Feministyczne spojrzenie na finanse domowe. To nie może się udać. Oraz riposta młodego pokolenia.

Jakiś czas temu przeczytałem artykuł w portalu Gazeta.pl, który mógłby się ukazać w każdym medium popularnym. Traktował o finansach w związku, a był wywiadem ze specjalistką od komunikacji, współautorką książki napisanej z byłą Jana Kulczyka. Generalnie opierał się na kiepsko maskowanej tezie – także w tej sferze zawsze winien facet – jeżeli wydaje pieniądze na przyjemności jest rozrzutny, trzyma na koncie – sknera. Jeśli kobieta przepieprza pół pensji na operacje i ciuchy tzn. chciała się mężowi podobać a on „nie przedyskutował” (dosłownie tak powiedziała), że powinno być inaczej (jakby do dyskusji wystarczyła jedna osoba). Gdy kobieta ma dzieci z poprzednich związków – facet ma je utrzymać, jeśli dzieci należą do niego (alimenty) – płaci ze swojej puli. Mężczyzna regulujący wszystkie rachunki odbiera kobiecie samodzielność, umieszcza ją w złotej klatce, bo ona nie wie jakie są koszty i z jego winy nie radzi sobie sama. Itd., itp. Generalnie, jedna wielka popieprzona aberracja. Gdyby ktoś trzymał się tych rad – przepis na katastrofę np. danie dostępu osobie uzależnionej do wspólnego konta i wszystkich oszczędności. A dzisiaj coraz więcej kobiet pozostaje uzależnionych: nie tylko od zakupów, zabiegów beauty, ale i zwyczajnie, od wódy. Finanse wg feministek mają wyglądać tak: zarobki są wspólne, wydatki wspólne, chociaż rzadko kiedy równe. Czyli ona swoją pensję na przyjemności, on ma utrzymać mieszkanie. Ona płaci za jedzenie, on za resztę – częsty podział, oznaczający, że ona wydaje dajmy na wspólne 1500 zł, a on 7000 zł, co nawet przy dysproporcji dochodu działa na niekorzyść faceta, zwłaszcza jeśli płaci alimenty na dzieci z poprzedniego związku).

I tutaj wchodzą mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ubrani na biało. Rozmawiałem na ten temat z synami i teraz metoda jest prosta. Opiera się na dwóch filarach:

  1. jak najmniej zobowiązań (czyli zero ślubu i wspólnoty majątkowej),
  2. płacimy po połowie.

I szach-mat specjalistki ds. kreowania wizerunku, zajmujące się finansami. Guzik młodym zrobicie (a starzy, jak moi rówieśnicy-single, też zaczęli stosować te proste recepty). Skończyło się „więcej zarabiasz, więcej dajesz”. Już pokazuję jak wygląda praktyka.

Zamieszkujemy razem, chłop zarabia 7000 zł netto, kobieta 4000 zł netto. Wspólne wydatki to: czynsz i media 1000 zł (własne mieszkanie), jedzenie, chemia -2000 zł – razem 3000 zł. Oboje 1-go przelewają po 1500 zł na wspólne konto, z którego kupuje się jedzenie i płaci za mieszkanie. Resztę zachowują dla siebie. Każdy utrzymuje własne auto (kobiety zazwyczaj nie stać), płaci za swoje wakacje (znowu na podobnej zasadzie – jedziemy na urlop za 5000 zł, wpłacamy po 2500 zł), ubrania, przyjemności, potrzeby. I mamy sytuację, w której on dysponuje kwotą 5500 zł nadwyżki (robi z nią co chce, przepuszcza, oszczędza, inwestuje), a ona tylko 2500 zł.

Gdyby mieli psa – do wspólnych wydatków liczy się pies, przy dziecku – dziecko. No i teraz popatrzmy. Niech dziecko kosztuje 2000 zł, a pies 300 zł. Wspólny budżet puchnie do 5300 zł (2000 życie, 1000 zł dach nad głową, 2000 zł dziecko, 300 zł pies). Każde wpłaca na wspólne konto 2650 zł. Jemu zostaje nadal 4350 zł, jej 1350 zł. I z tej kwoty ma wystarczyć na wakacje i przyjemności. Gdzie kasa na zakupoholizm i inne -izmy? Zniknęła. Argument pozostaje prosty – ludzie są dorośli, odpowiedzialni, gdyby się rozeszli – za taką samą kwotę będą się utrzymywać samotnie (z pominięciem mieszkania, które często należy do mężczyzny).

Ba, nawet w moim pokoleniu, skończył się czas „ciepłych misiów”. Literalnie wszyscy znani mi, nieżle sytuowani single koło pięćdziesiątki (a to oznacza miesięczne dochody minimum 10.000 zł netto), żyją w luźnych związkach z podobnymi sobie kobietami, tzn. każde w swoim domu/mieszkaniu, ze swoim samochodem, zrzucają się na wakacje (no czasami facet płaci więcej, bo np. jadą jego autem i nie wymaga zwrotu za paliwo czy autostrady, albo funduje w knajpie). Stać ich i na alimenty, i na przyjemności. Nie żyją za 500 zł miesięcznie, a i tak „wydatki core” czyli dach nad głową, jedzenie, auto – kosztują ich 3000 zł. Dla kogoś, kto zarabia 10k i płaci jeszcze 2k alimentów (już niedługo, bo dzieci rosną), na resztę zostaje 5 k. Dla lepiej zarabiającego (20k), z 3k alimentów, 5k raty kredytu na dom i samochód, nawet 9k jeszcze można swobodnie dysponować. A kobiety? No cóż. Niech dostaną nawet te 2 k alimentów, 1.6k 500+ i 5k własnej pensji. Mają 8.6 k. No, ale muszą utrzymać siebie, dom, małe auto (2,5k), dwójkę dzieci dzieci (4k), i na ciuchy przyjemności całej trójki zostaje im 2.1k. Cieniutko.

Dlaczego tak się dzieje? Akcja rodzi reakcję. Kobiety zaczęły opowiadać „jesteśmy niezależne”, faceci zażądali dowodu. Kobiety wymiksowywały się z rodziny, faceci następnym razem dali palec, zamiast całą rękę. Jeśli weźmiemy pod uwagę „poważne” powody rozwodów (tzn. zdradę, nałogi a nie „wypaliliśmy się”) przyczyny leżą w 70% po stronie babek (i tyle samo wnosi pozwy). Dokładnie. W grupie singli, o której mówię (liczy 7. wykształconych, zadbanych, dobrze sytuowanych facetów) powodem rozwodu były:

  • 5 przypadów romans żony,
  • 1 przypadek romans męża i jednoczesny romans żony,
  • 1 przypadek – nałóg męża.

