Ok, boomer czyli jak „lekko” miało pokolenie dzisiejszych emerytów.

Na fali wpisów „dla młodych”, zapomniałem trochę o starszych pokoleniach. Warto przypomnieć ich los, ponieważ mainstream podaje tylko jedną narrację – boomerzy mieli świetnie. Nie, nie mieli. Dowód – historia opowiedziana na pożegnaniu emeryta z mojego miejsca pracy i parę innych osób.

Jest sobie mężczyzna – rocznik 1955. Klasyczny boomer. Cofnijmy się w czasie. Gierek w pełni – rok 1980. Nasz bohater dwa lata wcześniej skończył studia inżyniersko-budowlane. Już jest półsierotą, jego ojciec zmarł. Boomer wraz z matką, żoną i dwójką dzieci mieszka w domku na przedmieściach. Dom „po ojcu”, czyli w połowie należy do matki. Dzielnica niezbyt ciekawa (kilka lat wczesniej „ludzie z miasta” zadźgali taksówkarza – męża sąsiadki), ale dom za gotówkę, bo ojciec zdążył spłacić pożyczkę. Tyle, że rodzinę i budynek trzeba utrzymać. Do pracy. Nie na jeden etat. Ten nie wystarcza. Pierwsza pensja asystenta, porównywalna z dzisiejszą, czyli marna. Pracując na uczelni plus biuro projektów plus na budowie, zostaje na sen i wizytę w domu 6 godzin i weekend. Tak, praca po 18 godzin dziennie, 90 godzin w tygodniu, 382 godziny w miesiącu. Nie trwa to długo (znajduje się etat w biurze, prawie za równowartość tamtych trzech), ale ok. Ok, boomer.? Ilu z Was, ilu z nas pracowało po 18 godzin dziennie? Zero work-life balance. Jaruzelski z Gierkiem nie słyszeli o takich wynalazkach. Czy taka praca to doświadczenie pokolenia, o którym zapomina dzisiejsza „lewica kawiorowa”. Raczej tak, mój ojciec (rocznik 1939) poszedł do pracy na pełen etat w wieku 19 lat, bo założył rodzinę, studiował już zaocznie. Mój teść (1952), pracował od 16 r.ż., ponieważ tak się ułożyło (wyjechał ze wsi, nie miał już ojca). Teściowa została półsierotą w wieku 16 lat. Szczerze. Lepiej miało moje pokolenie, śmiertelność znacznie spadła (co oznaczało, że grupowo nie doświadczyliśmy wczesnej śmierci rodziców, która zawsze oznacza biedę), wielu poszło na studia, mało kto pracował przed ich skończeniem. Boomerzy żyli znacznie gorzej.

A pokolenie Z? Podobnie jak my, nie doświadczyli głębokich traum. Wojen, sieroctwa. Niewielu ma też za sobą przeżycie biedy (pamiętam ilu X-ów, Y-ów, cierpiało z powodu bezrobocia rodziców w latach 1990-2003, a i tak daleko nam do boomerów). Dzieciństwo Zetek i ich młodość upływały pod znakiem dostatku, otarli się już o 500+. Czego więc brakuje? Tzw. względnego dobrobytu. Społeczeństwo dramatycznie się rozwarstwiło. Widzę to nawet w pracy, gdzie wiele osób zarabia podobnie, a z uwagi na różne sytuacje (zamożni rodzice, małżonek,a z drugiej strony samotne rodzicielstwo, kredyty) jeden przyjeżdża nowym Volvo XC60, a drugi autobusem, bo nie stać go nawet na leciwy samochód. Ktoś mieszka z rodziną w wielkim, pięknym domu, a inny wynajmuje pokój we wspólnym mieszkaniu .Drugą przyczyną żalu Zetek, opisywaną wielokrotnie, stała się mała dostępność mieszkań. Boomerskie doświadczenia opisywałem już na blogu (cena za m2 w Warszawie równa średniej krajowej i nisko oprocentowana pożyczka na 2/3 wartości). Czyli mieszkanie 50 m2 można było kupić za 4 letnie pobory, a sam wkład wynosił niespełna 1,5 roczną pensję, no i rata była niska. W moim pokoleniu m2 w Warszawie kosztował już 1,5 średniej krajowej netto, nie trzeba było mieć oszczędności, bo pożyczano 120% wartości mieszkania na 30 lat, z oprocentowaniem 7-8%. 50m2 wymagało oszczędzania przez 6 lat, a na wkład własny 0 miesięcy. Teraz warunki się zmieniły. Warszawskie mieszkania w cenie 15 tys. zł/m2 daje 3-krotność średniej krajowej netto. Minimalny wkład 20%. Oprocentowanie 8%. W tej sytuacji na mieszkanie 50 m2 odkładamy 12 lat, a na sam wkład (20% z 750 tys. zł = 150 tys. zł) 2,5 roku. Niby ma wejść kredyt 0%, ale tylko przez pewien czas i realnie musi kosztować od 2-3% (marża). Najem daje nieco lepszą opłacalność. I tu leży pies pogrzebany. Niestabilność i niemożliwość znalezienia własnego kąta, oraz wysokie oczekiwania (porównanie z rodzicami) stały się przyczyną pokoleniowej frustracji. Obiektywnie jednak boomerzy mieli generalnie znacznie gorzej, praktycznie pod każdym względem (siła nabywcza pensji, wyższe relatywnie ceny, więcej pracy, w tym niepłatnej – czyny społeczne, negatywne doświadczenia osobiste.

