Radykalne ucieczki od oczywistości.

Dzisiaj zaczynamy rozważania pod takim, nieco prowokacyjnym, tytułem. Czym jest ta „oczywistość”. Wyborem drogi prostej, powszechnie uczęszczanej czyli ścieżki: skończ szkołę (studia), idź do pracy (januszex, własna firma, korpo, budżetówka – bez znaczenia), ciężko haruj od pn do pt, w weekend zaszalej, miej dzieci, wakacje raz, 2 razy w roku, dotrwaj do emerytury w wieku 60-65 lat. Czy takie życie ma sens? Dla wielu – tak. Utwierdza ich w wyborze rodzina, znajomi, kapłani, media. Całkiem spora i wpływowa grupa.

Zawsze jednak istniały jednostki odrzucające system, żyjące na jego obrzeżach. Miały inne pomysły na funkcjonowanie. I o tym właśnie dzisiaj chciałbym napisać.

Legendarny Thoreau i jego „Walden” – biblia dla współczesnych anty- spod każdego znaku. Od radykalnej lewicy do radykalnej prawicy. Pomysł – wyprowadzić się do lasu, na kawałek własnej ziemi, samodzielnie zbudować dom. Brzmi nieźle, i co tu dużo gadać, realne może być i dziś. Przynajmniej częściowo. Nie musimy odrzucać wszystkiego. Da się radę samemu i z rodziną. Najwyżej skrajny program „zero pracy” zamienimy na zajęcia dorywcze, rękodzieło itp. 10-16 godzin tygodniowo zamiast 40-50 to już istotny postęp.

Kto jeszcze? Wszelacy ideolodzy spod znaku komun (nie mylić z komunistami). Motywowani religijnie lub wręcz przeciwnie. Zbieramy grupkę ludzi podobnie myślących, kupujemy razem dom, kawał pola i staramy się coś stworzyć. Zagrożenia? No niestety ludzki charakter i upływ czasu. Jak pisał Jonasz Kofta z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni. I to wkurwienie uniemożliwi im wspólne życie. Droga wielokrotnie przemierzana. Nie znam komuny 60-letnich hipisów. Dzisiejsi samotni czterdziestolatkowie mogą fantazjować o wspólnym mieszkaniu na starość, ale rzeczywistość skrzeczy. Singielkom przeszkadza „zbyt głośny stukot klawiatury” (autentyczne – jedna z dziewczyn mojego brata), zbyt głośno chrapiący facet, a co dopiero wspólna kuchnia z dziesiątką wyluzowanych bałaganiarzy. To się raczej nie uda.

Może zatem coś pośredniego? Własna ziemia, na niej dom. Nie na kompletnym odludziu, ale też i nie w mieście czy centrum dużej wsi. Ot, takie Podlasie, Bieszczady? Dzieci w edukacji domowej, albo lokalnej szkole. Co im zabieramy? Szansę na karierę naukową albo w korpo na tzw. szanowany zawód. Ale przecież żeby zostać dobrze prosperującym szambiarzem, nie potrzebuję sieci znajomości, prawda? Płytka ceramiczna, którą kładę, nie pyta mnie o wyniki matury sprzed 30 lat. Ścinane drzewo, koparka, także. Więc, czy żyjąc po swojemu, tak wiele tracimy? Coś na pewno, ale i zyski trzeba umieć ocenić należycie. Ostatnio, w mojej pracy wzmożenie. Może zlikwidują cały dział, w którym pracuje, a może jednak nie. Może pogorszą nam warunki pracy, będzie więcej dupogodzin do odsiedzenia albo… skończy się na strachu. Wprowadzili ostry dres code – „żadnych swetrów, panowie”. Prawie wszyscy przerażeni. Jak sobie poradzimy, bo jednak warunki względnie cieplarniane? A ja, z moimi zredukowanymi wydatkami (na dwa auta z ubezpieczeniem jednego, w styczniu wydałem 462 zł, w lutym – ani złotówki, a jeszcze półtora roku temu płaciłem po 2000 zł miesięcznie), śpię spokojnie. Zwolnią mnie – wypłacą ekwiwalent za urlop, odprawę 3 miesiące, okres wypowiedzenia kolejne 3, czyli razem – jakieś 8 pensji, będę miał na 2 lata życia. Nawet, gdy i druga praca wyparuje, na podobnych zasadach, przeżyję 4 lata z samych odpraw itp. Słowo-klucz? Niskie koszty. W obecnych warunkach, gdy na jesieni zamontujemy piec na drewno, w mieście przeżyjemy za 3500 zł + koszty jedzenia. Co jasne, skończą się wakacje, inne niż na własnej działce, comiesięczne wyjazdy w góry itp., ale głodu nie będzie, auto pod domem, ciepło i coś na grzbiet też się kupi. Te 4500 zł, zarobię z kapitału i ew. wykonując zlecenia klientów 3-4 godziny tygodniowo, albo i bez zleceń, o ile pomieszkując w przyczepie, wybuduję i zacznę wynajmować domek na działce w górach.

Ktoś mi powie – jesteś mądry, bo masz 50 lat, kapitał, nieruchomości. Prawda, lecz czy nie da się inaczej tzn. bez nieruchomości, oszczędności, zawodu i wieku. Jak mówi francuskie przysłowie „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Da się za niewielkie pieniądze (teraz relatywnie niewielkie, w porównaniu z cenami mieszkań) kupić kawałek ziemi z domem do remontu (widziałem oferty pomiędzy Warszawą a Lublinem za 90 tys. zł – domek na małej 600m2 działce). A jeśli nie kupić, to wynająć za grosze. A jeśli nie wynająć, to mieszkać za remont przez pewien czas. Mała firma z robotą fizyczną, gdy ktoś nie boi się brudu, smrodu, kurzu, przyniesie 10 tys. zł miesięcznie bez ogromnego wysiłku (praca fizyczna jest teraz w cenie).

Fastlane milionera. Czy warto przeczytać tę książkę?

Tytułową pozycję sygnowaną przez MJ DeMarco przeczytałem kilkanaście lat temu, gdy tylko ukazała się na rynku (2012). Zachowałem z niej mgliste poczucie (mam słabą pamięć długotrwałą, zostają mi w głowie głównie wrażenia), że nie była to jedna z książek, które zmieniły moje życie. Niedawno, na życzenie kumpla i czytelnika bloga, odnalazłem ją na dysku (wtedy kupiłem w księgarni internetowej „Złote myśli”) i ponownie przeczytałem. I wiem dlaczego nie zrobiła na mnie wrażenia. Oto powody.

Praktycznie nie zawiera konkretów. Gruby na 528 stron tom, o podtytule „Złam kod bogactwa” obiecuje całkiem sporo. W rzeczywistości jest czymś pomiędzy „Bogatym ojcem, biednym ojcem”, a pozycjami z kręgu „energii pieniądza”. Jeśli oczekujesz ścisłych rad, jak w „Czterogodzinnym tygodniu pracy”, albo „Bezpiecznych strategii inwestycyjnych” (a ja właśnie tego szukam), zawiedziesz się.

Oparta została na kompilacji. Nie ukrywam, czytam całkiem sporo. Od pozycji pisanych przez księgowych „Jak kontrolować swoje finanse”, przez doradców inwestycyjnych „Wealthy barber”, praktyków ruchu FIRE „Your money or your life”, aż do głośnych pozycji z gatunku „pomyśl a osiągniesz” – „Jednominutowy milioner” czy „naśladuj milionerów” dra Stanleya, Tima Ferrissa, czy Briana Tracy. Widziałem pozycje cieniutkie „Najbogatszy człowiek w Babilonie” i ekstremalnie grube „Nawyki tytanów”. Znam większość idei dotyczących bogacenia się. W „Fastlane milionera” nie znajdziesz nowego pomysłu. Nawet naczelna idea – istnieje sidewalk (chodnik) dla ludzi biednych, slowlane (wolny pas) dla pracującej klasy średniej i fastlane (szybki pas do bogactwa) dla właścicieli firm stanowi, w mojej ocenie, kompilację myśli Roberta Kiyosakiego („biedni, klasa średnia, bogaci”) oraz Tima Ferrissa („stwórz biznes niewymagający poświęcania uwagi”).

180 stron, czyli 1/3 treści, zajmuje krytykowanie 99% społeczeństwa w tym pracującej klasy średniej. Jak napisałem, idea że nie można się wzbogacić wydając wszystko, co się zarabia (tzw. sidewalk), nie ma w sobie nic odkrywczego. Pisał o tym już Benjamin Franklin, a i wspominają o tym święte księgi wielu religii (w tym Stary Testament). Codziennie przypomina się o tym protestantom. Nie ma więc głębszego sensu, rozwlekanie tej myśli na 100 stron. MJ DeMarco idzie jednak dalej. Krytykuje ideę klasy średniej: ciężko pracuj, oszczędzaj, inwestuj w akcje, nieruchomości itp. (kolejne 80 stron). I o tym chcę napisać szerzej.

Książka zawiera bałamutne argumenty dotyczące niemożliwości wzbogacenia się pracą, oszczędnością i inwestowaniem. Jak wiecie, mój pomysł na zamożność opiera się na zasadach:

  1. pracuj o 20% więcej niż inni,
  2. oszczędzaj 10-50% dochodu,
  3. inwestuj i maksymalizuj zyski.

