Dwugłos o rodzinie i wychowywaniu dzieci. „Ślady ojca” a „Co każda żona chciałaby, żeby jej mąż wiedział o kobiecie”

Niedawno, 2 marca 2024 r., przywołałem i skomentowałem na blogu fragment książki „Ślady ojca. Przewodnik o budowaniu więzi”. Dzisiaj cała recenzja wraz z porównaniem z inną, mającą już długą historię (ponad 30 lat) książką „Co każda żona chciałaby, żeby jej mąż wiedział o kobiecie”. Zaczynamy.

Najpierw autorzy. „Ślady ojca” napisali dwaj księża. Napisali to może zbyt wielkie słowo. Napisał ks. Mieczysław Maliński – nie „Delta” lecz „Malina” – duszpasterz akademicki z Wrocławia, prowadzący Centralny Ośrodek Duszpasterstwa Akademickiego „Maciejówka”, z wykształcenia….. geodeta, założyciel portalu 2ryby.pl. Drugi autor – ks. Krzysztof Grzywocz – dr teologii, ojciec duchowny w seminarium, najprawdopodobniej nie żyje od 7 lat (zaginął w Alpach), więc wykorzystano fragmenty jego wystąpień. „Co każda żona chciałaby, żeby jej mąż wiedział o kobiecie” stworzył James Dobson – człowiek-legenda amerykańskich konserwatystów, ojciec dwójki dzieci, lekarz pediatra. I już na wstępie widzimy różnice – teolog i geodeta kontra lekarz. Dwaj bezdzietni księża kontra ojciec dwójki dzieci. Oczywiście doświadczenie ks.Mieczysława Malińskiego z duszpasterstwa akademickiego ma pewną wagę, ale i obciążone jest poważnym zarzutem – ma do czynienia z wąskim wycinkiem społeczeństwa: konserwatywną młodzieżą akademicką.

Idziemy dalej. „Ślady ojca” napisano w stylu kazania tzn. masz czytelniku, przyjąć na wiarę. Ciągle towarzyszą nam nadmierny dydaktyzm i piękne słówka. James Dobson podaje szereg badań, bibliografii, pisze konkretnie, dzięki czemu książka, którą przeczytałem po raz pierwszy jako nastolatek, broni się i dzisiaj. Anegdoty rodzinne dotyczą bowiem nie sióstr zakonnych a faktycznej rodziny autora. Jako mąż i ojciec zgadzam się z poglądami Dobsona na spory damsko-męskie, i dzisiaj. Nie do końca podzielam jego poglądy wychowawcze („Dare to discipline – niewydana w Polsce, zachwala między innymi bicie dzieci), ale to zupełnie odrębny temat. W sumie „Co każda żona chciałaby, żeby jej mąż wiedział o kobiecie” czyta się lekko, a „Śladami ojca” – nie, zarówno z powodu stylu, konwencji jak i błędnych tez.

I tu przechodzimy do sedna. O ile James Dobson nie pozwala sobie na bujanie w obłokach (konkretnie opisywał różnice między kobietą a mężczyzną, zmiany hormonalne, oczekiwania, edukację obu płci), o tyle ks. Maliński i ks. Grzywocz dają do wiwatu. „Piekło samotności” dzieci zamożnych rodziców to tylko przedsmak. Kolejny fragment (tym razem ks. Maliński) opowiada jak ojciec szedł z dziećmi polować na mamuta, zabijał go, a dzieci podziwiały ojca, a potem w domu żona podziwiała męża. I konstatacja „Dziś problem polega na tym, że mamuty wyginęły”. Niby miało być zabawnie, a wyszło, no cóż, słabo. Dlaczego? No cóż, mamuty wyginęły dawno temu, w Europie prawdopodobnie 13 tys. lat temu. W prehistorii. Trochę czasu minęło. Ale skąd ma o tym wiedzieć geodeta? Niby ze szkoły, niby da się sprawdzić w 2 minuty w necie, ale po co, my wiemy najlepiej, nam nie potrzebna redakcja. I zostają takie babole, podobne jak z rzucaniem kamieniami w dinozaury, które jednak, gdyby Ewa Kopacz wydawała książkę, pewnie redaktor wykreśliłby. No właśnie i co z tego, że mamuty wyginęły 13 tys. lat temu? Ano tyle, że problem relacji dzieci-rodzice, podziwu syna/córki dla ojca i żony dla męża, nie zniknął wraz z mamutami. Przedstawianie ich jako współczesny wynalazek, to kolejna bzdura. Dzisiaj niby dzieci nie podziwiają rodziców? Żona męża? Dlaczego? Ba, Św. Józef na mamuty nie polował, nie robił tego Karol Wojtyła starszy, ale ich dzieci zachowały swoje dzieciństwo i trud ojców w pamięci. A dziś? Mimo, że mamuta nie przynoszę moi synowie przychodzą do mnie po radę w sprawach finansowych, życiowych, praktycznych, proszą o pomoc w zmianie żarówki w aucie. Żona cieszy się z zebranych na działce plonów (przez chwilę, potem złorzeczy na dodatkową robotę). A jesteśmy typową nowoczesną rodziną, choć z tradycyjnym podziałem ról. Twierdzenie, że współcześni ojcowie to mięczaki, no sam nie wiem, jak mam to skomentować. Nie znam takich. Skąd wie o tym ojciec duchowny z seminarium? Na pewno nie z doświadczenia. Skąd geodeta? Na pewno nie z wykształcenia. Jeszcze raz powiem – słuchajcie praktyków. Takim jest James Dobson. Nie zostawił żony (ani ona jego), wychował dzieci, skończył medycynę, zrobił z niej doktorat, pokonał niejedną trudność. Pisze „Szanuj żonę, doceniaj jej starania, rób to przy dzieciach, świeć przykładem”, przedstawia realne dylematy, uwarunkowania psychologiczne, a nie opowiada historyjki o mamutach.