Jak działa kredyt – historia dziewczyny z HR.

Obiecałem tydzień temu rozwinięcie tematu „Kredyt jako źródło szkodliwych kompromisów”, no i proszę, jest wpis. Z życia wzięty.

W moim miejscu pracy zmienił się szefujący HR. Jak to bywa miał całkiem nową koncepcję działania. Zlikwidować jeden dział. Pracowników rozparcelował pomiędzy inne komórki, a kierowniczkę (żeby nie siała fermentu) przeniósł do innego budynku. Oczywiście zmiana pozorna, nic nie wnosząca, ot pański kaprys. Rozmowa podobno nie wyglądała ciekawie, dziewczyna (piszę „dziewczyna”, a to 45-latka) usłyszała „Proszę nie przychodzić do głównej siedziby, nie rzucać się w oczy”. No ewidentna groźba, jak się pojawisz, spróbujesz walczyć, wywalimy cię całkiem.

Co robi w takiej sytuacji racjonalny człowiek? Piszę odwołanie od wypowiedzenia zmieniającego warunki pracy. Udowadnia pozorność zmiany, nierówne traktowanie (młodsze pracownice zostawili), naruszenie przepisów (pracuje w HR prawie 20 lat, a nagle przydzielają jej zupełnie inne zadania + zamaskowana groźba). W polskim sądzie pracy – spore szanse na zwycięstwo. Nie ma nic do stracenia, bo nowe obowiązki oznaczają znaczną redukcję wynagrodzenia (ok. 30% mniej), a inną robotę też przecież gdzieś znajdzie.

Co robi zakredytowana dziewczyna z HR? Płacze po kątach a na fejsie udostępnia post o pokonanym wilku-przywódcy, dla którego opuszczenie stada nie oznacza porażki, lecz zwycięstwo, nad samym sobą i instynktami. Tak działa tresura. Tak działa kredyt. Pracownik biurowy, jeszcze-wczoraj-kierowniczka, nie pójdzie przecież pracować do sklepu, sprzedawać biletów w kinie, woli przełknąć upokorzenie. Raty kredytu trzeba płacić co miesiąc ,a tu brak oszczędności i nie można mieć przerwy w dochodzie. Dlatego warto szukać alternatyw dla „pewnej pracy”, „kredytu z małą ratką” i „segmentu na przedmieściach”.

Ile kosztuje utrzymanie małego auta miejskiego – Fiat 500C po roku i 6000 km.

W styczniu 2023 r. kupiłem żonie używanego Fiata 500c. Zawsze chciała mieć taki wóz – ok. Mój „prywatny importer” i kumpel dał radę ogarnąć. Wóz pochodził z 2010 r. miał na budziku 150 tys. km i uszkodzenia po gradzie. Razem z pakietem startowym, kosztował mnie 14 tys. zł.

