Czy warto zabijać się o państwową emeryturę? Dyskusja przedsiębiorcy i pracownika we mnie.

Pisałem o OFE, subkoncie ZUS i mojej prognozie emerytalnej. Wychodzą z tego cuda i wniosek – zdecydują czynniki ekonomiczne z chwili przejścia na świadczenie i paru wcześniejszych lat. Dlaczego?

Po pierwsze – państwo, w zależności od posiadanych środków, zmienia zasady. Raz OFE, raz subkonto. Raz waloryzacja 2 zł, innym razem kilkanaście procent. Raz emerytura kapitałowa, raz obywatelska. Nie nadążymy za tym. Dzisiaj ważna jest płeć (kobiety mogą więcej, przechodzą na emeryturę wcześniej o całe 5 lat, żyjąc 8 lat dłużej, a czas dożycia liczy się po równo). Wczoraj COVID wypompował świadczenia, zwiększając śmiertelność i szansę dożycia, dzisiaj już nie.

Po drugie – jeśli mamy OFE, wynik giełdy z lat poprzedzających transfer da radę wypompować sumy, albo zepchnąć je na poziom gruntu. Kto wie co będzie za kilkanaście lat?

Po trzecie – nie wiemy ile będziemy zarabiać. W pierwszym roku pracy miałem 65% średniej krajowej, teraz 250% (chociaż z dwóch etatów), a może za 5 lat wcale nie będzie aż tak różowo. Znowu, któż to wie?

Po czwarte – wartość pieniądza. ZUS zakłada, że do mojej emerytury (za 16,5 roku) spadnie o 1/3. Z równania 72, oznacza to ekstremalnie niską inflację. Gdyby była wyższa, a ZUS nieskory do waloryzacji – te zaplanowane dla mnie (gdybym pracował do końca) 11 tys. zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza) łatwo zmieni się w 4 tys. zł. Oczywiście ZUS pisze, że wyliczenie teoretyczne nie może stanowić podstawy roszczeń, a jeszcze niedawno planował mi 5 tys. zł emerytury. Te ich kalkulatory mają charakter czarnych skrzynek – nie wiesz jaka inflacja, jaki planowany wzrost średnich wynagrodzeń itp.

Wracajmy do sedna. Z tych wszystkich powodów walczy we mnie pracownik (tylko pełna oskładkowana wypłata zapewni godziwą emeryturę) z przedsiębiorcą (płać niskie składki i licz na siebie). Kto zwycięża? Chyba jednak przedsiębiorca. W długim terminie sam osiągam znacznie lepsze wyniki inwestycyjne niż OFE czy waloryzacje ZUS. W OFE przez 25 lat zebrałem 135 tys. zł. W ZUS-ie 700 tys. zł przez podobny okres. W sumie 835 tys. zł. A odprowadzałem składki prawie 20% wynagrodzenia. Na dzisiaj te 835 tys. zł to o 20% mniej niż wartość mojego domu. Za równowartość samych składek od kwietnia 1999 do czerwca 2001 r. (9 tys. zł) kupiłem w sierpniu 2001 r. pół działki, sprzedane w 2005 r. za 38 tys. zł. Te pieniądze wrzucone w mieszkanie (1/4) dały mi w 2012 r. już 93 tys. zł czyli wliczając wzrost wartości kupionego w 2013 r. domu (niewielki – podwojenie) 186 tys. zł czyli . A mówię o składkach za 2 lata. Gdzie pozostałe 23 (znacznie wyższych kwot)? W samym 2017 r. kupiłem działkę za 150 tys. zł (składki z poprzednich 6 lat), która dzisiaj jest warta 0,5 mln zł. W sumie 8 lat oszczędzania (1/3 okresu składkowego) i już mam 676 tys. zł. A wybierałem inwestycje bez lewara (bo np. zainwestowane 20 tys. zł w 2006 r. dało mi 220 tys. zł w 2007 r. po sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu). Stąd ZUS i OFE przegrywają z samodzielnym zbieraniem. No i z odłożonego nikt mnie nie okradnie (5 mln na koncie emerytalnym w ZUS, subkoncie, OFE, , samych odsetek z obligacji 250 tys. zł, a emerytura 225 tys. zł rocznie – kapitał gdzieś zniknie).

FIRE na próbę albo GAP FIRE

Naczelną zasadą idei FIRE (wczesnej emerytury) pozostawało zakończenie aktywności zawodowej. Następnie wyewoluowały kolejne podtypy tego sposobu na życie:

  • FAT FIRE – „na bogato”. Zgromadzone środki muszą starczyć na wiele przyjemności.
  • LEAN FIRE – „biednie”. Po przejściu na emeryturę, żyjemy za niewielkie pieniądze. Taką opcję propaguję na blogu. Bo czymże innym jest wyprowadzka na wieś, utrzymywanie jednego auta, rezygnacja z wielu zbędnych wydatków,
  • Classic FIRE – „normalnie”. Żyjemy zwyczajnie, ani nie tniemy nadmiernie wydatków, ani nie uważamy się za królów życia.

Jeśli połączymy FIRE z dorobkiem umysłowym Tima Ferrissa („mikroemerytury” przez całe życie, zamiast końca aktywności w określonym wieku) możemy sobie wyobrazić jeszcze jeden sposób – GAP FIRE. O nim traktuje dzisiejszy wpis.

GAP FIRE może okazać się cennym doświadczeniem, FIRE na próbę. Na czym ma polegać?