Jeden problem, dwa światy. Jak w takiej samej sytuacji patrzą „młodzi wykształceni z wielkich miast” i oszczędny przedsiębiorca.

Mamy dwie rodziny. W pierwszej, oboje małżonkowie pracują w korpo. Zarabiają całkiem sporo, jak na średnie miasto – 15k. Ich jedynym majątkiem jest niewielkie mieszkanie. Kupują większe. W drugim przypadku – ludzie utrzymujący się z firmy, dającej średnio 30k, majątek stanowią budynki przynoszące dochód, właśnie wznoszą kolejny. Problem – wykończenie lokali.

„Młodzi wykształceni z wielkich miast” planują kupić gotowe, nawet kosztem +2k/m2, co oznacza 200 tys. zł kredytu więcej. „Oszczędni przedsiębiorcy” wybierają inną opcję – samodzielne wykończenie, gdzie się da i zlecenie reszty, jak najtaniej (co oznacza lokalne małe firmy). Dzięki temu wykończenie wyniesie 1,2k/m2, przy 200 m2 ma to znaczenie. Wszystko finansują gotówką.

Pozornie 200 tys. zł kredytu, przy dochodach 15k i braku innych obciążeń (pierwsze mieszkanie sfinansowali rodzice, były też jakieś oszczędności), nie stanowi problemu, przecież „mini-ratka” to tylko 1600 zł, a znajomi biorą po 800k i płacą 6000 zł. Podobnie w przypadku przedsiębiorców. 160k dla kogoś, kto zarabia miesięcznie 30k, to są trzy kwartały oszczędności. Oni jednak myślą inaczej. Po co brać ludzi, skoro jest martwy sezon, a pan domu potrafi sporo zrobić. W cyklu życia (to ich kolejny budynek), te kwoty się kumulują, poprzednie dwa wygenerowały oszczędności pozwalające kupić trzecią działkę. Zresztą w ogóle warto żyć oszczędnie, wg moich szacunków za 25% sporych dochodów.

Te dwa style życia pokazują w długim okresie wyraźną różnicę. Korposzczury czują się panami życia za 15k netto, przedsiębiorcy przy dwa razy większych zarobkach, nie świrują z wydatkami, uznawanymi za niekonieczne. Swoje robi też różnica w dochodzie. W efekcie jedni oszczędzą 45k, drudzy 240k. Te roczne kwoty kumulują się, stale przyrastają. Po 40 latach, jedni dadzą dzieciom wykształcenie i kasę na wkład własny do mieszkania, drudzy działające biznesy i przykład. Następcy (akurat w obu przypadkach – dwójka dzieci) zaczną w zupełnie innym momencie. Jeśli powtórzą styl życia rodziców – któż to wie.

Czy da się wycisnąć z życia więcej niż pracując w korpo lub na zwykłym etacie? Trzy sposoby na funkcjonowanie poza utartymi szlakami.

Historia dwóch panów – warszawskiego człowieka sukcesu i moja, każe nam spróbować odpowiedzieć na pytanie, którym kończył się poprzedni wpis. Czy istnieje trzecia droga, dla kogoś, kto nie chce się szarpać, pracować ponad siły, a przede wszystkim nudzi go biuro.

Oczywiście. Ścieżki zawodowe moja i opisywanego syna trenera nie pozostają jedynymi. Możemy jeszcze spróbować zupełnie innych sposobów na życie.