Bliskie są mi także idee, propagowane przez ruch FIRE (nie kłócące się z pozostałymi, ale wymagające oszczędzania nawet 2/3 dochodu) i skromnego życia, a nawet Tima Ferrissa „pracuj mądrze, nie ciężko”, „optymalizuj pracę”, „deleguj, eliminuj” itp. Nie zawsze zgadzam się ze wszystkimi jego pomysłami, bo „żyj jak milioner już dziś, wynajmij apartament, zamiast go kupić”, budzą mój sprzeciw. Ale ten sam człowiek kupił mnie swoimi dążeniami do znalezienia sposobów „optymalizacji życia”.

Natomiast MJ DeMarco krytykuje i ośmiesza wszelką ideę oszczędności, ciężkiej pracy i inwestowania w akcje czy nieruchomości. Ponieważ zawodowo żyję z liczb i udowadniania swoich racji pozwolę sobie na chwilę refleksji. Autor „Fastlane milionera” na jednej ze stron pokazuje rzekome prawdopodobieństwo wzbogacenia się za pomocą własnej, bezobsługowej firmy, sprzedanej na giełdzie lub większym inwestorom, prezentując ten sposób jako jedyną drogę do bogactwa. Wskazuje nawet prawdopodobieństwo – 1:14. To więcej niż praca, oszczędzanie, inwestowanie – 1:16, no i oczywiście lepiej niż wygrana na loterii (1: milionów). Nie wiem skąd DeMarco wziął te dane, bo książka nie zawiera przypisów ani odnośników (co już budzi wątpliwości). Są to jednak dane zupełnie sprzeczne, nie tylko z moim doświadczeniem, ale i badaniami ilościowymi dra Stanleya. Ba, nawet rozmówcy Tima Ferrissa, okazują się w większości pracownikami, wolnymi strzelcami, małymi przedsiębiorcami, a tylko pewna grupa (w tym sam Tim) – startupowi milionerzy, odpowiada ideom „Fastlane milionera”.

Większość milionerów zalicza się do grupy 1-5 mln (w USA, w dolarach) i wzbogaciło się oszczędnością, pracą, inwestowaniem (we własną firmę, akcje, nieruchomości) ok. 40 r. ż. I tu dochodzimy do drugiej części „bałamuctwa”. Wymieniając z imienia i idei (stąd nie ma potrzeby podawania nazwisk) „guru slowlane”: Davida Bacha, Suze Orman, George’a Clasona i jeszcze paru innych, zarzuca im propagowanie nieprawdziwej myśli – „wolnego bogacenia się”, dającej „bogactwo na starość” przedstawianej jako pieluchy, wózek inwalidzki i dom opieki. Przytacza tabele z książek Bacha (bez źródła), pokazujące, że niewiele, osiągniemy zamożność w wieku 65-75 lat, przy średniej długości życia 74 lata. Nie trzeba Wam chyba mówić, że mamy do czynienia z manipulacją liczbami. Po pierwsze – żeby cieszyć się wolnością finansową i zamożnością (nawet rozumianą jako posiadanie Lamborghini), wcale nie potrzebujemy 3-5 mln dolarów. David Bach, i wszyscy zwolennicy ruchu FIRE na czele z The Frugalwoods, udowadniają nam to codziennie. Wystarczy (w polskich warunkach) ok. 2 mln zł (poza wartością „miejsca do mieszkania”). Już milion złotych w inwestycjach znacząco zwiększy nasz komfort życia, a za 300 tys. Euro możemy kupić kilkunastohektarowe gospodarstwo: gaj oliwny, winnica, sad orzechowy, dwa domy (spokojnie agroturystka) w centralnych Włoszech i prowadzić tam życie pełne słońca, slow foodu i radości, zamiast użerać się w korpo. Po drugie – jestem żywym przykładem, że ten pierwszy milion (poza mieszkaniem), da się zarobić do 35 r.ż., za przeciętną pensję. Po trzecie – ocena 15% stopy zwrotu jako „nierealnej”, także kłóci się z doświadczeniem. Wie o tym 50% ludzi, którzy zainwestował w swoje kwalifikacje (dobrze je wybierając), nieruchomości czy starannie dobrane akcje. Po czwarte – kto mówi o 10.000 dolarach (złotych) jednorazowo? Przy średniej pensji+20% 90 tys. USD (USA) 10% oszczędności to 750 USD miesięcznie. Do tego, da się spokojnie zaoszczędzić w takich warunkach 30% średniej pensji czyli 22.5 tys. USD (blisko 2000 USD/miesięcznie). Patrząc w tabele oszczędzania, mamy pierwszy milion USD (a w Polsce – złotych), po 13 latach (stopa zwrotu 15%). Czyli nie na emeryturze, nie przed śmiercią, ale po 30-tce (jeżeli zaczynamy pracę po maturze), albo przed 40-tką (gdy pracujemy dopiero po studiach). Znowu MJ DeMarco trochę podkolorował swoje obrazy.

Niskie prawdopodobieństwo scenariusza proponowanego przez autora. Życzę Wam (i sobie) dobrze, ale szansa na stworzenie i sprzedaż bloga, bezobsługowej firmy, za minimum 5 milionów dolarów (taki jest próg bogactwa), z pewnością nie wynosi 1:14. Gdyby tak było, mielibyśmy ulice pełne multimilionerów. W rzeczywistości, co MJ DeMarco zbywa, aż 99,9% firm nigdy nie osiąga rozmiarów pozwalających właścicielowi na sprzedanie swojego dziecka za takie kwoty. Stosując agresywną wycenę finansową, oznacza to roczny zysk ok. 1.7 mln zł (c/z = 12, czyli cena sprzedaży = 12-letni zysk). Przy ostrożnych rachunkach (c/z =8), firma musiałaby przynosić 2.5 mln zł zysku rocznie i jeszcze spełniać wymóg bezobsługowości. Znam kilka przedsięwzięć o takich wynikach finansowych, właściciel każdego z nich ma 45 lat i nadal zapieprza codziennie po 10-12 godzin. Natomiast, z drugiej strony, obserwuję całkiem sporą grupę ludzi z wartością netto (bez mieszkania/domu) pow. 1 mln zł w wieku 40+, zarządzających niewielką firmą z zyskami kilkaset tysięcy rocznie, lub pracujących na etacie.

Czy widzę w „Fastlane milionera” jakiś jasny punkt? Nawet dwa. Pierwszym jest nowatorska „matryca podejmowania decyzji” (przełożenie argumentów „za i przeciw” na liczby), drugim wskazanie, że na etacie trudniej się wzbogacić. Pisałem o tym wielokrotnie – przeciętny przedsiębiorca ma lepsze możliwości optymalizacji podatkowej, oraz w konsekwencji dochody, niż przeciętny pracownik. Dodatkowo, co podkreślał już Robert Kiyosaki, pracownik żyje ze sprzedaży swojego czasu, a na właściciela firmy pracują inni.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Dzieci – część IV.

Posiadanie dzieci z pewnej oczywistej (w ramach możliwości) drogi stało się w ciągu ostatnich dwóch dekad zagadnieniem politycznym i filozoficznym. Wcześniej wszystko było proste – mogłeś mieć dzieci (byłeś fizycznie zdolny), to się rodziły, nie, to nie. Teraz poza epidemią bezpłodności (podobno 20-25% populacji dzieci mieć nie może), coraz częściej mamy do czynienia z decyzją, a nawet deklaracją. Z jednej strony grupa antynatalistów, twierdzących że światu nie potrzeba więcej ludzi, którzy w końcu zniszczą planetę, feministek – traktujących dzieci jako symbol patriarchatu, oraz ludzi wygodnych. Z drugiej koalicję duchową od mułłów przez rabinów i księży do Władimira Putina. Pierwsi mówią o „odwiecznym porządku świata”, Putin o patriotyzmie. Co mniej mnie dziwi, każdy z nich nazywa nieposiadanie dzieci „dekadentyzmem”, „zepsuciem”, które zgodnie płynie ze „zgniłego zachodu”. A potem przedstawiciele tego rosyjskiego, muzułmańskiego, katolickiego, raju ponieważ u nich zbyt biednie jadą do ateistycznej bądź protestanckiej Europy Zachodniej i tam rodzą lub … nie rodzą. Zostawmy jednak ideologię na boku. Kto z młodych może, chce mieć dzieci i wie z kim, będzie je miał. Moją rolą opowiedzieć jak sobie radzić z kosztami.

Grupa naukowców podaje co roku, ile kosztuje wychowanie dziecka w Polsce. Padają robiące wrażenie sumy, o równowartości mieszkania. Dodatkowo, co roku idą w górę. Media wywierają presję, że już dla bąbelka, to wszystko kupujemy nowe i prima sort. Stąd koszty rosną. Ja, jako ojciec trzech chłopaków, powinienem już dawno zbankrutować, a co powiedzieć o kierowcy z mojego miejsca pracy, z którym dobrnęliśmy do podobnego etapu. Ponieważ mam pewne doświadczenia pozwolę sobie dać Wam kilka rad.