Przez rok i 2 miesiące żona (i ja) przejechaliśmy 6 tys. km. Dlaczego tak mało? Powodów widzę kilka. Zasadniczy – zawsze w domu stały 2-3 samochody do wyboru (maksymalnie mieliśmy ich 4: elektryk, świniowóz, Porsche, 500c), więc czasami mały, miejski kabriolet przegrywał. Czym?

Na pewno osiągami. 1.2 69KM za demona prędkości robić nie może. Ot, toczy się spokojnie. Za to pali (średnia z całego dystansu) 6.1 l/100 km. Pewien procent stanowiły trasy (jedna 850 km w obie strony, 2 x po 750 km). Parę razy pojechałem na wieś. Reszta to jazda miejska. W mieście i zimie palił 8 l/100 km, w lecie już tylko 7 l/100 km. Trasa i podmiejsko – spokojnie 5 l/100km. Stąd średnia.

Wielkością wnętrza. Fiat 500c jest mały, ciasny, zwłaszcza na tylnym siedzeniu. Idealne auto dla dwojga, może z jednym dzieckiem 5-12 lat. Trójka, czwórka dorosłych – męka. Bagażnik śmieszny i z tragicznym dostępem (otwiera się tylko wąska klapa).

Dodatkowo Kona wygrywała tanią jazdą. Stąd tylko 6000 km. Przy czym 3500 km zrobiłem w dwa miesiące (kwiecień i maj 2023), kiedy wiosna zachęcała do zrzucenia dachu i wykonałem 3 długie trasy. Potem było już 50-300 km miesięcznie.

Ale przecież to auto ma zalety. Pali niewiele (ok. 40 zł/100 km przy cenie 6.5 zł/litr), dałoby się włożyć gaz (wtedy 24 zł/100km). Przeglądy OT da się je zrobić pod domem (odessanie oleju, wymiana filtrów) – 300 zł, państwowy przechodzi bez problemu, za OC płacę 330 zł, za opony 150 zł/rok. I da się zrobić (na gazie) 6000 km rocznie płacąc za wszystko 2200 zł tj. niecałe 37 zł/100 km. Nieźle. Czy znajdziecie tańsze i jezdne auto?

Nie sądzę. Bez strachu jechałem nim na drugi koniec Polski. Niestety, normy zużycia spalin zabiły ten silnik. Teraz jego rozwinięcie ma już instalację mikrohybbrydową 48V i potencjalnie drogie awarie. No i kosztuje jako nowe (wersja podstawowa) – 68 tys. zł, a nie 14k. Mój kumpel obiecał mi tanią naprawę uszkodzeń po gradzie, więc pewnie sympatyczna Włoszka zostanie z nami jakiś czas.

Czy prywatne zawsze jest lepsze? O akademikach.

Środowiska ultraliberalne promują pogląd, że „prywatne, zawsze lepsze niż państwowe.” Bardziej umiarkowane stanowisko prezentuje tzw. środek. Nie ma sensu tworzyć państwowej kopalni, no ale pewne branże, niech zostaną pod kontrolą państwa.

W przypadku akademików widać tę mądrość, jak na dłoni. Nie da się studiować, nie mając gdzie mieszkać. Wielu zdolnych studentów pochodzi ze wsi. Z odcinka 30 km, może nawet 50 km, da się dojeżdżać, miałem takich kolegów na roku. Ale 100 km, 200 km, odległa wioska – lokum w mieście akademickim musi być. W PRL-u wybudowano licznie tzw. domy studenckie czyli akademiki, ale epoka ta się skończyła, liczba studentów wzrosła i weszło prywatne. Zacznijmy porównanie.

Bierzemy na tapet Warszawę. Miasto niezmierni drogie do wynajmu. Kawalerka ok. 3000 zł miesięcznie plus opłaty. Co robić, gdy rodziców nie stać? Państwowe akademiki kosztują od 390 zł do 1100 zł za miejsce, w zależności od uczelni i standardu. Najtańsze są pokoje trzyosobowe bez łazienek na Politechnice (390 zł), najdroższe pojedyncze z łazienkami (SGH – 1100 zł). A prywatne? Właśnie powstał taki na Powiślu. Lokalizacja doskonała. A ceny? Od 1500 zł (miejsce w dwójce ze wspólną łazienką) do 2380 zł (jedynka z własną łazienką). Pokoje od 10 m2 (jedynka) do 15-18m2 (dwójka). Czyli typowy standard późnego PRL-u. Widać wyraźnie – prywatne wcale nie jest lepsze. Państwowe wychodzi taniej? Dlaczego? Przyczyn jest kilka.