Pomysł pierwszy. Rzemiosło. Nie czarujmy się, dzisiaj nie trzeba być wybitnym, nie trzeba nawet kapitału. Wystarczy gotowość do ubrudzenia się od czasu do czasu, którą ma coraz mniej młodych ludzi. Ostatnio powtarzam mojemu szefowi – jak mnie zwolni – założę firmę wywożącą zawartość szamba lub przepychającą rury. Inwestycja początkowa – kilkadziesiąt tysięcy (beczka lub elektrożmijka). Konkurencja – niewielka. Potrzeby – spore. Stawki? 400-500 zł za godzinę. Można (inaczej niż w doradztwie) nie być VAT-owcem, opodatkować się ryczałem. Mili ludzie, fajne klimaty (chociaż trochę gorzej zasysać gówna w deszczu lub na mrozie). Kupuję to. A kto ma wrażliwe powonienie? Temu zostaje robota stolarza, zduna, serwisanta rowerów, masztalerza, psiego trenera lub hodowcy.

Pomysł drugi. Niebieskie ptaki i artyści. Jeśli wystarcza ci niewiele, nie chcesz pracować w regularnych godzinach? No cóż, idziesz w zawód niebieskiego ptaka. Musisz mieć tylko względnie tani dach nad głową i chęć do kombinowania. Jako artysta-freelancer z głodu nie zdechniesz. Jeśli masz bajerę, przekonasz samorządowców, że warto właśnie Ciebie wspierać. Hodujesz kozy, tu kupisz taniej, tam drożej sprzedasz (bez podatku). Dostaniesz zasiłki, zapomogi itp. Wyślesz żonę do jakiejś pracy i już masz ubezpieczenie zdrowotne.

Pomysł trzeci. Życie na obrzeżu systemu. Praca tylko tyle co potrzeba – do 10 godzin tygodniowo.I to nawet nie praca – jakieś zlecenia, coś dorywczego, może „z ręki do ręki”. Posiadanie hektara ziemi i prowadzenie gospodarstwa rolnego, żeby móc legalnie dorobić na KRUS i płacić niskie składki. W takim przypadku, warunek jest jeden, niskie koszty życia. Jak niskie? W lipcu będę testował zapowiadany model życia za 500 zł miesięcznie. Realnie i długoterminowo, może nie 500 zł, a 1000 zł. To już jest kwota, za którą, produkując żywność, da się przeżyć miesiąc. Nie posiadamy samochodu, albo jakiegoś złomka, niewielki lub stary dom, własny kawałek lasu, staramy się pozyskiwać prąd ze słońca. Nazwałem to „życiem na obrzeżach systemu” a nie pozasystemowym z dwóch powodów. Pierwszy -doświadczenia z pozasystemowcami. Większość z nich twierdzi, że posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego, oznacza kontakt z systemem. Drugi – niechęć do stygmatyzowania kogokolwiek. Niektórzy, jeśli przyjdzie im żyć w ten sposób, czują się wyrzutkami społeczeństwa, źle im z całą sytuacją. To błąd, ale nie chcę nikogo piętnować. Każdy żyje, jak chce i tym, co mu przyniósł los. Wybór obrzeży systemu najczęściej oznacza wieś. Dlaczego? Ponieważ tylko na wsi da się tak radykalnie obniżyć koszty.

Rzeczywiste obciążenia podatkowe. Jak państwo zniechęca do pracy.

Miało być o czym innym, ale kwiecień to miesiąc rozliczeń PITó-ów. Zrobiłem go i ja. Popatrzyłem na liczby i przemówiły do mnie doskonale. Wnioski? Zacznijmy od danych.

Tak się składa, że zarabiam całkiem przyzwoicie. Szczerze mówiąc – głównie dzięki inflacji. w 2013 r., gdy zrobiłem papiery miałem pensję o połowę niższą i lokowałem się, dzięki rozliczeniom z żoną, w pierwszym progu podatkowym lub delikatnie wchodziłem w drugi. Teraz pomimo reform podatkowych mam gorzej. Pensje wzrosły, ale koszty też, w odpowiedniej proporcji. Jak dużej. Już pokazuję.

Najpierw my. Jak wiecie, pracuję na dwóch, nieźle płatnych etatach + dg, a żona na jednym poniżej średniej. Łącznie daje to całkiem spory dochód. Ja sam mam ponad 3 średnie krajowe (co ogólnie wygląda super, ale nie zapominajmy – to są trzy źródła). Tendencja się utrzymuje. W 2015 r. było podobnie. Tylko, że wtedy średnia wynosiła ok. 3900 zł brutto, a dzisiaj 7500 zł miesięcznie (wzrost o 92%). Drugi próg podatkowy – wtedy 85 tys. zł, a teraz 120 tys. zł (wzrost o 41%). Ba, pensja minimalna wzrosła z 1750 zł do 4242 zł o 142%. Gigantycznie i skokowo wzrosły też ceny:

  • prąd podrożał o 100%,
  • chleb o 120%,
  • metr nowego mieszkania o 100% (zależy od miejsca i wielu czynników, w górach nawet o 120%),
  • nowe najtańsze auto Dacia Sandero o 125% (z 29 do 65 tys. zł i nie jest już najtańsza),
  • gaz o ponad 50%,
  • węgiel o 200%,
  • drewno kominkowe o 150%,
  • jajka o 100%.