Z kapitału żyjemy przez pewien czas. W zależności od potrzeb i możliwości – od pół roku do kilku lat. Potem normalnie wracamy „do kieratu”. Czy to ma sens? Moim zdaniem tak. Dlaczego.

Po pierwsze – jak mówi przysłowie – „Lepszy rydz, niż nic”. Znacznie lepiej mieć rok wolnego, niż ciągle zapieprzać w matriksie.

Po drugie – możemy się zregenerować. Długa i stresująca praca wywołuje w nas określone niekorzystne zjawiska – choroby zawodowe i zwyrodnieniowe (my, biurowcy – kręgosłup). Brak czasu dla siebie (praca pochłania minimum 65% naszego aktywnego funkcjonowania (przy założeniu klasycznego stylu życia: na etacie 8h, przygotowanie, dojście, powrót, dekompresja – 3 h, sen 7h, łączny czas aktywności – 17 h). Nagle możemy ten czas odzyskać i przeznaczyć na to, co dla nas ważne. Dość szybko zauważymy powrót życiowej energii.

Po trzecie – mamy okazję przetestować styl życia. FIRE wcale nie jest dla każdego, przecież istnieją ludzie, którzy „nie mogą żyć bez pracy”. Osobiście do nich nie należę, ale nie mierzmy każdego własną miarą. Dlatego tak ważne będzie testowanie. Warto spróbować, co dla nas ważne, sensowne, ile realnie potrzebujemy, jak brak pracy wpływa na codzienną rutynę.

Po czwarte – w ten sposób realizujemy marzenia. Odzyskany czas można albo zmarnować albo wykorzystać. M.in. na realizację marzeń. W czasie FIRE damy radę spełnić wiele marzeń, które wymagają niewiele pieniędzy, a sporo czasu.

Wszystkie te powody skłaniają, aby chociaż przemyśleć ten rodzaj próbnego FIRE. Może po pół roku przestaniemy o nim marzyć. Teraz czas na konkrety. Jak to zrobić?

Widzę trzy drogi do celu, przedstawię je od najbardziej radykalnej do najłatwiejszej.

Złożyć wypowiedzenie. Po prostu rzucamy pracę. Tracimy etat, o kolejny zaczniemy się martwić przed powrotem. W ten sposób mogą zachować się osoby pewne swego. Większości to nie dotyczy. Nie jest tak łatwo ponownie zatrudnić się na podobnych warunkach. Nie żyjemy w USA.

Wziąć urlop bezpłatny. Tu powinno być łatwiej (chociaż jak pisałem – nie zawsze). Idziemy do szefa i prosimy o rok wolnego. W tym czasie nic nie zarabiamy, ale powrót mamy prawie pewny. Urlop się kończy, wracamy do roboty.

Skorzystać z uprawnień „państwa dobrobytu”. Jeżeli jesteśmy ubezpieczeni dysponujemy kilkoma opcjami. Pierwsza – zasiłek chorobowy. Wady – musimy cierpieć na jakieś schorzenie, powodujące niezdolność do pracy (od złamanej ręki do depresji), a maksymalny czas to pół roku (potem mamy świadczenie rehabilitacyjne), no i wielu rzeczy nie zrobimy (wiążą nas zalecenia lekarskie). Druga – ułatwienia dla młodych rodziców. Dziecko umożliwia „odpoczęcie” od etatu na kilka lat (zwolnienie ciążowe, macierzyński, wychowawczy, zaległy urlop). Wady – odpoczynek mamy w teorii, wielu rzeczy nie zrobimy. Natomiast zaletą, w każdej z opcji, niezmiennie pozostaje uzyskiwanie dochodu, pomimo nieobecności w pracy, i przynajmniej w teorii, szansa na powrót.

Skoro mamy możliwości, z czego będziemy żyli? No cóż, oszczędności nadal potrzebujemy. Jeśli wybierzemy wypowiedzenie, czy urlop bezpłatny, na nasze konto wpłynie równe 0 zł. A wydatki jednak jakieś mamy. Brak koła ratunkowego w postaci dobrze zarabiającego współmałżonka, każe pomyśleć i policzyć źródła utrzymania. Chcesz zaczynać, zacznij od siebie – zgodnie z takim mottem, przedstawiam Wam wyliczenia.

W moim przypadku, wydatki minimalne, z zachowaniem pewnych proporcji (rok bez wakacji) mogą kształtować się na poziomie ok. 4600 zł, w tym :

  • 800 zł opłaty,
  • 300 zł utrzymanie domu na wsi i działek,
  • 300 zł auto,
  • 700 zł nauka syna,
  • 800 zł (ubrania, kieszonkowe, ubezpieczenia, prezenty),
  • 1500 życie,
  • 200 rezerwa na wydatki nadzwyczajne.
  • Tyle potrzebuję. Przejadając oszczędności i zakładając GAP FIRE przez rok, muszę dysponować nadwyżką 55.200 zł. Takie oszczędności wydam w 12 miesięcy. W przypadku uprawnień pracowniczych (w moim przypadku raczej zwolnienie plus zasiłek) spokojnie dam radę i bez nich (zasiłek chorobowy przekroczy znacznie potrzeby. Gdybym nie chciał przejadać oszczędności (czyli klasyczne FIRE), zakładając zysk 6% netto (obligacje, dywidendy), powinienem zgromadzić ok. 920.000 zł w inwestycjach. Wtedy żyłbym tylko z odsetek, dywidend. Jak widzicie, pierwsza opcja pozostaje znacznie łagodniejsza.