Sprawdza się stara prawda – posiadanie dziecka w jednych warunkach jest drogie, w innych – tanie. Wszystko zależy od miejsca, otoczenia, stylu życia oraz stanu zdrowia dziecka. Jak to wygląda?

Przykład 1. Warszawa i inne wielkie miasta na bogato. Większość mieszkańców Warszawy to przyjezdni. Nie mogą liczyć na wsparcie rodziców, więc ponoszą koszty opieki nad maluchem od końca macierzyńskiego do czasu przedszkolnego. Koszt – równowartość pensji minimalnej (4000 x 24 miesiące czyli 96.000 zł). Jeśli mamy trójkę robi się prawie 300 tys. zł. Potem idzie prywatne przedszkole, szkoła i spokojnie dojdziemy do kilku milionów (3000 zł/miesięcznie x 192 miesiące x 3). W tym czasie mamy jeszcze zajęcia dodatkowe (60 zł/godzina to minimum), dowożenie, no i przecież – jedzenie, ubranie, rozrywki, Iphony. I faktycznie jak to wszystko policzymy – strach mieć dzieci, bo trzeba zarabiać (dochodzi jeszcze kredyt na większe mieszkanie) 2 x 20 tys. zł netto. Nic dziwnego, że dzietność niższa niż na wsi.

Przykład drugi – spore miasto i okolice. Tu widzę dwa zwalczające się trendy. Pierwszy – równanie do warszawskich standardów, drugi – zwyczajne życie bez ciśnienia. Kto chce (albo musi) pójść schematem: opiekunka/prywatny żłobek, potem szkoła, wypas w trakcie, albo sporo zarabia i stać go na to, albo kończy na maksymalnie jednym dziecku. Kto – chce mieć dużą rodzinę, kombinuje.

Pierwszy sposób „warszawski” już omówiłem, tu faktycznie 1 mln/dziecko może okazać się mało, bo co oznacza 60-80 tys. rocznie, czyli 1,5-2 mln przez 25 lat do uzyskania dorosłości, a potem jeszcze 0,5 mln na początek – razem 2-2,5 mln na nowego obywatela. Ile znacie osób, które tak żyją?

Można też całkiem inaczej. Z małym dzieckiem do wieku przedszkolnego zostaje babcia, ciocia itp. lub matka żyjąca z własnej mini-firmy, albo pracy zdalnej. Wprawdzie wiek emerytalny efektywny ciągle się podnosi, ale z drugiej strony, teraz ludzie później mają potomstwo. Potem państwowe przedszkole/szkoła (im mniejsze miasto, tym o miejsce łatwiej). Na koniec nie całe mieszkanie, ale wkład własny/kawałek ziemi po dziadkach itp. A jeśli dziadków nie ma lub pracują? No cóż, wtedy musimy sobie radzić przez dwa lata – od 1 r.ż. (koniec urlopów) do 3 r. ż. I tylko na ten czas potrzebujemy rezerwy, bo (zazwyczaj) kobieta nie pracuje. Czy to prawda?

No cóż. Dwóch moich starszych pomagali wychować dziadkowie i od tego czasu minęły wieki . Z najmłodszym żona siedziała w domu. I co? Jej pensja wynosiła blisko kosztu opiekunki (nigdy nie zarabiała dużo), więc płacenie i wychodzenie do pracy nie miało sensu. Z drugiej strony, dawała radę sprzedawać szkolenia, które prowadziłem, zarabiając w 16 godzin miesięcznie połowę swojej ówczesnej pensji (za 170 godzin), czyli pracują 1/10 oficjalnego czasu (plus nie marnując go na dojście do pracy, malowanie itp.) wychodziła na plus (przecież jeszcze opiekunka kosztuje). W sumie same zalety – matka w domu z dzieckiem, zdobyła nowe umiejętności, a i finansowo lepiej wszystko wyglądało.

Na co starcza 800+. Kiedy wchodził program 500+ (wiosna 2015) miałem na stanie dwóch nastolatków i jednego malucha. Dostałem 1000 zł (wtedy wypłata zależała od dochodu). Taka kwota starczała na:

  • angielski dla obu i zajęcia sportowe dla jednego (350 zł) plus jedzenie dla trójki, albo
  • ratę kredytu na 90% wartości dwupokojowego mieszkania w górach (porównywalne z dużym miastem).

Dzisiaj warunki uległy diametralnej zmianie. Zlikwidowano kryterium dochodowe i za chwilę zamiast 500+ wypłacą 800+. Jednocześnie zaatakowała inflacja. Dzisiejsze 2400 zł (trójka dzieci) nie starczyłoby na ratę za takie samo mieszkanie (wzrosły stopy i cena z ok. 4 tys./m2 zł do 10 tys. zł/m2), ani na ich jedzenie i zajęcia dodatkowe, ponieważ:

  1. godzina korepetycji językowych kosztuje nie 40 zł ale ok. 80- 100 zł,
  2. zajęcia sportowe podrożały z 30 zł/miesiąc na 150 zł/miesiąc (w tym samym klubie) a obóz (tzw. camp) z 600 zł do 2500 zł.
  3. chleb, który kosztował 1.8 zł dzisiaj sprzedają za 4 zł i generalnie mnóstwo podstawowych rzeczy (owoce, warzywa, wędlina, masło, olej, jajka) kupujemy 2 razy drożej.
  4. Znacznie więcej płacimy za opłaty (ogrzewanie, czynsze, śmieci, prąd, gaz +60-120%).
  5. Podrożały (+80-100%) samochody nowe i używane (najtańsza Dacia Duster nie 40 a 80 tys. zł). Nawet małego Volkswagena Polo z silnikiem 95 KM wyceniają na ….120 tys.zł.
  6. O mieszkaniach już wspominałem (+120% w 7 lat).
  7. Opiekunka, kosztuje nie 1800 zł a właśnie w okolicach 3500-4000 zł.

Jak zatem żyć?

Zasada 1. Wybieraj możliwie niekosztochłonne otoczenie. Nie ma opcji – korpo i praca 9-17 utrudnia życie i podnosi wydatki. Dodatkowo wielkie miasto = długie dojazdy, a za ten czas też płacisz opiekunce. Na wszystko nakłada się presja społeczna. Mam przyjaciół, którzy uciekli z Warszawy do małego miasta. Żyją taniej i spokojniej.

Zasada 2. Organizuj opiekę nad dziećmi i naukę możliwie bezkosztowo. Oznacza to, przy wieku „żłobkowym”, albo pracę na zmiany (żona pierwsza zmiana, a mąż druga lub trzecia) albo pomoc przysłowiowej „babci”, albo połączenie wychowawczego i chałupnictwa/rękodzieła.

Kobieta (a czasem mężczyzna) w domu oznacza niższe koszty życia. Nie wydaje się na dojazdy, mniej na ubrania/fryzjera/kosmetyczkę, znika nagradzanie się zakupami, gotowanie w domu (o czym już pisałem) wychodzi taniej niż żywienie na mieście. W efekcie, nie można podać dokładnego bilansu urlopu wychowawczego, ale przykład mojej żony pokazuje, że strata może wynosić 20-30% pensji. W niektórych przypadkach – nawet mniej.

Kiedy dziecko wchodzi w wiek przedszkolny, staraj się znaleźć w okolicy dobrą państwową placówkę, podobnie zrób ze szkołą i studiami. Prywatne szkolnictwo to dla klasy średniej wir sił wysysających przyszły majątek. Szkoła wymaga poziomu, a niekoniecznie go zapewnia (od 5-6 klasy 3/4 bierze korki z wielu przedmiotów), wycieczki to nie Muzeum Nauki Kopernik lecz Berlin, Londyn, a nawet Nowy Jork. W zimie obóz narciarski, w lecie konie. Do tego poziom życia (ubrania, telefony potem samochody) rówieśników, daleko wyższy od przeciętnego. Rozmawiałem z kumplem, ojcem 11-latka, prywatna podstawówka + jej styl życia, kosztują go miesięcznie ok. 6 tys. zł, w mieście, w którym przeciętna pensja to 6,5 tys. zł….brutto.

W testach szkoły prywatne wypadają lepiej, ale niekoniecznie dlatego, że są lepsze. Obcina się cały dół (wywalając ze szkoły), gorszych dzieci nie ma, stąd średnia idzie w górę. Mój syn chodzi do państwowej. W klasie jest córka posła, dwóch ojców profesorów, kilku adiunktów, nauczycieli itp. Poziom – wcale nie gorszy niż w prywatnej (choć to akurat najlepsza klasa, w najlepszej państwowej placówce), a odpada mi dowożenie, a młodemu presja korków. Starsi synowie chodzili do tej samej szkoły. Jeden – sportowiec, uczyć się nie chciał i studiuje na AWF, drugi – umysł ścisły, dostał się na ekonomię. Dostał dwa lata korków przed maturą na rozszerzenie – i to wszystko (plus języki). Z kolei syn znajomych po szkole prywatnej nie zdał matury (rodzice prawnicy, dziadkowie lekarze) i teraz świetnie sobie radzi, we własnej firmie. Nie ma reguły. Nie wierz w mantrę klasy średniej – świetna nauka w szkole= świetne studia=świetna praca. Już w poprzednim wpisie serii starałem się Wam to uświadomić. Lepiej (w sensie czasowym, wolności, wynagrodzenia) ma dobry rzemieślnik niż korposzczur.

