Syrop z kwiatów bzu czarnego. Koszt produkcji.

W moim domu ogromną popularnością cieszą się syropy. Da się z nich zrobić lemoniadę, dodać do wody, trochę zagęścić herbatę, polać lody. Tygodniowo schodzi nam jedna butelka (pojemność ok. 0,3-0,5 l). Prym wiedzie czarny bez. Dlaczego?

Zalety produktów z czarnego bzu zaczynają się od walorów zdrowotnych. Stanowił on znany lek przeciw przeziębieniom w medycynie naturalnej. Pomaga na katar, kaszel itp. Nasi przodkowie przedchrześcijańscy uważali go za roślinę świętą i sadzili blisko domów. Posłuchajmy mądrości dziadów.

W dobie inflacji, nie mniejsze znaczenie ma cena. Na działce, bez czarny rośnie szybko i za darmo. Nie wymaga przycinania, nawożenia, w zasadzie rozrasta się jak chwast, bez naszego udziału. U mnie najwyższy osiągnął 6 metrów, a to oznacza możliwość zbierania ze zwykłej drabiny, w 80% z ziemi. Ponieważ nie nawożę – mam za darmo – z jednego krzewu zajmującego ok. 3-4 m2 zebrałem 3 skrzynki kwiatów i sporo jeszcze zostało na owoce. Nie musisz nawet mieć działki. Krzaki czarnego bzu rosną wszędzie, przy starych, opuszczonych gospodarstwach, w lesie, przy drogach, w mieście. Te ostatnie dwa miejsca to kiepski pomysł na zbiór, ale gatunek kumuluje mało zanieczyszczeń.

Drugą kwestię stanowi prostota. Zebrać kwiatostany (baldachy), oskubać (lub obciąć nożyczkami łodyżki), zalać wodą, dodać cukru, cytryn, pogotować, zlać i … gotowe. Nawet taka kucharska melepeta jak ja, daje radę.

W efekcie otrzymujemy syrop w cenie zupełnie niesklepowej. Policzmy. 1 kg cukru i 2 cytryny na 2 litry wody. Według aktualnych cen mamy litr syropu za 4 zł (musimy jeszcze doliczyć prąd, gaz). Cena sklepowa dziesięć razy wyższa – 44 zł za litr. Z racji naturalnej słodyczy kwiatów, półlitrowa butelka syropu wystarczy na ok. 100 szklanek niezbyt esencjonalnego napoju lub 50 szklanek mocnego. Cena szklanki to maksymalnie 0,08 zł (plus woda). Doskonale sprawdza się w drinku ze Sprite’m i wódką.

Czy czarny bez da się wykorzystać inaczej? Tak, kwiaty można smażyć w cieście naleśnikowym lub na racuchy. Po prostu maczamy je w tym cieście i na patelnię. Popularnością cieszą się owoce, trujące na surowo i jako niedojrzałe (czerwone). Z nich zrobimy dżemy oraz soki. Moim zdaniem, zdecydowanie mniej smaczne niż z kwiatów.

Jak, w dobie drogich mediów, obniżyć rachunki? Woda.

Dzisiaj trudny i mało letni temat – obniżanie rachunków. W moim przekonaniu, bez niskich wydatków „na dom” nie ma możliwości życia prosto i bez pracy etatowej/dg/poważnego freelansu. Co więc robić i gdzie leży granica?

Jeśli piszemy o mediach – myślę: woda, prąd, gaz, ogrzewanie, śmieci, ścieki, internet, telefon, TV. Zabieramy się za nie po kolei. Dzisiaj, ta pierwsza.

Własna studnia. Sporo zależy od miejsca zamieszkania. W domu, na wsi lub w małym miasteczku przejdzie bicie własnej studni (lub pobieranie wody ze źródła). Ma ona tym więcej zalet, im więcej wody potrzebujemy: do podlewania, celów gospodarczych itp. (zwierzęta). Za studnię płacimy raz, a potem już tylko za prąd (czyli nic, jeśli mamy FV) napędzający pompy.

Nie ma sensu dla osób z minimalnym zużyciem (tylko mycie, jedzenie), bo koszt startowy okaże się zbyt wielki. Nie damy też rady wykonać tego kroku, zajmując mieszkanie w bloku ani gdy warunki geologiczne są mega trudne. Zawsze trzeba patrzeć na stopę zwrotu.