Po pierwsze – wybudowany 40-50 lat temu budynek uczelni już dawno się zamortyzował. Nikt nie płacił za niego cen rynkowych, grunt darowano.

Po drugie – do studenta się dopłaca. Na państwowym, prywatnym właścicielom mieszkań czy akademików – nie.

Po trzecie – w uniwersytecie decydują koszty, u prywatnego potencjalny zysk czyli wycisnąć, ile się da, w końcu akcjonariusze/udziałowcy chcą zarobić.

Po czwarte – akademik prywatny, jest nim tylko z nazwy. Wynajmą każdemu młodemu, nie trzeba legitymacji studenckiej – dzięki temu znacznie większy popyt.

Dlatego akademiki państwowe muszą istnieć. Regulują dostępność studiów, dla zdolnych i niezamożnych. Kryterium udostępnienia miejsca w domu studenckim stanowi dochód rodziców. I nie, nie jestem tym osobiście zainteresowany. Obydwaj moi synowie-studenci mieszkają już we własnych lokalach. W przypadku młodszego – nawet formalnie – zakup został dokonany na jego nazwisko, ponieważ pracuje. Takie szanse ma jednak znikoma część młodego pokolenia – im trzeba pomóc.

Nowy sposób zarabiania. Czy bankobranie ma sens?

W ramach reklamy kontekstowej wyświetlił mi się odnośnik do strony bankobranie.pl. Reklamowano ją jako nowy sposób zarabiania na bankach praktycznie bez wysiłku.

Nie wiem czy też trafiliście na tego bloga. Generalnie chodzi o to, że nie banki wykorzystują nas, lecz my je. Korzystamy z promocji, pobieramy bonusy i znikamy. Wygląda nieźle, ale sprawdzam.

Główny autor bloga – Mr Złotówa zarobił w ciągu roku …. 8915 zł. Dla człowieka pracującego te 750 zł miesięcznie , nie majątek, dla studenta efekt równy 17 godzinom korepetycji, więc już warty uwagi. Zwłaszcza jeśli pomnożymy przez 2 (dwie dorosłe osoby w gospodarstwie domowym) – wychodzi emerytura minimalna.

A jak było w lutym? Jedna promocja dotyczyła banku Santander. Trzeba założyć konto (żaden problem), ale potem wykonywać transakcję kartą (po 5 miesięcznie), zapewnić wpływy. Od marca do lipca zarobisz… 700 zł (w tym 100 zł bonu Biedronki). Coś tam jeszcze dobijesz, jeśli polecisz konto innej osobie lub 1% zwrotu za rachunki. Generalnie, poświęcisz na to wszystko godzinę miesięcznie, a zarobisz 140 zł/miesiąc.

Nawet gorzej wyglądała sytuacja przedsiębiorcy. Ten mógł założyć konto w Aliorze. Zarabiasz 400 zł na start i po 125 zł przez 12 miesięcy. Tylko żeby dostać te 125 zł musisz spełnić warunki. A te są skomplikowane. 20 zł dostaniesz za przelew do ZUS (ok.), 10 za przelew SEPA (zagraniczny, na co najmniej 100 E), 25 zł jeśli wydasz kartą 2000 zł, 10 zł za kasy fiskalne 25 zł za zakup walut, 15 zł za przelewy zagraniczne (minimum 3 miesięcznie), 20 zł za saldo. Moja ocena: bez wysiłku dostałbym ….45 zł, a nie żadne 125 zł. Nie załapałbym się też na wielki moneyback do karty (10% z płatności kartą za paliwo, nie więcej niż po 200 zł przez 5 miesięcy), bo jeżdżę elektrykiem, a żona niewiele. W moim przypadku z 2900 zł zrobiłoby się 990 zł (400+540+50) przez 12 miesięcy. Kolejne 82,5 zł/miesięcznie. Czas poświęcony ok. godziny. Już lepszy jest rachunek firmowy w Santanderze – 500 zł w dwa miesiące (założenie konta 250 zł, kolejne 250 – po 1 transakcji kartowej, do ZUS, blik na konto lub w sklepie).