W takich warunkach nauka jednego dziecka wymaga wydania miesięcznie 400-500 zł (książki, zbiórki, zajęcia dodatkowe). Oczywiście trafi się zdolniacha (instrument muzyczny, dowozy sportowe), albo potrzeba specjalnego kształcenia, ale piszę o pewnej średniej.

Zasada 3. Nie przesadzaj z rozrywkami i konsumpcją. Konsumpcja zje każdy dochód. Im większy, tym pochłania więcej. Aż do dna w mieszku. Jedno dziecko ma Iphone’a , cała klasa domaga się go od rodziców. Nastolatki wydające na fryzjera – 4000 zł albo 3000 zł miesięcznie na ciuchy i kosmetyki (akurat tu ojcowie dobrze zarabiają). 10 wycieczek zagranicznych w roku – proszę bardzo. Część kupuje to wszystko za gotówkę (i miewa niewielkie oszczędności), wielu na kredyt. Bo mówimy ciągle o klasie średniej – czyli zarobkach na rodzinę od ok. 10 tys. zł netto do 30 tys. zł.

Nauczenie dziecka nadmiernego konsumowania – to fundowanie mu problemów na przyszłość – najgorsza wyprawka. Niekoniecznie bowiem powtórzy status rodzica, a będzie domagać się „zabawek” zawsze i w każdych warunkach. Ty dajesz przykład – maluch i nastolatek patrzą i najczęściej (bo nie zawsze) – naśladują. Recepta na zamożność w klasie średniej to sporo oszczędzać, inwestować z jak najlepszą stopą zwrotu. Telefony za 6-10 tys. zł są młodzieży zbędne. Z drugiej strony – skąpienie na rozwój (naukę zawodu, formację intelektualną, firmę) – to błąd – druga strona medalu.

Ile więc potrzeba na rozrywki – konsumpcję? Wakacje 1 -2 razy w roku. Może być obóz sportowy w zimie i w lecie. Koszt średni – 400 zł miesięcznie . Nauka języków, jakieś jedne zajęcia dodatkowe (znowu, sport, teatr, hobby ) – mieliśmy powyżej. Do tego ubrania, kosmetyki, kieszonkowe (kolejne 400 zł). Dorzućmy jeszcze prezenty i szczególne potrzeby (rower, deskorolka, audio, komputer) – 400 zł

W sumie zasada 2 i 3 – 1600 zł miesięcznie

Zasada 4. Najlepsze jedzenie – domowe. Nie da się porównać niemowlaka karmionego piersią, z nastolatkiem ze szczególnymi potrzebami. Jednak moja ulubiona blogerka pokazuje – domowe jedzenie to wydatki 2000 zł/5 osób (w tym nastolatki i dorośli), czyli znowu 400-500 zł/osobę (bo dodaję obiady w szkole), jeżeli gotujemy sami, z własnych produktów.

Wszystkie drożdżówki, słodycze, diety pudełkowe, nie dadzą nic więcej, a kosztują 3-4 razy tyle.

Zasady 2,3,4 – 2000 zł.

Zasada 5. Trzymaj w ryzach auto i mieszkanie.Łatwo popaść w skrajności i myślenie albo „dzieci nic nie potrzebują” albo „potrzebuję vana i domu, bo urodziło mi się dziecko”. Nie warto się do nich zbliżać. Wiadomo, z dwójką nastolatków – Fiatem 500 nie pojeździmy, ale czy od razu potrzeba salonowego Audi Q7?

Wybierałbym rozsądnie – albo duży samochód klasy B, albo kompaktowy, przy jednym dziecku. Kompakt przy dwójce, i wyższa średnia kombi/minivan przy trójce. Ja zostałem de facto z jednym (najmłodszy ma 170 cm wzrostu) i wystarcza nam Hyundai Kona (a mamy jeszcze średniego psa). Od biedy zmieścimy się i w Fiacie 500. Koszt – przy samochodzie 10-letnim (rozsądny kompromis), a w zasadzie jako różnica między klasą miejską i kompaktem 400 zł miesięcznie (w tym paliwo, utrata wartości i dowożenie od czasu do czasu).

Z mieszkaniem – żyję w przekonaniu – każde dziecko musi mieć własny pokój. Czyli minimum z jednym – dwa (rodzice śpią w salonie), a optymalnie 3-pokoje. Szczęśliwie tak się składa, że dobrze wybierając, zapłacimy za ten dodatkowy drugi lub trzeci pokój całkiem niewiele – często 50-70 tys. zł, czyli +400 zł do raty.

Podsumowanie. Łączne, rozsądne, lecz nie skąpe, wydatki na przeciętne dziecko to 2800 zł miesięcznie. Zaznaczam – pisze o miejskiej lub podmiejskiej klasie średniej. Na wsi, gdzie i pokus mniej i oczekiwany standard gorszy, a ceny (nieruchomości, jedzenia) niższe, znam takich, którzy wdają połowę. Przy planowanym od stycznia 800+, kwestia finansowa schodzi na dalszy plan, jeśli nie damy się porwać szaleństwu. Wtedy, co pokazują alimenty celebrytów i 15 tys. zł może być mało.

Moje palenie w kozie. Dla tych, którzy się zastanawiają.

Na początku pisałem o różnicach w spalaniu brykietu i drewna na podstawie własnych spostrzeżeń. Teraz czas na refleksje dotyczące posiadania kozy. Jak wiecie kupiłem ją na jesieni 2022 r. z powodu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Nie chciałem zostać z zimnym domem i jedzeniem, gdy Putin zakręci gaz. W praktyce, błękitne paliwo nadal płynie, tylko drastycznie podrożało (do 0,36 zł/KWh, gdy jeszcze niedawno było 0,2 zł/KWh lub 0,13 zł/KWh). A koza? Działa.

Moja koza. Nie chciałem oszczędzać, wymieniać co 5 lat, wybrałem więc model Jotula za stalowy szajs z marketu. Szukałem wersji z możliwością gotowania – stąd model 602 Eco. Moc cieplna nominalna 4.9 KW, zwiększona przez długą rurę dymową (mniej idzie w komin, a koza stoi bliżej środka pokoju).

Jak palę. Własnym drewnem sezonowanym i dosuszanym na wsi. Do tego trzymam je przez 2-3 doby w sąsiedztwie kozy, osiągając wilgotność 12-15% (każda partia sprawdzana wilgotnościomierzem). Suche drewno łatwiej się zajmuje ogniem i nie dymi.

Czasami zamieniam drewno na brykiet. Też jestem zadowolony.

Generalnie popołudniami i w weekend. W sumie ok. 4-5 godzin w tygodniu i 8-12 h w weekend.

Na kozie stoją wiatraki z Juli wymuszające obieg powietrza. Widziałem podobne w Lidlu.

Co osiągam. Temperaturę +30st. C w tym pokoju i 23-24 st. C w sąsiednich przy otwartych drzwiach. Generalnie chodzi o dogrzanie niewielkiego piętra.

Ile zużywam drewna. Generalnie przyjmuję normę 1,5 kg na h. W tygodniu wychodzi ok. 80 Kg, a miesięcznie ok. 350 kg. Przez sezon 2 tony.

Co zyskuję. Przeliczając na 1kg/3,5 KWh (sprawność 80%) zyskuję miesięcznie ok. 1100 KWh, czyli ca. 100 m3 gazu, którego nie zużyję. Dużo czy mało? Ok. 400 zł/miesięcznie. Zauważalnie.

Co tracę. Czas. Na rozpalanie (czyszczenie, przynoszenie drewna, czekanie aż się zajmie) poświęcam ok. 0,5 h dziennie, potem trzeba jeszcze co jakiś czas poprawiać, dokładać (nie zawalam całej pojemności, bo wtedy gorzej widać ogień). Razem poświęcam ok. godzinę dziennie. W sezonie grzewczym – 180 h. No i muszę drewno przygotować, przywieźć, poukładać i przynieść w worku drewutni.

Czy warto. Warto. Lubię widok ognia, siedzenie i grzanie się przy nim. Daje zupełnie inne wrażenie niż kaloryfer. Do tego oszczędzam co nieco i mam okazję się poruszać, wnosząc 15 kg na plecach na 1-sze piętro (kozy nie zlokalizowałem w salonie na parterze, ponieważ stoi tam fortepian). Inne zalety? Świetnie wyciąga wilgoć. Po rozpaleniu spada do 35-40%. Wcześniej w zimie bywało i 60% w tym samym pomieszczeniu.

Gdyby coś się działo (SHTF) mam własne źródło ciepła i ….mini-kuchenkę. A drewno? Zapisałem się do grupy zrywkowej i pewnie w przyszłym roku przyjadą do mnie wałki do przerobienia lub zetnę lasek na jednej działek. Zobaczymy.

Koza, kominek a może piec. Co wybrać, aby skutecznie ogrzewać dom drewnem?

Ten wpis jest efektem internetowej dyskusji wywołanej moją reakcją na reklamowy wpis zduna wykonującego „współczesne piece” akumulacyjne (palenisko odlewane, i cegła jako masa akumulacyjna) a dyskredytującego kozy, kominki itp.