Źródło to bijąca spod ziemi woda, zwłaszcza w górach. Tam nazywa się to często „woda pod własnym ciśnieniem” i doprowadza się ją rurą do budynku. Widziałem takie domy na sprzedaż. Wtedy zyskujemy sporo (żaden koszt), lecz cierpimy w suszy. No i warto wykonywać badania składu i zanieczyszczeń.

Zbieranie deszczówki. Kolejny sposób, żeby nie płacić za wodę gospodarczą. Deszczówka mniej nadaje się do picia (po uzdatnieniu, co nie ma wielkiego sensu), ale znacznie lepiej do mycia, do podlewania ogrodu, czyszczenia auta itd. Niemniej jednak ze sporej powierzchni dachu zbierzemy jej wystarczającą ilość. Gromadzimy w zamkniętych zbiornikach, od fantazyjnych niby-wazonów, ozdób za tysiące złotych, do zwykłych mauzerów.

Zużywanie mniej. W tym miejscu warto odróżnić oszczędność od zwykłego skąpstwa. Nie zaprzestaniemy przecież mycia się i innych czynności higienicznych. Dla mnie osobiście sprawdzoną granicę stanowi 50 l/dzień – tyle potrzebuję przebywając w górach. Trochę to prysznic, resztę toaleta, oraz minimalna ilość (kilkanaście litrów) do zmywania i picia. Podana wartość okaże się 2 razy niższa od obecnej normy (wynoszącej 3 m3/osobę/miesiąc czyli ok. 100 l/dziennie).

Miejmy przy tym na uwadze, że pisze o potrzebach rodziny. Ogród w czasie suszy wymaga kilkuset litrów dziennie, zwierzęta też swoje wypiją (dodajmy wodę do sprzątania) i zużycie rośnie. Tym razem łatwiej mamy w bloku – ale tam jest drożej za m3.

Pierwsza metoda – prysznic zamiast kąpieli. Ja spokojnie, idąc cyklem – spłukanie, zakręcenie kranu, namydlanie, spłukanie, jestem w stanie wziąć prysznic w 20 l wody (ok. 2 minuty).

Metoda druga – zmywarka zamiast zlewu. Zakładam, że skończyliśmy okres studencki i nie jemy już z jednego talerza śniadania, obiadu i kolacji. Zmywarka oszczędza wodę – w 10 l pozmywamy 8-12 kompletów talerzy, więc im więcej brudnych naczyń tym lepiej. Mało wody ma jednak pewną wadę (sam jej doświadczyłem) – wysokie stężenie tłuszczu zatyka kanalizację.

Metoda trzecia – sprzęt oszczędny. Nie tylko o prąd chodzi, ale o wodę. Piszę przy tym o zmywarce i pralce. Każda oszczędność 2 l na cykl, dają nam 4 l wody dziennie, czyli 1,5m3 rocznie.

Metoda czwarta – zastąp wodę ciepłą – zimną. Zimny prysznic – trochę hardcore. Ma jednak trzy zalety – zdrowszy, zimna woda jest tańsza niż ciepła i zużywamy jej mniej (kto chce stać długo pod lodowatym strumieniem?).

Własna mieszanka sałat. Lepsza niż sklepowa, a prawie za darmo.

W zeszłym tygodniu z butów wyrwała mnie cena mieszkanki sałat w Lidlu – 6,99 zł/150 g (widziałem w internecie bio – 8 zł/100g). Właściwie to powinienem się przyzwyczaić. Mamy inflację. W ramach gestu sprzeciwu korporacjom, postanowiłem podzielić się z Wami przepisem na miks sałat. Jak to może wyglądać?

Biologiem nie jestem, więc wybaczcie mi nieścisłość, dla mnie sałata to wszystko, co ma liście podobne do sałaty i … da się zjeść. Na potrzeby niniejszego wpisu robię więc sałatę z mniszka lekarskiego, rukoli itp. Skoro wg UE (dyrektywa „dżemowa”) – za owoce uważa się pomidory, jadalne części łodyg rabarbaru, marchew, słodkie ziemniaki, ogórki, dynie, melony i arbuzy, więc i jak mogę sałatę zrobić z mlecza, a co. Żeby zebrać te 150g potrzebujemy ok. 1-2 młodych sałat (jeszcze nie w formie główki, potrzebne nam drobne liście), 5 krzaczków rukoli i tyle samo mniszka lekarskiego. Koszt ziaren (o ile je kupujemy, bo możemy mieć swoje) – 30 groszy (ja z jednej paczki za 6 zł zasiałem ok. 100 szt nasion i jeszcze zostało). Tak więc za 0,3 zł mamy porcję ekologicznego warzywa dostępną w sklepie za 8 zł.