Przykłady mógłbym mnożyć. Zatem pozornie zarabiamy więcej, ale nasza siła nabywcza nie rośnie. Pisałem o tym wielokrotnie. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie wzrost obciążeń podatkowych.

W 2015 r. dzięki uldze na 3 dzieci, zaliczyłem spory zwrot podatku, przypomnę – zarabiając wraz z żoną ok.400% średniej krajowej.Dlaczego? Drugi próg zaczynał się od 181 % średniej krajowej.

W 2023 r. już tak nie było. Dopłacimy spore pieniądze pomimo, że zarabiamy podobnie w relacji do średniej krajowej. Jednak drugi próg zaczyna się od 131% średniej krajowej.

To jeszcze nie wszystko. Wzrosły łączne obciążenia podatkowo-składkowe. W 2015 r. płaciłem 18% podatku, 13% składek społecznych i 1,25 % zdrowotnej. Razem ok. 30% (różne podstawy). Dzisiaj od drugiego etatu płacę 13% składek społecznych, 32 % podatku i 9 % zdrowotnej. Razem ok. 52% ekstra dochodu oddaję w podatkach bezpośrednich i składkach. W praktyce nie ratuje mnie nawet ogromna liczba ulg (IKZE x 2, związkowa, na dzieci), bo żeby zaoszczędzić 30% podatku musiałbym wydać 100%, i sporo (ok. 10 tys. zł) dopłacę. Ten problem dotyka prawie całej klasy średniej.

W efekcie praktycznie nie opłaca się więcej pracować, skoro państwo zabiera mi ponad 50% dochodu w podatkach. Warto robić minimum. W tym roku trend się pogłębi, gdyż otrzymałem sporą podwyżkę (obiektywnie – rośnie też pensja minimalna o ok. 20%, a średnia o 10-15%). Progi podatkowe są zamrożone. Co to oznacza? W 2024 r. drugi próg podatkowy zacznie się na poziomie średnia krajowa +13%. Czyli modelowe gospodarstwo domowe (2 razy średnia +20%) wpadnie w drugi próg. Przeciętniacy zaczną płacić ponad 50% podatko-składki. Bez możliwości sensownej ucieczki. Nie żadni bogacze,Rockefellerowie. To jest efekt 8 lat rządów PiS, ich pomysłów na gospodarkę.

Jeszcze gorzej mają przedsiębiorcy. W 2015 r. przedsiębiorca wykazujący dochód na poziomie 150% średniej krajowej (co stanowi premię za ryzyko, w stosunku do etatowca), rozliczający się wg skali podatkowej, płacił 850 zł składek ZUS i NFZ miesięcznie i w nawet w grudniu 18% zaliczki na podatek. W 2023 r. – składki wyniosły dobrze ponad 2000 zł a grudniowy podatek 32%. Łączne obciążenia podatkowo-składkowe jego dg wzrosły drastycznie (składki prawie o 200%, podatek o blisko 100%).

Konkluzja. Państwo zniechęca do pracy. Poważnie rozważam rzucenie drugiego etatu, ponieważ z niego zostaje mi faktycznie mniej niż 50% kwoty z angażu. Powoli dorabianie przestaje to mieć sens. Zarobię (w tym roku) ok. 120 tys. zł dostanę 60 tys. zł. Całą podwyżkę zje mi podatek. Co gorsza, nie mam wielkich szans na reakcje. W DG robiąc większy zakup zyskuję (od „góry”): 19% VAT (lub 7% gdy stawka 8%), 9% zdrowotnej, 29% podatku czyli zostaje mi w kieszeni 47-59% pierwotnej faktury brutto – super. Przy etacie – zaoszczędzę maksymalnie 32% podatku, a biorąc pod uwagę wypłatę brutto (składek mi nie potrącą) w efekcie ok. 30% zakupu/wydatku brutto. Słabiuteńko. Więc logiczne będzie dociążenie czasowe DG, zamiast pozostawanie w drugim stosunku pracy. Uwolnienie się z jednego etatu oznacza 2 dni wolne w tygodniu (a de facto 4 dniowy weekend). W DG mogę sterować kosztami (w granicach rozsądku) i płacić minimalne podatki oraz składki zdrowotne (społecznych nie płacę, ponieważ jestem etatowcem). Klasyka – zostaje kombinacja. A Ty – szary przeciętniaku, jeśli dorabiasz – płać. Teraz dowalą jeszcze składki ZUS od każdej kolejnej umowy zlecenie.

Patrząc na podatko-składkę widzę jeszcze jeden wniosek. Państwo zachęca do konsumpcji. Dokładnie tak jest. Skoro pracując, te 30% mogę urwać z ulgi (np. termomodernizacyjnej), wydam. Skoro w firmie kupując kolejny komputer albo telewizor zyskam 59%, to przecież racjonalnie rzucić tę kwotę na ladę. Szaleństwo.

