Czy stać Cię, żeby nie mieć własnych owoców?

Mnie nie, stąd ten wpis. Człowiek powinien zjadać dziennie 100g owoców oraz 300 g warzyw (wg WHO). Daje to ok. 3 kg owoców na miesiąc i 36 kg rocznie. Zalecenia dietetyków, każą tę ilość pomnożyć przez 3 (do 108 kg/osobę rok). Przy tegorocznych cenach w sklepach (jabłka 4-5 zł, maliny i borówki amerykańskie 30 zł, truskawki 10 zł, czereśnie 20 zł) koszt wyniesie średnio 10 zł/kg, czyli 90 zł/miesiąc/osoba (słucham dietetyków, nie WHO, bo 100g to pół niewielkiego jabłka). Przy czteroosobowej rodzinie wydamy 270 zł miesięcznie, tylko na owoce. Sporo.

Dlatego uznałem, że znacznie lepiej mieć swoje. Wybieram przy tym gatunki droższe (maliny, truskawki, borówki, czereśnie, orzechy), dokupujemy jabłka (znacznie taniej niż w sklepie) i banany (tych, na razie, wyprodukować nie mogę). Od czerwca do września, czyli przez 1/3 roku nie widzę powodu, żeby robić owocowe zakupy. W pozostałych miesiącach, radzimy sobie częściowo właśnie jabłkami/bananami a częściowo przetworami (dżemy, konfitury).

Docelowo pragnę pokryć zapotrzebowanie owocowe na 80-90% roku (lub więcej, przy zmniejszonej konsumpcji). Służyć temu będzie dosadzenie nowych drzew/krzewów i lepsze wykorzystanie istniejących. Wzdłuż drogi pojawi się szpaler winogron deserowych, pod orzechami – czarne porzeczki (orzech wydziela substancje, których inne krzewy nie lubią), wykarczuję wszystkie żywotniki (popularne tuje- czyli chwasty), zastępując każdą z nich drzewkiem owocowym (plenne śliwki, grusze, wiśnie).

Jak przygotować się do emerytury? IKZE, IKE, PPK.

Jeden z wpisów „emerytalnych” zakończyłem mało optymistyczną konkluzją. 70% dzisiejszych trzydziestolatków i młodszych dostanie emeryturę netto w wysokości 1600 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza). Mówię przy tym o ludziach zarabiających przed odejściem z pracy ok. 6000 zł netto czyli do 120% średniej krajowej.

Dla większości, jedną opcją podniesienia sobie dochodów (już dziś robią to 60-latkowie), pozostaje dłuższa praca. Odradzam. Nikt nie jest wieczny, a zdrowie nie zawsze dopisuje. Lepiej podjąć inne kroki. Najprostszym i podstawowym pozostaje uzbieranie sobie dodatkowych, prywatnych pieniędzy. Służą temu programy emerytalne.

Pierwszy i zasadniczy – PPK. Reklamuję go na blogu, sam przystąpiłem. Dlaczego? Ponieważ nieodczuwalne potrącenie 2% miesięcznej pensji, może dać niezłe wyniki. Najpierw dlatego, że kolejne 1,5% naszych poborów dopłaca pracodawca, parę złotych dorzuca też państwo. Mamy do czynienia nie tylko z pracującymi oszczędnościami, ale i sporym bonusem. Efekt?

Dla kogoś, kto zarabia przeciętne wynagrodzenie i zbiera na PPK przez 35 lat, prognozowana wypłata wg cen obecnych wyniesie 1200 zł netto czyli 75% państwowej emerytury przez 20 lat. Pokazuję Wam w ten sposób, jak działa ZUS. Zabiera 20% wynagrodzenia przez 35-45 lat, żeby wypłacić 1600 zł dożywotnio (może rok, a może 35 lat), a na rynku (przy stopie zwrotu na poziomie 3,5% netto) dostaniemy 1200 zł za 3,5%, przez gwarantowane 20 lat. Dodając ZUS i PPK mamy już 2800 zł/osobę. Ten mechanizm działa tak korzystnie, gdy masz na oszczędzanie 45 lat. Przez 20 lat, dostaniesz wypłatę…. 500 zł netto.

