go, dla zamydlenia oczu, „stanem spoczynku”, należy odłożyć na półkę z bajkami. Podobnie z policjantami, zwłaszcza tymi zza biurka. Narracja, że dwóch największych kościołów tj. katolickiego i prawosławnego nie stać na opłacanie składek za swoich kapłanów, pomimo, że prowadzą działalność gospodarczą a nie płacą podatków (czyli stanowią nieuczciwą konkurencję dla innych firm), łatwo obalić, pokazując brzuchy biskupów oraz szeregowych księży/popów. Pewien problem mogliby mieć wyłącznie protestanci, ale niech na pastorów składają się wierni z podatku kościelnego. Absurd rolniczy opisywałem wielokrotnie, w tym podając średnie dochody wg GUS (ok. 60 tys. zł netto z przeciętnego gospodarstwa). I tu wyjścia są dwa: podwyższyć składki albo obniżyć świadczenia.

Druga preferencja to niższy wiek emerytalny. W wielu wypadkach szkodliwy dla całości systemu. Wcześni emeryci (np. czterdziestolatkowie) i tak pracują, pobierając jednocześnie świadczenia. Jedyna grupa, której umożliwiłbym wcześniejsze zakończenie pracy z pobieraniem świadczenia to „liniowa mundurówka”, a więc ludzie, którzy faktycznie uczestniczyli przynajmniej pół roku w wojnie (misjach), przez 20 lat walczyli z pożarami, czy bandytami (więc już nie policjant drogówki, albo logistyk). No i nie świadczenie od ostatniej pensji, tylko składek (tu da się zrobić łatwo – ubruttawiając pobory, jak u wszystkich w 1999 r.).

Bez tego ujednolicenia systemu, namawianie pozostałych do dłuższej pracy, okazuje się zwykłym rabunkiem.

Teza 2. Minimalna emerytura jest niesprawiedliwa.

Pełna zgoda. Dlaczego jeden pracuje 15-20 lat (uczciwie: jedna, i wliczyłem studia), resztę sobie bimba, a drugi 45 lat (niech będzie – czasem ze studiami) i obie osoby dostaną takie samo świadczenie? Bo pierwszej grupie dopłaci państwo? Czyli my wszyscy. Koniec z minimalną, koniec ze świadczeniami specjalnymi (poza medalistami olimpijskimi). Każdy dostaje tyle, ile odłożył.

Teza 3. Wszelkie trzynastki i czternastki – do kosza.

Szczerze mówiąc dowiedziałem się z wywiadu, że dostają je też cudzoziemcy, i ludzie z emeryturą 2 grosze, o ile odprowadzili jedną składkę. Tak, a to wszystko zaburza sprawiedliwość i klarowność systemu.

Teza 4. Podniesienie wieku emerytalnego przed zlikwidowaniem „świętych krów” tylko pogłębi niesprawiedliwość.

No cóż, nic dodać nic ująć. Co tu komentować, gdy są to mądre słowa.

Teza 5. Państwowa emerytura pod palmami to ściema.

Kolejne zdanie, pod którym podpisuję się obydwoma rękami. Z dwóch powodów – niemożliwości matematycznej (no chyba, że mówimy o palmach w Etiopii, Wenezueli itp., albo najlepiej i długo zarabiających), oraz o czym w wywiadzie nie wspomniano – stanu zdrowia. Wielu emerytów ma nadciśnienie i takie egipskie upały, brutalnie mówiąc, skróciłyby im czas na emeryturze.

Teza 6. Polska emerytura nie jest zła.

Średnio to ok. 3500 zł, minimalnie coś koło 1600 zł. I jeśli popatrzymy na przeciętne wynagrodzenie – słabo. Jeśli na składki na nią – i tak ogromnie dużo. Na drugim biegunie są lepiej zarabiający. Podam swój przykład. Nie mam kapitału początkowego, a składki od 10 lat odcinają mi na 250% – 48k rocznie. No i dostanę 11 tys. zł emerytury. A kobieta po 15 latach składek (bo 5 ma studia) na pół etatu z pensji minimalnej wynoszących 5 tys. rocznie zł dostanie 1700 zł. Przez całe swoje życie (zakładam, że wynagrodzenia realnie się nie zmieniają), ja odkładam 26 razy więcej rocznie (bo miałem i gorsze lata), a moja emerytura jest wyższa tylko 7-krotnie.

Stąd średnia wypada przyzwoicie (da się za nią żyć – odpowiada minimalnemu wynagrodzeniu netto). A najniższa nie jest zła, jeśli weźmiemy pod uwagę składki.

Nieźle, 6 tez, które podzielam. Są też trzy, z którymi się nie zgadzam.

Teza 7. ZUS nie jest bankrutem i zarządza składkami lepiej niż nauczyciel przedsiębiorczości.

Teza fałszywa na dwóch poziomach. Pierwszy – czysto logiczny. ZUS niczym nie zarządza, w znaczeniu lokowania oszczędności. On tylko wypłaca z bieżących składek emerytury obecnym beneficjentom, dostając dotacje z podatków. Gdyby cofnąć dotacje, już jest bankrutem.

Drugi już matematyczny. Zakładam, mądry nauczyciel. Może nie Warren Buffet, ale niech zarabia te rozsądne 8%. rocznie (podwojenie kapitału po 12 latach). . Porównajmy z ZUS-em, zamykając oczy na fakt, że to nie on zarządza, tylko politycy dekretują waloryzację. Średnia waloryzacja 7,47%. Czyli gorzej nie tylko niż ja (szacuję 12-13%), ale i przeciętny nauczyciel przedsiębiorczości (8%). Ba, po prostu kupując nieruchomości (mieszkalne, rolne – bez znaczenia), wyszłoby się znacznie lepiej niż ZUS.

Teza 8. Przedsiębiorcy są uprzywilejowani.

Nieprawda. Teza opiera się na fałszywym założeniu, że każdy przedsiębiorca płaci mało w stosunku do dochodu (a na pewno znacznie mniej niż pracujący). A sytuacja samych przedsiębiorców jest podobna do całości społeczeństwa – są przywileje i ciężary.

Udziałowcy/akcjonariusze spółek kapitałowych mogą płacić równe zero. Przy czym ich dochód, w przeciwieństwie do etatowców nie pochodzi z pracy lecz kapitału. Dość istotne zastrzeżenie.