I wreszcie ostatnia myśl. Państwo zachęca do kombinowania. Nazwijmy elegancko – optymalizacji. Skoro na etacie mam obciążenie 112 godzin miesięcznie (w tym na dotarcie) i dostaje za to netto 7500 zł , może lepiej zarobić, poświęcając 45 godzin np. 6 tys. zł brutto z wynajmu, płacąc 12,5% ryczałtu i zero składek, na rękę 5500 zł? Albo wynająć człowieka i poświęcić 10 godzin zarabiając 4 tys. zł. Albo zapłacić 19% podatku od dywidend. Ciągle myślę. Kombinuję. Bo do tego namawia mnie państwo. Tu warunek jest jeden – trzeba mieć kapitał.

Jak radzić sobie ze wzrostem rachunków za gaz? Moje pomysły.

Zacznijmy od liczb. W 2023 r. zużyłem 1770 m3 gazu. W 2022 r. było to 1971 m3. W 2021 r. 2508 m3. Czyli tendencja zdecydowanie malejąca. Z czego wynika? Z racjonalizacji zużycia. W tym okresie nie dokonałem ocieplenia budynku. Zrobiłem jedną rzecz -obniżyłem temperaturę o 1 st. C i kupiłem kozę na drewno, postawiłem ją na piętrze. Dzięki temu w ramach tzw. osobistych sankcji na Putina moje zużycie spadło o 29%. Nie płacę mniej, ponieważ jednocześnie wzrosły ceny, ale akurat na tę zmienną nie mam wpływu. Co jeszcze mogę zrobić?

Pomysł 1. Docieplenie płaszczyzny dachu. W tej chwili mam tylko rozłożony styropian (20 cm) na podłodze strychu. W tym roku wypełnię przestrzeń między krokwiami (z opadem na ściany) wełną mineralną.

Pomysł 2. Wymiana okien na parterze na nowoczesne oraz bramy garażowej. Stare okna nie zachowują już szczelności. Mają ze 25-30 lat. Brama jest tak stara, jak dom (65 lat). Czas na zmiany, ponieważ technologia poszła do przodu.

Pomysł 3. Postawienie w kotłowni obok kotła gazowego- takiego na drewno. Oba będą podłączone do sieci grzewczej, lecz gazowy zadziała wyłącznie awaryjnie, w czasie wyjazdów (w tym celu wystarczy temperaturę włączenia ustawić np. na 15 st. C. Czy to ma sens? Tu miejsce na pewne obliczenia.

W 2023 r. zużyłem 1770 m3 gazu. Z tego 80% to ogrzewanie. W tym roku, po poważnej awarii wymieniłem piecyk gazowy do c.w.u. na boiler. Zatem po odłączeniu ogrzewania, gaz zostanie przeznaczony wyłącznie do kuchenki. Na ogrzewanie szło jakieś 1400 m3 czyli 15.500 KWh. Taka ilość energii oznacza, przy 80% sprawności (piec+instalacja) 6-8m3 drewna. Jego cena obecnie to 250 zł za mp czyli 400 zł/m3. Koszt 3200 zł/rok. Gdybym korzystał z gazu – dwa razy więcej. Ale to nie wszystko. Ja na wsi mam przecież sporo drewna. Kosztuje mnie tyle, co eksploatacja piły i paliwo do auta. Niech będzie – 50 zł/m3. Za 400 zł przez kilka lat ogrzeję cały dom. Licząc według tabeli zasobności drewna 100 m3 z ha x 0,3 = 30 m3. W 4 lata „ogolę” całą działkę – oficjalny cel – przywrócenie użytkowania rolniczego. Alternatywa? Kupować tanie drewno (200 zł/m3) i przygotowywać je na działce lub przy domu. Pozwoli to obniżyć koszty o połowę.

Inne wyjście to montaż kotła na pelet. Tona tego materiału, gdybym zebrał zapasy na 3-4 lata, kosztuje 900 zł. Stosując przelicznik 1t pelletu = 2 m3 drewna. Oznacza to roczne zużycie 3600 zł. No, ale dokładamy raz w tygodniu z worków po 15 kg.

No dobrze. To moje działania. A co zrobią inni? Nie wiem. Zaprzyjaźnieni górale nadal palą drewnem, ponieważ tam jest tańsze. Widziałem oferty na poziomie 150 zł/m3 twardego drewna. Nawet jeśli odrobinę szachrują (np. w rzeczywistości jest to mp), mamy 220 zł/m3. Na moje potrzeby 1800 zł/sezon.

Jak wzrosną rachunki za gaz? Porównanie lat 2022-2024 i planowanych zmian.