Na koniec protip. Liście sałaty szczelnie owijamy w wilgotny ręcznik papierowy (bez nadruku), umieszczamy w pudełeczku z przykrywką i wkładamy do lodówki. Zachowają świeżość przez ok. tydzień.

Ceny warzyw i owoców. Dlaczego warto mieć swoje?

Kiedy zaczynałem przygodę z działką był rok 2001. Nie istniały normy unijne, a żywność pozostawała względnie tania. Już wtedy, w „Działkowcu” zapowiadano nadchodzące tsunami nagłego skoku cen jedzenia. Doświadczenie pokazało, że ogrodniczy progności mieli rację – wejście do UE spowodowało wzrost kosztów produkcji, a więc i końcową cenę w sklepach i na targowiskach. Drugi skok to inflacja, wywołana w znacznej mierze, przez obecną władzę. Wariacka polityka na rynku surowców, nawozów i podniesienie pensji minimalnej o 100% bez związku z wydajnością pracy, za to wpływającej na obciążenia fiskalne, wreszcie rozdawnictwo gotówki musiało odnieść taki skutek. Jak poważny?

Mniej szokują mnie ceny owoców. O ile w 2015 r. wynosiły 5 zł za kg truskawek na targowisku, o tyle obecnie sprzedawcy wołają sobie 13 zł w sezonie. Wzrost cen przewyższył skok płac (płaca minimalna +100%, truskawki+160%). Pokazuje to znaną prawdę – inflacja zubaża – pensje nigdy nie nadążają w niej za cenami.

A warzywa? Te drożeją jeszcze bardziej. Kilogram ziemniaków młodych polskich w II połowie czerwca dało się kupić za 6 zł. W 2015 r. – 2 zł. „Stare” wcześniej kupowane za 80 gr, teraz kosztują 2,5 zł.

Ceny czereśni zagościły na dobre w memach, istotnie podrożały też jabłka i…. w zasadzie wszystkie owoce i warzywa (fasolka szparagowa 15 zł/kg w sezonie). Czy jest na to jakaś rada? Oczywiście – własna produkcja. Dlaczego? Ponieważ tylko poświęcając własną pracę możemy osiągnąć jednocześnie dwa cele: uzyskać taniej i zdrowiej zarazem. Własnych upraw nie pryskamy, nie nawozimy sztucznie, a więc uzyskujemy standard „bio”, który kosztuje jeszcze więcej niż kwoty podane wyżej (jeszcze +50%).

Jakie są rzeczywiste koszty produkcji? Nie liczę przy tym pracy, bo gdybym to zrobił, wyszłyby całkiem różne wartości dla różnych osób. Stawka godzinowa minimalna netto zbliża się do 20 zł, a np. moja przewyższa ją znacznie. Zostawmy zatem na boku wycenianie nakładów czasowych, skupmy się na tym co musimy kupić.

Sadzonki i nasiona. Jestem zwolennikiem zakupu nasion i sadzonek. Z rozsady rozmnażam wyłącznie truskawki, poziomki i maliny, zapewniając sobie zastępowalność roślinnych pokoleń. Resztę kupuję. Rocznie wydaję ok. 200 zł. Jedno drzewko, plonujące ok. 20-30 lat, kosztuje kilkadziesiąt złotych, a w ciągu jednego sezonu, w fazie dojrzałości, wyda plon ok. 10 kg/rok lub nawet więcej.