JDG i udziałowcy spółek osobowych – płacą ryczałtem. Raz mniej, raz więcej w stosunku do dochodu. A ten dochód statystycznie wcale nie jest rewelacyjny – wynosi sporo mniej niż średnia krajowa (dokładnie za 2021 r. ok. 80% średniej) i zawyżają go najwięksi. W tej sytuacji wielu płaci składki znacznie większe procentowo, ponieważ dochodu ma mniej niż podstawa. Po drugie – obraz zaciemniają dodatkowe działalności gospodarcze poza etatem. Tam składek społecznych nie ma wcale – ale znowu – nic nowego, gdyby dostali zlecenie, zamiast zakładać firmę – będzie podobnie. No i znowu każdy z jdg coś w firmę zainwestował, więc częściowo zysk odpowiada procentowi od kapitału, a ten nie podlega oskładkowaniu. No i na koniec – niektóre jdg płacą podatek od przychodów (ryczałt) lub z karty podatkowej. Wtedy dochodu nie da się obliczyć. A jak kończą się wskaźniki – pokazuje składka zdrowotna dla ryczałtowców.

Teza 9.Żeby więcej dostawać, trzeba dłużej pracować.

Obaliłem ją w jednym z poprzednich wpisów, ale z założeniem „oszukania systemu”. Załóżmy nawet, że zlikwidowano te „święte krowy” i już hackowanie okazało się niemożliwym. Co zrobić, żeby dostać więcej?

Po pierwsze – żyć dłużej. Pod koniec września zmarł mój sąsiad – 70 lat. Trzy dni wcześnie moja żona rozmawiała z nim na ulicy. Atak serca. I taki Andrzej znacznie więcej odebrałby, pracując do 65 r. ż niż de facto do śmierci. A jak wykazywałem na niewielkiej wprawdzie próbie mojego, dość stresującego zawodu, niektórzy koledzy nie dożyli pierwszego przelewu, a większość brała go 2-4 lata, pracując prawie do 70-tki (albo i rok dłużej). Kolejny przykład. Zmarł w moim mieście profesor. Były radny, nawet chyba wiceprezydent i rektor. Wiek – 76 lat. Pracował jak to samodzielny pracownik naukowy do śmierci. Ile wpłacił, a ile odebrał? Więc skoro intensywna praca wpływa statystycznie na długość życia (obniżając ją), trzeba korzystać, a nie pompować składki.

Po drugie – odkładać dodatkowo. Takie IKE, IKZE, PPK czyli ekstra niewielkie składki (największą płacę do IKZE – 800 zł miesięcznie czyli 1/5 tego co do ZUS), dadzą nam znacznie lepsze wskaźniki. Zwłaszcza jeśli zignorujemy „po pierwsze”. Bo ZUS nie jest dziedziczony. PPK nawet nie poczujecie (wiem, bo płacę) i nie ma tam progu odcięcia.

Po trzecie – wrócić do korzeni. Emerytura przed wojną (pomijam pewne grupy uprzywilejowane) zależała od własnych dzieci. Ich wykształcenie i wychowanie dawało gwarancję, że pomogą na stare lat, zamiast wyrzucić za próg. Teraz jest podobnie. Wielopokoleniowa rodzina będzie żyła taniej. Dla obu stron. Babcia, która ugotuje, obniży koszty jedzenia na mieście. Czynsz dziadków i rodziców/dzieci za jeden lokal o 4 pokojach ok. 80 m2 będzie niższy niż za dwa o łącznej powierzchni 105 m2. Prosta matematyka.

Po czwarte – starać się zarabiać więcej, zwłaszcza na początku (np. dorabiając). W systemie waloryzacyjnym, to się opłaci, bo większa kwota będzie podlegać oprocentowaniu wg procentu składanego.

Po piąte – rozsądnie wybierać moment przejścia na emeryturę. Tu nie ma różnicy system waloryzacyjno-składkowy czy własne inwestowanie. Ważne są wskaźniki przed samą emeryturą. Na historię nie mamy już wpływu. Wyobraźmy sobie, że teraz mam 1 mln teoretycznych składek (trochę to upraszczam, bo wzór na emeryturę jest skomplikowany) i 65 lat i stoję przed wyborem, pracować czy nie pracować. Przyszłoroczna waloryzacja to 6,52 %. Jeśli poczekam jeszcze rok to zyskam 65.200 kapitału (tenże procent x 1 mln zł) oraz 20.400 zł składek (od przeciętnego wynagrodzenia). W sumie 85.600 zł. Stracę niewypłaconą emeryturę 42.000 zł (średnio). I teraz kalkuluję. Czy ZUS podniesie okres trwania życia? Czy kolejna waloryzacja będzie lepsza? Od odpowiedzi na te pytania zależy emerytura. Jeśli nagle, ratując budżet, premier zadekretuje waloryzację 2%, i długość życia +1 rok. Lepiej idźmy teraz. Jeśli – 1 rok, a waloryzację 8% – mądrzej zrobimy czekając.

Po szóste – hackować system. Prosty przykład to moja wiedza na temat renty. Dostałbym jej dzisiaj 5800 zł, (a tak, było, bo liczy się 10 najlepszych ciągłych lat), wychodzę lepiej niż pracując do 65 r.ż. i umierając nawet statystycznie czyli w 76 r. ż. na emeryturze 11k. Wybiorę więcej (a wpłacę mniej). Renta ok. 70 tys. zł rocznie x 28 lat = 1.960.000 zł. Emerytura 131 tys. zł rocznie x 11 lat = 1.441.000 zł. A wpłaty „od dzisiaj” 0 zł i 45k x 18 lat =810 k zł. Bilans:

  • emerytura +631.000 zł,
  • renta +1.960.000 zł.

Tylko trzeba być odpowiednio chorym. Albo symulować (najłatwiej na głowę, o czym przekonali się już żołnierze z I WŚ oraz, nagminnie, policjanci). I opowieść o renciście. Panowie Gruza i Toeplitz, chylę czoła.Kto nie wie o co chodzi, proszę wpisać w wyszukiwarkę „rencista, czterdziestolatek” lub kliknąć w link „https://www.youtube.com/watch?v=_17SuwnCZog.

I tym optymistycznym akcentem – kończymy uwagi pt „dłuższa praca, wyższa emerytura czyli bajeczka dla grzecznych dzieci”.

Dlaczego nie zamierzam długo i dużo pracować?