Jeszcze jedno porównanie na koniec. GAP FIRE kontra Barista FIRE. Ten drugi model to praca „na pół gwizdka”. Żeby zarobić 55.200 zł (pokrycie kosztów), musiałbym miesięcznie przynosić 4600 zł. W moim przypadku oznacza to pracę realną 1 dzień w tygodniu przez pełną dniówkę, albo pn-pt po 2 godziny dziennie, przy zachowaniu stawki godzinowej (czyli nie w knajpce lecz jako freelancer w swoim zawodzie).

Każdy z modeli FIRE nie będzie odpowiadał wszystkim. Od Ciebie zależy, czy wybierzesz klasyczne FIRE (porzucenie pracy, by nigdy do niej nie wrócić), Barista Fire (pracować znacznie mniej lub w nieskomplikowanym otoczeniu) czy GAP Fire (czasowe uwolnienie od obowiązków zawodowych).

Czy mini-emerytury są nam potrzebne?

W „Czterogodzinnym tygodniu pracy” Tim Ferriss zaproponował ciekawy tryb życia. Zamiast pracy biurowej 9-17, którą sam wykonywał (i niebezpiecznie zmierzała w kierunku 9-21), tytułowe rozwiązanie – mini-emerytury. O czym mówimy?

Standardowy Jankes pracuje inaczej niż my w Europie. Urlop wypoczynkowy w standardzie to 2 tygodnie/rok. Reszta – jako bonus, często po wielu latach pracy u danego pracodawcy. Luksus. Większość ma jeden dwutygodniowy urlop i koniec. Oczywiście, taka ilość odpoczynku nie wystarcza by zregenerować się. Stąd choroby, problemy, 50-letni zawałowcy, o sześciocyfrowych albo i siedmiocyfrowych pensjach. Na dłuższy odpoczynek klasa średnia czeka do emerytury. I jeżeli dożyje, uzyska godne świadczenie, ma go te 20 lat.

Ferriss proponuje zmienić paradygmat. Co kilka lat brać miesiąc, dwa, trzy wolnego (bezpłatnie) lub przerzucić się na pracę zdalną. Może nawet rok wolnego. Po co? Żeby zwiedzać świat, nie jak turysta, lecz mieszkaniec . Czy to ma sens? Właśnie o tym chcę napisać. W USA, gdzie pracę łatwo się znajduje i łatwo traci, taka luka w zatrudnieniu nie stanowi problemu. W Europie działamy odmiennie, bo kultura biurowa różni się. Ktoś, kto przepracował (jak ja) 20 lat w jednym miejscu, ma zdecydowane fory. Zna wszystkich, bo szefowie wielu działów, zaczynali razem z nim od juniora. Przełożony, często stary kumpel, zrozumie, że potrzebuję kilku dni wolnego, i jeśli HR nie broni, da mi nawet tydzień, dwa zdalnej. Wiadomo, dupy za mnie nie nadstawi, ale też nie szkodzi. Świeżak nie może liczyć na takie traktowanie. Wszystko załatwia formalnie, nikt nie przymknie oko na gorsze dni, ma robić i koniec. W znacznie większym stopniu pozostaje trybikiem w maszynie i to takim, który w razie potrzeby (zużycia, niewystarczającej wydajności) wymienia się. Dlatego częsta zmiana pracy nie wygląda tak, jak to Ferriss przedstawia. Ryzykujemy, może nie bezrobocie, ale gorsze warunki. Pojawia się pytanie – czy warto?

Teoretycznie takie 3 miesiące bezpłatnego raz na 3 lata, pewnie dostałbym. Nawet w dg znajdę zastępcę, który za cały zysk, chętnie zrobi za mnie, co trzeba. I mógłbym wtedy wyjechać np. na kwartał do Grecji, Włoch, Francji itp. Rodziny jednak nie zabiorę. Żona nawet na bezpłatny w tym wymiarze raczej nie liczy, a syn ma szkołę. Musiałbym jechać sam. Drugie pytanie – czy tego potrzebuję i chcę. I tu odpowiedź brzmi – nie. Dlaczego? Ponieważ nie mam duszy podróżnika. Pomoczyć się w ciepłym morzu – owszem, tydzień, dwa. Zwiedzać mógłbym dłużej, ale nie 3 miesiące w jednym miejscu. Inne jedzenie – dałbym się skusić. Bardziej cenię sobie własne łóżko, szczoteczkę do zębów. Po prostu nie potrzebuję mini-emerytur do szczęścia. Wolę pracować 3 dni w tygodniu, a przez pozostałe 4 robić, co lubię. Mieć 2 tygodnie pełnych wakacji od tego jeszcze 3 tygodnie w sanatorium. Starczy. Z mojej wsi mogę co sobotę wsiąść w pociąg i od maja do września słuchać od południa do wieczora Chopina w Łazienkach albo przez tydzień koncertów w pobliskim Nałęczowie. Wybieram wąwozy Kazimierza Dolnego i cichą knajpkę w każdym tygodniu poza sezonem, zamiast greckiej tawerny przez kwartał, ale raz na 3 lata. Taki jestem.