Nawozy. Sztuczne są drogie. Skoro tona kosztuje 3000 zł, to 10 kg worek powinien kosztować 30 zł. Nic z tych rzeczy, popularna Azofoska (uniwersalny nawóz ogrodniczy) w takim opakowaniu kupimy za 75 zł. Porcja wystarczy nam na 40 m2. W moim przypadku kompletnie bez sensu. Ziemię mam dobrą, wzbogacam ją kompostem, liśćmi, trawą i przyoranymi resztkami. Dokupuję obornik granulowany, ale zużywam go 12 kg (20 litrów) na całą działkę rocznie, sypiąc wyłącznie pod warzywa i krzewy owocowe. Koszt – 56 zł/rok. Gdybym kupował w stadninie, zapłacę 50 zł za 1000 litrów (1 m3) i koszt paliwa (25 zł). Czyli za 20 litrów podsuszonego (zakładam utratę masy o 50%) zapłacę znacznie mniej. W wielu ogrodach działkowych ROD-osach, rolnicy przywożą własnym transportem całe worki big-bag lub przyczepy do rozładunku. Nie ma więc sensu brnąć w sztuczne.

Narzędzia. Zakładam 5 podstawowych (siekiera, szpadel, widły, grabie, motyka lub graca) za 1000 zł i glebogryzarkę za 4000 zł (obecna cena, ja kupowałem 2 razy taniej). Biorąc pod uwagę 20-letnią amortyzację wychodzi 250 zł/rok.

Paliwo. Na benzynę do glebogryzarki wydaję ok. 60 zł/rok (jeden kanister).

Podatek. Za sam grunt płacę ok. 200 zł/rok.

Łącznie koszty prowadzenia ogrodu warzywno-owocowego o wielkości 1200 m2 (reszta to trawniki i krzewy ozdobne) wynosi ok. 760 zł/rok.

Wartość produkcji według cen ubiegłorocznych wyniosła 2400 zł. Dzisiejsze wartości okazałyby się znacznie wyższe, bo ceny wzrosły o 20%, a ja co roku zwiększam areał upraw. Planowane tegoroczne zbiory to ponad 400 kg, i to głównie drogich owoców takich jak orzechy, czereśnie, truskawki, maliny, winogrona, borówka amerykańska, albo warzyw: fasola szparagowa, pomidory, ogórki, wreszcie ziół. Mogę więc spokojnie liczyć na czysty zysk 3000 zł (przychód 3760 zł – koszty 760 zł).

A to oznacza średnią miesięczną ulgę dla budżetu domowego na poziomie 250 zł, a jeśli liczyć tylko 4 miesiące (czerwiec-wrzesień) to 750 zł.

W razie problemów mogę jeszcze zintensyfikować uprawy (trawę zamienić na zboże, wyciąć iglaki i zastąpić je drzewkami owocowymi, stworzyć uprawę plennych i ciężkich warzyw, takich jak ziemniaki, marchew, buraki) nadających się do długiego przechowywania.

Elektryk nie nadaje się w trasy. Właściciel firmy budowlanej mówi „sprawdzam”.

Jadąc w góry, przy autostradowej ładowarce spotkałem kierowcę Forda Mustanga. Nie tego słynnego V8, ale elektryka Mach-E GT. Chwilę wcześniej wyprzedził mnie w trasie, jadąc z prędkością…. autostradową.

Ponieważ ładowanie akumulatorów trwa kilkanaście minut, mieliśmy okazję pogadać, a z uwagi na odmienność doświadczeń, warto te doświadczenia przekazać dalej. A zatem zaczynajmy.

Człowiek zrobił samochodem elektrycznym 45 tys. km w ciągu 8 miesięcy, głównie w trasach, jeżdżąc pomiędzy budowami i miejscem zamieszkania – głównie po ekspresówkach i autostradach. Mustang podobno świetnie się do tego nadaje. Tak, zupełnie nie chodziło o bujanie się „wokół komina” tylko konkretne i częste przebiegi (5 tys. km miesięcznie).

Sposób eksploatacji? Niestandardowy. 130-140 km na tempomacie i tankowanie w razie potrzeby na płatnych ładowarkach, oraz na budowie i w biurze (początek/koniec trasy) z trójfazówki, częściowo (biuro) z FV. Czyli nikt tu nie planuje oszczędności – liczy się czas. Bateria 91 KWh. Spalanie w takich warunkach – 25 KWh/100 km, czyli zasięg autostradowy ponad 300 km. Rzeszów-Wrocław (440 km)- na jedno tankowanie.

Fun z jazdy ogromny. Wóz ma prawie 500 KM i charakterystykę amerykańskich muscle cars. Jednym zdaniem – mistrz prostej. Właściciel zadowolony, paszcza się cieszyła.