Zastanawiałem się też nad kontem w PEKAO S.A. Oni oferują 200 zł za założenie i 7% na rachunku oszczędnościowym przez 5 miesięcy do 100 tys. zł. Ponieważ inne banki proponują 5% zarobiłbym różnicę 1,6% netto czyli z bonusem startowym 870 zł przez 5 miesięcy. To 170 zł miesięcznie, a czas poświęcony 0 minut plus wypełnienie wniosku i podpisanie umowy (pewnie z godzinę). Widzę sens.

Podsumowanie. Z tych trzech banków mógłbym zarobić ok. 390 zł, poświęcając 2 godziny miesięcznie. Z dwóch najlepszych i dostępnych dla nie-przedsiębiorców – 310 zł za godzinę przez kilka miesięcy. Może być. Przedsiębiorca w Santanderze dołoży jeszcze 250 zł miesięcznie za kolejną godzinę i mamy 560 zł (rachunek firmowy, osobisty x 2, 3 karty). Będzie na ZUS i księgową.

Ta struktura pokazuje, że nie ma sensu na siłę pompować wyniku, bo zyskiwanie po 82,5 zł miesięcznie za godzinę roboty (plus założenie i zamknięcie) uważam za stratę czasu.

Przydomowy kurnik. Jaki ma sens?

Wracamy do tematów rolniczych. Jeszcze niedawno wszyscy uciekali ze wsi, teraz trend się odwrócił. Dlaczego? Uciekamy na wieś przed stresem. Ok, ale czy ma to sens ekonomiczny?

W moim miejscu pracy mam koleżankę, która raz w tygodniu przynosi na sprzedaż kilkadziesiąt wytłoczek z jajkami. Wszystkie rozchodzą się w mgnieniu oka, wśród stałych odbiorców. Jak magnes działa hasło – od wiejskich kur przy cenie porównywalnej ze sklepową 15 zł/10 szt. Czas więc na wyliczenia.

Jedna kura znosi dziennie jedno jajko. W warunkach przydomowych, da się mieć tych kur kilkadziesiąt, dajmy na to 50. Dochodzimy do 350 jaj tygodniowo tj. 35 wytłoczek. Skoro jedna wytłoczka kosztuje 15 zł to osiągamy 525 zł przychodu tygodniowego. Całkiem nieźle – 2275 zł za 7-14 godzin pracy w tygodniu. I to niezbyt ciężkiej pracy. Mamy jednak kilka „ale”. Po pierwsze, przychód to jeszcze nie zysk. Mamy jakieś koszty (karma, weterynarz, wymiana stada, kurnik) – niech będzie to 25% ceny jajek (optymistycznie). Trzeba je dowieźć i sprzedać, znowu: benzyna (30 zł tygodniowo), akurat w przypadku mojej koleżanki odpada, bo sprzedaje w miejscu pracy. Wreszcie, charakter wykonywanych czynności – człowiek zostaje uwiązany do miejsca. Ze zwierzętami nie ma urlopu. Trudno znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto przypilnuje 50 kur. Nie ma szans na urlop. Zdecydowanie wolę pomysł na maliny, o który już pisałem.

Planowanie życia w kryzysie. Wydatki sztywne czy elastyczne?

Tego kryzysu, podobnie jak wielu poprzednich, chyba nikt nie planował. Nie znaczy to jednak, że przyczyny obecnej (inflacyjnej) i przyszłej (recesyjnej) zapaści pozostają nieznane. Ekonomiści i dziennikarze już o nich piszą. Co jednak w tej sytuacji ma zrobić przeciętny obywatel? Czytaj dalej Planowanie życia w kryzysie. Wydatki sztywne czy elastyczne?

Realizacja moich planów na rok 2023 r. i plany na 2024 r.