Drugą możliwą opcję stanowi IKZE. Pozwala ona uzyskać ulgę podatkową od inwestowanych środków (w moim przypadku zwrot 32%), a potem płacimy podatek ryczałtowy 10%. Jak to wygląda? Załóżmy odkładanie 200 zł miesięcznie przez odpowiednio 40, 30, 20 lat, co odpowiada dzisiejszemu mężczyźnie w wieku: 25, 35, 45 lat i kobiecie o 5 lat starszej. Wypłacamy wszystko w 65. r. ż., a zysk 5,5% netto (odpowiada dzisiaj obligacjom skarbowym lub kontom oszczędnościowym).

Zbierzemy (w cenach dzisiejszych):

  • przez 40 lat – 300 tys. zł (wpłata 120 tys. zł),
  • przez 30 lat – 210 tys. zł (wpłata 90 tys. zł),
  • przez 20 lat – 100 tys. zł (wpłata 60 tys. zł).

Wypłacając sobie te oszczędności zgodnie z regułą 4% mamy miesięcznie:

  • po 40 latach – 1000 zł,
  • po 30 latach – 650 zł,
  • po 20 latach – 500 zł.

IKE. Działa trochę inaczej. Nie dostajemy ulgi podatkowej, ale za to wypłaty zwolnione są z podatku. Oznacza to, przy kolejnych 250 zł wpłaty, prywatną emeryturę (do śmierci):

  • po 40 latach oszczędzania – 1100 zł,
  • po 30 latach oszczędzania 700 zł,
  • po 20 latach oszczędzania 550 zł.

A zatem zarabiając przeciętnie (tj. 5000 zł netto miesięcznie), odkładając:

  • 150 zł na PPK,
  • 250 zł na IKZE,
  • 250 zł na IKE,

dostaniemy następującą prywatną emeryturę (PPK przez 20 lat od średniej pensji ):

  • po 40 latach oszczędzania – 3500 zł (1400+1000+1100),
  • po 30 latach oszczędzania – 2250 zł (900+700+650),
  • po 20 latach – 1650 zł (500+550+500).

Nawet w tej ostatniej wersji – kwota równa się państwowej emeryturze. Tylko składki wynoszą 650 zł/m-c, a nie (z kosztami pracodawcy) 20% wynagrodzenia brutto (czyli przy 8500 zł – 1700 zł).

Nieruchomości czy obligacje? Perspektywa na najbliższe 2-3 lata.

Stara mądrość mówi – na obligacjach nie da się dorobić. Czy aby na pewno? Co znaczy dla Ciebie „dorobienie się”.

Ekonomia ostatnich 30 lat pokazuje nam w Polsce dwa trendy – rosnące skokowo (chociaż nierównomiernie) ceny mieszkań oraz spadek opłacalności lokat czy obligacji, w związku ze obniżaniem inflacji. PiS swoją szaleńczą polityką rozdawnictwa namieszał i…. może stworzył szansę na inwestycję w obligacje. Przecież był taki czas, wcale niekrótki (lata 70-te i do połowy 80-tych w USA), gdy papiery dłużne były „hot”, a akcje przynosiły straty. Dzisiaj o akcjach pisać nie będę, ale porównam nieruchomości z obligacjami.

Wyobraźmy sobie, że dzisiaj kupujemy nieruchomość w nowym budynku w centrum dużego miasta. Trafiamy niezłą cenę – 18 tys. zł z wykończeniem za m2. Dwa pokoje (55 m2) kosztują 990.000 zł. Jeśli wynajmiemy, uzyskamy może 50 tys. zł brutto/rok. Odejmując niewysoki podatek (8,5% ), jakieś koszty (niech będzie 6000 zł/rok), odkładając na remont (za 100.000 zł co 15 lat – kolejne 6600 zł). Razem tych kosztów mamy 16.850 zł i to przy założeniu sensownego najemcy i braku opłat za obsługę najmu oraz, co ważne, 100% wynajęcia. Zysk netto: 33.150 zł czyli 3,3%/rok. Na jakie ryzyka napotykamy? Dewastacje, niepłacący lokator, pustostan (oczekiwanie na kolejnego najemcę), kryzys, który uniemożliwi osiąganie takich cen najmu. W efekcie nie zyskujemy ponad obecną inflację. To jest nasz rzeczywisty zysk. Możemy liczyć na wzrost wartości, ale któż to wie. Może przez kolejne 10 lat ceny staną, jak to już było pomiędzy 2008 i 2017 r.? Albo wzrost osiągnie te 10-20%, jak w latach 2018-2024 i wygramy?