Teraz trochę ekonomii. Załóżmy, że w trasie (900 km w obie strony) ładujemy się dwa razy – w sumie 80 KWh. Wtedy płacimy ok. 240 zł za prąd na ładowarkach oraz 100 zł na budowie – razem 340 zł, czyli ok. 38 zł/100 km. Jeśli przeliczymy na benzynę – niecałe 6 l/100 km, ropy 6,5 l/100 km, LPG 14 l/100 km. Bez oszczędzania, pół tysiąca koni pod maską, poniżej 5s/100 km. Może tak warto spojrzeć na elektryka?

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Praca.

Nawet samowystarczalne gospodarstwo wymaga zarobienia chociaż tego minimum. W moim przypadku, jestem w stanie za 2 dni realnej pracy tygodniowo przynieść do domu ok. 6000 zł. Wtedy żona nie musi pracować, a ja sam faktycznie się nie zmęczę. To opcja nr 1.

Drugie wyjście – życie z kapitału, wygląda jeszcze lepiej. Zakładając prostą regułę 4% (na utrzymanie wystarczy 4% zgromadzonych i zainwestowanych środków), żeby uzyskać te 6 tys. zł powinienem dysponować ok. 1 mln 800 tys. zł. Da się łatwiej. Kupując akcje, przynoszące 6% dywidendy i dodające wzrost wartości wystarczy mi 1 mln 152 tys. zł.

Jeszcze ostrzejsza wersja to projektowane życie z wynajmu lokali. Dom w mieście wynajmę na pokoje za 5000 zł. Mieszkanie w górach za 1500 zł. I już mam kasę na życie.

Pozostańmy jednak przy pracy. Jeżdżąc do niej średnio 2 dni w tygodniu, wygeneruję tylko niewiele kosztów dodatkowych, bo jednocześnie zawiozę dziecko do szkoły i odbiorę z niej, a więc i tak musiałbym pokonywać drogę wieś-miasto-wieś. Ubrania zawodowe kosztują mnie ok. 120 zł/miesięcznie (garnitur, 3-4 koszule, krawaty, buty, spodnie, marynarka, płaszcz, teczka). Czasem muszę się złożyć na jakieś składki (kilkanaście zł/miesiąc). Praca wymusza też płacenie za ubezpieczenie zawodowe -130 zł/miesiąc. Razem koszty pracy to max. 270 zł (plus dojazd, który liczę w transporcie).

Żyjąc z kapitału/oszczędności/nieruchomości wydatków tych nie ponoszę. Nie tracę też 16 godzin tygodniowo na zajęcia niezwiązane z moimi priorytetami.

A co ma zrobić ktoś, kto nie dysponuje ani kapitałem, ani nieruchomościami, a zatrudnią go za minimalną na 40 godzin/tygodniowo? Cóż, widzę 2 wyjścia. W pierwszym, korzystamy z dobrodziejstw systemu państwa opiekuńczego. Staramy się o wszystkie możliwe zasiłki, dofinansowania itp. Mamy 800+, zasiłek dla bezrobotnych (nawet 1700 zł). W drugim – zakładanie dg.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Nauka.

Główne założenie – nie utrudniać dziecku życia ponad miarę, powoduje utrzymanie status quo – dobra szkoła w dużym mieście. Oznacza to nie tylko dowożenie (codziennie, nawet poza dniami mojej pracy), ale także znacznie większe koszty (lekcje dodatkowe zajęcia sportowe). Tego sam nie zrobię.

Dzięki temu wpis będzie maksymalnie krótki, bo koszty obecne znam i muszę je tylko wyliczyć.

Zajęcia sportowe (plus obozy) – 300 zł średnio miesięcznie.

Lekcje dodatkowe 400 zł miesięcznie.

Szkoła (wycieczki, wyjścia, składki) ok. 100 zł miesięcznie.

Razem 800 zł/miesiąc.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Transport.

W tym punkcie mam spory dylemat. Z jednej strony samowystarczalność wyklucza korzystanie z transportu publicznego, kupowanie benzyny. Z drugiej, dziecko musi trafić do szkoły, a rodzic do pracy. Samochód elektryczny byłby jakimś wyjściem, ale jego cena pozostaje poza granicami rozsądku, zwiększyłby także konieczną do wyprodukowania ilość prądu (lub wymusiłby tankowanie na bezpłatnej ładowarce). Przedstawię obie opcje.