Ten wpis jest wynikiem rozmowy, którą przeprowadziłem z kumplem. Pracujemy razem i znamy się już 25 lat. Kupa czasu. W tym czasie obaj rozwinęliśmy swoje kompetencje zawodowe, pracując sporo więcej niż minimum. Teraz zbliżam się do 50-tki, a on przeskoczył ją kilka lat temu.

Kumpel opowiadał i o swoim teściu. Ma 87 lat, świetnie radzi sobie, jeszcze obsługuje młodszą i chorą żonę, jeździ samochodem, głowa działa, ciało także. Czego chcieć więcej? Niczego. Sekret tej sytuacji. W wieku 52 lat (czyli jeszcze przed transformacją), pan T (od teść) przeszedł na rentę z powodu podobno ciężkiej choroby serca. Od tego czasu prawie jak w śląskiej piosence o starzyku: ławeczka, ogródeczek, zamiast gołąbeczka i kosa – wnuki. Tylko fajeczki przez to chore serce nie pali. Krótko mówiąc życie aktywne, ale zupełnie niezawodowo. No i tak właśnie spisany na straty przez lekarzy przeżył sobie te 35 lat. I pożyje pewnie jeszcze chwilę..

I wtedy przyszła refleksja. Mój Tato przeżył 82 lata, od 60 r.ż. na rencie. Jego siostra pracowała do 75 r. ż., a zmarła jako 81-latka, choć podobno kobiety żyją 8 lat dłużej. Ich wspólna mama, schorowana (potworne żylaki, chore płuca, serce), pracująca zawodowo może 5 lat (zajmowała się domem), dociągnęła do 87 r. ż, chociaż własną śmierć przepowiadała od 70-tki. Ojciec (a mój dziadek), czerstwy chłop, dał się pokonać dopiero trzeciemu zawałowi w wieku 80 lat. Był wtedy na emeryturze od 17. Wniosek chyba oczywisty- długa i ciężka praca skraca życie. Widać to wyraźnie porównując Tatę i ciotkę. Zresztą kobiety, nazywane dyskryminowanymi, krócej pracują, a mężczyźni, podobno silniejsza płeć, dłużej. I ta typowa praca też wygląda inaczej. Męska – budowlana (60 godzin w tygodniu, fizyczna), kobieca – nauczycielka (18 godzin przy tablicy), albo w ogóle niepełny etat. Przekłada się to wprost na szansę przeżycia kolejnych lat. Średnia z 2022 r. wynosi 73,4 i 81,1 lat odpowiednio dla tych płci. W mojej rodzinie bywało odwrotnie (ciotka żyła krócej niż jej brat), ale dlatego, że akurat dłużej pracowała.

Stąd, dlaczego nie postąpić jak statystyczne kobiety? Nie przejść na całkowitą emeryturę w wieku 55 lat? A wcześniej nie przygotowywać się na nią stopniowo zmniejszając obciążenie. Tak właśnie zrobię. Ten rok poświęciłem na „wiejski eksperyment”, w kolejnym pewnie wypowiem jeden etat. A drugi właśnie, gdy dobiję do 55-tki. Czyli wieku, w którym obecnie jest mój kumpel, od którego zacząłem opowieść.

O systemie emerytalnym raz jeszcze, czyli kto będzie pracował do śmierci.

Niedawno powierzono mi konieczność zlikwidowania interesów niewielkiej firmy, której właściciel zmarł w wieku 72 lat. Zawodowo zajmował się działką, która wymaga sporej zręczności, siły fizycznej. Kiedy rozmawiałem z jego córkami, w jaki sposób radził sobie z zadaniem, uderzyła mnie jedna rzecz – przecież to drobny przedsiębiorca, tacy mają najgorzej, muszą pracować do śmierci.

System emerytalny w Polsce został stworzony dla uprzywilejowanych. Niektórzy idą na emeryturę po 25 latach pracy, czyli przed 50-tką (jeszcze niedawno po 15 -latach i przed 40-tką). Wysokość świadczenia zależy od ostatniego stopnia służbowego, a nie od uzbieranego kapitału. Oczywiście mówię o mundurówce. Druga grupa korzysta tylko z tego ostatniego przejawu specjalnego traktowania (sędziowie, prokuratorzy). Trzeci płacą składki minimalne i niezależne od dochodu (rolnicy). Najszersza grupa (pozostali pracownicy) dostaje mniej więcej według zarobków. A kto zostaje na koniec? Przedsiębiorcy. Oni najbardziej dostają w kość. Najpierw wypłacają pensję i składki pozostałym. Potem sobie. Pracownikom większe, sobie już minimalne (60% średniej), ale tak duże, że jeśli mówimy o przeciętnym właścicielu jdg, płaci on ok. 1600 zł społecznych oraz 9% zdrowotną od faktury, czasem nawet więcej, jeśli tych ok. 5000 zł netto miesięcznie nie zarobi (okolice średniej pensji). Pomimo tego, na stare lata, emeryturę ma głodową – minimalną, nawet jeżeli pracuje do 65 r. ż . Na stare lata zostaje mu jedno wyjście – pracować do śmierci. A ta potrafi przyjść szybko. Jak w przypadku opisanym na wstępie, czy mojego sąsiada – w okolicach 70-tki.

Dobrze, powiedzieliśmy sobie, kto ma najgorzej, a może warto, pokazać jeszcze innych pokrzywdzonych. Mężczyźni, pracują dłużej, żyją krócej, a czas dożycia liczą im jak kobietom (czyli od średniej z obu płci). Pracujący na umowach śmieciowych, od których nie odprowadzano składek i nie będą mieli żadnej emerytury (lub poniżej minimalnej). Wszyscy zatrudnieni za pensję niższą niż 80% średniej. Oni także zasłużą na minimalną. Paradoksalnie, w tym systemie tracą też nieźle zarabiający. Dlaczego? Ponieważ zanim zyskają na odcięciu składki (ok. 250 tys. zł) wejdą w wyższy podatek (32% od 120 tys. zł). Co to oznacza? Składko-podatek pow. 50 % pensji. A ich emerytura? Na papierze ładna, de facto – nieproporcjonalna do odłożonych środków. Podam przykład. Własny. W zeszłym roku moi pracodawcy odprowadził ode mnie w systemie powszechnym ok. 46 tys. zł na samą emeryturę (miesięcznie prawie 4000 zł). Przez 42 lata pracy – da to ok. 3,8 mln zł, zakładając waloryzację kapitału o inflację. Biorąc pod uwagę męską długość życia 73 lata, powinienem dostawać 3,8 mln/8 lat = 475.000 zł. Szczerze, gdybym zgromadził taką kwotę (3,8 mln), z samych odsetek od obligacji skarbowych miałbym 190 tys. zł/rok netto. Ile zaplanował dla mnie ZUS? 112 tys. zł netto (nominalnie, czyli wg dzisiejszej wartości pieniądza), czyli 1/4 uzbieranego kapitału plus zero odsetek. Krótko mówią, ukradną mi w pierwszym roku 84% należnych pieniędzy, a w ostatnim łaskawie tylko 63%. Dlatego, gdybym mógł wypisałbym się z ZUS natychmiast. Jednocześnie rolnik płacąc 100 zł na emeryturę miesięcznie (czyli 1/10 składki przedsiębiorcy) dostanie 100% emerytury właściciela firmy. Tak to działa.