Do tego dochodzi kolejna liczba.Z tych 7 facetów 5 ma utrudniany kontakt ze swoimi dziećmi (jeden de facto je wychowuje, bo kobieta postanowiła realizować się z przyczyną rozpadu małżeństwa), a 3 nie widzi ich w ogóle. Czyli 1 z 7 zachował z eksią normalne stosunki po rozwodzie. Następnym razem, chłopaki nie chcą popełnić błędu, wyciągnęli wnioski z przeszłości. Widzą to też ich synowie, i koledzy ich synów. Pojęli starą prawdę – najdroższy seks jest w małżeństwie. W przypadkach zdrowych rodzin – warto płacić tę cenę, ale skoro połowa małżeństw rozwodzi się (współczynnik wynosi 35%, ale dane zaniżają osoby starsze), młodzi panowie myślą racjonalnie. Skoro mam 50% szans na porażkę, albo całkiem rezygnuję ze ślubu, albo przynajmniej nie dam się oskubać. I tak oto feministki (w tym lewicowe feministki i katofeministki) , swoim głupim gadaniem i zmianami w prawie (bo tak należy traktować np. przepis, że 800+ nie liczy się przy alimentach, mimo że kobieta je dostanie, facet dalej musi płacić 50-80% kosztów utrzymania dziecka, co przy 2k oznacza, że kobieta wydaje w rzeczywistości ze swoich może 200 zł, a często na dziecku zarabia, w tym sensie, że alimenty i 800+ przewyższają wydatki na dziecko) doprowadziły do pogorszenia sytuacji kobiet. Nadal wiele z nich zarabia mniej – w mojej bańce znam dosłownie 3 przypadki, gdy żona/partnerka przynosi większe dochody, przy kilkudziesięciu przeciwnych (wyższe zarobki męża/partnera), oraz może 10, gdy zarobki są porównywalne. Często te różnice okazują się ogromne (np. u mnie zarabiam 4 razy tyle co żona, a gdy dodam inwestycje – wolę już nie liczyć), ponieważ 90% zatrudnionych facetów dorabia (a tylko 20% kobiet). I dotyczy to również dzisiejszych trzydziestolatków. A opisuję realia klasy średniej (w wyższej czy niższej jest jeszcze większa dysproporcja na korzyść mężczyzn). Jaki z tego wniosek?

Świat się zmienia. Zachowania oczywiste w świecie naszych rodziców (mąż oddaje całą pensję żonie i dostaje kieszonkowe, a na przyjemności musi sobie dorobić lub „ukręcić”), powoli odchodzą do lamusa. W naszym pokoleniu bronił się schemat wspólnego w 100% budżetu, ale do czasu. Teraz, zwłaszcza w młodym pokoleniu, ale nie tylko w nim, obowiązuje podział na: nasze wspólne, moje, twoje czyli mamy jakby trzy budżety w jednym. I ma on swoje konkretne przyczyny. Feministki, głosząc hasła o „silniej, niezależnej kobiecie”, nawaliły, a mężczyźni po prostu dostosowali się do zmienionych realiów. Czy Wy też to widzicie?

Dlaczego opłaca się być singlem? Jak domowe zajęcia organizują ludzie samotni? Ile to rzeczywiście kosztuje?

Ostatnio wyliczyłem, że rodzina 2+1 poświęca na prace domowe/opiekuńcze 71 h/m-c. Feministka podała wartości 4 razy większe (330 h/m-c), przypisała je kobiecie i wyceniła na 7000 zł/m-c. eraz czas na pokazanie, jak sobie radzi singiel i ile faktycznie płaci.

Skąd znam życie singli? No cóż, mam paru znajomych, plus doliczam jeszcze własne doświadczenia z eksperymentu „Życie za 500 zł”. Zaspoileruje – liczby nie przerażają.

Opieka nad dziećmi z dowożeniem. Singiel z zasady nie ma dzieci lub już dorosłe. Stąd 0 godzin. W wersji ekstremalnej (po rozwodzie) – 2 weekendy w miesiącu – 12h/m-c i 1200 zł alimentów.

Gotowanie. Ile feministka wyliczyła dla rodziny? Chyba 1800 zł/m-c. Za samo gotowanie, bez kosztu produktów. Teraz coś Wam pokażę. Ostatnio wpadłem do bistro w pracy (miałem mieć spotkanie po godzinach) i za „zestaw dnia” – michę zupy i drugie zapłaciłem 27 zł. Gdybym pomnożył tę wartość przez 30 dni – wyjdzie mi 810 zł/m-c. W dużym mieście. Czy są tańsze opcje? Rzecz jasna – garmażerka lub własne gotowanie. Ile zajęło mi przygotowanie obiadu na wsi? Trzeba było zebrać fasolkę, obrać ją, ugotować, zrobić zasmażkę? 20 minut. Ile zajmuje przygotowanie ryżu z owocami? 5 minut. Zsiadłego mleka z ziemniakami? Podobnie. Usmażenie kotleta z makaronem? 5-10 minut. Jajko sadzone/jajecznica? 3 minuty. A są tacy, którzy przez tydzień zjedzą tę samą zupę (ew. rosół przerobią na jarzynową/pomidorową/brokułową/flaki), wtedy średnio też 5 minut dziennie. Ja jednak zaszaleję 10 minut dziennie – 5h/m-c.

Sprzątanie. Zostańmy przy tym, co było 1,5h/tydzień i 6h/m-c. Da się to zlecić za 400 zł.

Pranie. 15 minut/tydzień i 1 h/m-c. Zlecać tego nie ma sensu.

Zakupy. Po drodze z pracy, bo niewiele potrzeba. 1h/m-c.

Podsumowanie. W sumie bezdzietny singiel potrzebuje 13h/ m-c. Jeśli żywi się w barku i płaci za sprzątanie zejdzie do 2h/m-c (pranie + zakupy) i wydatku 1210 zł. Godzina lenistwa kosztować go będzie prawie 100 zł.

Trochę kosztowniej żyje dzieciaty singiel z odzysku (1200 zł alimentów plus 12 h na opiekę). Natomiast to wyliczenie pokazuje, dlaczego dzisiaj młodzi nie chcą mieć dzieci. Z jednej strony – po prostu wygodnie i znacznie taniej. Z drugiej – feministki gadają o „patriarchalnym ucisku”, a rzeczywistość wygląda zgoła odmiennie. Kobieta nie-singielka w tradycyjnej rodzinie (jak moja) poświęca na dom i dziecko jakieś 54 h miesięcznie, a zyskuje znacznie więcej. Ile? O tym w kolejnym wpisie.

Dlaczego opłaca się być singlem? Rzeczywisty czas i koszt wykonywania czynności domowych – tym razem poważnie.

Tak, jak pisałem, pewna kobieta wyliczyła, że matka, siedząca z dzieckiem w domu spędza na czynnościach obsługowych ok. 330 godzin miesięcznie. W jednym z poprzednich wpisów zredukowałem tę wartość do 1/3, i to przy założeniu, że w domu są dzieci, a żona/partnerka wszystko robi sama. Teraz przedstawiam swoje doświadczenia z ostatniego czasu, kiedy zeszliśmy do rozmiaru rodziny 2+1.

Zajmowanie się dzieckiem – kobieta. Mój nastolatek jest dość samodzielny, ale przecież jeszcze nie dorosły. Czasem trzeba mu zerknąć w zeszyty, załatwić jakiś prezent na imprezkę, kupić ubranie. Nie traktuje jako „zajmowanie się” zwykłej rozmowy, bo wtedy wyszłoby, że zajmuję się małżonką i powinna mi za to płacić. W nauce pomaga mu dorosły brat (układ win-win – żona nie ma cierpliwości, ja czasu, a młody dostaje kasę), więc ten temat odpada. Średnio- gdybym naciągał maksymalnie – opieka to 5 h w tygodniu pracy – 20h/m-c. Przy czym zaznaczam, u nas robi to żona, ale w wielu rodzinach czas jest dzielony między oboje.

Dowożenie – oboje. Specjalnie przenieśliśmy się do określonej dzielnicy, żeby chłopcy mieli blisko do dobrej, państwowej szkoły. Młody chodzi jednak na zajęcia sportowe 3 razy w tygodniu, na przeciwległy koniec miasta. I wymaga to czasu – pół godziny jazdy w jedną stronę. W efekcie – 3 godziny/tydzień, a z meczem – 5h/tydzień – 20h/m-c. Liczę tylko czas dojazdu, bo w trakcie treningu robimy coś innego. Jeździmy po zakupy, załatwiamy zaległe rozmowy telefoniczne, czytamy książki, spacerujemy, a ja nawet próbowałem pracować.

Sprzątanie – kobieta. Wiesz, ile zajmuje gruntowne sprzątnięcie całego domu? Ja wiem, bo wynajmowaliśmy nasze 45 m2 (2 pokoje) w górach.