Planowany przebieg to ok. 1200 km miesięcznie. Trzeba dojechać do dużego miasta. Samowystarczalność nie oznacza według mnie rezygnacji z szans edukacyjnych.

Samochód spalinowy. Na dystansie 1200 km potrzebuje minimum 60 litrów paliwa. Przy cenie ok. 6,3 zł/litr – ok. 380 zł/miesięcznie. Stałe koszty utrzymania wyniosłyby 150 zł (absolutne minimum). Powinienem jeszcze uwzględnić amortyzację – utratę wartości – ok. 200 zł/miesiąc. Razem – 730 zł.

Samochód elektryczny. Potrzebna energia to ok. 150 KWh/miesięcznie, co podwajałoby zużycie prądu w gospodarstwie domowym. W moim mieście jest niepłatna ładowarka, z której czasami korzystam – to byłoby rozwiązanie. Stałe koszty utrzymania auta 150 zł nie różniłyby się od pojazdu spalinowego. Jednak utrata wartości drenowałaby kieszeń. Taka Kona jak moja traci na wartości rocznie ok. 8 tys. zł (auta generalnie prawie nowe, i jednak tanieją szybciej niż używane spalinowce). A to oznacza 650 zł miesięcznie. Łączne koszty 800 zł okazują się wyższe niż tani diesel.

Sam facet, mógłby postawić na własne nogi, rower, hulajnogę, skuter plus pociąg. Ale z dzieckiem takich cudów nie zrobi – trzeba dowozić. Stąd wybieram jednak auto z silnikiem spalinowym za 730 zł miesięcznie.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Media.

Jak już napisałem, nie planuję życia w stylu jaskiniowca, ani w stylu sprzed stu lat. Oznacza to jednak konieczność zapewnienia sobie mediów przynajmniej w minimalnym zakresie: prąd, woda, kanalizacja, internet, komórki. Odpuszczam gaz (jest mi zbędny). Ile to wszystko będzie kosztowało? Wbrew pozorom – niewiele. Założenia robię dla 3-osobowej rodziny.

Wywóz śmieci. Moja gmina ma stawkę opłaty śmieciowej 23 zł/osobę/miesiąc. Wychodzi na 69 zł/3-os. Gdzie indziej płaci się 30-40 zł/os. Jak już się rzekło podatki płacić trzeba.

Woda. Mógłbym teoretycznie obudzić starą studnię, ale sensu ekonomicznego w tym nie widzę. Kupić pompę, konserwować ją, skoro gmina zapewnia wodę za 4 zł/m3, czyli 30 zł/miesięcznie/3-osoby? Stanowcze nie.

Kanalizacja. Przy trzech osobach wywóz osadów raz na rok – wydam 20 zł/miesiąc.

Internet. 60 zł – tyle płacić muszę za światłowód (minimalnie). Rachunek za szybki internet 90 zł.

Komórki – 60 zł/3 osoby.

Opał. Tu pozostanę tradycyjny – planuję opalać drewnem. Pozyskam go z lasu moich kuzynek. Koszt -20 zł/miesiąc. Gdybym jednak chciał pozostać przy tradycyjnym, pozyskanym opale – płacę 200 zł/m3 drewna z lasu, dodając własną pracę. Koszt 150 zł/miesiąc.

Prąd. Ten ma zapewnić instalacja fotowoltaiczna. Jej produkcja ca. 3000 KWh wystarczy na moje potrzeby. W mieście potrzebuję ok. 2500 KWh. Płacę tylko abonamenty- 31 zł/miesiąc.

Dodaję jeszcze podatek gruntowy – 90 zł/miesięcznie.

W sumie potrzebuję na media ok. 500-600 zł. Gdybym policzył drewno z własnego lasu jeszcze mniej. W mieście dom kosztował mnie ok. 1200 zł.

Jak mądrze oszczędzać na jedzeniu?

W moim rodzinnym domu panowała zasada „na jedzenie nie żałujemy”, co w praktyce oznaczało kupowanie produktów najwyższej jakości bez patrzenia na cenę. Obecne ceny żywności (podwyżki o kilkadziesiąt procent) skłaniają jednak wiele osób do szukania oszczędności także i w tym fragmencie budżetu. Sęk w tym, żeby robić to mądrze. Mądrze czyli jak?

Zasada 1. Najtaniej wyprodukować.