Jednak popatrzmy i na inny aspekt. Przymusowy charakter ZUS powoduje, że zabierając przedsiębiorcy 1600 zł miesięcznie składki emerytalno-rentowo-chorobowej, z których skorzysta może z tej pierwszej, pozbawia go możliwości zainwestowania tych blisko 20 tys. zł rocznie w inny sposób. Co to oznacza w praktyce? Gdyby założyć rynkowe warunki niewielkiego ryzyka (5% rocznie netto), przez 41 lat uzbieramy …. 2.6 mln zł. Znowu, patrząc na moje obliczenia – 320 tys. zł/rok z kapitału przez 8 lat i 130 tys. zł z odsetek w pierwszym roku. 450 tys. zł/rok czyli 37 tys. zł/m-c. A wypłacą mu „z łaską”, świadczenie minimalne, równe jego miesięcznym składkom, pomimo iż oszczędzał 5 razy dłużej niż będzie korzystał. Resztę weźmie sobie po cichu państwo. A sam przedsiębiorca z niewielkim dochodem takich kwot nie zobaczy, bo na odłożenie nie ma szans. Stąd praca do śmierci. Policjant dostanie 80% pensji – dajmy na to 5-8 tys. zł przez 25 lat, nie płacąc ani grosza. Sędzia 20 tys. zł przez 8 lat, też nie odprowadzając złotówki. Taka sprawiedliwość.

Żeby jednak nie uprawiać czarnowidztwa. Przedsiębiorca nie stoi na straconej pozycji. Jego dochód, w przeciwieństwie do policjanta, nie zależy od humoru przełożonego (ma władzę zdegradować, nie dać podwyżki), lecz od własnych inicjatyw. Warto zacisnąć zęby i odłożyć na prywatną emeryturę jeszcze te dodatkowe 1600 zł, rozkładając je pomiędzy IKE i IKZE. I robić tak konsekwentnie przez lata. Z drugiej strony, nawet przedsiębiorca-emeryt daje radę zarabiać, bo nauczyli go ciężkiej pracy, a nie bezproduktywnego siedzenia za biurkiem, lub obijania się na budowie.

Jak przygotować się do emerytury? IKZE, IKE, PPK.

Jeden z wpisów „emerytalnych” zakończyłem mało optymistyczną konkluzją. 70% dzisiejszych trzydziestolatków i młodszych dostanie emeryturę netto w wysokości 1600 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza). Mówię przy tym o ludziach zarabiających przed odejściem z pracy ok. 6000 zł netto czyli do 120% średniej krajowej.

Dla większości, jedną opcją podniesienia sobie dochodów (już dziś robią to 60-latkowie), pozostaje dłuższa praca. Odradzam. Nikt nie jest wieczny, a zdrowie nie zawsze dopisuje. Lepiej podjąć inne kroki. Najprostszym i podstawowym pozostaje uzbieranie sobie dodatkowych, prywatnych pieniędzy. Służą temu programy emerytalne.

Pierwszy i zasadniczy – PPK. Reklamuję go na blogu, sam przystąpiłem. Dlaczego? Ponieważ nieodczuwalne potrącenie 2% miesięcznej pensji, może dać niezłe wyniki. Najpierw dlatego, że kolejne 1,5% naszych poborów dopłaca pracodawca, parę złotych dorzuca też państwo. Mamy do czynienia nie tylko z pracującymi oszczędnościami, ale i sporym bonusem. Efekt?

Dla kogoś, kto zarabia przeciętne wynagrodzenie i zbiera na PPK przez 35 lat, prognozowana wypłata wg cen obecnych wyniesie 1200 zł netto czyli 75% państwowej emerytury przez 20 lat. Pokazuję Wam w ten sposób, jak działa ZUS. Zabiera 20% wynagrodzenia przez 35-45 lat, żeby wypłacić 1600 zł dożywotnio (może rok, a może 35 lat), a na rynku (przy stopie zwrotu na poziomie 3,5% netto) dostaniemy 1200 zł za 3,5%, przez gwarantowane 20 lat. Dodając ZUS i PPK mamy już 2800 zł/osobę. Ten mechanizm działa tak korzystnie, gdy masz na oszczędzanie 45 lat. Przez 20 lat, dostaniesz wypłatę…. 500 zł netto.

Drugą możliwą opcję stanowi IKZE. Pozwala ona uzyskać ulgę podatkową od inwestowanych środków (w moim przypadku zwrot 32%), a potem płacimy podatek ryczałtowy 10%. Jak to wygląda? Załóżmy odkładanie 200 zł miesięcznie przez odpowiednio 40, 30, 20 lat, co odpowiada dzisiejszemu mężczyźnie w wieku: 25, 35, 45 lat i kobiecie o 5 lat starszej. Wypłacamy wszystko w 65. r. ż., a zysk 5,5% netto (odpowiada dzisiaj obligacjom skarbowym lub kontom oszczędnościowym).

Zbierzemy (w cenach dzisiejszych):

  • przez 40 lat – 300 tys. zł (wpłata 120 tys. zł),
  • przez 30 lat – 210 tys. zł (wpłata 90 tys. zł),
  • przez 20 lat – 100 tys. zł (wpłata 60 tys. zł).

Wypłacając sobie te oszczędności zgodnie z regułą 4% mamy miesięcznie:

  • po 40 latach – 1000 zł,
  • po 30 latach – 650 zł,
  • po 20 latach – 500 zł.