Wiadomo, każda myszka swój ogonek chwali, ale ponieważ panowie zduni (a było ich trzech) używali argumentów „bajki”, „fizyki nie zmienisz” „piec ogrzeje cały dom”, przypomniała mi się nieśmiertelna „Elektroda”, postanowiłem zgłębić temat. I efektem moich poszukiwań, rozmów, przemyśleń podzielić się na blogu. Ponownie, ponieważ nie lubię twierdzeń bez dowodu, nie zabraknie liczb i obliczeń. Cierpliwości.

Jak to z tą fizyką i chemią bywało? Kto chodził do szkoły ten wie, spalanie to reakcja fizykochemiczna pomiędzy paliwem a utleniaczem z wydzieleniem ciepła i światła. Pojawia się jeszcze wzór na wartość opałową drewna, który sobie darujemy i podamy wynik (średni) – 15,6 MJ/kg czyli 4,4 KWh/kg. Pozostaje nam jeszcze przypomnieć sobie pojęcie sprawności czyli zdolności (wyrażanej w procentach) do wykorzystania energii pochodzącej z drewna do ogrzewania.

W czym spalać drewno w naszym domu? Generalnie dzisiaj mamy do wyboru kilka pomysłów na spalanie drewna:

  • kominek (z płaszczem wodnym lub nie, ale z zamykanym paleniskiem) – sprawność do 85%,
  • kozę (piec wolnostojący z żeliwa lub stali) – sprawność do 81 %,
  • piec akumulacyjny z kafli lub innego materiału dobrze trzymającego ciepło – sprawność od 20-85%,,
  • kocioł zgazowujący drewno sprawność do 90%.

Gdybyśmy mieli zatem wybierać kierując się jedynie sprawnością, to wygrywa kocioł zgazowujący drewno. Najskuteczniej zamienia on energię z drewna w ciepło. Ze 100 KWh (22, 72 kg) drewna uzyskamy 90 KWh energii cieplnej.

Dlaczego zatem panowie zduni, pomijając kwestię, że z tego żyją, wynoszą pod niebiosa piec akumulacyjny?

Ano dlatego, że patrzą na jego dwie pozytywne cechy: zdolność do stałopalności (czyli długiego spalania – raz załadujesz pali się przez kilka ładnych godzin, albo jak twierdzi zdun – kilkanaście), oraz oddawania ciepła jeszcze długo po wygaśnięciu paleniska (na zdjęciu – piec miał temperaturę 46 st. C, w 18 godzin po pełnym załadunku i podłożeniu ognia).

Czy są to cechy najważniejsze i decydujące, na tyle że trzeba wyrzucić na śmietnik kozy, kominki, piece zgazowujące?

Oczywiście nie, ponieważ piec akumulacyjny wykazuje również wady. Po pierwsze – nie ma róży bez kolców. wysoką zdolność do akumulacji osiągamy kosztem równie wysokiej bezwładności cieplnej. Tak, piec długo oddaje ciepło, ale i długo się nagrzewa. Czy to dobrze, czy źle? To zależy. W dyskusji zostałem przez jednego ze zdunów nazwany „korposzczurem”. Wiecie dlaczego? Ponieważ w przeciwieństwie do naszych babć-emerytek, których główną rolą było podtrzymywać domowe ognisko w kaflowej kuchni, chodzę do pracy. Wracam z biura po blisko 10 godzinach od wyjścia. I chcę czuć ciepło od razu. Podobnie, gdy wstanę w mroźny poranek. W piecu kaflowym/glinianym/ceglanym to niemożliwe. Dlaczego? Ponieważ piec nagrzewa się długo. Jak długo? Tym dłużej, im większa jest jego masa. A tę współczesny zdun tworzy ogromną. Słyszałem o piecach ważących kilka ton, ale taki jak na filmie nie przekraczał raczej 2 ton. Wiecie ile czasu trzeba aby spalając 4 kg drewna/h podgrzać tonę gliny o 20-30 st. C. Zapewniam Was, że sporo. Kilka godzin. W tym czasie macie zimno. Zmniejszając masę akumulacyjną musimy rozpalać częściej. Podobno są piece, w którym palimy krótko (kilka godzin) a intensywnie. Tu znowu rozbijamy się jednak o fizykę – takie źródło szybciej stygnie.

Zduńska bajka. Jeden ze zdunów umieścił w internecie film obrazujący funkcjonowanie „nowoczesnego kaflaka”, którego zbudował dla siebie w nowym domu. Widać na filmie, że to po prostu stały żeliwny/stalowy wkład obudowany ceramiką. Dość duży o wymiarach 45 x 60 x 50 cm. Mieści się w nim ca. 0,135 mp czyli ok. 0,1 m3. W trakcie trwania filmu wkład był załadowany w połowie (0,05m3). Oznacza to (bo znamy przelicznik kg/m3 i na stojaki widzimy brzozę) ok.32 kg drewna. Narrator – sam zdun – opowiada, że taka ilość wystarczy do ogrzania 140 m2 domu, ponieważ wszystko steruje się automatycznie. Drugie rozpalenie potrzebne jest podobno dopiero przy -9 st. C. Przez rok piec zużywa 6 m3 drewna, a utrzymuje temperaturę pokoju, w którym stoi na poziomie 24-25 st. C, a najdalszego pokoju (w domu 140 m2 świeżo wybudowanym) ok. 19 st. C. Nie ma mowy o żadnej wężownicy, grzejnikach, więc zakładam sam piec.

Jeśli znamy podstawy fizyki, jesteśmy w stanie zweryfikować oświadczeniem takie bajki. Zacznijmy od drewna. Jeżeli piec pochłania ledwo 30 kg drewna dziennie, wtedy przez sezon grzewczy (180 dni, nie wiemy gdzie dom stoi), będzie to 30 kg x 180 dni = 5.400 kg, a to oznacza 8,3 m3. Suma już się zgadza się, ale kto grzał dom, ten wie, że w zimnym listopadzie potrzebujemy 40% energii zużytej w styczniu. No i strzał w 10. Film został opublikowany w połowie listopada, więc nakręcono go nawet kilka dni wcześniej. Sprawdziłem dane historyczne – przy temperaturze kilka stopni powyżej zera. Skoro wtedy mamy 30 kg, to w styczniu lutym, będzie ich 75 kg dziennie. Czyli już nie 8,3 m3 a pewnie 10-12 m3 brzozy. Pierwsza bajeczka zdemaskowana.

Idziemy dalej. Dom 140 m3 powinien wg norm WT14 zużywać 120 KWh/m2/rok. Dom o powierzchni 140 m2 = 16.800 KWh. Jeżeli brzoza ma 650 kg/m3 i 4,4 KWh/kg podstawiamy do wzoru:

4.4 KWh/kg x 650 kg/m3 = 2860 KWh/m3

10m3 x 2860 KWh/m3 = 28600 KWh.

A zatem nie 16.800 KWh/rok jak chce norma a 28600 KWh/rok. O czym to świadczy? Prawdopodobnie o dwóch rzeczach jednocześnie. Najpierw o tym, że jeśli prawdę mówi pan zdun, opisując temperaturę w domu (średnia 22 st. C) , to prawdopodobnie zużywa o 20% więcej niż norma, bo ta jest liczona dla 20 st. C. Czyli dodajmy jeszcze 20% do 16800 kWh i mamy 20160 KWh/rok. Gdzie nam się podziało 8440 KWh? Ano tu cię bratku mamy. Słyszę opowieści zdunów, jak to piec doskonale sterowany (wiadomo, Panie, elektronika), sprawność bliska 90%, czyli lepiej niż moja koza (i budował dla siebie, czyli najlepiej jak potrafił). Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Jeżeli w komin uleciało 8440 KWh z 28600 KWh, sprawność wynosi ….71%. Nie tragicznie, ale i nie fantastycznie.

Przeliczmy jeszcze raz inną metodą dla kominka. Zgodnie z tym przewodnikiem http://tartakbiele.pl/z-zycia-tartaku/drewno-ogrzanie-domu/ domy wybudowane po 2010 r. potrzebują 9-11 kg drewna/rok/m3. W konsekwencji 140 m2 powierzchni x 3 m wysokości = 420 m3 x 10 kg/m3 – 4200 kg drewna czyli 6,5 m3. Tu wychodzi nam ponownie (przynajmniej teoretycznie) wyższość kominka. W przeciwieństwie do zduna, pan z tartaku nie miał interesu kłamać, bo chciałby sprzedać drewna jak najwięcej. Niemniej jednak opowieść o 6m3 w przypadku pieca, możemy włożyć między bajki.