Zresztą. Współczesna kultura mainstream-u stawia na egzotykę, inne kontynenty, kolory skóry, różnorodność, ale przecież istnieją alternatywy. Jeszcze 100 lat temu, główny żywiciel rodziny, w czasie wakacji, wywoził żonę do Urli, Otwocka (z Warszawy), do Kazimierza, Nałęczowa (z Lublina lub Warszawy), do Garbatki (z Radomia), czy do Zakopanego (z Warszawy czy Krakowa) i odwiedzał ją w weekendy. Sam, brał krótki urlop i spędzał go w tym samym miejscu co rodzina. Ale przez tydzień, może dwa. Nie tęskniono, w ówczesnej klasie średniej, za lodowcem, Malediwami, Bali czy Kalifornią. Szczytem wyrafinowania pozostawał Paryż, Wiedeń, albo kurorty Niemiec, Holandii czy Francji. Mam w sobie tamtą krew. Morze – owszem, zwiedzanie – owszem, ale 2-3 tygodnie, a nie 3 miesiące, a tym bardziej rok. Jeśli pracuję w ciepłym półroczu, systemem 3 dni w biurze, 4 dni na wsi plus urlop – takie mini-emerytury nie są mi do niczego potrzebne. A Wam?

Zarządzanie finansami osobistymi poprzez cele. Jak jedna idea może zmienić nasze życia.

W czasie prosperity, oszczędzający nie mają dobrej prasy. Prędzej niż „oszczędny” usłyszycie „sknera”, zamiast „frugal” raczej „cheap”. A może jeszcze „sknera”, „kutwa”, „dusigrosz”, „centuś”. Żadne z tych określeń nie brzmi przyjemnie. Wiecie dlaczego? Ponieważ większości oszczędzanie kojarzy się ze Smaugiem śpiącym na górze złota. Bogactwami gromadzonymi bez sensu, bez celu, dla samego bogacenia się. Czas to zmienić. Jak? Tłumacząc, jaka jest różnica pomiędzy „chciwcem” a „gospodarnym”. Zaczynamy.

Jak zwykle od historii. Wiele lat temu poznałem nieco starszego ode mnie człowieka i usłyszałem jego opowieść. Mając 25 lat postanowił rzucić palenie, a każdą złotówkę przeznaczyć na zakup książek, które kochał. Wprawdzie nie odkładał, nie inwestował, ale rezygnując z wielkiego pożeracza kasy, jakim są używki, spełniał swoje marzenia. Zawsze lubił czytać i marzył o wielkiej bibliotece. Jako 60-latek dopiął swego. W jego mieszkaniu, w pokoju 20-metrowym, 3 ściany pokrywały pełne szafy biblioteczne. Od podłogi do sufitu.

Czy Ty też masz marzenia? A może już konkretne plany? Tylko nie wiesz jak je sfinalizować i sfinansować. Podpowiem. Zarządzając finansami poprzez cele. Pokażę Ci jak to zrobić.

Etap I. Najpierw określ cel. Może dodatkowa emerytura. Albo super rower. Nie? Auto? Gitara Stratocaster? Własny motocykl Harley-Davidson? Większe mieszkanie? Dom? Wycieczka dookoła świata? Nurkowanie z delfinami? Kurs odnawiania starych mebli? Trafiłem?

Etap II. Określ kwotę. Praktycznie każda rzecz lub przyjemność, wymieniona przeze mnie ma swoją cenę, wymierną w pieniądzu. Najtańsza okaże się gitara. Najdroższy pewnie dom. Załóżmy, że potrzebujesz 1000 zł (Stratocaster) albo nawet 400 tys. zł (dom na wsi). Myślałeś o czymś innym? Sam podaj cenę.

Etap III. Zastanów się, ile masz czasu na zgromadzenie gotówki i ile potrzebujesz miesięcznie. Spróbujesz? Gitara za rok. A dom – za 10 lat. 1000 zł podzielone przez 12 miesięcy daje 85 zł/m-c. 400.000 zł przez 10 lat to 40.000 zł rocznie. Upraszczam. Zakładam, że osiągniesz stopę zwrotu równą inflacji. Pasuje?Teraz Ty.

Etap IV. Co możesz zrobić, żeby odkładać taką sumę. 85 z/m-cł to niewiele. Pewnie wystarczy odmówić sobie 1 piwa dziennie. Nie pijesz piwa? Nie szkodzi. Może warto chodzić piechotą do pracy, zamiast brać auto lub wsiadać do tramwaju. Rzucić palenie. Wziąć jedną nadgodzinę w tygodniu. Sprzedawać graty na OLX.

Z 40.000 zł przez 10 lat nie pójdzie nam tak łatwo. Nie byle co. Jakie masz opcje? Rozpiszmy to.

Opcja 1. Zbierać przez 2 lata na wkład własny, podejmując dodatkową pracę, a potem wziąć kredyt i spłacać go z wynajmu.

Opcja 2. Pracować dodatkowo przez 10 lat.

Opcja 3. Zmniejszyć wydatki domowe o 3500 zł miesięcznie.

Opcja 4. Sprzedać mieszkanie, kupić dom na wsi i przenieść się tam.

Opcja 5. Znaleźć dom za 240 tys. zł. I z 10 lat zrobić 6.

Opcja 6. Zagrać w Lotto. Żartowałem. Akurat takie rozwiązanie jest głupie. Wiesz to, jeśli uważałeś na matmie.

Na pewno wymyślisz coś swojego, adekwatnie do potrzeb. Żeby Ci podpowiedzieć, kilka moich historii.

Fortepian – nagrody z pracy.

Auto żony – podobnie.

Ekstra wakacje – nagroda roczna i zwrot podatku.

Porsche – 1/2 dochodów z firmy.

Mieszkanie w górach – drobne (20 tys. zł) oszczędności i 500+ na spłatę kredytu.

Mógłbym to mnożyć. Na co czekasz?

Konkluzja. Jak widzisz zarządzanie poprzez cele ma sens. Ponieważ motywuje nas do sensownej pracy i kombinowania, które to cechy odróżniają nas od prymitywnych plemion i zwierząt. Oraz jednocześnie pozwala nie zmienić się w pożałowania godnego Golluma. Naszym skarbem nie musi być złoto. Może akurat chodzi o przygodę?