  • odkurzenie i wytarcie kurzu (z przestawianiem mebli) – 20 minut,
  • gruntowne sprzątnięcie łazienki – 20 minut,
  • gruntowne sprzątnięcie kuchni – 30 minut,
  • mopowanie całej podłogi – 20 minut.

W sumie 1,5h. Takie sprzątanie, wykonuje się raz na tydzień. Do tego 30 minut zwykłego ogarniania w tygodniu. Miesięcznie 6h. 2-4 razy w roku mycie okien (0,5h), tych 5-10 minut już nie doliczam. I znowu uwaga – w moim domu robi to żona, z wyjątkiem odkurzania (działka syna) natomiast w większości innych oboje, albo i wszyscy domownicy. Znam rodziny, w których pdział przebiega tak – łazienka i odkurzanie/mopowanie i kuchnia.

Gotowanie – kobieta. Feministka wyliczyła na 2 h dziennie i przypisała kobietom. Wolny żart. Po pierwsze – znam wielu gotujących mężczyzn oraz niegotujących kobiet, sporą grupę domów, gdzie gotowanie nie istnieje (obiad w pracy/szkole, a na śniadanie i kolację kanapki/ciastka/drożdżówki). U mnie akurat wygląda wszystko tradycyjnie, natomiast specjalnie wczoraj włączyłem stoper. Zupę gotuje się raz na 4 dni (30 minut roboty na tydzień), a drugie danie niech będzie pół godziny dziennie. Razem mamy 4h/tydzień i 16h/m-c.

Zakupy-oboje. Robimy je zazwyczaj przy okazji, ale niech będzie 2h/tydzień – 8h/m-c.

Pranie – oboje. Co to jest dzisiaj pranie? Przełożenie z kosza do pralkosuszarki i wyjęcie. Ile to trwa? 15 minut/tydzień. Niech będzie 1h/m-c.

Resztę wyeliminowałem, bo mówimy o czynnościach śladowych. Suma czynności domowej obsługi 71h/m-c, z czego 40h/m-c na dziecko. Jeśli ludzie dzielą się rozsądnie (czyli na pół, jeżeli oboje pracują tyle samo), wychodzi (z dzieckiem) średnio po 1 h 10 minut/dzień. Jeśli tak jak my (pracuję zawodowo znacznie więcej), na kobietę spada 3/4, poświeci średnio 1h 45 minut dziennie. Czy to dużo? De facto 2 popołudnia w tygodniu na wożenie syna plus zakupy, sobotnie przedpołudnie na sprzątanie/pranie, a poza tym zostaje jakieś 45 minut dziennie. A jeszcze raz zaznaczę, u nas podział przebiega tradycyjnie. Następny wpis – jak to organizuje singiel.

Czy na pewno kupować mieszkanie w jednym z miast Wielkiej Trójki?

Wielka Trójka, czyli trzy najdroższe wielkie miasta w Polsce (Warszawa, Kraków, Wrocław), jeśli weźmiemy pod uwagę ceny mieszkań, przebiła granice możliwości tzw. przeciętnej rodziny. Pomimo tego, większość dąży do tych lokalizacji. Z jakim skutkiem?

W Warszawie, kawalerka 30m2 „do wprowadzenia” w dobrej lokalizacji kosztuje 800 tys. zł, w Krakowie i Wrocławiu ok.600 tys. zł. Od razu piszę – nie miałem na myśli ruder, flipów w starym bloku (ściany z betonu, zaniedbane klatki schodowe), ani „dzielnic strachu” – tylko ścisłe centrum i jego uznane otoczenie. W przypadku Wrocławia, do którego przeprowadza się mój najstarszy syn, robiłem pogłębione analizy. Wynajęcie takiego lokalu kosztuje 2,5-3,5 tys. zł (+wszystkie opłaty) miesięcznie.Jakie to ma skutki praktyczne?

Wkład własny przy zakupie – 20% tj. 120-160 tys. zł. Żeby dokonać zakupu na kredyt trzeba dysponować 120-160 tys. zł w gotówce. Już to eliminuje wielu młodych, nie posiadających żadnych oszczędności.

Rata kredytu na pozostałe 80% – 3800- 4300 zł. Nie dość, że wkład własny poza zasięgiem, to jeszcze desperackie 3800-4300 zł do płacenia. Przy płacy minimalnej 3600 zł netto.

Czynsz najmu niższy od raty, ale nadal drogi. Skoro czynsz wynosi 2,5-3,5 tys. zł, a rata 3800-4300 zł, wielu (zwłaszcza z powodu braku kasy na wkład własny) wybierze najem. Z jednej strony – wydaje się racjonalne, z drugiej – wpadamy w pułapkę. Raty są dzisiaj stosunkowo drogie (ponad 8% odsetek), a wynajem jeszcze drożeje (10% rocznie w ostatnim czasie). Wielu jednak boi się czekania i wzrostu cen zakupu (co mogłoby oznaczać, że za 5 lat sam wkład własny drastycznie wzrośnie, a sam rata też, bo wprawdzie spadnie oprocentowanie, ale jego podstawa będzie wyższa) i kupuje już wiążąc pętle na szyje.

Do tego, rozmawiając z niektórymi „młodymi” (pojęcie pojemne 20-40 lat), wielu nie zna słowa kompromis. Nie chcą kamienicy ani bloków („stare”), wykonywania remontu czy wykończenia własnymi rękami („nieopłacalne”, „trudne”), ani długich dojazdów („za daleko”). Eliminują w ten sposób 90% rynku zostawiając sobie najdroższe apartamentowce (np. na Szczepinie, we Wrocławiu m2 kawalerki w apartamentowcu w centrum kosztuje 16 tys. zł + wykończenie, a na obrzeżach tego miasta trafimy lokale za 9 tys. zł). Jeśli dołożymy oczekiwania, że wszystko sfinansują rodzice (młodych nie stać), zapewniając im standard znacznie ponadprzeciętny („na wykończenie nowej kawalerki potrzeba 100 tys. zł”), do odebrania natychmiast, gotowy nie tylko konflikt pokoleń, ale i bolesne rozczarowanie. Ponieważ koniec końców, rzeczywistość nie podlega dyskusji i zderzenie z nią wywołuje ból głowy, która spotkała się ze ścianą.

Faktycznie, rynek oferuje pełne bogactwo opcji. Znowu odwołam się do Wrocławia, poddanego głębokim analizom. Za 600 tys. zł za wykończoną kawalerkę w apartamentowcami w świetnej dzielnicy mamy następujące możliwości:

  • 2 pokoje z PRL-u 37 m2 (po remoncie sprzed 15 lat) za 520 tys. zł w lokalizacji obok apartamentowca,
  • 3 pokoje z PRL-u – 56 m2 (po remoncie sprzed 20 lat) za 560 tys. zł w lokalizacji 2 km dalej (nie Szczepin lecz Pilczyce),
  • 2 pokoje 40 m2 w kamienicy (Ołbin, Przedmieście Świdnickie, do remontu) za 500 tys. zł,
  • kawalerka w apartamentowcu do własnego wykończenia (28m2 – bliski Szczepin) – 480 tys. zł,
  • niewykończone 2 pokoje w Leśnicy lub południowych obrzeżach Wrocławia (45 m2 – 400 tys. zł,
  • oraz UWAGA! – wyremontowane mieszkanie w Strzegomiu 37 m2 (ładna kamienica) za 250 tys. zł.

I właśnie ten Strzegom wydaje się być ciekawą alternatywą Wrocławia. W porównaniu do mieszkania na Szczepinie zyskujemy sporo, a tracimy … czas na dojazd (zamiast 20 minut piechotą na rynek, mamy godzinę siedzenia w samochodzie, o ile nie trafimy na korki) lub znaczną część pensji.