Skupmy się na temperaturze. Opowieść, że piec kaflowy ogrzeje przy -6 st. C, 140 m2, czyli ok. 5 pokoi (albo 4 bardzo duże) plus pewnie 2 łazienki do temperatury 19 st. C, przez 24 h, przenosząc energię przez zamknięte przegrody murowane (minimum dwie) na odległość 8m, gdy temperatura powierzchni kafli wynosi 45 st. C (to już zaczerpnąłem z mojej dyskusji ze zdunami) – brzmi kompletnie nierealnie. Tu nawet nie trzeba żadnych obliczeń. Wystarczy popatrzeć na to jak projektowane są instalacje c.o. – w każdym pokoju przypada emiter lub dwa, a nie jeden choć największy na środku budynku. Zresztą, znowu fizyka. Jeżeli spalimy na dobę 132 KWh (30 kg drewna x 4,4 KWh/kg jak twierdzi nasz zdun ) i założymy równą emisję (co prawdą nie jest, ale przyjmijmy, bo dajemy wartość średnią) przez 24 h i sprawność 71% mamy ca. 4 KWh mocy emitera. Przy sprawności 85% ledwie 4,6 KWh. Teraz znowu odwołam się do Waszego doświadczenia. Czy sądzicie, że przy – 7 st. C, usytuowany punktowo w salonie, na środku budynku, grzejnik elektryczny o mocy 4,6 KWh (ten ma sprawność 100%) jest w stanie ogrzać dom 140 m2 o minimum 8 przecież zamkniętych pomieszczeniach (wiatrołap, przedpokój, wc, łazienka, salon z aneksem+ 3 sypialnie – kto trzyma otwarte drzwi do wiatrołapu lub klozetu), nawet gdy są na jednym poziomie? Przecież to wierutne brednie. Zrobiłem eksperyment – postawiłem u syna w mieszkaniu przy -7 st. C (nie 420 m3 lecz 176 m3 kubatury, 3 pokoje + łazienka, i nie 12 x 12 lecz 7×12) na środku – grzejnik o mocy 2 KWh (żeby zachować proporcje 420 ma się tak do 176 jak 4,6 do 1,93) stale włączony przez 12 h przy wyłączonych innych źródłach energii i zbadałem termometrem temperaturę w łazience (zamknięte drzwi odległość od grzejnika 4 m) oraz skrajnych punktach mieszkania. Wiecie co mi wyszło? Po kątach +15 st.C, w łazience +16 st. C, w sąsiedztwie grzejnika +24 st. C. Potem poprosiłem brata (ma dom z 2009 r. o powierzchni 170 m2 na dwóch kondygnacjach) żeby zostawił włączony stale trzy grzejniki 6 KWh w centralnym pomieszczeniu. Wyniki były podobne – na skraju 15-16 st. C, w centrum +24 st.C. Z opowieści zduna tylko jedno się zgadzało – temperatura przy piecu.

Dlaczego taka historia? Stary adwokat zapytałby „Qui prodest? – Komu to służy?”. Z pewnością zdunowi. Za postawienie pieca (materiał + robocizna) liczy sobie 32 tys. zł. Za samą robociznę (24 dniówki) 20 tys. zł. Tynkowanie gliną (bez materiału) m2 wycenia na 200 zł. Nieźle. Poczytałem, popytałem ile trwa tynkowanie m2 gliną. Wiecie ile? Pół godziny. To stawka lekarska (stąd napisałem Wam – porzućcie myśl o medycynie, idźcie w rzemiosło). Żarty, żartami, ale to są ceny horrendalne i bazujące na modzie. Źródło energii, niezbyt skomplikowane przyznacie, w porównaniu do pompy ciepła o mocy 10 KWh kosztuje 32 tys. zł, dobrą powietrzną japońską kupicie z montażem za 25 tys. zł (i jeszcze dostaniecie 30% zwrotu, jeśli nie zarabiacie za dużo). Piec na drewno i ekogroszek SAS-a, o którym pisałem w komentarzach (moc 30 KW) kosztował kumpla (po rabatach niecałe 10 tys. zł). Jaki jest sens budowania wielkiego pieca kaflowego za trzykrotność tej ceny – nie wiem. Zwłaszcza wobec uchwał smogowych (musiałby spełniać wymogi 5-tej klasy) za rok będzie nielegalny). Dlatego każdy zdun zapytany o certyfikat nabiera wody w usta.

Brykiet czy drewno – ceny listopad 2023 r.

W styczniu 2023 r. pokazałem wyliczenia dotyczące cen brykietu i drewna. Teraz czas na aktualizację. Z czego ona wynika? Ze zmienionych cen i bogatszych doświadczeń.

Zaczynam od ceny. Obecnie brykiet da się kupić w hurcie (tony nie kg) za 1200 zł, a w detalu (10 kg paczki) za 14-15 zł/kg. Drewno to ok. 400 zł/mp czyli ok. 600 zł za m3 i 800 zł za tonę. Jeśli przyjmiemy taką cenę musimy jeszcze wykonać dodatkowe czynności – pociąć z walca i porąbać.

Opłacalność. Brykiet ma ok. 5,23 KWh/kg. Czyli za 1 Kwh płacimy 0,22 zł. Drewno wychodzi inaczej. W przypadku buka 0,19 zł (2100 KWh/Mp). I tu zaczynają się schody. Dlaczego taka różnica? Brykiet może osiągnąć zupełnie inne parametry wilgotności – 10%. Drewno zazwyczaj ma ich raczej 15-20%. I co? No to, że jeśli będzie bliżej tej wartości, te 10% wody nie daje żadnej wartości opałowej, a wręcz ją zmniejsza, ponieważ energia zostanie zużyta na odparowanie. Różnica – nie 4,8 KWh lecz 4,2 KWh/kg. Prawie 15% mniej.

Kupując drewno uznawane za kominkowe (górna granica wilgotności 20%) zyskujemy 1800 KWh/mp, a nie 2100 KWh i wszystko zaczyna się sypać, ponieważ uzyskamy tylko 0,22 zł/KWh. Identycznie jak w brykiecie.

Kolejne niebezpieczeństwa – system miary.W przypadku brykietu, wszystko jest proste. 1 kg, 10 kg, czy tona. Łatwo zważyć i sprawdzić. Wilgotność- bez problemu – szczelnie zamknięte worki.

A drewno? Mamy m3, mp (metr przestrzenny) i mn (metr nasypowy). Pierwszy to idealny sześcian, nie do uzyskania (więc trzeba przeliczać z mp). Drugi – stos ciasno ułożonego drewna czyli 0,66 m3. Trzeci – luźno usypany stos – 0,48 m3. I trzeba przeliczyć cenę. 300 zł za mn nie jest żadną okazją, gdy ktoś proponuje 400 zł/mp – wychodzi nam podobny wynik gr/Kwh. Pamiętajmy o tym.

A jeśli drewno mamy swoje? Trzeba je suszyć pod zadaszeniem, wiatą, w drewutni minimum 15 miesięcy. Wtedy, płacąc tylko za paliwo, łańcuch do piły i rąbiąc siekierą zyskujemy 1 KWh za 3-4 gr.

Czy zawsze warto? No cóż. Palenie brykietem jest znacznie wygodniejsze, mniej brudzące, łatwiej z magazynowaniem. Gdybyśmy kupowali drewno – nie ma sensu. Korzystając z własnych zasobów – warte zachodu, jeśli możemy dobrze dosuszyć. W przeciwnym wypadku – nieopłacalne (zniszczony komin, dym, brud).

Nawet brykiet – 0,22 zł/KWh okaże się jednak bardziej ekonomiczny niż gaz – 0,36 zł/KWh.

Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Tym razem zetrą się dwie filozofie. Pierwszą reprezentują miłośnicy spółdzielni i państwowej dostawy ciepła. Drugą, ci którzy liczą na siebie. Będzie i o ekonomice obu rozwiązań i o zagadnieniach praktycznych. Czytaj dalej Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Życie samowystarczalne sprzed stu lat. Co kupowała chłopska rodzina?

Lektura „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak pokazuje nam dobitnie, może nawet zbyt mocno, jak samowystarczalne były w praktyce chłopskie gospodarstwa z Dwudziestolecia. Przyczyny tkwiły zarówno w ubóstwie (Wielki Kryzys, mało ziemi) jak i odwiecznych przyzwyczajeniach. Lista rocznych (sic!) zakupów przedstawiała się następująco:

  • 18 kg cukru,
  • 78 kg soli,
  • 10 sztuk cukierków,
  • herbata 200g (podano tylko wydatek, mnie udało się dotrzeć do cenników i przeliczyć),
  • przyprawy kuchenne za 4,5 zł (nie wiem jakie, ale orientacyjnie pewnie podobna ilość jak herbaty),
  • 15 sztuk śledzi,
  • pieczywo za 2,8 zł (ok. 8 bochenków po 1 kg chleba lub kilkanaście bułek, ponownie przeliczałem),
  • 300 g kawy (moje własne wyliczenia).

Za to wszystko zapłacono ok. 60 zł. Rodziny z dziećmi kupowały jeszcze przybory szkolne, a mężczyźni – tytoń i wódkę. Co jasne, przedstawiona lista wydatków, dotyczy rodziny ubogiej. Jak widać na tej liście nie ma ani tłuszczów ani mięsa, ani środków czystości. Najprawdopodobniej w ogóle ich nie używano lub dokonywano wymiany barterowej (np. jajka za mydło). Z kolei mydło, mąkę, masło, mleko albo produkowano albo unikano ich spożywania, przeznaczając na sprzedaż.

Spróbujmy przeliczyć te dane na dzisiejsze warunki:

  • cukier 120 zł,
  • sól 160 zł,
  • cukierki 8 zł,
  • herbata – 20 zł,
  • kawa – 30 zł,
  • śledzie 50 zł,
  • pieczywo 100 zł,
  • przyprawy 50 zł.