OFE. Podsumowanie po ćwierćwieczu.

Właśnie przyszło do mnie kolejne zestawienie z OFE. Zapisałem się do niego w 1999 r., mamy 2024, więc pewne podsumowania można robić. Co z tego wychodzi?

Przez 24 lata uzbierałem 135.000 zł, a wartość jednostki uczestnictwa wzrosła z 10 zł do 70 zł. Gdybym został na pierwotnym stanowisku, zarabiałbym dzisiaj ok. 6000 zł brutto, a nie 685 zł (moje pierwsze pobory). Pensja rosła zatem szybciej niż oszczędności. Oczywiście, z uwagi na nowe kwalifikacje, dwa etaty itp. zarabiam dzisiaj jeszcze lepiej. Niemniej jednak, w stosunku do cen akcji np. KGHM to skoczyła ona z 25 zł do 144 zł. Jeśli uwzględnimy jeszcze dywidendy, no cóż kupując akcje tego Blue Chipa samodzielnie, zarobiłbym więcej.

Teraz porównajmy z ZUS. Na koncie ubezpieczenia emerytalnego mam 540.042 zł i zwaloryzowane na subkoncie 154.711 zł. I teraz popatrzmy. Na OFE przekazano przez lata 80 tys. zł, które zmieniły się w 135 tys. zł. Na subkonto wpłynęło 70 tys. zł, które zmieniły się w 154 tys. zł. Prowadzi to do wniosku (biorąc pod uwagę, że wpłaty na subkoncie należne były w ostatnim okresie), że ZUS „obracał” tymi pieniędzmi lepiej.

Istnieje jednak kilka „ale”.

  1. ZUS niczym nie obracał – dawno te pieniądze wydał na bieżące emerytury, a mówimy o zapisach księgowych,
  2. Waloryzacja na subkoncie została podwyższona ostatnio bardzo wysoką inflacją. Nie wiadomo, co będzie później.

Pracować, czy nie pracować? Oto jest pytanie. O wizji emerytury, jakiej nie chcemy.

Z uwagi na korzystne uwarunkowania (wysoka waloryzacja, obniżona średnia życia) w obu moich pracach nastąpił wysyp pożegnań emerytów. Miałem okazję z kilkorgiem z nich rozmawiać. Najpierw zaprezentuje twarde dane.

Spośród próby kilkunastu osób „w wieku emerytalnym+5” czyli do 70-tki mężczyźni, do 65 lat kobiety sytuacja przedstawia się następująco:

  • kobieta 71 lat – w zeszłym roku przestała pracować,
  • kobieta 71 lat – zostawiła sobie 1/8 etatu, resztę zakończyła,
  • kobieta 71 lat – zostawiła sobie 1 dzień pracy,
  • kobieta 72 lata – odeszła po aferze z jej udziałem 2 lata temu, żeby uniknąć kary dyscyplinarnej,
  • mężczyzna 69 lat – na emeryturę się nie wybiera,
  • mężczyzna 80 lat – odszedł w wieku 75 lat,
  • kobieta 67 lat – ciągle na posterunku,
  • kobieta 64 lata – właśnie odeszła,
  • kobieta 65 lat – porzuciła pracę 2 lata temu,
  • kobieta 63 lata – odeszła w 2021 r., po czym natychmiast wróciła do pracy w pełnym wymiarze,
  • mężczyzna 67 lat – nadal pracuje fizycznie na cały etat,
  • kobieta 62 lata – pracuje,
  • kobieta 63 lata – właśnie pożegnana,
  • kobieta 63 lata – ciągle w pracy,
  • kobieta 63 lata – odeszła rok temu,
  • mężczyzna 65 lat – zmarł, pracował pomimo osiągnięcia wieku emerytalnego,
  • kobieta 68 lat – zmarła na posterunku.

Co charakterystyczne, praktycznie wszystkie wymienione osoby (jeden wyjątek zaznaczyłem) pracują w biurze. To nie są potrzebne zawody, jak nauczyciel, lekarz, pielęgniarka (takie przypadki pomijałem). Następcy dawno wychowani, zadania prawie lub całkowicie przejęte. Co powoduje, że ci ludzie, mimo posiadania praw emerytalnych nadal pracują, pozostając mało efektywnymi? Większość z nich po prostu „blokuje etat”, czyli wykonuje obowiązki na pół gwizdka (czasem i na ćwierć: wieczne zwolnienia, efektywność 20% w stosunku do innych, zero nauki nowych narzędzi), chociaż i tutaj bywają wyjątki (4 osoby). Pracodawca przymykał oko, widząc wcześniejsze zasługi. Wracamy do przyczyny. Główna – bieda i niezdolność utrzymania dotychczasowego poziomu życia. Druga grupa – błędne poczucie niezastąpienia. Ponieważ to ostatnie dotyczy znowu 3-4 osób, skupmy się na przyczynach ekonomicznych.

Zacznijmy od rzeczywistego ubóstwa. Rozumiem je, jako emerytura poniżej 2,5 tys. zł netto lub niezdolność do utrzymania mieszkania po rodzicach, śmierć drugiej osoby w parze. To dotyczy raptem 2-3 osób i jest zrozumiałe.