Tego chyba nie muszę tłumaczyć. Koszt towaru w sklepie/na targu zawsze zawiera marżę sprzedawcy, jego wynagrodzenie za ryzyko, koszty zbioru itp. czyli takie elementy, których we własnej produkcji nie ponosimy. Ile zaoszczędzimy? Poświęcę temu cykl wpisów, opisujących poszczególne produkty. Tu jednak wyjaśnię zasadę na prostym przykładzie – ogórka, wybierając wersję gruntową, praktykowaną przeze mnie.

Torebka nasion ogórkowych, zawierająca 100 sztuk kosztuje ok. 6 zł, co daje 6 gr/sztukę. Jeśli nawet połowa sadzonek okaże się udana uzyskamy 12 gr za sadzonkę. Kupując ją na targu, płaciłem 2-5 zł (w zależności od źródła/wielkości).

Teraz wycena samego warzywa. Teraz widziałem małe ogórki gruntowe po 10 zł/kg. Oczywiście przy domu w czerwcu raczej nie uda się ich wyprodukować. Ale już ceny z lipca 2022 r. okazują się bardziej adekwatne – 8 zł w sklepie i 4 zł na giełdzie ogrodniczej. Czyli przyjmujemy minimum 4 zł.

Z krzaka, pozyskanego za 12 gr, zbierzemy 1 kg ogórków. Być może musimy doliczyć jakieś nawozy (ja ich nie stosuję, jest kompost), wodę do podlewania (możemy użyć deszczówki). Przyjmujmy 20 l wody i 50g nawozu na krzak. Nakład wynosi 6 gr (woda) i 15 gr za nawóz. Łączny koszt produkcji – 0,33 zł, przy cenie możliwej do uzyskania w handlu – 4 zł. Nie liczę amortyzacji narzędzi (grosze), oprysków (bo ich nie polecam), pracy własnej (sporo, zwłaszcza przy stawkach godzinowych, ale traktuję ja jak relaks), dojazdów (i tak jeździłbym na działkę te 30 km, a „tankuję” elektryka za darmo).

Tak to wygląda, produkując – oszczędzamy najwięcej. Uwaga techniczna – trzeba mieć własny kawałek ziemi.

Zasada 2. Czego nie możesz wyprodukować, kup od producenta.

Nie wszystko da się wyprodukować. Ok, z ogórkiem sobie poradzę. Z innymi warzywami pewnie też. Ale, nie zawsze w odpowiednim momencie (ogórki jem i w zimie, na wiosnę). Jedzenie to jednak także: nabiał, mięso, wędlina, mąki, kasze. Tutaj trzeba już mieć zwierzęta (czyli uwiązać się na cały rok), albo specjalistyczny sprzęt (np. młynek do zboża, wialnie itp.). I pojawia się problem, bo albo w tej skali – nieopłacalne, albo brak nam czasu. Wtedy wchodzi inna myśl – kupujemy u producenta.

Ma to dwie zalety. Najpierw, sami pozyskujemy taniej (pisałem o tym wielokrotnie i widać to też w tym wpisie – patrz: ceny ogórka w sklepie i na giełdzie), często dosłownie za pół ceny. Dodatkowo, głodzimy hydrę systemu: markety, pośrednicy, organy podatkowe – te składowe Matrixa już się nie pożywią (stąd i niska cena). Wszystko idzie do kieszeni drobnego rolnika – niech korzysta. Taki bezpośredni dostawca dba o jakość (bo jak od azotanów i oprysków dostaniemy sraczki, więcej u niego nie kupimy), nie patrzy tylko na standard marketowy (np. kolor i wielkość jabłek).

W tym kroku, nasz czas poświęcony na zakupy nie jest tak długi, a koszty prawie żadne (4 zł wstępu na giełdę, przy zakupach za kilka stów to 1%). A oszczędzamy, jak się rzekło, połowę ceny sklepowej.

Zasada 3. Przechowuj.

Przechowanie jedzenia może mieć dwie postaci: przetwory i mrożonki/kopce itp. Ja osobiście nie kopcuję warzyw, bo moja produkcja starcza na bieżące letnie spożycie, mrożonki, przetwory.