Jestem gorącym zwolennikiem myśli gen. Eisenhowera „Plany są niczym, planowanie wszystkim”. Od kiedy w okolicach 1995 r. przeczytałem książkę Joe Carbo „Jak zrobić pieniądze, będąc leniwym”, przykładam ogromną wagę do planowania i wyznaczania celów. Robię to w okresie rocznym i taki plan sporządziłem też w grudniu 2022 r. (na rok 2023) oraz w 2023 r. na 2024 r. Czy udało mi się zrealizować cele finansowe? Nie wszystkie, dlatego wciąż wierzę Eisenhowerowi.

Wykonanie planu na 2023 r.

Osiągnąłem wszystkie cele dochodowe tj. zarobić x zł w roku oraz kwotę x z działalności gospodarczej. Tak samo było z oszczędnościami, planowałem odkładać 30% dochodów, wyszło mi nawet lepiej. Powiększyłem majątek (kwotowo) o więcej niż planowałem.

Problemy miałem z celami poza finansowymi. Nie nauczyłem się 1000 francuskich słówek, nie ćwiczyłem regularnie 3 razy w tygodniu. Nie wykonałem wszystkich prac na działce i w domu. Niestety.

Plan na 2024 r .

Częściowa porażka nie zniechęca mnie do planowania. Wdrożyłem system, zaprezentowany w książce „12-tygodniowy rok”, łącząc go z ideami dra Roberta Maurera o filozofii kaizen. Rozbiłem wielkie cele na małe części i staram się codziennie przybliżyć do celu.

A zatem, co chcę osiągnąć?

  1. Zarobić w ciągu roku 20% więcej niż w roku ubiegłym.
  2. Odkładać miesięcznie 10 tys. zł (inwestycje to też oszczędności).
  3. Zarobić na akcjach minimum 10%.
  4. Wybudować domek w górach.
  5. Nie zmieniać samochodu (czyli opanować swoją słabość).
  6. Ćwiczyć 3 razy w tygodniu, biegać w sumie przez godzinę tygodniowo, przejechać na rowerze 1000 km (nie na raz, a łącznie).
  7. Nauczyć się 1000 włoskich słów.
  8. Wstawać codziennie najpóźniej o 5.30.
  9. Poświęcać na dg minimum 1 godzinę każdego dnia.
  10. Nie przekraczać 2500 KCal/dziennie i zapisywać posiłki w aplikacji.
  11. Spędzać z każdym członkiem najbliższej rodziny (dzieci, żona) minimum 1 godzinę tygodniowo sam na sam (synowie po wyprowadzce, dopuszczam telefon).
  12. Cele od 7 do 12 realizować cotygodniowo, przynajmniej w 85%.

Metoda małych kroków ma mi w tym pomóc. Czy się uda? Zobaczymy.

Różnica między Polską A, B i C. Cena takiego samego posiłku.

Z racji zawodu trochę jeżdżę po Polsce. Często odwiedzam Kraków, Szczecin – czyli miasta tzw. Polski A. Sam mieszkam w dużym mieście Polski B. Ostatnio prowadziłem szkolenie w Białej Podlaskiej i Chełmie, czyli Polsce C. Nie jestem Filipem Springerem, ale postaram się opisać swój własny archipelag. Tym razem wyłącznie cenowo.

Różnic w średnich dochodach pomiędzy Krakowem, Lublinem a Chełmem nie trzeba opisywać. Wystarczy raz odwiedzić każde z tych miast i porozglądać się po ulicach. Kraków, w niczym nie ustępuje miastom zachodu, a często bije je na głowę, Lublin w porównaniu z podobnym Bari, wypada na plus. A Chełm? No cóż, zatrzymał się w latach 90-tych, jeśli nie w PRL-u. Od razu widać, że ludzie żyją tam ubożej, zarabiając niewiele i ledwie potrafią dotrwać do końca miesiąca. Dzisiaj napiszę jednak nie o architekturze, ale o jedzeniu, a konkretnie – cenach obiadu.

Chcąc w Krakowie spożyć sycący obiad – zupa+drugie, bez oszczędzania na wielkości porcji, musiałbym wydać ponad 100 zł/osobę. Stąd, o ile tam jestem, wybieram raczej bar niż knajpkę, ale nigdy nie schodzę poniżej 50 zł.

W Lublinie, idąc do karczmy na zestaw: zupa+kotlet+ziemniaki+surówka, w tradycyjnym (do pełna) wydaniu, zostawiam ok. 60-70 zł.