IKE. Działa trochę inaczej. Nie dostajemy ulgi podatkowej, ale za to wypłaty zwolnione są z podatku. Oznacza to, przy kolejnych 250 zł wpłaty, prywatną emeryturę (do śmierci):

  • po 40 latach oszczędzania – 1100 zł,
  • po 30 latach oszczędzania 700 zł,
  • po 20 latach oszczędzania 550 zł.

A zatem zarabiając przeciętnie (tj. 5000 zł netto miesięcznie), odkładając:

  • 150 zł na PPK,
  • 250 zł na IKZE,
  • 250 zł na IKE,

dostaniemy następującą prywatną emeryturę (PPK przez 20 lat od średniej pensji ):

  • po 40 latach oszczędzania – 3500 zł (1400+1000+1100),
  • po 30 latach oszczędzania – 2250 zł (900+700+650),
  • po 20 latach – 1650 zł (500+550+500).

Nawet w tej ostatniej wersji – kwota równa się państwowej emeryturze. Tylko składki wynoszą 650 zł/m-c, a nie (z kosztami pracodawcy) 20% wynagrodzenia brutto (czyli przy 8500 zł – 1700 zł).

Prezes ZUS o emeryturze i wieku emerytalnym. Kolejna porcja bajek.

Tematowi emerytury poświęciłem już dziesiątki wpisów. Warto, ponieważ mówimy o jednej z najważniejszych zdobyczy „państwa dobrobytu.” Staram się też prostować medialne bajki, nawet jeśli powtarza je sam Prezes ZUS w wywiadzie dla Faktu.

Ostatnio Zdzisław Derdziuk uaktywnił się, a jego mądrości powtarza cały net. Przykład macie tutaj: https://businessinsider.com.pl/wiadomosci/prezes-zus-wprost-o-wieku-emerytalnym-zostal-nieslusznie-obnizony/1ng7ez2 . Bierzmy się zatem z kopyta za prostowanie tych historii.

Bajka nr 1. Obecna sytuacja wymaga edukacji społeczeństwa na temat zależności między wysokością składek a przyszłą emeryturą.

A może nie bajka? No w połowie. Tzn. prawdziwe jest wprowadzenie „Warto uświadamiać społeczeństwu” a zależność między wysokością składek a przyszłą emeryturą, przedstawia się inaczej. Służę.

Otóż, wcale nie trzeba mieć wysokich składek aby otrzymać wysoką emeryturę. Wystarczy załapać się do mundurówki, zostać sędzią, prokuratorem, górnikiem czyli wyjść z systemu powszechnego do uprzywilejowanego. Proste.

Co więcej, nie istnieje żadna zależność pomiędzy wysokością składek a emeryturą nawet w systemie składkowym. Przykład pierwszy – rolnicy. A reszta jest historią. Wysokość naszej przyszłej emerytury zależy od:

  • arbitralnych tabel dożycia ZUS w chwili przejścia,
  • podobnie kształtowanych współczynników waloryzacji,
  • miesiąca i roku rozpoczęcia pobierania świadczenia,
  • płci,
  • systemu – już dzisiaj są trzy: stary, nowy, i nowy+OFE.
  • a wreszcie – widzimisię polityków, wiecznie dłubiących w każdym aspekcie,
  • aktualnie zbieranych składek.

Na żadną z nich nie mamy wpływu.

A teraz przykłady.

Moja kuzynka ma 62 lata i dobrą od kilkunastu lat pensję (ok. 20k brutto, 14 k netto). Nie urodziła wielu dzieci, trochę chorowała, studiowała (czyli ma 38 lat składkowych i 5 bezskładkowych) itp. Wiecie ile ZUS wyliczył jej emerytury? 5100 brutto, czyli ok. 4600 zł „na rękę” – ok. 1/3 ostatniej pensji. Dlaczego? Nie wiem. Mnie po 25 latach składkowych i 5 bezskładkowych wyszłoby (wzór w ustawie) 5900 zł brutto … renty. Widzicie logikę? Ja nie. Znam osoby (kobiety) , które po 40 latach składkowych i 5 bezskładkowych mają 2100 zł emerytury netto (pensja 60-100% średniej). Inne zarabiając od 70% więcej dostają 7100 z (czyli 3,5 raza więcej)ł. Powód – 6 z 7 wymienionych wyżej (płeć ta sama). Liczenie na uczciwość państwa – wielka naiwność. Możemy popracować 2 lata dłużej, w tym czasie zmienią się zasady i dostaniemy nawet mniej albo śladowo więcej.

Bajka nr 2. Trzeba jednak uświadamiać ludziom, że powinni pracować dłużej, nawet jeśli nie ma przymusu administracyjnego.

Długa praca oznacza jedno – krótsze pobieranie emerytury, a może, w wielu zwłaszcza męskich wypadkach, śmierć przed tzw. starczą rentą (takiego pojęcia używano sto lat temu). Uciekają nam też lata największej sprawności. Zamiast zysku – strata. Kolejny przykład z mojej pracy. Koleżanka, nazywam ją A. ma obecnie 64 lata. W 2020 r. przeszła na emeryturę, ale postanowiła dalej pracować, w 2023 r. była na zwolnieniu 6m (kręgosłup), w 2024 r. 3 m (komplikacje po operacji nogi) i teraz ma wprawdzie wyższe świadczenie (chociaż za czas L4 składek nie odprowadzano), ale jest kaleką, porusza się o kulach. Warto było?

Jak widać powyżej – nieprawda, że powinno się pracować dłużej. Długa praca kalkuluje się wąskiej grupie. Już wyjaśniam. Dla ludzi względnie młodych ważniejsze jest jednak coś innego – 70% dzisiejszych 30-40 latków dostanie emeryturę minimalną. Na więcej mogą liczyć tylko ci, którzy przekraczali średnią krajową. Taki los czeka większość prowadzących JDG oraz wszystkich poniżej średniej krajowej. W tej liczbie znajduje się moja żona. Czy popracuje do 67 r.ż. czy do ustawowej sześćdziesiątki – czeka ją państwowe minimum. Trochę lepiej wygląda „męska sprawa”, ale przyczyny leżą zupełnie na innych polach (wcześniejsze rozpoczęcie pracy, brak zwolnień na dzieci, więcej pracy=wyższe pensje).