Obligacje skarbowe dzisiaj dają prawie pewne 5,18%, no i ponad inflację. Ryzyka – niewielkie. Chodzenia koło tego – tyle co nic. A może spójrzmy w stronę papierów korporacyjnych? 8,39% netto. Praktycznie pewne (bardziej niż czynsz od konkretnego najemcy, a tym bardziej wzrost wartości). Może nie czeka nas 10 lat obligacyjnego eldorado, ale decyzję podejmujemy na 3-4 lata. Stąd moje rozkminy. Osobiście muszę dywersyfikować portfel, więc rozsądne będzie częściowe odejście od nieruchomości na rzecz obligacji. To już się dzieje.

Trzy samochody i koszty z ostatniego roku. Porównanie, z tym co było.

W 2021 r. przejechałem posiadanymi samochodami (Porsche, Fiat 500, Skoda Kamiq) 27.000 km. Kosztowało mnie to wszystko:

  • leasing – 9000 zł,
  • ubezpieczenia – 2900 zł,
  • naprawy i przeglądy – 3200 zł,
  • paliwo (wg obecnych cen) – 10.200 zł.

Razem: 25.300 zł tj. średnio 2100 zł miesięcznie.

W ostatnich 12 miesiącach wszystko wyglądało inaczej. Flota zmieniła się (Hilux, 500c, Kona, Giulietta pod koniec tylko te 3). Spadł przebieg do 21.000 km. Koszt okazał się sporo mniejszy:

  • ubezpieczenia – 1600 zł,
  • naprawy, opony i przeglądy – 3000 zł,
  • paliwo (wg obecnych cen) – 5200 zł.

Razem – 9800 zł tj. średnio 770 zł.

Na przestrzeni 3 lat zredukowałem koszty posiadanych samochodów o blisko 2/3. Całkiem nieźle.

Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

Indukcja, płyta gazowa czy może Lidlomix? Koszty gotowania.

W domowym zużyciu mediów ważną pozycję zajmuje gotowanie oraz pieczenie. Aby je zrealizować potrzebujemy: płyty grzewczej oraz piekarnika. Piekarnik to oddzielny temat, bo żadne z opisanych urządzeń (ani płyta, ani Lidlomix) nie realizuje tej funkcji, lecz popatrzmy na samo gotowanie.

Indukcja. Zużywa ok. 500-700 KWh prądu rocznie. Wg dzisiejszych cen 50-70 zł miesięcznie. Jeśli, co prawdopodobne, ceny pójdą dwukrotnie w górę – 100-140 zł miesięcznie.

Płyta gazowa. Ta z kolei pochłania 10 m3 gazu miesięcznie (130 KWh). Przy cenie obecnej (0,4 zł/KWh) oznacza to 50 zł miesięcznie. Jeśli gaz podrożej dwukrotnie 100 zł miesięcznie.

Lidlomix. Jedna z blogerek przetestowała go. Wyszło zużycie (przeliczone) ok. 500 KWh na rok. To 50 zł miesięcznie, jeżeli liczymy ceny teraźniejsze i 100 zł, gdy weźmiemy pod uwagę przyszłe i prawdopodobne.

Wnioski. Jak widać użytkowanie każdego z tych urządzeń kosztuje podobnie. Trochę droższa okazać się może indukcja, ale wtedy wybierzemy starszy model.

BONUS. Pieczenie. Tutaj nie mamy wielkiego wyboru. Żadna płyta ani Lidlomix nie pieką. Mamy zatem następujące opcje: zrezygnować z ciasta i pieczonego mięsa, kupić sobie piekarnik elektryczny, używać klasycznego prodiża lub kombiwara. Wygoda przemawia za piekarnikiem elektrycznym, którym znacznie lepiej sterować i nie nagrzewa tak całego pokoju. Najmniej miejsca zajmuje kombiwar, ale ograniczy nam rozmiar ciasta. Zużywa też najmniej prądu i jest najtańszy. Ja zamiast nich na wsi korzystam z multicookera. Daje radę (głównie potrawy jednogarnkowe i gotowanie na parze czy smażenie), ale ma też wady – ograniczoną wielkość misy (codzienne gotowanie, niewielkie ciasta – średnica 20 cm). Dla dwójki się sprawdzi, dla czteroosobowej rodziny, raczej nie. Podobnie maszyna do chleba – upiecze ciasto (ale już nie pizzę), ale pozostanie problem dziur w spodzie i nietypowego kształtu). Piekarnik elektryczny przekonuje uniwersalnością. Jest jednak najdroższy (1500 zł+) oraz ciągnie sporo prądu – 4,5-6 KWh na godzinny cykl (na razie 5-7 zł, a za chwilę może i 2 razy więcej). Kombiwar, multicooker, prodiż, maszyna do chleba – tylko 1,5 KWh.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment – plan.