I jeśli o pensję chodzi, czy faktycznie poza stolicą województwa zarabia się tak źle? Średnia dla samego Wrocławia (sektor przedsiębiorstw styczeń 2024 – dane GUS) wynosiła – 8648,32 zł. Dla całego województwa dolnośląskiego – 8140. Szokująco niewielka różnica. A dla innych z Wielkiej Trójki:

  • Warszawa – 9422 zł, mazowieckie 8943 zł,
  • Kraków – 9391 zł, małopolskie 7943 zł.

Czyli nadal mamy w średnich poborach śmiesznie małą lukę 500 zł brutto. Nawet jeśli założymy, że średnią województwa zawyża jego stolica, i przyjmiemy, że rzeczywista różnica pomiędzy „metropolią” a otoczeniem wynosi 1000 zł brutto, doświadczamy skoku tylko o 700 zł netto. Czyli ze Strzegomia nawet nie trzeba dojeżdżać do Wrocławia, lecz szukać pracy na miejscu i zyskać komfort życia w miasteczku o 15 tys. mieszkańców. Luka 700 zł to kasa na ratę … za 85 tys. zł różnicy w kredycie, tymczasem wpłacając tę samą sumę początkową (120 tys. zł) uzyskujemy:

  • centrum Wrocławia – rata za 2 pokoje w kamienicy na Ołbinie – 3800 zł,
  • centrum Strzegomia – rata za 2 pokoje w kamienicy – 1040 zł.

Czyli nawet pracując za minimalną (3600 zł netto – 4300 zł brutto) w Strzegomiu, żeby zrównoważyć pobory, we Wrocławiu musielibyśmy dostać pensję 6400 zł netto – ok. 10 tys. zł brutto. Czy tak będzie? W niektórych zawodach – na pewno, w większości – nie sądzę. Zwróćmy uwagę, to są pensje w przedsiębiorstwach, nie budżetówce (gdzie różnice wyjdą pewnie jeszcze mniejsze). Dlaczego zatem wystąpiło takie ssanie na Wielką Trójkę? Wiele osób (w tym młodych) kieruje się stereotypami, zamiast czytać statystyki. I tak, Wrocław przestawiany jest jako miasto szans, a Strzegom czy Świdnica – miejsce bez perspektyw. Uczelnie Wrocławia mają rzekomo gwarantować lepszą pracę, a w w rzeczywistości np. po chemii pierwsza pensja wynosiła w 2022 r. (mediana) Wrocław ok. 4500 zł, a Lublin czy Łódź ok. 6000 zł W przypadku ekonomii, Wrocław pełen korporacji, – 5000 zł i UWrocł. znalazł się na ….43 miejscu w kraju. Obiegowe opinie, jak zwykle okazują się niezbyt prawdziwe. Warto szukać twardych danych przy podejmowaniu decyzji.

Dlaczego większość ludzi wybiera etat?

Ostatnio snułem rozważania o życiu bez pracy etatowej. Wszystko wyglądało różowo, ale…. skoro tak super, dlaczego jednak większość osób wybiera etat?

Powodów takiego stanu rzeczy widzę kilka.

Brak kapitału czy nieruchomości. Proste. Żeby żyć z kapitału – trzeba mieć kapitał. Żeby utrzymywać się z nieruchomości, potrzebujesz nieruchomości. Bez kapitału nie ma kapitalisty ani rentiera. Kto nie ma, idzie na etat.

Brak umiejętności. Także w tym przypadku zostawmy na boku zbędne opowieści. Żeby zarabiać 70 zł/h netto trzeba mieć umiejętności warte takiej kwoty. A większość, pracując etatowo ich nie rozwija. Przeciętny nauczyciel, urzędnik, korposzczur wart jest na rynku i poza swoją bańką niewiele więcej niż minimalna stawka godzinowa. W ten sposób eliminuje się freelancerów. Ilu wśród nas stolarzy, lekarzy, pisarzy, zdolnych do uzyskania wyższej kwoty?

Niechęć do prac fizycznych. Wiecie jakie są najgorsze zawody na randkę w Polsce? Z 12 większość to proste i brudne prace fizyczne (na czele – kanalarz, śmieciarz, grabarz, sprzątacz) . Tylko dwa wymagają ubrudzenia się umysłowo – polityk i komornik. Nic dziwnego, że obecnie panowie starają się unikać prac fizycznych (o paniach nawet nie wspominam).

Rozdmuchane potrzeby. Proste życie jest tanie. To… proste. Ile rodzin tak żyje? A „miejski styl” kosztuje, co oznacza … więcej pracy. I pierwszy nadstawiam tu policzek. Jak piszę, od ładnych kilku lat mógłbym nie pracować więcej niż 2 dni w tygodniu.. Mam dom na wsi, oszczędności, stabilną sytuację. Ale … zawsze znajdzie się coś. A to rodzina chce zostać w mieście (co podnosi koszty oraz pozbawia potencjalnych 5 tys. zł dochodu), sam lubię samochody (kosztowna przypadłość) i oszczędności (trudno mi już żyć bez sporego miesięcznego marginesu błędu). Skoro ktoś, nazywający się „oszczędnym” idzie w takie rozkminy, co do dopiero przeciętny człowiek? Ano właśnie. Pisałem o 4,5 tys. zł/rodzinę. Wymaga to życia tanio, najlepiej na własnym kawałku ziemi. Jeżdżenia tanim autem, nieefektownych wakacji, ciuchów z Lidla itp. Kto tak chce żyć? Ba, kto tak potrafi żyć? Ja jeszcze tak. Większość (w tym mojej rodziny) – niekoniecznie. A jeśli potrzebujemy tych sporych kwot zł miesięcznie, godzimy się z etatem, zwłaszcza jeśli dotyczą nas punkty wyżej.

Nieumiejętność wyjścia z bańki. Wierzcie mi, bądź nie, wiele osób, faktycznie nie ma świadomości, że da się żyć inaczej. Funkcjonują w bańce, w której wszyscy wychodzą „do roboty”, najlepiej „do biura” i tak po prostu jest. Nie dostrzegają świata poza swoim kręgiem, lub lękają się go opuścić, ponieważ stracą szacunek, płynący z wykonywania „prestiżowego” zawodu. Brak zagranicznego urlopu postrzegają jak osobistą klęskę, deklasację. Znam sporo takich przypadków. Jednak niektórzy potrafią. Wymienię tylko Igora Bakuna, Tomasza Lachowicza czy Annę i Jacka z „Nieba za miastem”. Każda z tych osób była albo właścicielem firmy albo świetnym pracownikiem korporacji. Zmienili swoje życie właśnie dzięki rozbiciu bańki, tracąc poczucie bezpieczeństwa, a zyskując wolność.

„Mała stabilizacja”. Popularne określenie epoki Gomułki wydaje się jak najbardziej trafiające w punkt. Etat zapewnia (złudną) stabilizację. Wiąże nas z miejscem i ludźmi. Zapewnia stały dochód. Często nie wymaga ciężkiej pracy. Skoro mój pracodawca nieźle płaci, trudno się z nim rozstać. Przecież warunki nie są złe, prawda? Obiektywnie, nie. W dg, jak już pisałem 8 tys. zł netto, przy obecnych podatkach, oznacza 16 tys. zł brutto. A to już sporo więcej godzin.

Opisałem tu tylko główne powody dla których większość z nas trzyma się etatu. Paradoksalnie łatwiej rzucić go tym, którzy mają źle: niska pensja, niesympatyczna atmosfera, długie dojazdy, ciężkie i pochłaniające energię zadania. Reszta – podpisuje cyrograf.

Jak pomagać materialnie dorosłym dzieciom?