Poprzedni rząd zapowiedział szumnie „zamrożenie cen gazu”. Jak to wyglądało w praktyce zaraz zobaczycie. Obecna władza mówi o podwyżce rzędu 15%, a PiSowscy propagandyści zaraz twierdzą – +50% ….w stosunku do ceny z 2022 r. Jakby obecny odpowiadał za wzrost w latach 2022-2024 r. (taryfy zatwierdzane jesienią zeszłego roku).

Lubię jednak mówić „sprawdzam” i pokażę Wam, jak wyglądało to „zamrożenie cen” w moim przypadku. Mam dom, ogrzewany gazem. Jestem w stanie odtworzyć ceny za analogiczny miesiąc (czyli np. rachunek majowy za wiosnę). Wyliczę cenę KWh energii gazowej, nie na podstawie stawki (bo tam jest wiele elementów składowych) lecz dzieląc kwotę rachunku przez liczbę jednostek.

Rok 2022 – 1364 zł a 5610 KWh. Stawka brutto 0,2431 zł/KWh.

Rok 2023 – 1462 zł za 4824 KWh. Stawka brutto 0,3030 zł/KWh. Jakie zamrożenie? Przecież to wzrost o ponad 20%.

Rok 2024 r. 1386 zł za 4554 KWh. Stawka brutto 0,3043 zł/KWh. Teraz faktycznie cena stoi (te dziesiąte części grosza, wynikają z podwyżki abonamentu).

Rok 2024 – jesień? Wielka niewiadoma. Wyobraźcie sobie, że ceny pójdą w górę o 60% w stosunku do 2022 r. Daje to stawkę 0,3889 zł/KWh. Zużywając tyle co w tym roku, zapłacę 1771 zł. Czyli o 27% więcej niż obecnie. Za połowę wzrostu odpowiada bezsprzecznie poprzedni rząd (rok 2023). Za drugą? PiS i obecna władza w połowie (czyli w sumie 75% poprzednicy i 25% obecni) . Dlaczego? Po pierwsze PiS dopuścił do zmonopolizowania rynku gazu. PGNiG został przejęty przez ORLEN i nie ma konkurencji, może robić, co chce. Obecne władze też nie są bez winy, ponieważ nie tworzą warunków do spadku. Jak już kiedyś pisałem. Czysta cena gazu na rynkach światowych spada (obecnie chwilowa korekta w górę). Jest już na poziomie z 2020 r. czyli sprzed wojny. W porównaniu do szczytu z września 2022 r. wynosi …. 25%. W dolarach. W złotówkach jeszcze trochę niżej. Podwyższanie w tych warunkach cen, oznacza jedno – korzystanie z pozycji monopolisty.

Ale wróćmy do podwyżek. 27% w stosunku do cen obecnych. Ile zapowiada rząd w ocenie skutków regulacji? O 15%. Czyli w najlepszym wypadku raczy nas półprawdami (cena paliwa wzrośnie o 15%, a przez różne opłaty, rachunek o 27%). Może mniej, bo już URE zapowiedziało, że taryf w tym wymiarze nie zatwierdzi.

W kolejnym wpisie – jak sobie z tym radzić.

Gospodarstwo rodzinne. Ile trzeba ziemi, żeby mieć co jeść?

W PRL-u funkcjonowały gospodarstwa tzw. chłoporobotników. Na 2-5 ha brakowało zajęcia dla rodziny wielopokoleniowej i ojciec szedł do normalnej pracy. Pozwalano w ten sposób stanąć na nogi ludziom, którzy musieliby cierpieć biedę, chociaż nie głód na spłachetku ziemi. Przy znacznie mniejszej wydajności i większej liczbie konsumentów (rodzina liczyła 8-10 osób), dawano radę i jeszcze sprzedawano na rynek.

Z kolei w ZSRR kołchoźnicy, poza pensją, dostawali jeszcze działkę przyzagrodową ok. 0,5 ha. Z niej i marnych poborów dawali radę wyżywić rodzinę. I tu rodzi się tytułowe pytanie. Utrzymanie rozumiem jako napełnienie brzucha, a nie zarabianie (produkcję na sprzedaż). Przejdźmy do rachunków, pamiętając, że dzisiaj „rodzina” oznacza średnio 3 osoby i zazwyczaj przynajmniej jedna z nich pracuje zawodowo. Będziemy więc mieli nie tylko chłoporobotników ale i , chłoponauczycieli, chłopoinżynierów, chłopolekarzy itd.

Generalnie, do dobrego funkcjonowania organizm ludzki potrzebuje zrównoważonego pożywienia i białek zarówno zwierzęcych, jak i roślinnych. Tak samo zróżnicowana musi być nasza produkcja, a zatem musimy mieć swoje:

  • zboża,
  • warzywa,
  • owoce,
  • rośliny oleiste,
  • nabiał,
  • mięso.

Każda z tych kategorii musi zostać zrównoważona, a następnie przeliczona na ary, być może hektary.

Zaczynamy.