Kilka lat temu, przed sporymi podwyżkami cen wszystkiego, zrealizowałem na blogu takie doświadczenie. Starałem się przeżyć, za jak najmniejszą stawkę. Projekt zakładał – mniej niż 300 zł. Wtedy udało się. Teraz plan wygląda inaczej.

Założenia. Miesiąc na wsi. 1 -2 dojazdy w tygodniu do pracy (urlop, zdalna). Nie liczę tu nagłych potrzeb firmowych, związanych z wyjazdami – na te mam osobny budżet (firmowy). Sporo własnego jedzenia. Wszystkie media opłacone. Reszta zakupów – sporadyczna. Wydatki jak zwykle dzielę na kategorie.

Dom czyli media. Ten punkt zmusza mnie do opłacenia – wody (10 zł, stawka symboliczna), komórki (30 zł), abonamentu prądowego (36 zł, )opłata śmieciowa (28 zł) Razem 104 zł. Gdybym mieszkał na stałe, musiałbym jeszcze dołożyć: wywóz szamba (25 zł), drewno (22 zł), ) podatek od nieruchomości (100 zł), internet (90 zł – spróbuję bez). Razem 341 zł. W ten sposób zniknęłoby albo 2/3 budżetu. Dlatego przyjmuję wersję za 104 zł.

Chemia, leki, kosmetyki. Ten punkt wydaje się prosty, zwłaszcza w przypadku faceta. Dezodorant, mydło, pasta i szczotka do zębów, proszek do prania, płyn do naczyń, jakieś środki czyszczące, papier toaletowy (nawet niekonieczny, gdyby mieć bidet) plus stałe leki. Pewnie w okolicach 60 zł dam radę się zmieścić.

Transport. Zero auta. Raz – dwa razy w tygodniu dojadę pociągiem, płacąc miesięcznie 45 zł. Może wybiorę rower.

Ubranie. Symboliczne 50 zł. Zakładam średnią. Nie planuję nic kupować.

Drobne wydatki własne. Kolejne 50 zł na gazetę, może książkę.

Jedzenie. Tu już co zostanie. Letnio – 191 zł. Całorocznie? Brakuje, bo już poświęciłem 546 zł. Co robić? Musiałbym jeszcze przyciąć powyższe. Jak? Rezygnując z internetu kablowego (-90 zł), zadowalając się komórkowym, obniżając podatek od nieruchomości np. przerabiając garaż na lokal mieszkalny -70 zł. Wtedy i w zimie zostałby mi 114 zł (wydatki pozajedzeniowe 376 zł).

Czy potrafię zmieścić się w takich kwotach? Zobaczymy. Z drugiej strony, jeśli dam radę, pokażę Wam coś ważnego – ile faktycznie trzeba, by biologicznie przeżyć. O jakimkolwiek komforcie za 500 zł/os. przecież nie mówię.

Ile można zaoszczędzić na wykonaniu naprawy samodzielnie.

Na blogu wielokrotnie pojawiał się temat „oszczędność poprzez samodzielne wykonywanie czynności”. Obecna sytuacja, podwyżka cen praktycznie wszystkich usług (łatwy do przewidzenia skutek pompowania pensji minimalnej), skłania do DIY. Zwłaszcza w przypadku prostych napraw.

Podam prosty przykład. Jeśli za sam odczyt błędów z komputera pokładowego auta i skasowanie ich płacimy 200 zł, a możemy to zrobić w ciągu 10 minut, sprzętem z internetu za 130 zł, a mamy w rodzinie 5 samochodów (jak ja), jaki sens ma jechanie z taką sprawą do mechanika? Kupiłem sobie urządzenie, ściągnąłem darmowy program na Androida i ustaliłem przyczynę zaświecenia się kontrolki w 3 samochodach, skasowałem błędy. Wydając 130 zł, poświęcając 2 godziny (na umawianie i same wizyty potrzebowałbym całego dnia, ponieważ specjalista od elektryka urzęduje w mieście 100 km oddalonym od mojego i musiałbym wracać pociągiem), zaoszczędziłem 900 zł. Nieźle. Natomiast wielu ludzi pojedzie, nawet i 5 razy, uznając swoje działanie za racjonalne. Jak się wytłumaczy?