W jednym z komentarzy do czerwcowego wpisu o emerytach, Sławek poruszył ważną kwestię – pomoc finansowa dorosłym dzieciom. Na część uwag odpowiedziałem obszernie, ale zostało zasadnicze pytanie:

Czy 70-latek powinien pomagać dorosłym dzieciom i jak to robić mądrze? Pokuszę się o pewne wskazówki.

Zacznijmy od przepisów – rodzice muszą wspierać materialnie potomstwo do czasu, gdy nie jest w stanie samodzielnie się utrzymać. Dostarczenie mieszkania (zwłaszcza w wielkim mieście), ani środków na jego zakup lub spłatę, nie mieści się w katalogu obowiązków rodzica, którego zresztą w alimentacji wyprzedza małżonek dziecka. Pomiędzy tekstem Boryny „Do waju na wycug nie pójdę” a jakąś minimalną, rozsądną formą pomocy leży cały szereg sytuacji. Oto moja autorska propozycja zasad.

Zasada 1. Pomoc nie oznacza zastępowania aktywności dziecka. Niby prosto. Jeśli dziecko nie dokłada minimum starań np. samo nie pracuje, lub wyłącznie na pół etatu, nie chcę się rozwijać, nie mamy do czynienia z pomocą lecz pasożytowaniem. Powiedzmy to sobie bez owijania w bawełnę. Nie zamierzam (i Wam to odradzam) wspierać nikogo (nawet członków rodziny), którzy uważają, że coś im się należy, a sami leżą do góry brzuchem.

Zasada 2. Nie usuwamy pyłu spod nóg. Co mam na myśli? Nie spłacamy lekkomyślnie zaciągniętych długów, nie pomagamy w uniknięciu odpowiedzialności za lekkomyślność i bezmyślność. Nie załatwiamy pracy, której potomek się nie nadaje z powodu braku kwalifikacji i chęci. Coś jak wspomaganie alkoholika, żeby w spokoju pił. Żadna pomoc, a wręcz szkodzenie.

Zasada 3. Pomagamy w miarę możliwości. Tu dochodzimy do sedna z pytaniem o mieszkanie. 70-latek zastępujący o pokolenie młodszych w zarabianiu na dach nad głową? Zupełnie wyjątkowo, gdy ma spore możliwości i zdrowie. W praktyce – niezmiernie rzadki przypadek (ojciec – profesor medycyny, pisarz – a dziecko zatrudnione w bibliotece). Oddanie całych oszczędności – bez sensu, gdy przyjdą trudne dni, kto zapłaci za leczenie? Pójdziemy na żebry, poprosimy o czyjąś łaskę? Podobnie, uznaję emerytkę do dzieci, żeby pomóc przy wnukach na odległość 300 km, zostawienie własnego męża (a kto wie, czy nie schorowanych rodziców), gnieżdżenie się w kuchni młodych, za przekroczenie takiej miary rozsądku.

Zasada 4. Zaspokajamy realne potrzeby. Nauka dzieci nią jest, zajęcia dodatkowe, drogie leczenie, ale już buty za 2000 zł – nie. Tak samo wielki dom dla pary z jednym dzieckiem. Jeśli „młody” (a mówimy o 40-50-latkach) chce takich ponadstandardowych atrakcji – niech na nie zarobi, a nie szpanuje tatusiem. Proste. Często umiar traci babcia lub matka, bo synek czy wnusio potrzebuje. Zapożyczy się na outfit, auto, telefon, a potem oszczędza na lekach z marnej emeryturki. Nie róbmy tak. To wręcz szkodliwe.

Opisane wyżej 4 zasady pozwalają nam spojrzeć realnie. Nikt nie wymaga od emerytki-nauczycielki dokładania się do mieszkania, ale już lekarz, wybierający trzecią w roku wycieczkę w tropiki zamiast odłożenia, choćby na kawalerkę dziecku, przegina w drugą stronę, okazując się egoistą.

Osobiście założyłem sobie (i zrealizowałem pomysł), każdy z moich synów dostanie mieszkanie (wg dzisiejszej wyceny warte ok. 400 tys. zł czyli 2 pokoje) w chwili, gdy uzyska stałe źródło utrzymania. Do tego pierwsze auto. Opłacam naukę. Kiedy przyjdzie czas, pomogę przy wnukach. Natomiast nie planuję budowania młodzieży domów, kosztem własnej emerytury. Nie zamierzam fundować egzotycznych wyjazdów, nowych samochodów itp. a dołożyłbym do studiów podyplomowych czy zabiegu zdrowotnego (czyli przeszczep włosów – nie, a prywatna operacja zatok – tak).

Trzeba jeść małą łyżeczką, zamiast chochlą. Przedsiębiorca mówi o podatkach, budowlance oraz wakacjach.

Całkiem niedawno miałem okazję spotkać się z dwoma kumplami. Jeden prowadzi pensjonaty w górach, a drugi zajmuje się importem. Siedzieliśmy sobie przy stole, popijali herbatę i komentowali wydarzenia. A te przedstawiały się następująco. W pensjonacie, w okresie początku wakacji, rezerwacje wynosiły ledwie 20%. Dobrze czytacie, w czasie, gdy zawsze wszystkie pokoje były już dawno zarezerwowane, backlog na lipiec i sierpień wynosił 1/5. Na starcie letniego weekendu na 18 miejsc parkingowych (po jednym na pokój), zajętych była 1/3. Nie muszę chyba mówić jako to dramat dla ludzi, którzy żyją z turystyki.

Także w branży importowej nic nie wyglądało różowo. Sprzedaż stanęła, nie było sensu ściągać kolejnych partii. A to oznacza brak zysku, zwolnienia pracowników, zero podatków. I wtedy kumpel-importer powiedział takie dwa zdania. „Jeśli budowlanka staje, cała reszta staje. Rządy zamiast jeść małą łyżeczką, zaczęły czerpać chochlą i dobiły firmy, wyższymi podatkami, składkami, pensjami, cenami energii”. Według jego info marże spadły, bo ceny nie rosną, a wszystkie koszty tak.

Swoje trzy grosze dodałem i ja. Ostatnio klient próbował negocjować fakturę z kwoty 100 zł/h + VAT. A to w usługach, oznaczało, że musiałbym pracować za rzeczywiste 40 zł/h „do ręki” (80 zł – 32% podatku, – 9% zdrowotnej, – koszty). Oczywiście nie zgodziłem się, ale tylko dlatego, że mam dwa etaty i właśnie złapałem nieco większe zlecenie o lepszej marży (150 zł/h + VAT). Ten negocjujący klient to oczywiście mikroprzedsiębiorca, który sam bierze 80 zł+VAT za godzinę pracy małej koparki czy wozidła. Jeszcze trzy lata temu płacono mu więcej.

I wszyscy pokiwaliśmy głowami. Nie żyjemy źle. Każdy z nas ma kilka źródeł dochodu. Jeździmy dobrymi autami, wyjeżdżamy na wakacje, ale proces widzimy aż za dobrze. Do tej pory w najlepszej sytuacji (tzn. mógł podnosić ceny, równo z kosztami) był właściciel pensjonatu. Teraz i jemu siadło. Goście nie są w stanie płacić 100 zł/osobę za noc. Sami mają coraz mniej kasy. Część trafiła pandemia, wszystkich ceny ogrzewania, żywności, podateków. Na przestrzeni 3 lat (od 2021 r.) , składki ZUS przedsiębiorcy wzrosły o 50%, do tego skokowa zmiana zdrowotnej, pensja minimalna też o 50%, prąd, gaz dla firm o 200%. Długo mógłbym wymieniać: auta, elektronika. Nawet garnitury są droższe o minimum 1/3.