Ponownie, odnieśmy się do ceny warzyw/owoców w sezonie i na tzw. przednówku. Takie truskawki kosztują 10-12 zł w czerwcu i 50 zł w lutym. Te drugie to sama woda i nawozy, mają kolor, ale już nie zapach i smak. Nawet zakup mrożonek nic nam nie da. Przemysłowo, mrozi się owoce najgorsze, nie nadające się na deserowe czyli sprzedaż w detalu. Pomijając jednak różnice w jakości, patrzmy też na cenę. 1 kg mrożonych sklepowych truskawek kosztuje 27 zł, a jeśli odejmiemy jeszcze 30% na wodę (w postaci lodu), wyjdzie nam 27 zł za 700 gramów czyli 38 zł/kg owoców.

Mrożąc w domu ponosimy w zasadzie jeden koszt – prąd do zamrażarki. Jeśli mieści ona 150 kg owoców (raczej tyle nie zjemy, ale podaję przykład), a zużywa rocznie 300 KWh dochodzimy do rachunku 1,5 zł/kg (bo przecież wyjadamy te truskawki stopniowo, zastępując czym innym). Nawet kupując za 12 zł/kg – zyskujemy w stosunku do kupionej mrożonki (14 zł wobec 38 zł za kg) i świeżych owoców zimowy (14 zł wobec 50 zł), dostając lepszą jakość.

Nie wszyscy jednak lubią i chcą mrozić. Im zostają przetwory. W moim domu, mamy ich całą spiżarkę, co przypomina mi piwnice w bloku z czasów mojego dzieciństwa. W porównaniu z mrożeniem jedna zaleta – nie ponosimy kosztów i mamy gotowy produkt (sok, dżem, kompot, kiszonki, sałatkę, sos). Jest i wada – czas. No i musimy coś dołożyć na utrwalacz (cukier, ocet, przyprawy) oraz słoiki (u mnie już kręci się w obiegu zamkniętym). A jak wyjdzie cenowo? Za słoik konserwowych ogórków płacimy w sklepie 6 zł, a dostajemy masę warzywa na poziomie 450 g plus pół litra octu rozrobionego wodą czyli w efekcie 13 zł/kg. Robiąc w domu, płacimy ok. 1/7 ceny sklepowej – 1,93 zł/kg (33 gr/kg + 1,6 zł za ocet), a jeśli ogórki kupiliśmy na giełdzie – 4,8 zł/kg czyli ok. 1/3 ceny z marketu. O jakości ponownie nie wspominam.

Są jeszcze tańsze przetwory – np. sok z kwiatów czarnego bzu (darmowy kwiat + cukier). Mamy jednak znacznie więcej roboty.

Zasada 4. Kupuj w sezonie.

Informacje na ten temat przedstawiłem już wyżej. Cena truskawki waha się pomiędzy 10 a 50 zł. Zresztą ta zimowa będzie importowana z południa i gorsza. Wybór wydaje się prosty. Mamy lepszą jakość (świeża, bez konserwantów) za niższą cenę.

Zasada 5. Kupuj nieprzetworzone.

Ponownie, wystarczy spojrzeć na koszt ogórków konserwowych (13 zł/kg) i świeżych w lecie (4 zł). Im mniejsze przetworzenie, tym taniej (oraz ponownie – zdrowiej – bez konserwantów).

Ta zasada nie dotyczy jednak tylko warzyw/owoców. Podobnie będzie z mięsem (wędlina droższa niż surowe), mąką, którą kupimy taniej niż gotowy chleb, kluski itp. Pizza w restauracji zawsze wyjdzie drożej niż domowa (poświęciłem temu odrębny wpis). Zresztą restauracje to odrębny temat – w cenie posiłku produkty stanowią 1/3. Reszta to pensje pracowników, energia, czynsze, podatki oraz zysk właściciela.

Oczywiście, ostatecznie danie trafia na stół jako przetworzone, ale w domu mamy nad nim kontrolę. Wkładamy własną pracę (nic nie kosztuje, poza wysiłkiem) i uzyskujemy efekt.

Podsumowanie.

Stosując te cztery zasady spokojnie możemy obniżyć koszty jedzenia o połowę. Przywoływana przeze mnie wielokrotnie blogerka (http://godnezycie.blogspot.com) opisuje jak żywi rodzinę za 350 zł/osobę/miesiąc, stosując przy tym znaczne ograniczenia (bez glutenu itp.). Czy Ty potrafisz do tego dojść? Oczywiście, jeśli życie Cię zmusi, albo tak zdecydujesz.