Reszta dostanie świadczenie od 4-7 tys. zł. Z jakiego powodu ludzie zajmujący przez lata wysokie stołki nie są w stanie utrzymać się za 7 tys. zł netto? Przecież to 2 pensje minimalne i prawie 150% średniej krajowej. Ano właśnie. Beztroski tryb życia przez lata, funkcjonowanie od wypłaty do wypłaty. Wydawanie 100% zarobków, powoduje, że ktoś, kto przez ostatnich 35 lat pracował na stanowisku kierowniczym, z pensją na poziomie przekraczającym 250% przeciętnej, nie może przestać pracować, a zbliża się do 70-tki. Nie przygotował się na emeryturę.

I jeszcze jedna uwaga. Pewną partię ludzie wybrali ponieważ m.in. obiecała obniżyć wiek emerytalny, z którego nie korzystają.Wymieniłem kilkanaście osób. Ile znam takich, które od pandemicznego szoku inflacyjnego, poszły na emeryturę „w czas”? Dwie.

Jaka nauka płynie dla Was młodych i dla nas, w średnim wieku? Planować, oszczędzać, inwestować. Planowaniu emerytury poświęcę cykl wpisów. Pamiętajcie, dzisiejsi „spóźnieni emeryci” dostają świadczenie na poziomie 70% ostatniej pensji i nie radzą sobie bez pracy, dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie zejdą do 40-50%, a trzydziestolatkowie do 20-30%. Niech nie oznacza ona pracy do śmierci. I nie musi, jeżeli się przygotujemy.

Jeszcze raz o PPK. Dlaczego podtrzymuje swoje stanowisko i co mówią inni.

W zeszłym roku napisałem o korzyściach z przystąpienia do PPK. Sam przystąpiłem do programu i jestem bardzo zadowolony. Jednak ostatnio, na fali proponowanych zmian (nowa koalicja) temat wrócił. Swoimi spostrzeżeniami podzielili się i Michał Szafrański i Piotr Kuczyński. Oba teksty tutaj: https://www.money.pl/emerytury/cwany-manewr-rzadu-z-ppk-flagowy-program-do-zmiany-opinia-6963743844485824a.html i tutaj: https://jakoszczedzacpieniadze.pl/ppk-pracownicze-plany-kapitalowe-swietne-i-fatalne .

Nie byłym sobą, gdybym ze wszystkimi tezami się zgadzał.

Bliżej mi nie ukrywam do Piotra Kuczyńskiego. Kwestionuje on quasi-przymusowy charakter programu (trzeba się wypisywać), co też uważam za pomyłkę wreszcie – ocenia program pozytywnie. Z drugiej strony popiera nadreprezentację spółek z WIG20 (z uwagi na ryzyko) z czym się nie zgadzam. Za nieistotny uważam spór semantyczny czy PPK to oszczędności czy może inwestycje. Jasne, autor ma rację – inwestycje, ale praktyczne znaczenie tych słów pozostaje niewielkie. Zupełnie inaczej niż twierdzenie, że nie można mówić o programie emerytalnym przy wypłatach 10-letnich, ponieważ winny być dożywotnie Tych. niedopowiedzeń, doskonałego skądinąd ekonomisty, nie pominę. Możemy ustawić sobie wypłaty 10-letnie i dłuższe, więc założenie przeżycia 100 lat (wypłaty 10 lat), spowoduje w rzeczywistości dożywotnie wypłaty dla 99% z nas, a nie 10-letnie. Zresztą, w istocie „emerytury” nie leży wcale wypłata aż do śmierci lecz, jak podaje Wikipedia „świadczenia te przyjmują zazwyczaj formę dożywotnich wypłat”. Zazwyczaj nie oznacza zawsze.

Podobnie Michał Szafrański – widzi wady, zalety, ale nie wszystkie jego argumenty do mnie trafiają. Wadą ma być to, że rzekomo PPK to „czarna skrzynka”. W przypadku PPK doskonale znamy strategię inwestycyjną, dywersyfikację pomiędzy klasy aktywów, regularnie publikowane są aktywa (np. jakie obligacje znalazły się w portfelu). Nie, nie nazwałbym tego programu czarną skrzynką.

Drugi zarzut dotyczy konserwatyzmu (przewaga obligacji i ścieżka schodzenia z akcji). Dla przeciętnego Kowalskiego uważam to za zaletę, nie problem. Kowalski ryzyka nie lubi i boi się go, więc po co go straszyć. Czytałem NOMADLAND i wiem jak wygląda strata 70% planowanej emerytury na 5 lat przed jej rozpoczęciem. Nikomu tego nie życzę. Mogę sobie wyobrazić, że w sytuacji p. Szafrańskiego, nie ma problemu, ale dla większości, mówimy o jedynych pieniądzach, poza ZUS-em.

Szczegółowa analiza opłat, to taki znak firmowy blogera. Wygląda fenomenalnie, ale wnioski są już moim zdaniem błędne. Nie ma co straszyć nierynkowymi średniki stawkami za zarządzanie itp., skoro wysoki TER (suma opłat) mają 3-4 zupełnie niszowe fundusze i one zawyżają średnią. Rynkowi liderzy, w tym najpopularniejszy PKO – pobierają 0,5% dla mojego wieku, co uważam za akceptowalne.

Emerytura. Wizja i rzeczywistość.

Mbank przygotował wiosną spot, w którym weryfikowano zdanie młodych o emerytach z …prawdziwymi emerytami. Oczywiście wszystko po to, aby sprzedać produkt.

Jeśli masz 20-30 lat rozejrzyj się, pogadaj z osobami we własnej rodzinie, żeby zobaczyć jak wygląda emerytura. Nie ta z reklamy, lecz realna. Twoich dziadków, czasem rodziców. Ktoś nadal pracuje, bo chce. Inny, ponieważ musi. Co do tego doprowadziło? Jakie wybory i decyzje? Mnie jeszcze brakuje kilkunastu lat, ale widzę co się dzieje. Jak wygląda ta rzeczywistość.