  • boję się coś popsuć,
  • nie znam się,
  • to trudne,
  • nie lubię tego.

Każda z takich przyczyn, dla 70-80% dorosłych ludzi, oznacza wymówkę. W dobie instrukcji dla idiotów, filmików z netu, faktycznie wetknięcie urządzenia w gniazdo, połączenie go przez bluetooth czy wifi, użycie aplikacji, to taki problem? Uważam, że żaden. Samo pierwsze użycie (z konfiguracją i poznaniem aplikacji) zajęło mi pół godziny. Kolejne – po 10 minut. Wybór i zakup – godzinę. Takich czynności jest wiele – podłączenie pralki w miejsce zepsutej, podpięcie telewizora, wyrzucenie mebli i złożenie nowych, skucie i położenie płytek. Za każdą z nich ludzie gotowi są płacić wg stawki 100-500 zł za godzinę. Często zarabiając daleko mniej.

Chciwość.

Z jednej strony Gordon Gekko i jego „Chciwość jest dobra. Chciwość działa, chciwość jest w porządku. Chciwość oczyszcza, uszlachetnia i ucie­leś­nia ducha ewolucji. Chciwość w każdej formie: chciwość życia, pieniędzy, miłości, wiedzy doprowadziła do rozwoju ludzkości.” Z drugiej nauki różnych filozofów i kościołów. Co moim zdaniem jest prawdą?

Gordon Gekko się mylił. A konkretnie pomylił chciwość (chorobliwą żądzę pieniądza, za każdą cenę) z ambicją, miłością, pasją. Chciwość niszczy relacje międzyludzkie, międzynarodowe i absolutnie nie doprowadza do rozwoju. Chciwość życia prowadzi do nadmiernego ryzyka, a nawet śmierci (himalaiści, Balzak). Chciwość pieniędzy do samotności i nieszczęścia (słynny przykład Cecila Rhodesa). Chciwość miłości doprowadziła Freddiego M. do przedwczesnej śmierci, a Piotra Abelarda do kalectwa. Ofiar chciwości wiedzy znamy stosunkowo najmniej, ale taki dr Mengele, proszę bardzo.

Chciwym przedsiębiorcą był Jan Kulczyk. Czy „żył długo i szczęśliwie”? Oj, chyba nie. Chciwym władcą pozostał Jerzy III. Jego chciwość doprowadziła kraj do utraty kolonii północnoamerykańskich. Wreszcie, chciwymi pozostają Soros i Trump. Czy stworzyli coś wielkiego, czy tylko pasożytują na społeczeństwie? Czy są szczęśliwsi niż Buffet, Branson czy Ferriss? Czyje idee przetrwają dłużej i będą inspirować? Czy ta druga grupa nie ma „wystarczająco” pieniędzy, szacunku, pasji? Czy nic nie stworzyli?

Dlatego nikomu nie polecam chciwości. Ona karze pracować ponad siły i skraca życie, w efekcie – unieszczęśliwia, nie pozwala w pełni smakować życia. Konieczny jest umiar. Ot taki Colas Breugnon, ideał praktycznego rzemieślnika, miłośnik śpiewu, jadła i napoju. Ani ktoś miotający się od jednej skrajności do drugiej (Ignacy Loyola, Karol V, Henryk VIII). Ni typowy asceta, ni hulaka.

Pieniądze często uzależniają. Chciwcowi trudno się z nimi rozstać. Niektórzy (tytułowy Skąpiec), żałują ich własnym dzieciom, nie są w stanie przestać zarabiać. Jednocześnie, przecież potrzebujemy ich do życia, dobrze jest spełniać marzenia.

Jeszcze raz o całkiem innym modelu życia.

Ostatnio trafiam na coraz więcej artykułów atakujących korpożycie, nawet w głównym nurcie. Chyba dotarło i do mainstreamu, że model – 8-10h + 2 dojazdu, rata 5k za mieszkanie, 2k samochody, nawet za pensję dwóch osób ok. 15k netto, powoli się wyczerpuje. No cóż, najpierw zaczęła rozumieć ten fakt nasza starsza młodzież.