W sumie 538 zł, a więc ok. 45 zł/miesięcznie. Jasne, dzisiaj takie życie okazałoby się kompletnie niemożliwe. Sam, mając do dyspozycji taką sumę pieniędzy zupełnie inaczej rozłożyłbym wydatki. Uderza mnie spora ilość soli, ale z pewnością użyto jej do konserwacji mięsa, nie tylko do poprawy smaku. W tym celu moja rodzina potrzebuje może 8 kg/rok, a nie 10 razy więcej.

Warto jednak spojrzeć na te dane, aby zobaczyć, jak zmieniło się nasze życie. Nawet w wersji „wiejskiej”okazuje się znacznie bogatsze.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część II -Jak się utrzymać w czasach inflacji.

Pierwsza część poświęcona inflacji miała charakter rad. Dzisiaj pokażę twarde wyliczenia – w czterech opcjach. Catering dietetyczny, kupowane jedzenie na dwa obiad, wszystkie „domowe”, oraz ostatni z własną produkcją. Ciekawi różnic?

Catering dietetyczny.

Przyjmuję cenniki z tej firmy – https://www.zdrowycatering.pl/tani-catering-dietetyczny/lublin/ jako pewne minimum. Dla wegan 41 zł dziennie (czyli ok. 1200 zł miesięcznie) z 3 posiłkami, np. takimi jak

Śniadanie

Śniadaniowa zapiekanka na słodko z twarogiem i owocami

Obiad

Tofu w sosie BBQ z ryżem brązowym i pieczonymi warzywami z sezamem

Kolacja

Zapiekanka makaronowa z warzywami

Generalnie nic wielkiego.

Kiedy przejdziemy do popularnej diety KETO ekonomicznej (za 49 zł dziennie czyli 1500 zł/miesięcznie) za 3 posiłki mamy:

KETO ŚNIADANIE

Sałatka jarzynowa z bułeczką migdałową

KETO OBIAD

Golonko z kapusta zasmażaną

KETO KOLACJA

Keto pizza góralska z serkiem górskim i boczkiem

Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że po takim jedzeniu, ja chodziłbym głodny, zwłaszcza pomiędzy śniadaniem a obiadem.

Ale nie marudźmy skupmy się na liczbach: VEGE 1200 zł, KETO 1500 zł. Za parę już, odpowiednio 2400 i 3000 zł.

Kupowanie posiłków na obiad

Teraz postaramy się te dania przeliczyć na kasę z założeniem, że obiad kupujemy.

Paradoksalnie wyjdzie jeszcze drożej, chyba że porcje są mikroskopijne. W ulubionej mojej golonkarni „Taurusie” lub „Gospodzie Nisko” zjadam porcję golonki za 40 zł. 9 zł z pewnością nie wystarczą na pizzę z boczkiem i oscypkiem oraz sałatkę jarzynową, ale policzmy. Oscypek 3 zł, boczek (10 dkg) 3 zł, reszta pizzy 3 zł, bułka migdałowa 2 zł, sałatka jarzynowa (0,3 kg jarzyn + majonez) – 2 zł. Razem 53 zł dziennie, czyli 1590 zł miesięcznie na osobę. Może wegetarianie mają lepiej?

Obiad niech kosztuje 20 zł (to chyba takie minimum). Do tego dwie zapiekanki – makaronowa i ryżowa. Niech będzie po 100 g ryżu i makaronu (2 zł), 0,2 kg warzyw (1 zł) , 0,2 kg owoców (1 zł) , twaróg (1,5 zł). Wyjadą nam solidne porcje za 5,5 zł. Razem mamy 25,5 zł. I tu okaże się taniej niż catering (765 zł/miesiąc/osoba).Przy dwóch 1330 zł.

Gotowanie w domu.

Już mamy pewne dane. Musimy tylko skalkulować obiady.

Keto-fan zje śniadanie i kolację za 13 zł. A golonkę z kapustą? Niech będzie 10 zł ( 400g golonki 8zł, kapusta 1 zł, jakieś przyprawy, 2 kromki chleba). Dzienny wydatek? 23 zł. Miesięcznie 690 zł. Na dwie osoby 1380 zł. Znacznie taniej niż kupując obiad czy korzystając z cateringu.

Wege potrzebuje na śniadanie i kolacje 5,5 zł. A obiad? Tofu w sosie BBQ z ryżem brązowym i pieczonymi warzywami z sezamem? Tu skorzystałem z wyszukiwarki i wyszło mi 10 zł (gotowca można kupić za 16 zł z serii „Kuchnie Świata”. Mamy więc 15,5 zł/dzień. Ok. 465 zł na osobę i 930 zł na dwie.

Gotowanie w domu z własnych produktów.

Tu mamy pewną zagwozdkę. Nie jestem ekspertem kulinarnym, a raczej analfabetą, ale soi, brązowego ryżu czy golonki w bloku nie wyhodujemy. W ogrodzie zresztą też nie. Stąd część produktów trzeba jednak kupić. Popatrzmy jak dużo.

Wegetarianin ma łatwiej. Na śniadanie i kolację dokupi tylko materiały na twaróg i ryż (1,5 zł), a na obiad: sezam, soję na tofu, brązowy ryż, jakieś składniki na bbq – mnie wyszło 6 zł. Czyli damy radę przeżyć za 7,5 zł dziennie. To 225 zł/miesiąc. Przypominam catering kosztował 1200 zł.

Dieta Keto oparta jest na mięsie i warzywach. Bułeczka migdałowa i sałatka jarzynowa mogą zostać zrobione w całości w domu. Wystarczy kupić migdały (30 g na dwie porcje) i jajka (3 szt), jakiś proszek do pieczenia itp. W sumie ok. 2 zł za osobę i mamy śniadanie. Warzywa, olej, orzechy zioła – swoje. Z obiadem i kolacją już nie pójdzie nam tak łatwo. Do tego pierwszego – możemy mieć własną kapustę, ale golonkę (8 zł) musimy kupić. Z pizzą góralską pójdzie nam łatwiej – własna mąka, olej, warzywa, zrobiony z mleka oscypek (niech będzie mleko krowie – 1,5 zł), ale boczek (3 zł) już trzeba kupić. Razem koszt diety – 14,5 zł dziennie czyli 435 zł/miesięcznie na osobę (870 zł (na dwie).

Napoje.

Ani catering, ani restauracja, ani nasza dieta nie zawiera napoi. Ja wybieram herbatę, kawę i mleko i staram się (ze 100% skutecznością) zmieścić w 2 litrach płynów dziennie (około 3 kawy z mlekiem i 4-5 herbat). Jeśli płacimy tylko za ziarna kawy (50 zl/kg – tj. 0,5 zł za kubek) i mleko (0,3 l dziennie 1 zł). Dodajemy do wyceny 1,5 zł/dzień/osobę tj. 45 zł/miesiąc. Jeśli dokupujemy herbatę musimy jeszcze doliczyć 0,75 zł/dziennie czyli 23 zł/miesięcznie. Razem 68 zł/osoba.

W knajpie będzie drożej (nawet jeden sok/kawa bezmleczna/herbata/piwo do obiadu kosztuje 8-10 zł). A resztę w domu i tak trzeba zrobić. Razem 78 zł/osoba.

Podsumowanie.

Poniżej w tabeli zestawiam wszystkie dane. Porównałem dane już z napojami (zakładając, że przy cateringu robimy je w domu).

 Catering dietetycznyObiad kupowany w barzeWszystko robione w domuMaksymalnie dużo własnych produktówRóżnica (najdroższe - najtańsze)
Jedzenie 1 osoba (wege)126816985332931405
Jedzenie 1 osoba (keto)156819587585031455
Jedzenie 2 osoby (wege)2536339610665862810
Jedzenie 2 osoby (keto)31363916151610062910

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część II -Jak się utrzymać w czasach inflacji.

Dzisiaj kolejny z wpisów 25+. Generalnie skierowany do pokolenia 25-35 lat, ale może też okazać się przydatny dla starszych, ponieważ zawiera uniwersalne rady dotyczące radzenia sobie w dobie inflacji.

Najpierw – co rozumiem pod pojęciem „życia”. Generalnie wydatki na potrzeby takie jak: jedzenie, chemia, kosmetyki. Na każdym z nich (poza kosmetykami) nieźle się znam. Zaczynamy.

Pomysł 1 – Produkuj. Zasada wydaje się prosta i zrozumiała dla każdego – produkujesz, nie musisz kupować. Koszt produkcji pozostaje niewielki (poza ceną własnej pracy), a satysfakcja ogromna (wiem z własnego doświadczenia). Na blogu opisywałem wiele razy mój ogród warzywno-sadowniczy na wsi. Warto zaznaczyć, że stosuję w nim zasadę 100% bio (zero nawozów sztucznych, zero oprysków). Czyli jest nie tylko tanio, ale i zdrowo. Coś, co zetki lubią najbardziej.

No dobrze, ale ja mam 3000 m2 działki ogrodniczej, a Ty nie masz nic. Gdzie więc ta produkcja? Cofnijmy się do wpisu o mieszkaniu na wsi i w mieście. Na wsi, to chyba oczywiste, nawet działka 1200 m2, uprawiana intensywnie, da spore plony. Jeśli zaczniesz nawozić sztucznie – jeszcze większe. Jeszcze raz powtarzam – przeczytajcie sobie o eksperymencie Darvaesów – niecałe 400 m2 i prawie 3 tony żywności. W Kalifornii, ale nawet jeśli będziesz miał o 2/3 mniejsze zbiory…. Tona ma 1000 kg, a da się ją uzyskać z 400 m2.

