Ile kosztuje utrzymanie małego auta miejskiego – Fiat 500C po roku i 6000 km.

W styczniu 2023 r. kupiłem żonie używanego Fiata 500c. Zawsze chciała mieć taki wóz – ok. Mój „prywatny importer” i kumpel dał radę ogarnąć. Wóz pochodził z 2010 r. miał na budziku 150 tys. km i uszkodzenia po gradzie. Razem z pakietem startowym, kosztował mnie 14 tys. zł.

Przez rok i 2 miesiące żona (i ja) przejechaliśmy 6 tys. km. Dlaczego tak mało? Powodów widzę kilka. Zasadniczy – zawsze w domu stały 2-3 samochody do wyboru (maksymalnie mieliśmy ich 4: elektryk, świniowóz, Porsche, 500c), więc czasami mały, miejski kabriolet przegrywał. Czym?

Na pewno osiągami. 1.2 69KM za demona prędkości robić nie może. Ot, toczy się spokojnie. Za to pali (średnia z całego dystansu) 6.1 l/100 km. Pewien procent stanowiły trasy (jedna 850 km w obie strony, 2 x po 750 km). Parę razy pojechałem na wieś. Reszta to jazda miejska. W mieście i zimie palił 8 l/100 km, w lecie już tylko 7 l/100 km. Trasa i podmiejsko – spokojnie 5 l/100km. Stąd średnia.

Wielkością wnętrza. Fiat 500c jest mały, ciasny, zwłaszcza na tylnym siedzeniu. Idealne auto dla dwojga, może z jednym dzieckiem 5-12 lat. Trójka, czwórka dorosłych – męka. Bagażnik śmieszny i z tragicznym dostępem (otwiera się tylko wąska klapa).

Dodatkowo Kona wygrywała tanią jazdą. Stąd tylko 6000 km. Przy czym 3500 km zrobiłem w dwa miesiące (kwiecień i maj 2023), kiedy wiosna zachęcała do zrzucenia dachu i wykonałem 3 długie trasy. Potem było już 50-300 km miesięcznie.

Ale przecież to auto ma zalety. Pali niewiele (ok. 40 zł/100 km przy cenie 6.5 zł/litr), dałoby się włożyć gaz (wtedy 24 zł/100km). Przeglądy OT da się je zrobić pod domem (odessanie oleju, wymiana filtrów) – 300 zł, państwowy przechodzi bez problemu, za OC płacę 330 zł, za opony 150 zł/rok. I da się zrobić (na gazie) 6000 km rocznie płacąc za wszystko 2200 zł tj. niecałe 37 zł/100 km. Nieźle. Czy znajdziecie tańsze i jezdne auto?

Nie sądzę. Bez strachu jechałem nim na drugi koniec Polski. Niestety, normy zużycia spalin zabiły ten silnik. Teraz jego rozwinięcie ma już instalację mikrohybbrydową 48V i potencjalnie drogie awarie. No i kosztuje jako nowe (wersja podstawowa) – 68 tys. zł, a nie 14k. Mój kumpel obiecał mi tanią naprawę uszkodzeń po gradzie, więc pewnie sympatyczna Włoszka zostanie z nami jakiś czas.

Czy prywatne zawsze jest lepsze? O akademikach.

Środowiska ultraliberalne promują pogląd, że „prywatne, zawsze lepsze niż państwowe.” Bardziej umiarkowane stanowisko prezentuje tzw. środek. Nie ma sensu tworzyć państwowej kopalni, no ale pewne branże, niech zostaną pod kontrolą państwa.

W przypadku akademików widać tę mądrość, jak na dłoni. Nie da się studiować, nie mając gdzie mieszkać. Wielu zdolnych studentów pochodzi ze wsi. Z odcinka 30 km, może nawet 50 km, da się dojeżdżać, miałem takich kolegów na roku. Ale 100 km, 200 km, odległa wioska – lokum w mieście akademickim musi być. W PRL-u wybudowano licznie tzw. domy studenckie czyli akademiki, ale epoka ta się skończyła, liczba studentów wzrosła i weszło prywatne. Zacznijmy porównanie.

Bierzemy na tapet Warszawę. Miasto niezmierni drogie do wynajmu. Kawalerka ok. 3000 zł miesięcznie plus opłaty. Co robić, gdy rodziców nie stać? Państwowe akademiki kosztują od 390 zł do 1100 zł za miejsce, w zależności od uczelni i standardu. Najtańsze są pokoje trzyosobowe bez łazienek na Politechnice (390 zł), najdroższe pojedyncze z łazienkami (SGH – 1100 zł). A prywatne? Właśnie powstał taki na Powiślu. Lokalizacja doskonała. A ceny? Od 1500 zł (miejsce w dwójce ze wspólną łazienką) do 2380 zł (jedynka z własną łazienką). Pokoje od 10 m2 (jedynka) do 15-18m2 (dwójka). Czyli typowy standard późnego PRL-u. Widać wyraźnie – prywatne wcale nie jest lepsze. Państwowe wychodzi taniej? Dlaczego? Przyczyn jest kilka.