Zboże, w naszym kręgi i kulturze stanowiło podstawę pożywienia. Wszelkie kluski, pierogi, chleby, podpłomyki. Nie bez znaczenia jest też kaloryczność. Liczmy 0,4 kg dziennie na osobę (1400 Kcal). 1,2 kg na 3 osoby. 440 kg rocznie. Taką ilość uzyskamy z 15 arów.

Warzywa – kolejne 0,3 kg/osobę/na dzień. Trzy osoby 0,9 kg. 350 kg/rok. Patrząc na plony (5t/ha) – jakieś 7a.

Owoce – dopełniamy do wymaganej porcji 0,2 kg. Rodzina potrzebuje 0,6 kg. 200 kg rocznie. Znowu, przy dobrych plonach – 5a.

Rośliny oleiste. Rzepak, słonecznik czy len. Razem 20 litrów rocznie. Kolejne 0,6 ara.

Nabiał i mięso. Tu patrzmy rocznie. 1000 jajek na rodzinę. 500 litrów mleka. 50 kg sera. 100 kg mięsa tzw. masy poubojowej. Żeby wyprodukować takie ilości musimy mieć ok. 8 kur (w tym 5 na mięso), 4 kozy mleczne oraz kilka królików. Część zjemy np. wszystkie capki. Żeby utrzymać taki majdan musimy mieć ok.70 arów.

Wynik. Rodzinę trzyosobową nakarmimy z ziemi o powierzchni niespełna 1 ha (dokładnie 9760 m2), z czego 70% zajmą zwierzęta. Gdybyśmy poszli w kierunku mniej radykalnym tzn. zrezygnowali z kóz na mięso (zostawili sobie 2 na mleko), damy radę i z 0,5 ha. To dobra wiadomość. Da się i na mniejszej powierzchni, w końcu przedwojenne książki o warzywniku i ogrodzie na kilkuset metrach, podawały gotowy przepis, a powstały w czasach niższych plonów. Niestety, na pozostałe wydatki trzeba już zarobić.

Chciwość.

Z jednej strony Gordon Gekko i jego „Chciwość jest dobra. Chciwość działa, chciwość jest w porządku. Chciwość oczyszcza, uszlachetnia i ucie­leś­nia ducha ewolucji. Chciwość w każdej formie: chciwość życia, pieniędzy, miłości, wiedzy doprowadziła do rozwoju ludzkości.” Z drugiej nauki różnych filozofów i kościołów. Co moim zdaniem jest prawdą?

Gordon Gekko się mylił. A konkretnie pomylił chciwość (chorobliwą żądzę pieniądza, za każdą cenę) z ambicją, miłością, pasją. Chciwość niszczy relacje międzyludzkie, międzynarodowe i absolutnie nie doprowadza do rozwoju. Chciwość życia prowadzi do nadmiernego ryzyka, a nawet śmierci (himalaiści, Balzak). Chciwość pieniędzy do samotności i nieszczęścia (słynny przykład Cecila Rhodesa). Chciwość miłości doprowadziła Freddiego M. do przedwczesnej śmierci, a Piotra Abelarda do kalectwa. Ofiar chciwości wiedzy znamy stosunkowo najmniej, ale taki dr Mengele, proszę bardzo.

Chciwym przedsiębiorcą był Jan Kulczyk. Czy „żył długo i szczęśliwie”? Oj, chyba nie. Chciwym władcą pozostał Jerzy III. Jego chciwość doprowadziła kraj do utraty kolonii północnoamerykańskich. Wreszcie, chciwymi pozostają Soros i Trump. Czy stworzyli coś wielkiego, czy tylko pasożytują na społeczeństwie? Czy są szczęśliwsi niż Buffet, Branson czy Ferriss? Czyje idee przetrwają dłużej i będą inspirować? Czy ta druga grupa nie ma „wystarczająco” pieniędzy, szacunku, pasji? Czy nic nie stworzyli?

Dlatego nikomu nie polecam chciwości. Ona karze pracować ponad siły i skraca życie, w efekcie – unieszczęśliwia, nie pozwala w pełni smakować życia. Konieczny jest umiar. Ot taki Colas Breugnon, ideał praktycznego rzemieślnika, miłośnik śpiewu, jadła i napoju. Ani ktoś miotający się od jednej skrajności do drugiej (Ignacy Loyola, Karol V, Henryk VIII). Ni typowy asceta, ni hulaka.

Pieniądze często uzależniają. Chciwcowi trudno się z nimi rozstać. Niektórzy (tytułowy Skąpiec), żałują ich własnym dzieciom, nie są w stanie przestać zarabiać. Jednocześnie, przecież potrzebujemy ich do życia, dobrze jest spełniać marzenia.

Jak zreorganizować życie – rzeczywisty przypadek millenalsa.

Całkiem niedawno zwrócono się do mnie, jako „Wujka Sknerusa” o radę dotyczącą zaplanowania dalszego życia finansowego warszawskiej 40-letniej singielki.