Generalnie – pracowaniu do 70-tki sprzeciwia się też doświadczenie obecnych emerytów. Dokładając kilka (4-5 lat) zyskiwali 10%. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć w bajkę 1. Państwo administracyjnie reguluje wypłaty, aby nie ponosić wysokich kosztów.

Bajka nr 3. Kobieta dzisiaj odchodzi w 60. roku życia na emeryturę, żyje na niej jeszcze średnio 22 lata. Jeśli pracowała od 23. roku życia, skończyła studia, to ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie.

Prezesie Derdziuk – kobieta żyje 82 lata …. statystycznie. Średnią podnoszą osoby długowieczne. Proszę pokazać medianę. To raz.

Dwa – kobieta zasadniczo przeżywa swojego męża (mężczyźni żyją kilka lat dłużej) i może przejść na jego emeryturę. Stąd bez sensowne wydaje się pompowanie własnej… skoro z niej nie skorzystają, lub zrobią to krótko. Podam własny przykład. Emerytura prognozowana mojej żony – minimalna, a moja – ok. 11.000 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza, bo nominalnie 17k). Jesteśmy praktycznie równolatkami. Przez pierwsze 15 lat nie musi się o nic martwić. 5 lat (do jej i swojego 65 r.ż.) powinienem jeszcze pracować (i zarabiać dobrze). Kasy wystarczy. Potem przez 10 lat (śmierć mężczyzny – statystycznie 75 lat) dalej nie zginiemy z głodu (moja emerytura 11k). Następnie, w ostatnich jej latach dostanie 80% mojej emerytury – czyli 8800 zł. A co by było, gdybym umarł w wieku 65 lat? Dostanie te 8800 już wtedy. Czyli co się nie będzie działo, jej 1780 zł (najniższa emerytura) wygląda śmiesznie. Pamiętacie moją uwagę o „niewolnictwie mężczyzn”? Facet dłużej pracuje, szybciej umiera i jeszcze kobieta (dobrze jeśli ukochana) korzysta po śmierci z jego pracy.

Trzy – skąd przeświadczenie, że kobieta „ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie”? Przecież, do diaska, składała 37 lat (od 23 r. ż do 60 r. ż.). Nie każda zarabia śmiesznie mało. Nie każda rodzi dzieci. Na to pytanie odpowiemy sobie za chwilę.

Najważniejsze – Państwo okrada nas, wymuszając składki.

Weźmy tę statystyczną kobietę, obecnie ma 60 lat. Najpierw okradał ją PRL, potem RP. Indywidualne składki (choć nadal tylko zapisy na koncie), zaczęto ewidencjonować w 1999 r. Dlatego za wcześniejsze okresy naliczano kapitał początkowy. Załóżmy, że przez te 25 lat kobieta zarabiała średnią krajową, a państwo kasowało od niej 20% w formie składki emerytalnej. W 1999 r. – 4 tys. zł. W 2000 r. – 4600 zł, w 2001 r. 4900 zł, w 2002 r. 5000 zł, w 2003 r. – 5200 zł, w 2004 r. 5400 zł. itd. Co działoby się, gdyby te 29.100 zł kobieta w 2005 r. zamieniła na nieruchomości? Doskonale to wiem. Kupiłem wtedy działkę za 3000 zł (z opłatami 3800 zł). Dzisiaj byłaby warta (jako już budowlana) – 100.000 zł. A teraz pomnóżmy zainwestowaną kwotę x 7,5 (jak 29.100 zł ma się do 3800 zł). Uzyskujemy dzisiejszą wartość 750 tys. zł. ZUS nam tyle nie da. A inne obliczenia? W 2003 r. moja ciotka kupiła kilka ha ziemi w cenie 8000 zł/ha. Płaciła drogo, bo chciała nie mieć sąsiada. Suma wydana 24 tys. zł. Wartość dzisiejsza – 350 tys. zł (a dochodzi jeszcze zysk z dzierżawy). Jak ten mnożnik x14 ma się do śmiesznej waloryzacji ZUS w tym okresie? Wniosek – w ZUS-ie emeryt uzyskiwał śmieszne stopy zwrotu, bo gdyby wybrał mało ryzykowną ziemię rolną dzisiaj, po 20 latach, miałby 14 razy zainwestowaną sumę (z czynszem nawet 16-17 razy), spekulując na odrolnienie – 25 razy, a dzięki waloryzacji ZUS – może 3 razy (patrząc na stosunek minimalnej emerytury z 2004 r. i 2024 r.). I na tym polega rozmiar tego wałka. Dokonując samodzielnej lokaty środków odpowiadających składce emerytalnej da się osiągnąć daleko lepsze wyniki.

Żeby zobrazować to „na przyszłość” znowu policzę na swoim przykładzie. Do emerytury mam 17 lat, na koncie ZUS, subkoncie ok. 700 tys. zł. W OFE jeszcze 135 tys. zł. Do 65 r. ż odłożę wg metodologii ZUS, po waloryzacjach, przejęciu środków z OFE ok. niecałe 4 mln zł, a co roku dopłacać będę 50% średniej krajowej (20% składek x 250% średniej jako podstawa) czyli na dzisiaj 20.000 zł. I policzmy.

Samo odkładanie na 8,5% kwoty 20.000 zł daje 868 tys. zł (bez waloryzacji inflacją – wg dzisiejszej wartości – jeśli chciałbym ją uwzględnić – 2 razy tyle czyli 1,7 mln). Do tego dochodzi procent składany od zgromadzonych już dziś 835 tys. zł (suma podwoi się po 8,5 roku, jeśli osiągnę 8,5 % rok), a mamy 18 lat składania, więc zrobi się 3,6 mln zł. W sumie zbiorę sporo więcej niż w ZUS-ie (miało być 3,9 mln) bo 5,3 mln. Nie to jest jednak najważniejsze.

ZUS wypłacić mi miał 17 tys. zł emerytury (nominalnie) czyli ca 200 tys. zł rocznie. To same, niskie odsetki od 3,9 mln zł (ca.5%). A gdzie kapitał? ZUS go ukradnie, wrzucając do wspólnego kotła. Co stałoby się z kasą, gdybym gromadził ją sam i na emeryturze osiągał realne wyniki (same odsetki)?

  1. Lokując sensownie (obligacje korporacyjne 8,5% netto) – 450 tys. zł/rok.
  2. Lokując agresywnie (akcje kupowane na dołkach, sprzedawane na spadkach – 12%) – 636 tys. zł/rok.
  3. Lokując spekulacyjnie (20%) – 1 mln 60 tys. zł/rok.