Czytałem ten https://www.onet.pl/turystyka/onetpodroze/sprawdzilam-ile-kosztuje-de-volaille-na-krupowkach-kosmos/jzyrlmb,07640b54 artykuł o Zakopanem. Wiele miejsc pustych, bo właściciele postanowili nażreć się chochlą. Koszt 7 dni dla pięcioosobowej rodziny wynosi ….12 tys. zł. z jedzeniem, atrakcjami i dojazdem. Rosół kosztuje 21 zł, a obiad, nic wyszukanego, schabowy, surówka, ziemniaki, zupa, piwo/cola – 96 zł/osobę. W czasach, w których te same osoby polecą na Cypr za 7,5 tys. zł w opcji last minute all inclusive., a w Chorwacji za 1 tys. Euro da się znaleźć ładny, nowy apartament w willi z małym basenem. Przecież zakopiańczycy zwariowali za 2600 zł/tydzień (371 zł/noc) proponują 5 osobom noclegi w …. namiocie, w Olczy, za talerz rosołu życzą sobie wspomniane 21 zł. Do czasu, aż turyści zaczną omijać Zimową Stolicę Polski szerokim łukiem, ponieważ zwyczajnie, nie będzie ich stać. Schabowego, gulaszu nie zjedzą liczni Arabowie. Wielu pojedzie w Alpy, albo do dużo tańszych Słowaków, którzy muszą tylko ulepszyć swoją bazę.

Natomiast wracając do podatków. Rozmawiałem z nauczycielami. Oni kompletnie nie rozumieją, że ich podwyżka o 30% oznacza wyższe podatki dla wszystkich, a na dłuższą metę, presję na zwalnianie belfrów, uczących w klasie po 3-5 osób. Po prostu gmina połączy oddziały, zamknie szkoły itp., a rodzice przyklasną. Tak samo myślą dotychczasowe pieszczochy PiS-u – górnicy, energetycy, madki na socjalu, katecheci. Po nich choćby i potop/. Natomiast prawa ekonomii po raz kolejny okazują się nieubłagane. Ktoś musi na to wszystko robić. Nie da się zarżnąć kury i nadal zjeść jajka. Tym kimś są firmy, przedsiębiorcy, bo spółki opodatkowano znacznie niżej. Przykręcenie śruby oznacza wysyp bezrobotnych, bankrutów itp. Nie da się podnieść podatków, składek od pracy nie zniechęcając do starań. Człowiek na minimalnej (obecnie 4300) dostaje do ręki 3261 zł, a pracodawcę kosztuje ok. 5200 zł. W przypadku specjalisty, będzie to jeszcze więcej. Nie można windować kosztów energii i zakładać konkurencyjności gospodarki (nowy zarząd Azotów Puławy znowu zamknął część produkcji, więc melaminę kupimy z Ameryki Płd. gdzie nie ma opłat za wszystko, oraz miliardowych zysków ORLEN-u).

Do czego to prowadzi? Do cofania się w rozwoju. Część miejsc turystycznych upadnie. Wiele zwolni pracowników, lub wróci praca na czarno. Koło zamachowe (budowlanka) już straciło moc. Reszta stoi w kolejce.

Cena domu w relacji do płacy. Co się zmieniło od czasów Thoreau.

W jednym z rozdziałów „Waldena” Thoreau podaje przeciętną wartość domu w jego czasach – 800 USD oraz wartość dniówki robotniczej 1 USD. Popatrzmy, co się zmieniło do dzisiaj.

W Polsce wartość dniówki wynosi dzisiaj 200 zł. Dom musiałby kosztować 800 dniówek czyli 160.000 zł. Marzenie ściętej głowy. Za tyle kupimy działkę albo działkę z domem do remontu na odludziu. Gdyby przyjąć znacznie lepsza dniówkę 400 zł, za 320.000 zł wybudujemy mały dom. I tu leży pies pogrzebany. W XIX w. domy stawiano z drewna, Thoreau zrobił to sam (aczkolwiek wielkość pasowała do samotnika, nie rodziny). Teraz dla większości – nierealne. Stąd pomysł, by jednak powrócić do dawnych zwyczajów.

Po pierwsze – przyjąć, co było oczywiste i za Thoreau, że dom buduje się na pokolenie maksymalnie dwa. Z różnych względów, głównie zmian technologii, wyjazdów rodziny itp. Gdy rzuci się publicznie takim tekstem, zobaczcie jaki będzie skutek. Krzyk, że dom jest dla pokoleń. A teraz zaobserwujcie otoczenie. Ile osób mieszka w domu zbudowanym przez dziadków? Ja znam jedną. Oczywiście starsze domy nadal stoją, ale gdy nie były modernizowane ich wartość drastycznie spada. Czasami broni je lokalizacja (bliskość centrum lub atrakcyjnych miejsc), czasem sentyment. Bywają oczywiście zabytki, lecz najlepiej widziałem to we Włoszech – kamienny dom jest super, ale na lato, w zimie, to musi być klęska. Konstatacja o wykorzystywaniu domu przez 50-60 lat skłania do wyboru technologii drewnianej – jak za Thoreau. Tę łatwiej wykończyć samodzielnie.

Po drugie – wiele prac należy wykonać samodzielnie lub z rodziną. W końcu chata nad stawem Walden została zbudowana osobiście przez pisarza. Dzisiaj proponuję inne rozwiązanie – kupić drewnianą konstrukcję (ok. 15 tys. zł za domek 35 m2 parteru i 35 m2 poddasza), zlecić jej postawienie (10-12 tys. zł) na bloczkach lub płycie fundamentowej (10 tys. zł). Tym sposobem za niespełna 40 tys. zł otrzymamy szkielet małego domu, który w sami skończymy budować, zlecając tylko wykonanie instalacji, z którymi akurat Thoreau nie miał problemu, ponieważ … nie było ich. Satysfakcja z pracy plus integracja rodzinna dają niezły efekt.

Po trzecie – być może damy radę uzyskać własną nieruchomość całkowicie bez kredytu lub tylko z minimalnymi zobowiązaniami. W dzisiejszych czasach zyskamy ogromną przewagę nad większością, która za synonim pełnej dorosłości uważa zdolność kredytową. Tu drobna uwaga. Nie jestem przeciwnikiem kredytu jako takiego, ba sam wielokrotnie korzystałem z tego wsparcia w inwestycjach i zakupie domu, ale nie zawsze i nie na każdych warunkach. Obecnie mamy drakońskie oprocentowanie: pow. 8% (dzisiaj przy inflacji 3%!). Łącząc je z wartością kredytów (we Wrocławiu mam problem ze znalezieniem dwóch pokoi poniżej 550 tys. zł) dostajemy wybuchający granat do ręki – wysokość raty. Dzisiaj, przy 450 tys. zł (100 tys. wkładu), dostaniemy ratę 3800 zł czyli więcej niż 2/3 przeciętnego wynagrodzenia. To już jakiś kosmos. W dniu, gdy brałem na siebie pierwsze zobowiązanie (2006 – kredyt na 50 m2 w górach do kapitalnego remontu za 130 tys. zł), płaciłem ok. 700 zł przy średniej pensji na poziomie 1900 zł netto (36%). Realne obciążenie kredytem wzrosło dramatycznie. Stąd uniknięcie zobowiązań da mi sporą szansę.

Po czwarte – zyskamy pieniądze na inne cele, w tym inwestycje. Prostą konsekwencją niewydawania 3800 zł na spłatę kredytu (a może poświęcenia 1000 zł) będzie spora oszczędność – 2800 zł miesięcznie. Jeżeli nawet kolejny 1000 zł pójdzie na tzw. rozkurz (czyli wydatki), dalej możemy oszczędzać i inwestować 1800 zł. Nieźle.

Jak widzicie, prosta decyzja – zbuduję sam niewielki dom, zamiast kupować na mieszkanie, może mieć daleko idące konsekwencje.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment. Podsumowanie.