Nasza bohaterka wiedzie pełen sukcesów życie zawodowe humanistki. Pracuje w dużym wydawnictwie, jej własne książki i artykuły sprzedają się całkiem nieźle. Ale…. niestety, rynek w branży księgarsko-literackiej mamy wilczy. Rzeczywiste dochody b2b za miesiąc pracy (głównie zdalnej, na miejscu 1 dzień w tygodniu) wynoszą netto (po odliczeniu składek i podatków) 5000 zł. Do tego pozycja pozwala od czasu do czasu (raz w miesiącu) dorobić na artykule przeciętnie 700 zł netto. Wynik dochodowy +5700 zł.

W warunkach wiejskiego slow-life-u fantastyczny pomysł na życie. Niestety mówimy o kompletnie odmiennych realiach. Nasza bohaterka żyje w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, na granicy Śródmieścia i Mokotowa. Cena wynajmu małego mieszkania 3500 zł + opłaty. Cóż powiedzieć, na wszystkie inne potrzeby zostaje ok. 1800 zł. Dla kogoś, kto lubi karmelowe latte w Starbuniu (26 zł za dużą porcję, sprawdzałem), powinien raz w tygodniu dojechać pociągiem do Krakowa – żałośnie mało. Millenalsce trochę, dopóki mogą, pomagają rodzice. Nie ukrywają, że obecny stan rzeczy nieco ich niepokoi. Czwarty krzyżyk, czas na stabilizację, a tej nie widać. Szans na kredyt w Warszawie (cena wynajmowanego mieszkania ok. 1,5 mln), patrząc przez najbardziej różowe okulary nie widzę. Rata (zero opcji kredytu 0% z uwagi na wartość początkową), przy wpłacie pierwszej 20% (300 tys. zł) wynosi 9600 zł (800 zł x 12), nawet rodzice-współkredytobiorcy nie ratują sytuacji. Przebranżowienie – nie wchodzi w grę. Co robić? Oto opcje, które widzę:

  1. Skoro praca ma charakter zdalny, zamiast drogiej Warszawy wybrać np. Kielce, położone dokładnie w połowie drogi pomiędzy dwoma głównymi centrami życia. Tam ten wkład własny 300 tys. zł (rodzice z bólem go wyłożą) starczy na całe mieszkanie. Drastycznie spadną koszty dachu nad głową, a przede wszystkim, będzie własny.
  2. Wybrać mieszkanie w Umbrii i raz w tygodniu pokonywać samolotem drogę Rzym-Warszawa lub Rzym-Kraków, a Umbria-Rzym- pociągiem. Ponownie, 300 tys. zł wystarczy na zakup i remont. W pakiecie dostaje się kontakt z inną kulturą, który dla twórcy zawsze jest inspirujący.
  3. Przenieść się do innych krajów z tanim życiem i tam wynajmować za odsetki od 300 tys. zł.
  4. Wybudować domek, na działce niedaleko linii kolejowej (rodzice mają taki grunt) za 200 tys. zł. Własny, tanie utrzymanie, nowoczesne budownictwo nie zje zysków.
  5. Przyjąć ofertę pracy za granicą, np. w ambasadzie jako „attaché kulturalny”, a w zamian dostać mieszkanie służbowe.

Uwaga! Ciekawy blog na horyzoncie.

Niedawno trafiłem w internecie na kolejnego bloga, którego warto poczytać. Jego twórca – Kacper, mój prawie-rówieśnik, zyskał staż pracy do emerytury i powiedział pas pracy. Mieszka sobie na działce, żyje z własnych zbiorów oraz na luzie.

Kogo interesuje tzw. pozasystem, będący w zasięgu ręki, znacznie szybciej niż nawet kawalerka w większym mieście, czytajcie i udostępniajcie: https://codziennoscnadzialce.blogspot.com/ . Niestety taki styl życia nie podoba się Facebookowi i w tym medium Kacper dostał bana. Dlaczego? Nie pojmuje. Nie pisze o kwestiach kontrowersyjnych, tylko zwyczajnym życiu.

Dlaczego udostępniam? Blogów „działkowego minimalisty” Henryka i drugiego Henryka, o którym pisałem ostatnio już nie ma, zniknęły. Mam nadzieję, że Kacper nie zdecyduje się na zaprzestanie pisania, bo jego treści niosą sporą wartość – pokazanie, jak można żyć, będąc zwykłym człowiekiem. Nie aspirując do zmiany świata w sposób wywierania na niego innego wpływu, niż pokazując spraw wielkich, lecz właśnie codzienność. Źródła zarobkowanie Kacpra pozostają klasyczne: sprzedaż nadwyżek plonów, sadzonek, prace dorywcze, sprzedaż złomu. Tak spokojnie da się przetrwać do emerytury, chociaż i on nie podaje dokładnych zestawień finansowych.