Wypłacając sobie od 37 do 78 tys. zł miesięcznie, zamiast 17 tys. zł z ZUS, zostawiłbym spadkobiercom kapitał 5,3 mln zł.

A gdybym, jak w ZUS, zjadał również kapitał?

No cóż, wtedy dokładałbym jeszcze (przez statystyczne męskie dożycie od 65 do 75 r. ż) jakieś 25 tys. zł/miesiąc.

Podsumujmy emeryturę:

  • ZUS – 17 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty sensowne i ostrożne 62 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty agresywne – 88 tys. zł/miesiąc,
  • własne lokaty spekulacyjne 103 tys. zł/miesiąc.

Widzi Pan te liczby, Panie Derdziuk? Dalej nagania Pan na zaufanie ZUSowi?

Czy warto zabijać się o państwową emeryturę? Dyskusja przedsiębiorcy i pracownika we mnie.

Pisałem o OFE, subkoncie ZUS i mojej prognozie emerytalnej. Wychodzą z tego cuda i wniosek – zdecydują czynniki ekonomiczne z chwili przejścia na świadczenie i paru wcześniejszych lat. Dlaczego?

Po pierwsze – państwo, w zależności od posiadanych środków, zmienia zasady. Raz OFE, raz subkonto. Raz waloryzacja 2 zł, innym razem kilkanaście procent. Raz emerytura kapitałowa, raz obywatelska. Nie nadążymy za tym. Dzisiaj ważna jest płeć (kobiety mogą więcej, przechodzą na emeryturę wcześniej o całe 5 lat, żyjąc 8 lat dłużej, a czas dożycia liczy się po równo). Wczoraj COVID wypompował świadczenia, zwiększając śmiertelność i szansę dożycia, dzisiaj już nie.

Po drugie – jeśli mamy OFE, wynik giełdy z lat poprzedzających transfer da radę wypompować sumy, albo zepchnąć je na poziom gruntu. Kto wie co będzie za kilkanaście lat?

Po trzecie – nie wiemy ile będziemy zarabiać. W pierwszym roku pracy miałem 65% średniej krajowej, teraz 250% (chociaż z dwóch etatów), a może za 5 lat wcale nie będzie aż tak różowo. Znowu, któż to wie?

Po czwarte – wartość pieniądza. ZUS zakłada, że do mojej emerytury (za 16,5 roku) spadnie o 1/3. Z równania 72, oznacza to ekstremalnie niską inflację. Gdyby była wyższa, a ZUS nieskory do waloryzacji – te zaplanowane dla mnie (gdybym pracował do końca) 11 tys. zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza) łatwo zmieni się w 4 tys. zł. Oczywiście ZUS pisze, że wyliczenie teoretyczne nie może stanowić podstawy roszczeń, a jeszcze niedawno planował mi 5 tys. zł emerytury. Te ich kalkulatory mają charakter czarnych skrzynek – nie wiesz jaka inflacja, jaki planowany wzrost średnich wynagrodzeń itp.

Wracajmy do sedna. Z tych wszystkich powodów walczy we mnie pracownik (tylko pełna oskładkowana wypłata zapewni godziwą emeryturę) z przedsiębiorcą (płać niskie składki i licz na siebie). Kto zwycięża? Chyba jednak przedsiębiorca. W długim terminie sam osiągam znacznie lepsze wyniki inwestycyjne niż OFE czy waloryzacje ZUS. W OFE przez 25 lat zebrałem 135 tys. zł. W ZUS-ie 700 tys. zł przez podobny okres. W sumie 835 tys. zł. A odprowadzałem składki prawie 20% wynagrodzenia. Na dzisiaj te 835 tys. zł to o 20% mniej niż wartość mojego domu. Za równowartość samych składek od kwietnia 1999 do czerwca 2001 r. (9 tys. zł) kupiłem w sierpniu 2001 r. pół działki, sprzedane w 2005 r. za 38 tys. zł. Te pieniądze wrzucone w mieszkanie (1/4) dały mi w 2012 r. już 93 tys. zł czyli wliczając wzrost wartości kupionego w 2013 r. domu (niewielki – podwojenie) 186 tys. zł czyli . A mówię o składkach za 2 lata. Gdzie pozostałe 23 (znacznie wyższych kwot)? W samym 2017 r. kupiłem działkę za 150 tys. zł (składki z poprzednich 6 lat), która dzisiaj jest warta 0,5 mln zł. W sumie 8 lat oszczędzania (1/3 okresu składkowego) i już mam 676 tys. zł. A wybierałem inwestycje bez lewara (bo np. zainwestowane 20 tys. zł w 2006 r. dało mi 220 tys. zł w 2007 r. po sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu). Stąd ZUS i OFE przegrywają z samodzielnym zbieraniem. No i z odłożonego nikt mnie nie okradnie (5 mln na koncie emerytalnym w ZUS, subkoncie, OFE, , samych odsetek z obligacji 250 tys. zł, a emerytura 225 tys. zł rocznie – kapitał gdzieś zniknie).

FIRE na próbę albo GAP FIRE

Naczelną zasadą idei FIRE (wczesnej emerytury) pozostawało zakończenie aktywności zawodowej. Następnie wyewoluowały kolejne podtypy tego sposobu na życie:

  • FAT FIRE – „na bogato”. Zgromadzone środki muszą starczyć na wiele przyjemności.
  • LEAN FIRE – „biednie”. Po przejściu na emeryturę, żyjemy za niewielkie pieniądze. Taką opcję propaguję na blogu. Bo czymże innym jest wyprowadzka na wieś, utrzymywanie jednego auta, rezygnacja z wielu zbędnych wydatków,
  • Classic FIRE – „normalnie”. Żyjemy zwyczajnie, ani nie tniemy nadmiernie wydatków, ani nie uważamy się za królów życia.

Jeśli połączymy FIRE z dorobkiem umysłowym Tima Ferrissa („mikroemerytury” przez całe życie, zamiast końca aktywności w określonym wieku) możemy sobie wyobrazić jeszcze jeden sposób – GAP FIRE. O nim traktuje dzisiejszy wpis.

GAP FIRE może okazać się cennym doświadczeniem, FIRE na próbę. Na czym ma polegać?