Rozpoczynając najdłuższy okres, z 500 zł, wydałem 255 zł. Czy na koniec zmieściłem się w budżecie? Zobaczcie.

Transport. Tym razem w pracy pojawiłem się 2 razy, wydając 22 zł na bilety kolejowe. W sumie przez cały miesiąc 93 zł. Trochę zawiniła moja wygoda, bo 2 pierwsze tygodnie jeździłem samochodem.

Jedzenie. Pojechałem do sklepu, tylko po to, żeby uzupełnić zapasy jajek (10 szt), oraz mleka. Zapłaciłem 22 zł. Przez cały miesiąc 97 zł.

Własne. W niedzielę wybrałem się rowerem do Kazimierza Dolnego i …. zaszalałem. Poszedłem na słynne jagodzianki, zjadając dwie (12 zł). W mieście wpadłem na cmentarz (wkład 5 zł). Wydałem 17 zł, a przez cały miesiąc 22 zł.

Ubranie. Nie kupowałem nic. Jednak, tak się normalnie nie da, stąd przyjąłem te 50 zł.

Leki, kosmetyki, chemia. Ponownie, rzeczywisty wydatek wyniósł 0 zł. Coś się jednak zużywa. I tak, poszła mi 1/3 dezodorantu (5 zł), całe mydło (4 zł), trochę płynu do mycia naczyń, proszku do prania, domestosa – razem za 10 zł, szczoteczka do zębów 5 zł, nieco pasty (5 zł), oraz moje standardowe leki, wykupione wcześniej 16 zł. Razem 45 zł. Udało się zaoszczędzić na papierze toaletowym, ponieważ częściowo zużyłem stare gazety (jak za PRL-u), a kupiłem przed rozpoczęciem eksperymentu nakładkę bidetową na wc.

Opłaty. Tym razem nic. W sumie, tyle, co zapisałem w pierwszym tygodniu – 104 zł.

Łączne wydatki. Jeśli dodam do siebie: transport (93 zł), jedzenie (97 zł), własne (22 zł), ubranie 50 zł, leki, kosmetyki i chemię (45 zł), opłaty (104 zł), wyjdzie razem 411 zł. Pozostaje mi 89 zł rezerwy. W praktyce na: niewielki podatek od nieruchomości (30 zł), trochę drewna do kominka (22 zł), szambo – 25 zł. Zostanie całe 12 zł. Ważnym brakiem będzie szybki internet – muszę radzić sobie tym z komórki.

W życiu samotnika – da się. W praktyce, uwzględniając nieco większe potrzeby (np. KRUS, jakieś życie towarzyskie, prezenty) to „na styk” oznacza braki w budżecie.

Eksperyment pokazał, jak nisko można zejść z wydatkami. Posiadając prawie nowy samochód elektryczny (2019 r. – 46 tys. km) oraz instalację FV da się wydawać na transport 30 zł/tydzień. Na krótką metę, nawet mniej (ubezpieczenie i obowiązkowy przegląd państwowy, uda się bez napraw, przegląd zrobię sam – 55 zł/miesiąc). Nierealnie niskie wydatki na jedzenie (97 zł) mają dwa powody: wysoki stopień produkcji oraz lato. Da się zebrać kilka jabłek, dorzucić 50g cukru i za 25 groszy (prąd darmowy) mieć słoik dżemu oraz sok do rozrobienia z wodą. Fasolka szparagowa z bułką tartą z sucharów – starczy za obiad, podobnie jak naleśniki. Jeśli nie kupuję ubrań (a to realne na jakiś czas), tylko chemię, kosmetyki i niezbędne opłaty, zmieszczę się nawet w 400 zł (jedzenie 97 zł, auto 55 zł, opłaty 181 zł, leki, chemia i kosmetyki 45 zł, własne 22 zł).

O ojcostwie konkretnie. Zarabianie pieniędzy. O chciwości. Gdzie leży granica?

Dzisiaj pokażę moje własne spojrzenie na granicę angażowania się w zarabianie pieniędzy. Postaram się zrobić to maksymalnie praktycznie. Mam nadzieje, że się uda.

Motywem jest przywoływana dwukrotnie na blogu książka „Ślady ojca. Przewodnik po budowaniu więzi”. Po komentarzu Turbiny długo zastanawiałem się w czym leży problem, dlaczego poza błędami merytorycznymi, tak mocno ta książka mnie odrzuca. Z jakiego powodu, nic nie skorzystałem z tych 200 stron? Czym jeszcze, czego wcześniej nie dostrzegłem, różni się od książki Dobsona. I już wiem. Kupując książkę nazwaną „Poradnik”, „Podręcznik”, „Przewodnik”oczekujemy praktycznej porady. Konkretnego wskazania- co robić, jak robić, kiedy robić. Dr Dobson to potrafił – mówił do męża – przynajmniej raz dziennie powiedz swojej żonie, jak jesteś szczęśliwy, że ją masz, także jako matkę waszych dzieci.. Natomiast ks. Maliński i ks. Grzywocz (w zasadzie – ten drugi in absentia), o dość ważnej sprawie – gdzie u ojca przebiega granica pomiędzy „zapobiegliwością”, „pracowitością” a „chciwością” czy wręcz „pracoholizmem”, odpowiada w następujący sposób.

„Prawdziwy ojciec troszczy się, ale nie robi tego
zbytnio. Bo owszem trzeba zabiegać o to i owo, ale
miarą tej troski jest to jedno słówko – „zbytnio”. Bóg
nie mówi: „Nie troszczcie się o nic”, Jego apel brzmi:
„Nie troszczcie się zbytnio o wszystko, co dopiero
nastanie, o to, co będzie jutro, co będzie pojutrze”
(por. Mt 6,25-34).”

a potem po chwili, jeszcze:

„Ciągły lęk – „Czy podołam? Czy utrzymam rodzinę?” – nie sprzyja wychowaniu. Dziecko, patrząc na
ojca siedzącego z głową między rękami i wpatrzonego w dal, a do tego z wypisaną na czole myślą:
„To się nie uda. Nie ma szans, by się dobrze ułożyło. Nie wiem, jak przeżyjemy jutro, pojutrze…”, nabiera
przekonania, że życie to ciąg wydarzeń nieuchronnie zmierzających ku katastrofie. Prawdziwa troska ojca
jest natomiast pięknym darem, z którego wydobywa się nadzieja na to, że wszystko się dobrze ułoży.”

Czyli zamiast konkretów, mamy opowieść o skrajnym przypadku nieudacznika i nieostre znaczeniowo nic nie mówiące zwroty „nie troszczyć się zbytnio”, „Prawdziwa troska”. I tu leży pies pogrzebany. Zero konkretów. Nie „Przewodnik”, czy rady lecz zestaw przypowieści. Pojawiają się też słowa, takie jak „zawierzenie”, ale mają one oczywiście religijny a nie materialny charakter i nie będę się do nich odnosił.

Czas jednak wrócić do tematu i opracować go konkretnie, bo mężczyźni zazwyczaj są oczekują konkretu, a nie nawijania makaronu na uszy. Forma? Pytanie + odpowiedź.

Pytanie 1. Ile trzeba zarabiać, aby było „wystarczająco”?

Tu posłużę się wielokrotnie powtarzaną na blogu prawdą „średnia +20%. Czyli ojciec rodziny 2+2 w klasie średniej. powinien zarabiać tyle, żeby z żoną mieli razem 2,4 średniej krajowej. Na każde dziecko powyżej dwóch, dodatkowo 40% średniej.

Kiedy można mniej? Gdy ma się odziedziczone/podarowane/spłacone mieszkanie/dom. Gdy żyjemy faktycznie oszczędnie, wtedy wystarczy i 1,5 średniej krajowej na rodzinę oraz zdolność do szybkiego podniesienia wypłaty.