Prawda nr 1. Państwowa emerytura będzie niska. Bardzo niska.

Za 20-30 lat, tzw. stopa zastąpienia (jaki procent ostatnich zarobków uzyskasz z emerytury) wyniesie ok. 20%. Ponad połowa dostanie minimalne świadczenie. Co to oznacza?

Zarabiasz do średniej krajowej (7400 zł) – dostaniesz 1500 zł.

Zarabiasz 10.000 zł. Dostaniesz 2000 zł.

Zarabiasz 20.000 zł. Dostaniesz 4000 zł.

Zarabiasz 40.000 zł. Dostaniesz 4000 zł (zadziała próg odcięcia składek). Koniec.

Potrafisz za to żyć? A może być jeszcze gorzej.

Prawda nr 2. Przedsiębiorca dostanie nawet mniej.

Przedsiębiorca płaci składki od 60% średniej krajowej. Dostanie emeryturę minimalną. Śmieszne 1500 zł (na dzisiaj).

To nic, że zarabiał 20.000 zł miesięcznie.

Prawda 3. Wielu emerytów dorabia.

Tak się dzieje. Pracują choćby na część etatu, zlecenie, na czarno. We wrześniu z pracy (częściowo, bo ma gdzieś jeszcze ułamek) odeszła moja koleżanka – wiek 68 lata, specjalista ds. bhp. Pracują lekarze, nauczyciele, budowlańcy, ekonomiści, urzędnicy, naukowcy. Mój teść nadal jest instruktorem pływania, opiekunem obozów, a ma 71 lat.

Prawda 4. Emeryt to nie zgrzybiały dziadek, życie po 70-ce też może być pełne wyzwań.

Ponownie przywołam mojego teścia. Zdrowie trochę mu dokucza, ale spokojnie jeździ na rowerze (choć raczej nie na długie dystanse i wolniej niż kiedyś), wykonuje prace fizyczne przy domku letnim, wygląda na 10 lat młodziej. Dzisiejsze sześćdziesięciolatki mają wigor dawnych pięćdziesięciolatków. Jeżdżą po świecie, uczą się nowych rzeczy, zakochują, kupują mieszkania. Zwłaszcza pierwszych 10 lat emerytury (mężczyznom pozostanie statystycznie jeszcze 4 lata życia do 79-tki) przedstawia się ciekawie.

Prawda 5. Zdrowie na emeryturze jest takie, na jakie sobie zapracowaliśmy.

Prawdziwe różnice zaczynają się już wcześniej. Jestem prawie-pięćdziesięciolatkiem i obserwuję otoczenie. Kto imprezował (nie od czasu do czasu, lecz codziennie) ma wygląd starca i dziesiątki chorób. Podobnie, moi koledzy, którzy po pracy siedzieli na fotelach, narażali się na wyjątkowy, zajadany stres – są siwi jak gołąbki z 30 kg nadwagi. Inni, uprawiający aktywnie sport – przed pięćdziesiątką biegają kilkanaście kilometrów tygodniowo w tempie 5 min/km.

U siedemdziesięciolatków różnica się pogłębia. Mój teść – pracuje, chodzi, jeździ na rowerze i generalnie ma sporo energii. Mąż koleżanki – w zasadzie nie wychodzi poza dom, tak siadło mu zdrowie. Różnice? Uprawianie sportów (lub siedzenie przed TV), dieta, nerwy.

Prawda 6. Kwestia pieniężna wygląda tak samo.

Kto przygotował się, ten zbiera owoce. Ludzie, z którymi zaczynałem pracę, biorą kredyty na wesele dziecka, nie ma mowy, żeby kupili mieszkania, zarabiają po 4 tys. zł/miesięcznie. Inni – jeżdżą po świecie, a 200 tys. zł wydają bez zastanowienia. Gdzieś w środku jestem ja – oszczędny milioner. Do emerytury nożyce rozewrą się jeszcze bardziej. Jedni zaczną bidować za 1500 zł państwowego, drudzy zobaczą cały świat.

Marcowy dylemat z PPK. Jak go rozwiązać? Czy warto inwestować w PPK?

Zgodnie z wolą większości sejmowej, wymyślono przymusowy zapis do PPK (Pracownicze Programy Kapitałowe). Oczywiście jest czas, żeby się wypisać – wystarczy złożyć deklarację pracodawcy. Co robić?

Cała sprawa ma dwa wymiary – ekonomiczny i polityczny. Zacznę od drugiego. Wobec alarmujących doniesień o wysokości emerytury dzisiejszych czterdziestolatków (80% dostanie minimalną – na dzisiaj ok. 1500 zł, a reszta 20-30% ostatniego wynagrodzenia), rząd musi pokazać, że coś robi. I wymyślili – ponieważ do stworzonego kilka lat temu programu nie było zbyt wielu chętnych – zapisujemy przymusowo wszystkich, może nie zdążą wypisać się (albo z lenistwa tego nie zrobią). Wtedy odtrąbimy sukces, a mamy dalsze alibi na utrzymywanie głodowych emerytur (podobnie jak jest nim masowa praca seniorów). Całość wymyślono jako dodatkowe podniesienie kosztów pracy (zatrudnienia pracownika), o ponad 3,5% (3,5 % składki i podatek dochodowy od partycypacji pracodawcy).