Wielu z dwudziesto-, trzydziestolatków patrzy na starszych kolegów, własne możliwości i dostrzega rzeczywisty stan rzeczy. Korporacja wysysa siły. Zabiera czas (z dojazdem, bez nadgodzin) nawet nie 9-17, ale 8-18, przez 5 dni w tygodniu, od skończenia studiów do emerytury (lekko licząc – przeciętnie 40 lat). Dodatkowo może nas w każdej chwili zwolnić, nawet jeśli niedawno zatrudniała (przykład z Krakowa). Zostaniemy z ręką w nocniku, kompletnie nieprzygotowani z trzymiesięczną pensją albo i dwutygodniową, jeśli pracowaliśmy krócej. Trudno jest zaczynać od zera po 50-tce, a może tak się trafi. Owocowe czwartki, benefity, podróże służbowe, tęczowe piątki, a nawet elastyczny czas pracy, guzik nam dają, bo zawsze zostaje 10h poza domem plus czasami niepłatna przerwa lunchowa w środku, co oznacza już 11 h. Generalnie brak życia poza weekendem i 26. dniami urlopu, nawet jeśli nie ma nadgodzin i zawracania głowy poza czasem pracy. Do tego dochodzą kwestie finansowe. Niby fajnie, pensje dobre, dla seniora znacznie powyżej średniej krajowej, ale młody przecież zaczyna od juniora. Przyjąłem ok. 7,5k na rękę (ok. 11k brutto) na osobę czyli 15k na parę, co uważam za wizję optymistyczną. I teraz popatrzmy na wydatki:

  • kredyt hipoteczny 5k,
  • 2 auta – 2k (optymistycznie),
  • jedzenie – 2 k (z Panem kanapką),
  • opłaty domowe – 1 k,
  • styl życia (ubrania, prezenty, wakacje, konsumpcja na poprawę humoru) – 4k.

Zostaje „na luz” 1000 PLN. Da się oczywiście ściąć, zwłaszcza jedzenie, styl życia, ale jak powiedziałem – zarobki planowałem optymistycznie.

Alternatywy w postaci „Janusza” w ogóle nie rozważam, bo to w średnim mieście 4k na rękę i gigantycznych wymaganiach (brak urlopu, bezpłatne nadgodziny), co przy racie 3k prowadzi do szybkiego wypalenia w zawodach umysłowych.

Pozostaje jeszcze budżetówka, gdzie płacą „minimalna na początek”, a 4-5 k na rękę po 20 latach, ale jeśli mamy szczęście, pół dnia przesiedzimy albo będzie jak w korpo, a z mniejszą pensją. Zyskamy też prawo do L4 (średnio – 3 tygodnie w roku), może roczną nagrodę, jakąś kasę na święta. Wbrew pozorom dla kogoś, kto chce dorabiać lub ma własne mieszkanie bez kredytu (ew. akceptuję wynajem pokoju), to nie jest głupia opcja. Dodatkowy bonus średniego miasta – krótki czas dojazdu i robi się niecałe 9h zamiast 11 (z bezpłatną przerwą). Praca zaczyna się wcześniej i o 16 możemy już być w domu (korpo 18-19).

Własna firma w większym rozmiarze, dla większości oznacza podobny zapieprz jak w korpo, chyba że wyznaczamy wysokie marże lub akceptujemy 5k na rękę. Wiem, bo prowadzę dg na pół gwizdka, a i tak poświęcam sporo czasu. Obecnie, żeby włożyć do kieszeni 7,5k potrzebujemy zarobić minimum 17k. ( 1,5 k na ZUS, plus VAT, plus PIT, plus zdrowotna, jakiś lokal, inne koszty). Czyli przepracować faktycznie 170 godzin miesięcznie za 100 zł/h (równowartość etatu). Gdy dodamy czynności administracyjne (faktury, ofertowanie), dojazdy na spotkania, rozmowy z klientami, zrobi nam się 200 godzin miesięcznie minimum. Nikt nam nie da urlopu, musimy go sobie wywalczyć, pracując np. w weekend. Wiadomo, są mikrofirmy wysokomarżowe, które zapewniają właścicielowi stawkę i 500 zł/h. Można zatrudnić pracowników i na każdym zarabiać 50 zł/h, ale doświadczamy wtedy zupełnie innego ryzyka (np. ciąża, płatne urlopy, L4, czas na nadzór, błędy i nauka na nasze konto). Czy faktycznie nie da się inaczej?