Ile zapłaciłem w Chełmie ? 23 zł. Tak. 1/4 ceny z Polski A i 1/3 z Polski B. Za 20 zł kupiłbym kawę i hot-doga na Orlenie. A tam za + 15% dostałem miskę (a więc 2 razy więcej niż talerz) gęstej szczawiowej z pokrojonymi ziemniakami i jajkiem (nie liczyłem, ale minimum 2 jajka pływały sobie w środku), kotlet siekany z cebulką, dwie spore łyżki ziemniaków i surówkę. Właściciel tej knajpy poszedł w obrót, rezygnując ze znacznej części marży, zmniejszając granicę błędu. Bo jak inaczej patrzeć na jego sytuację, gdy ceny gazu, prądu, składki ZUS pozostają identyczne w całej Polsce. Może trochę oszczędził na pensji (pracując sam z rodziną), z pewnością mniej płaci za lokal. Prawdopodobni produkty kupuje od producenta, a więc sporo taniej. Ale nie ma siły, marża i zysk, muszą być sporo niższe. I to pokazuje różnicę między Polską A, B i C. Drobny przedsiębiorca nie planuje gigantycznych zysków, stara się przetrwać, zapewnić sobie i rodzinie utrzymanie. Bo i jaki ten zysk mógłby być? Sam wsad do kotła, po najniższych, producenckich cenach kosztował nie mniej niż 10 zł, a trzeba jeszcze doliczyć pensję kucharki (przygotowanie 10 minut = 6 zł z najniższej krajowej), ZUS właściciela, czynsz (jeden stolik z 10 zajmowany przez 20 minut) , gaz, prąd i dochodzimy do 18 zł. Marża brutto 5 zł. Jeśli odliczymy z niej podatki, zdrowotną, zostaje 4 zł. I tyle zarabiał ten właściciel, jeśli nie pomyliłem się w zgrubnych rachunkach. Sprzedając dziennie (tłoku nie było) 60 obiadów (a niektórzy brali tylko zupę za 8 zł, albo tylko drugie za 17 zł) zarabia trochę ponad 4000 zł (tu liczymy już na czysto 4 x 60 x 26 dni = 6240 zł). I musi z tego opłacić jeszcze amortyzację kotłów, stolików, kasy fiskalnej, księgową, jakieś usługi. W rzeczywistości może wychodzi na minimalną, może ma 4000 zł do ręki. Właściciel knajpy w Lublinie zyska 10-20 tys. zł (wyższa marża, większy ruch), a w Krakowie 20-30 tys. zł. To pokazuje, dlaczego kamieniczki w ostatnim z tych miast wyglądają lepiej niż zaraz po wybudowaniu, a w Chełmie trzymają się na tynku.

Poseł Ryszard Wilk o motoryzacji. Następny artysta, który nie wie o czym nagrywa film.

Niedawno na Fejsie wyświetlił mi wpis z oficjalnego profilu Konfederacji. Poseł Wilk jedzie sobie Skodą Fabią i opowiada o motoryzacji porównując wersję benzynową, LPG oraz auta elektryczne. Niestety, po raz kolejny, polityk nie ma pojęcia o czym mówi, mieszając prawdę z absolutnymi bredniami. Oto one:

Skoda Fabia jest autem kompaktowym. Gdyby poseł przeczytał chociaż jeden blog motoryzacyjny lub gazetę, wiedziałby że Fabia należy do klasy miejskiej b, a nie kompaktowej – c. Stąd bierze się kolejna bzdura.

Elektryk porównywalny z Fabią pali średnio 20 KWh na 100 km. A przecież primo nie ma wielu elektryków klasy B poza Peugotem e-208 i jego pochodnymi. Wreszcie, spalają one 12-15 KWh na 100 km. No i Fabia LPG ma 80 KM a e-208 136 KM. Uśmiałem się też, gdy usłyszałem o jeździe 200km/h. Fabią 1.0 MPI (bo taka najlepsza do gazu)? Przecież ona zupełnie nie nadaje się na trasy dla dynamicznego kierowcy (coś jak mój I30 100 KM). Nie wykluczam, że Ryszard Wilk jechał wersją 1.0 TSI. Tylko wtedy instalacja kosztuje 7500 zł, tracimy gwarancję i spalamy dodatkowo litr benzyny na 100 km, co czyni całą operację nieopłacalną. Wiem, bo miałem Kamiqa 1.0 TSI.