Ekonomicznie całość nie wygląda tak źle. Po pierwsze, naśladujemy program obecny na całym świecie – dodatkowych emerytur kapitałowych. Po drugie, poprzez wpłaty pracodawcy i dopłaty państwowe uzyskujemy ciekawy „wehikuł inwestycyjny”. Po trzecie, mamy dostęp do inwestowania na Zachodzie, co w przypadku krachu złotówki, da nam pewien plus. Z tych ekonomicznych powodów, jako jeden z niewielu w swoim otoczeniu, zapisałem się kilka lat temu do PPK. Czas na wyniki, bo może one otworzą oczy niedowiarkom.

Do PPK wstąpiłem w 2021 r. Pierwsze wpłaty poszły w kwietniu i maju 2021 r., co oznacza prawie dwuletnie inwestowanie. Przypisano mnie do funduszu PKO TFI Emerytura 2035. A oto rezultaty:

  • dostałem 500 zł wpłaty powitalnej oraz 480 zł dopłaty rocznej (za chwilę minie mi druga rocznica, wtedy dopłacą kolejne 480 zł), ponieważ mam dwa rejestry i dwóch pracodawców
  • na każdym koncie mam ok. 7200 zł – w sumie dokładnie 14.350,84 zł.
  • wynik inwestycji funduszy jest minimalnie ujemny (ok. – 46 zł). Na samej wpłacie powitalnej straciłem ok. 6,6%. W tym czasie (od daty wpłaty powitalnej) WIG 20 stracił prawie 10%.
  • pracodawcy wpłacili ok. 6000 zł, a moja wpłata wyniosła nieco ponad 8000 zł.

Podsumowując wpłacając niecałe 9200 zł (dochodzi podatek od wpłat pracodawcy), mam na kontach zaksięgowane 14.350,84 zł. Już ta informacja (zysk ok. 50%/ 2 lata znacznie przekraczał inflację) powinna skłonić do pozostania w programie. Oczywiście, to nie wynik cudów, ale dopłat pracodawców, które nawet z uwzględnieniem podatku (netto ok. 4800 zł) odpowiadają za końcowy rezultat.

Czy ekonomicznie są tu słabe strony? Tak. W krótkim okresie wpłaty pracodawcy decydują. W dłuższym, istotny będzie wynik na działalności inwestycyjnej. Jego nie przewidzimy. Na razie wypada nieco lepiej (-6,6 % na wpłacie powitalnej) niż benchmark (WIG20 – 10%), ale gorzej niż dobrane przeze mnie prywatnie akcje (+40%).

A skład portfela Emerytura 2035? 60% instrumenty dłużne, 40% instrumenty udziałowe. A dokładnie (dane na 31 stycznia 2023 r.)?

  • akcje polskie 38%,
  • obligacje skarbowe 35%,
  • tytułu uczestnictwa funduszy akcyjnych 16%,
  • obligacje korporacyjne 6%
  • inne – 5%.

Za inwestycje zagraniczne odpowiadają głównie dwa fundusze ETF – X-TRACKERS MSCI
EMU UCITS ETF oraz ISHARES CORE S&P 500 ETF. Przyjrzę im się w kolejnych wpisach.

Wreszcie odpowiedź na fundamentalne pytanie – czy warto wchodzić w PPK? Moim zdaniem, tak. Zarówno na krótki okres (zyskujemy na wpłatach pracodawcy), jak i dłuższy (wynik lepszy niż WIG20+ wpłaty pracodawcy). Zresztą, zawsze możemy zrezygnować.

Dlaczego nie zamieszkać na wsi? Pokłosie rozmowy z osobą, która woli wynajmować ze skromnej emerytury.

Czytelnicy bloga wiedzą, że jestem zwolennikiem „wiejskiego życia” w opcji nieradykalnej czyli łączenia mieszkania na wsi z minimalną aktywnością zawodową. Ot, mieć ciasto i zjeść ciastko. Dzisiaj padną argumenty opcji przeciwnej – bezwzględnie miasto w każdym wymiarze. Podał je członek mojej rodziny, dla którego tanie życie w niewielkim domku powinno przedstawiać najrozsądniejszy wybór. Gdy w grę wchodzą emocje, nikną argumenty racjonalne.

O rozmówcy.

Połowa pary w wieku wczesnoemerytalnym, wynajmującej mieszkanie w wielkim mieście (czyli płacącej ok. 3500 zł za mieszkanie + opłaty). Dochody – 2x emerytura + pensja – w sumie 10.000 zł. Na dwie osoby całkiem sporo, ale raty kredytów, utrzymanie dwóch aut, no i wynajem zostawiają na życie ok. 3000 zł.

Alternatywa

Mały domek na własnej działce, 35 km od dużego miasta i niecałe 10 km od małego. Koszt 50 tys. zł – na materiał (obie osoby z wykształceniem budowlanym).

Argumenty przeciwne przeprowadzce na wieś.

  1. Jestem zwierzęciem stadnym.
  2. Mam swoje towarzystwo w organizacji charytatywnej.
  3. Na wsi nie znajdziemy pracy.
  4. Ciężko jest pracować przy domu.
  5. Nie wyjedziemy z działki i umrzemy z głodu.
  6. Wiosną i jesienią – błoto.
  7. Nie stać mnie.

Ile razy słyszeliście takie (lub podobne) słowa? Czy rzeczywiście mają one swoją wagę?

Jestem zwierzęciem stadnym. Wiadomo, miasto daje poczucie szerokich więzi towarzyskich. Zazwyczaj jednak bywają to związki dość płytkie. Na wsi może