Pewnie, że się da. Uświadomić trzeba jednak sobie, że oznacza to porzucenie „marzeń korposzczura” czyli wakacji w tropikach, citybreaków, apartamentów, aut za 200k. W bonusie odzyskamy czas, który trzeba umieć wykorzystać. Mrzonki? Aby jeszcze raz zobrazować różnicę, posłużę się prawdziwym przykładem. Tak prawdziwym, że aż szokującym, obalającym jednocześnie tezy lewicy i PiS „kto ma, ten dostał od rodziców/dziadków” i liberalnej prawicy „tylko wielkie miasta, tylko korpo albo własna firma”. Trójgłos zandbergowsko-kaczyńsko-mentzentowski można schować do kieszeni, i żyć całkiem inaczej.

Wyobraźcie sobie chłopaka (nie trzeba wielkiej wyobraźni – on istnieje), rodzice nic mu nie dali, zostawili rozwalający się przedwojenny dom z małą obórką, na spłachetku ziemi, która zresztą należała do nich pozornie (niezałatwiona od lat 80-tych sprawa spadkowa z rodzeństwem). Zostawili, za opiekę na starość. Wyjechał na saksy, zarobił, nauczył się roboty w budowlance, przebudował obórkę na swój dom, wziął rodziców pod własny dach, ożenił się.

I w takim momencie zadajmy sobie ważne pytanie. Czy dzisiaj taki sposób działania da się powtórzyć? Moim zdaniem – tak. Dom na wsi, ok. 50 km od dużego miasta, 10 km od powiatowego, wiadomo – do remontu, kosztuje 130 tys. zł. Trzeba zebrać 26 tys. wkładu własnego (max. pół roku roboty na saksach), resztę da się pożyczyć na ratę 800 zł. Albo posiedzieć na zachodzie 2 lata, wrócić i kupić. Inaczej, kupić na raty prywatne za dzisiejszą cenę i wyjechać zarobić. Wreszcie, kupić na kredyt, wyjechać na 1,5 roku i spłacić.

Następnym krokiem będzie remont. Potrzeba sporo pracy własnej i kasę na materiał: okna, ocieplenie, podłogi, drzwi, instalacje itp. Niech będzie 100 tys. zł. Kolejne 2 lata roboty. I w 4 lata dochodzimy do punktu, do którego korporacyjny wyrobnik dociera ok. 55 r.ż. A my mamy ich 25. Zero kredytu, własny dach nad głową. Przypominam – zaczynaliśmy od zera. Dla kogoś, czyj punkt początkowy wygląda inaczej mamy lepszą opcję – zyska czas. Sprzedaż mieszkania w mieście, kasa od rodziców na start, pieniądze z wesela, tego wszystkiego nie brałem pod uwagę.

No i w 25 r.ż zaczynamy. Skromnie da się żyć za 1200 zł//miesiąc/ na osobę, 2500 zł/miesiąc/ na parę. To 15-30 tys. rocznie.

Opcja nr 1. Praca 3m za granicą i 9m luzu.

Opcja nr 2. Jakaś niewielka własna dg, żeby tyle zarobić. Na KRUS-ie.

Opcja nr 3. Lokalne pół etatu dla 2 osób lub tylko jedna pracuje na cały.

Opcja nr 4. Praca dorywcza na miejscu (200 zł dniówką, oznacza tydzień roboty miesięcznie).

Opcja nr 5. Kombinowanie. 900 zł/os. na bankobraniu, drobny handel, naprawa.

Opcja 6. Świadczenia. Zasiłek dla bezrobotnych, zasiłki szkoleniowe, pomoc socjalna.

Para dorosłych ludzi poradzi sobie łatwiej. Jeśli pojawi się dziecko, możliwości ulegają ograniczeniu. Zasadniczo nie zostawimy go przecież na kwartał samego i odpada opcja nr 1. Wydatki idą w górę (nauka, częste zakupy ubrań).
Z drugiej strony, wzrasta strumień pomocy państwa. Nadal jednak dajemy radę, z niewielkim udziałem własnego czasu – nieproporcjonalnego do etatu w korpo. Musimy jednak żyć skromnie.