Tym samym poseł porównuje jabłka (podstawową Fabię za 69 tys. zł, przyspieszającą do 100 km w 15,5 s) z gruszkami (Fabia LPG za 74 tys. zł w podstawie i z jeszcze gorszymi osiągami) oraz ziemniakami (Peugeot e-208 na wypasie, z przyspieszeniem 9s/100 km za 158 tys. zł).

Fabia pali 6 l/100 km benzyny, a Fabia LPG 6 l gazu. Kolejna herezja. Każdy, kto jeździł autem z LPG wie, że spalanie LPG to plus 20%, może nawet 30%. Przy okazji wychodzą kolejne kwiatki. Średnia prędkość na komputerze pokładowym widocznym na ekranie wynosi 63 km/h, tymczasem poseł jedzie ekspresówką. W takich warunkach Fabia może i pali 6.1 l/100 km, ale gdy przyspieszymy do 120 km/h będzie to już, podobnie jak w mieście 7,5 l/100 km benzyny, a gazu 9 l/100 km. Przy 140 km/h Fabia 1.0 MPI może palić 10 l/100 km benzyny i 12 l/100 km gazu. Jeśli zaś zostaniemy przy tych 63 km/h to e-208 spali 12 KWh/100 km.

Koszt jazdy na każdym paliwie poseł zaokrągla inaczej, stąd niska wiarygodność wyników. Według niego: benzyna 40 zł/100 km, gaz 20 zł/100 km, elektryk 60/0 zł/100 km przy cenach 6,95, 3,08 i 2,7 zł za jednostkę, bo gaz zaokrągla w dół, benzynę z niewielkim błędem a do elektryka dolicza 10%. Powinno być zatem:

  • benzyna 43 zł,
  • gaz 27 zł (7,5 litra LPG, oraz 0,5 l/benzyny),
  • elektryk – 33/0.

Jak widzicie, prawidłowo podany wynik zupełnie się zmienia. Elektryk tankowany na płatnej ładowarce wychodzi nieco drożej niż gaz, a taniej niż benzyna (wg Ryszarda Wilka miał być 3 razy droższy od gazu i o 50% od benzyny). Dzisiaj wyniki byłyby inne, bo benzyna staniała o 70 groszy, a gaz o 10.

Ale na koniec poseł bije sam siebie.

Instalacja fotowoltaiczna kosztuje 40.000 zł, a zwróci się po 100.000 km. To ma być clou. Oczywiście, znowu poseł coś źle poczytał. Jeżeli auto pali 12 Kwh na 100 km, a przeciętny Polak przejeżdża rocznie 10 tys. km, potrzebuje 1200 KWh/rok. Instalacja 3 KWp (3000 KWh/rok) kosztuje 15 tys. zł, a z rządowym dofinansowaniem możemy ją mieć za 10 tys. zł, a nawet za 0 zł (gdy mało zarabiamy). Ja z gminną dopłatą płaciłem 7 tys. zł. No i wyprodukujemy jeszcze prąd o wartości 600 zł/rok, który możemy sprzedać. Tu mamy wynik następujący przy przebiegu 10 tys. km rok. Koszt instalacji 10 tys. zł, zysk z elektryka do benzyny 4300 zł (ponieważ 43 zł/100 km), dodajemy sprzedany (niekupiony) prąd za 600 zł. Czas zwrotu ca. 2 lata i 21 tys. km. Opowieści o żywotności paneli litościwie pominę. Nawet przy spalaniu 20 KWh/100 km wyjdziemy niewiele gorzej (różnica to te 600 zł/rok).

Wiecie jednak co jest najśmieszniejsze. Poseł nie powiedział o faktycznych wadach elektryka – czasie ładowania, utracie wartości, wyższej masie, mniejszym bagażniku (moja Kona -30 litrów), a to właśnie one powinny skłaniać do przemyśleń. Nie cena paliwa. Tu elektryki z własną FV są bezkonkurencyjne. Mają szansę przegrać tylko z hybrydami LPG, ale o nich w filmiku nie wspomniano.