Z kapitału żyjemy przez pewien czas. W zależności od potrzeb i możliwości – od pół roku do kilku lat. Potem normalnie wracamy „do kieratu”. Czy to ma sens? Moim zdaniem tak. Dlaczego.

Po pierwsze – jak mówi przysłowie – „Lepszy rydz, niż nic”. Znacznie lepiej mieć rok wolnego, niż ciągle zapieprzać w matriksie.

Po drugie – możemy się zregenerować. Długa i stresująca praca wywołuje w nas określone niekorzystne zjawiska – choroby zawodowe i zwyrodnieniowe (my, biurowcy – kręgosłup). Brak czasu dla siebie (praca pochłania minimum 65% naszego aktywnego funkcjonowania (przy założeniu klasycznego stylu życia: na etacie 8h, przygotowanie, dojście, powrót, dekompresja – 3 h, sen 7h, łączny czas aktywności – 17 h). Nagle możemy ten czas odzyskać i przeznaczyć na to, co dla nas ważne. Dość szybko zauważymy powrót życiowej energii.

Po trzecie – mamy okazję przetestować styl życia. FIRE wcale nie jest dla każdego, przecież istnieją ludzie, którzy „nie mogą żyć bez pracy”. Osobiście do nich nie należę, ale nie mierzmy każdego własną miarą. Dlatego tak ważne będzie testowanie. Warto spróbować, co dla nas ważne, sensowne, ile realnie potrzebujemy, jak brak pracy wpływa na codzienną rutynę.

Po czwarte – w ten sposób realizujemy marzenia. Odzyskany czas można albo zmarnować albo wykorzystać. M.in. na realizację marzeń. W czasie FIRE damy radę spełnić wiele marzeń, które wymagają niewiele pieniędzy, a sporo czasu.

Wszystkie te powody skłaniają, aby chociaż przemyśleć ten rodzaj próbnego FIRE. Może po pół roku przestaniemy o nim marzyć. Teraz czas na konkrety. Jak to zrobić?

Widzę trzy drogi do celu, przedstawię je od najbardziej radykalnej do najłatwiejszej.

Złożyć wypowiedzenie. Po prostu rzucamy pracę. Tracimy etat, o kolejny zaczniemy się martwić przed powrotem. W ten sposób mogą zachować się osoby pewne swego. Większości to nie dotyczy. Nie jest tak łatwo ponownie zatrudnić się na podobnych warunkach. Nie żyjemy w USA.

Wziąć urlop bezpłatny. Tu powinno być łatwiej (chociaż jak pisałem – nie zawsze). Idziemy do szefa i prosimy o rok wolnego. W tym czasie nic nie zarabiamy, ale powrót mamy prawie pewny. Urlop się kończy, wracamy do roboty.

Skorzystać z uprawnień „państwa dobrobytu”. Jeżeli jesteśmy ubezpieczeni dysponujemy kilkoma opcjami. Pierwsza – zasiłek chorobowy. Wady – musimy cierpieć na jakieś schorzenie, powodujące niezdolność do pracy (od złamanej ręki do depresji), a maksymalny czas to pół roku (potem mamy świadczenie rehabilitacyjne), no i wielu rzeczy nie zrobimy (wiążą nas zalecenia lekarskie). Druga – ułatwienia dla młodych rodziców. Dziecko umożliwia „odpoczęcie” od etatu na kilka lat (zwolnienie ciążowe, macierzyński, wychowawczy, zaległy urlop). Wady – odpoczynek mamy w teorii, wielu rzeczy nie zrobimy. Natomiast zaletą, w każdej z opcji, niezmiennie pozostaje uzyskiwanie dochodu, pomimo nieobecności w pracy, i przynajmniej w teorii, szansa na powrót.

Skoro mamy możliwości, z czego będziemy żyli? No cóż, oszczędności nadal potrzebujemy. Jeśli wybierzemy wypowiedzenie, czy urlop bezpłatny, na nasze konto wpłynie równe 0 zł. A wydatki jednak jakieś mamy. Brak koła ratunkowego w postaci dobrze zarabiającego współmałżonka, każe pomyśleć i policzyć źródła utrzymania. Chcesz zaczynać, zacznij od siebie – zgodnie z takim mottem, przedstawiam Wam wyliczenia.

W moim przypadku, wydatki minimalne, z zachowaniem pewnych proporcji (rok bez wakacji) mogą kształtować się na poziomie ok. 4600 zł, w tym :

  • 800 zł opłaty,
  • 300 zł utrzymanie domu na wsi i działek,
  • 300 zł auto,
  • 700 zł nauka syna,
  • 800 zł (ubrania, kieszonkowe, ubezpieczenia, prezenty),
  • 1500 życie,
  • 200 rezerwa na wydatki nadzwyczajne.
  • Tyle potrzebuję. Przejadając oszczędności i zakładając GAP FIRE przez rok, muszę dysponować nadwyżką 55.200 zł. Takie oszczędności wydam w 12 miesięcy. W przypadku uprawnień pracowniczych (w moim przypadku raczej zwolnienie plus zasiłek) spokojnie dam radę i bez nich (zasiłek chorobowy przekroczy znacznie potrzeby. Gdybym nie chciał przejadać oszczędności (czyli klasyczne FIRE), zakładając zysk 6% netto (obligacje, dywidendy), powinienem zgromadzić ok. 920.000 zł w inwestycjach. Wtedy żyłbym tylko z odsetek, dywidend. Jak widzicie, pierwsza opcja pozostaje znacznie łagodniejsza.

Jeszcze jedno porównanie na koniec. GAP FIRE kontra Barista FIRE. Ten drugi model to praca „na pół gwizdka”. Żeby zarobić 55.200 zł (pokrycie kosztów), musiałbym miesięcznie przynosić 4600 zł. W moim przypadku oznacza to pracę realną 1 dzień w tygodniu przez pełną dniówkę, albo pn-pt po 2 godziny dziennie, przy zachowaniu stawki godzinowej (czyli nie w knajpce lecz jako freelancer w swoim zawodzie).

Każdy z modeli FIRE nie będzie odpowiadał wszystkim. Od Ciebie zależy, czy wybierzesz klasyczne FIRE (porzucenie pracy, by nigdy do niej nie wrócić), Barista Fire (pracować znacznie mniej lub w nieskomplikowanym otoczeniu) czy GAP Fire (czasowe uwolnienie od obowiązków zawodowych).