Pytanie 2. Co materialnego koniecznie musimy dzieciom zapewnić?

Dach nad głową, jedzenie do syta, ubrania, wakacje, potrzeby edukacyjne (każdy inne, ale: zajęcia dodatkowe minimum jedne, korepetycje – jeśli potrzebne, własny komputer). Do tego dodałbym jeszcze, w klasie średniej: własny pokój dla każdego dziecka w wieku nastoletnim, a na pewno oddzielny dla dziewczynek i chłopców.

Pytanie 3. Co warto jeszcze dołożyć dziecku?

Dobrze też dać coś dziecku „na start” – wkład własny na mieszkanie, jakąś działkę pod budowę, kasę na rozkręcenie firmy. Może pierwsze auto, mieszkanie.

Pytanie 4. Jakie dary będą wyrazem „zbytniej” troski?

Wszystkie, które chcą dziecko ustawić na całe życie. Czyli gotowa firma, nieruchomości na wynajem, szpanerski wóz, ślub w tropikach. Takie podarunki są dobre wśród bogaczy, do klasy średniej nie pasują, albo wymagają całkowitej rezygnacji z życia rodzinnego.

Pytanie 5. Ile czasu ojciec powinien spędzać w pracy?

Tu łatwo nie będzie. Zacznijmy od pytania – co uważamy za pracę? Etat, zlecenie, freelance, dg, własną większą firmę i każdy sposób zarabiania na życie. Dolnej granicy – nie ma. Znam niepracujących 40-latków. Żyją z kapitału spadkowego. I dobrze, są skutecznymi ojcami, obecnymi w życiu dzieci.

Druga strona – ile maksymalnie? – dopiero zaczynają się schody. Odpowiedź „tyle, żeby mieć czas dla dziecka”- brzmi jak rada ze „Śladów ojca”, niewiele z niej pożytku. Powiem tak. Należy mieć czas: na wspólną zabawę, rozmowę, pokazanie dziecku świata (majsterkowanie, gotowanie, ogrodnictwo, czytanie), obecność na ważnych wydarzeniach (zawody sportowe i inne, ślub, imieniny, urodziny, święta). Czyli: 1-2 godziny dziennie w czasie aktywności dziecka i naszej (czyli powrót o 18 i dwie godziny drzemki – odpada), oraz minimum jeden dzień weekendu wolny. W praktyce, dajemy radę z ojcostwem jeśli przebywamy w pracy (z dojazdem) – 8-11 godzin dziennie i ok. 50-55 godzin tygodniowo. A co ma zrobić marynarz, kierowca zawodowy w transporcie międzynarodowym albo ktoś pracujący systemem „14 dni w Norwegii”, „14 dni w domu”? Przez czas spędzany na miejscu, być z dziećmi na 100%. Maluchy odprowadzać i przyprowadzać z przedszkola/szkoły, chodzić do kina, na kinderbale, planować wspólne zabawy. W trakcie pobytu w pracy – codziennie kontaktować się przez urządzenia.

Stąd główna uwaga. O jakości ojcostwa, wbrew temu co się twierdzi, do pewnych granic, nie decyduje sama ilość pracy. Ktoś, kto nie pracuje, ale cały dzień spędza na kanapie przed telewizorem będzie gorszym wzorcem niż ratujący ludzi na SOR-ze w wymiarze 300 godzin miesięcznie, albo ścigający się w maratonach na całym świecie. Pierwszy będzie, ale nieobecny i nieistotny. Drugi, tylko nieobecny. A nieobecni mogą kształtować nasze życie, o czym wiedzą Ci, których ojcowie zmarli wcześnie, czasem nawet przed wiekiem nastoletnim dziecka. Taki ojciec mógł być punktem odniesienia przez całe życie. Z tego powodu, opowieść o bezwzględnym złu płynącym z nieobecnego, zapracowanego ojca, wydaje się z gruntu fałszywa. On też kształtuje w jakiś sposób swoje dzieci. Ponieważ ojcostwo nie ma jednego wymiaru – materialnego i warto o tym pamiętać.

Pytanie 6. Na czym polega chęć zysku i chciwość?

W starych książkach religijnych możemy znaleźć takie dwa zdania, na temat jaka praca zakazana była w niedzielę: Niekonieczna albo podejmowana z chęci zysku i chciwości. Nie jak w Talmudzie – żadna. Z niekonieczną mamy prościej – nie muszę dzisiaj sprzątać, mogę to zrobić jutro. A chęć zysku i chciwość? Tu napotykamy większe trudności. Jeśli idziemy do pracy, w niedzielę (dla ludzi areligijnych – w czasie przeznaczonym dla rodziny), ważna jest nasza motywacja. Czy zamierzamy gromadzić bogactwo? Kupić coś zbytkownego? Jeśli tak, podejmujemy pracę z chęci zysku i chciwości. Przecież w pozostałych godzinach (określiłem je jako 50-60 tygodniowo) zarabiamy. I ma wystarczyć. W klasie średniej i tak samolotu sobie raczej nie kupimy. Maybach nam niepotrzebny.

Chciwość to też spowodowanie, że wdowa z pominięciem własnych dzieci, przepisze na nas mieszkanie. Wyrzucenie brata z mieszkania, żeby samemu je zająć. Domaganie się 30% marży albo całkowitego zwolnienia z podatków, podczas gdy inni je płacą. Dyktowanie astronomicznych cen, które druga strona umowy zapłaci pod przymusem psychicznym. . Pożyczanie na wysoki procent (lichwa). Budowa pałacu kosztem darmowych robotników i dotacji państwa, podczas gdy to nie ma na leczenie ludzi z raka. Opowiadanie (autentyczna opowieść z mojego miejsca pracy) zdegradowanego dyrektora, że jak to obniżyli mu płacę, a teraz nie ma na prywatne studia medyczne dla dziecka. Ustalanie sobie wynagrodzenia za chwilę pogadania, na poziomie tygodniowych zarobków specjalisty. Przykłady mógłbym mnożyć, nasze portale internetowe są ich pełne. Codziennie.

Pytanie 7. Jak się chronić od chciwości?

Generalnie metody są dwie.

Pierwsza – prostsza – znaleźć człowieka (dla faceta będzie to przyjaciel lub własna żona), który sprowadzi na ziemię, gdy przegniemy. Drugi facet, poklepie po plecach i powie np. tak” Nie p…l, że żal ci kasy, nie wychodziliśmy razem całe lata, dzisiaj musimy się napić”, a żona wrzuci tysiąc koniecznych wydatków, z których wypada nam zaakceptować przynajmniej 100. Tak, mądra kobieta dobrze chroni przed chciwością.

Druga trudniejsza, bo wymagająca poważnej autorefleksji, polegająca na stawianiu samemu sobie pytań. Np. takich jak Buddenbrookowie: Czy jeśli wejdę w ten interes, będę mógł spać po nocach? Negatywna odpowiedź oznacza, że jestem chciwy, chcę dostać więcej niż słuszne, robię coś źle. Kolejne: Co poświęcę i czy warto? Bo żeby coś kupić, odłożyć zawsze trzeba coś innego poświęcić. Czasem słusznie (nie palę papierosów, a kasę przeznaczam na książki, albo nie kupuję kawy na mieście, żeby odkładać na emeryturę, albo uprawiam warzywa na działce, żeby za oszczędności kupić dziecku mieszkanie), a czasem niesłusznie („w świecie za funtem, odkładał funt na Toyotę przepiękną aż strach”, pracuję po 10 godzin dziennie, żeby sfinansować operację powiększenia biustu żonie). Wreszcie ostatnie – niezmiernie ważne pytanie – test chciwości – czy pracuję i odkładam po coś (na jakiś cel) czy dla samego odkładania. Warto sobie je zadać. Ja robię to regularnie i koryguję w ten sposób kurs.