Jeśli wybrałeś mieszkanie, do produkcji przeznacz balkon i parapety. Dobre i 10 m2 (30 kg).

Może masz babcię na wsi, pewnie chętnie wydzieli Wam ogródek. Moi rodzice byliby zachwyceni, gdybym ja w wieku 20 lat interesował się robotą w sadzie. Wtedy wcale o tym nie myślałem. Teraz powtarzam sobie zdanie znajomego ogrodnika – z wiekiem człowieka ciągnie do ziemi.

Ci, którzy zdecydują się na wieś, znajdą się w uprzywilejowanej sytuacji. Mogą poszaleć. Nie muszą wcale skupiać się na intensywności. Mają przestrzeń.

Produkuj znaczy też – zrób sto sam. Piecz chleb (zdrowszy i tańszy niż kupiony). Przygotowuj przetwory na zimę, nawet z kupionych owoców i warzyw. Zrób swoje wędliny a nawet … alkohol.

Pomysł 2 – kupuj na giełdzie ogrodniczej i od producenta. Miasto ma jedną paskudną cechę, dlatego żywność stała się w nim tak droga – nitkę pasożytów. Nic nie tworzą, a zabierają swoją cząstkę. Ci „jeźdźcy inflacyjnej Apokalipsy” to:

  • pośrednicy,
  • sieci sklepów,
  • państwo,
  • spółki energetyczne i paliwowe,
  • banki.

Każdy z nich urwie swój kawałek i z 1 zł u producenta, robi się 5 zł w sklepie. Pewnych elementów składowych ceny końcowej nie wyeliminujesz, chyba że podejdziesz poważnie do produkcji. Nawet rolnik płaci za prąd, podatki, KRUS, odsetki bankowe. Gros jednak zabierają pośrednicy i sieci sklepów.

Stąd moja propozycja jest prosta: zaprzyjaźnij się z rolnikami, wybierz na giełdę ogrodniczą (nie miejski ryneczek – takie giełdy są w większych miastach, a w mniejszych targi), do sklepu firmowego producenta. Tam żywność kupisz za znacznie niższe kwoty i lepszej jakości. Ja tak robię i potrafię oszczędzić połowę albo nawet 2/3 ceny sklepowej.

Teraz sklepy firmowe. W pewnym mieście istnieje mleczarnia. Robi dobry ser, który kupisz w sieciach handlowych za 36 zł/kg. Moja koleżanka mieszka w tym mieście i przywozi nam ser od producenta (wstępuje przed pracą i ładuje torbę). Wiesz za ile można kupić 800g tego samego sera co w sklepie? Za 12 zł czyli 15 zł/jkg. Dobrze czytasz – 15 zł zamiast 36, ten sam ser. Nie zawsze będzie tak różowo (sklep firmowy innej mleczarni, ulokowany w mieście musi: płacić wyższe pensje pracownikom, czynsze rentierom, nabijać kabzę Orlenu (transport) itp.itd. W efekcie ma ceny niższe o 20% niż w Biedronce. Dobre i 20%. Ale popatrz dalej.

Pomysł 3 – porównuj ceny. Kupujemy w marketach, bo wygodnie i tanio. G…. prawda. Owszem tanio, ale tylko w promocji. Nawet sieci sklepów drastycznie różnią się cenami (popatrz koszyk portalu dlahandlu.pl) pomiędzy sobą. No więc zostaje wygodnie. A nasze babcie, a Wasze prababcie? Po mięso szły „do rzeźnika”, po chleb „do piekarni”, po warzywa i owoce – na targ. Wielki handel i jego sprzymierzeniec Matrix powoli niszczą niewielkie biznesy. Bierzmy w tym jak najmniejszy udział. Porównujmy ceny. Jeśli na targu, giełdzie jest taniej – idźmy tam. Jeśli mięso damy radę kupić w ubojni czy jej sklepie firmowym, nie kupujmy go na tacce w markecie. Owoce -pojedźmy do sadu. Warzywa – na pole (co w Małopolsce ma zupełnie inne znaczenie).

Wykorzystujmy Matrixa. Jeśli będzie sprzedawał na poziomie kosztów – straci po kolei wszystkie macki (jak bankrut Tesco).

Nie stawiajmy na wygodę, kupujmy tam gdzie taniej.

Pomysł 4 – korzystajmy z kuponów. Duże sieci handlowe wiedzą jak przyciągnąć klientów. Oferują kupony. Kiedyś fizyczne (oddzierane z kartki) – dzisiaj w aplikacji. W Lidlu/Biedronce możesz upolować banany za 2/3 zł kilogram, zamiast normalnych 7 zł. W ten sposób sporo oszczędzisz, a i polskiego rolnika nie zubożysz.

Klasyką literatury oszczędzania była wydana w USA przez naszą rodaczkę Amy Dacyczyn (wyobrażasz sobie Amerykanina, który próbuje wymówić to nazwisko?) „The Complete Tightwad Gazette” czyli newsletter porad z zakresu oszczędzania nawołujący m.in. do korzystania z kuponów, bardzo w tym kraju popularnych.

Pomysł 5 – nie kupuj 2-gich śniadań od „Pana Kanapki”, w „Green Cafe Nero” (zobacz sobie, kto jest właścicielem), wstąp do piekarni a najlepiej zrób w domu. Ja, jako dinozaur i kucharska ciemna masa, wybieram kanapki. Chleb – własny lub z taniej piekarni (kromka – 15 groszy, co daje 30 gr na kanapkę), plaster sera, własne warzywo, smalec lub masło i masz II-gie śniadanie za 1 zł. Kanapka z gorszymi jakościowo składnikami w sklepie – minimum 5 zł.

Hotdog z Orlenu kosztuje 10 zł, w Żabce nieco taniej. A to bułka (2 zł) i jedna parówka (1 zł). W sumie 3 zł i trochę sosu. Podgrzejesz sobie sam.

Pan Kanapka też się ceni. Jedno danie (sałatka, kanapka itp.) 10-20 zł. Moi koledzy biorą te rzeczy. Gdybym chciał pojechać David’em Ramsey’em – działa czynnik Latte. Dlatego oni mają kredyty na mieszkanie/dom i auto, a ja „nieco” więcej (mieszkań, nie kredytów).

Bananowa latte w kawiarni za rogiem kosztuje 25 zł. Ja zapłacę 30gr za mleko, 1,20 gr za banana (albo 40 gr w promocji – w kawiarni jest syrop o smaku bananowym, a nie banan), do tego 1 zł za kawę i mam za 2,5 zł nawet lepszy napój. Pożywny, a bez cukru. No dobra, za 34 zł kupiłem blender w Lidlu, tyle mnie to kosztowało ekstra.

Moja żona z koleżankami (jedna pokolenie 25+) nie ograniczają się do kanapek. Robią owsianki, sałatki itp. Inni przynoszą smoothie.

Pomysł 6 – wybij sobie z głowy „catering dietetyczny”. Och ci miłośnicy gotowców. Podam przykład syna. Potrzebuje 5000 Kcal dziennie. Nagabywał mnie o dietę pudełkową. Wszystko na czas. Zbilansowane. A koszty – 1200 zł w 2020 r., czyli przed pandemią (3000 Kcal, dochodziło jeszcze jedzenie z internatu). Nieźle. Teraz to raczej 1800 zł, nie kalorii. Czy wiesz, ile wydaje obecnie na jedzenie (przykład – obiadokolacja dla dwóch osób – 1kg mięsa i 500g makaronu + sos) obecnie? 900 zł plus sporadycznie torba od mamy. Pudełka są diablo drogie. Modne, ale kosztowne. Nie mają sensu, chyba że pracujesz od 5 do 22. Znacznie lepiej przygotować coś własnego.

Pomysł 7. Korzystaj z aplikacji w stylu „uratuj jedzenie. Ja sam mam zainstalowane dwie. Obok mojej pracy znajduje się miejsce – tani hotel, który między 11 a 17 oddaje resztki ze śniadania. Bez obawy, nie zbierają ich z talerzy lecz półmisków. Klasyka posiłku kontynentalnego w wersji szwedzki stół. W paczce za 10 zł mam: 1 croissanta (cena w Lidlu 2,5 zł, w kraftowej piekarni pewnie 2 razy tyle), 2-3 kawałki ciasta (babka piaskowa, biszkopt), 2-3 kromki chleba, do tego cała styropianowa wytłoczka (pewnie 30 dkg) sera, lepszej wędliny (szynka, salami), pomidora, ogórka, całe jajko na twardo. Odbieram po pracy i mam kolację, a sporo zostaje na śniadanie i kanapkę do pracy (croissanta i ciasto zjadły dzieci). Wartość takiej paczki w cenie sklepowej – przypuszczam, że pewnie ze 20 zł (sama wędlina i ser to ok.8-9 zł). Przy okazji robimy coś dla planety, bo inaczej wszystko wylądowałoby w koszu (sieciowy hotel nie poda tego następnego dnia).