Po pierwsze – wybudowany 40-50 lat temu budynek uczelni już dawno się zamortyzował. Nikt nie płacił za niego cen rynkowych, grunt darowano.

Po drugie – do studenta się dopłaca. Na państwowym, prywatnym właścicielom mieszkań czy akademików – nie.

Po trzecie – w uniwersytecie decydują koszty, u prywatnego potencjalny zysk czyli wycisnąć, ile się da, w końcu akcjonariusze/udziałowcy chcą zarobić.

Po czwarte – akademik prywatny, jest nim tylko z nazwy. Wynajmą każdemu młodemu, nie trzeba legitymacji studenckiej – dzięki temu znacznie większy popyt.

Dlatego akademiki państwowe muszą istnieć. Regulują dostępność studiów, dla zdolnych i niezamożnych. Kryterium udostępnienia miejsca w domu studenckim stanowi dochód rodziców. I nie, nie jestem tym osobiście zainteresowany. Obydwaj moi synowie-studenci mieszkają już we własnych lokalach. W przypadku młodszego – nawet formalnie – zakup został dokonany na jego nazwisko, ponieważ pracuje. Takie szanse ma jednak znikoma część młodego pokolenia – im trzeba pomóc.

Nowy sposób zarabiania. Czy bankobranie ma sens?

W ramach reklamy kontekstowej wyświetlił mi się odnośnik do strony bankobranie.pl. Reklamowano ją jako nowy sposób zarabiania na bankach praktycznie bez wysiłku.

Nie wiem czy też trafiliście na tego bloga. Generalnie chodzi o to, że nie banki wykorzystują nas, lecz my je. Korzystamy z promocji, pobieramy bonusy i znikamy. Wygląda nieźle, ale sprawdzam.

Główny autor bloga – Mr Złotówa zarobił w ciągu roku …. 8915 zł. Dla człowieka pracującego te 750 zł miesięcznie , nie majątek, dla studenta efekt równy 17 godzinom korepetycji, więc już warty uwagi. Zwłaszcza jeśli pomnożymy przez 2 (dwie dorosłe osoby w gospodarstwie domowym) – wychodzi emerytura minimalna.

A jak było w lutym? Jedna promocja dotyczyła banku Santander. Trzeba założyć konto (żaden problem), ale potem wykonywać transakcję kartą (po 5 miesięcznie), zapewnić wpływy. Od marca do lipca zarobisz… 700 zł (w tym 100 zł bonu Biedronki). Coś tam jeszcze dobijesz, jeśli polecisz konto innej osobie lub 1% zwrotu za rachunki. Generalnie, poświęcisz na to wszystko godzinę miesięcznie, a zarobisz 140 zł/miesiąc.

Nawet gorzej wyglądała sytuacja przedsiębiorcy. Ten mógł założyć konto w Aliorze. Zarabiasz 400 zł na start i po 125 zł przez 12 miesięcy. Tylko żeby dostać te 125 zł musisz spełnić warunki. A te są skomplikowane. 20 zł dostaniesz za przelew do ZUS (ok.), 10 za przelew SEPA (zagraniczny, na co najmniej 100 E), 25 zł jeśli wydasz kartą 2000 zł, 10 zł za kasy fiskalne 25 zł za zakup walut, 15 zł za przelewy zagraniczne (minimum 3 miesięcznie), 20 zł za saldo. Moja ocena: bez wysiłku dostałbym ….45 zł, a nie żadne 125 zł. Nie załapałbym się też na wielki moneyback do karty (10% z płatności kartą za paliwo, nie więcej niż po 200 zł przez 5 miesięcy), bo jeżdżę elektrykiem, a żona niewiele. W moim przypadku z 2900 zł zrobiłoby się 990 zł (400+540+50) przez 12 miesięcy. Kolejne 82,5 zł/miesięcznie. Czas poświęcony ok. godziny. Już lepszy jest rachunek firmowy w Santanderze – 500 zł w dwa miesiące (założenie konta 250 zł, kolejne 250 – po 1 transakcji kartowej, do ZUS, blik na konto lub w sklepie).

Zastanawiałem się też nad kontem w PEKAO S.A. Oni oferują 200 zł za założenie i 7% na rachunku oszczędnościowym przez 5 miesięcy do 100 tys. zł. Ponieważ inne banki proponują 5% zarobiłbym różnicę 1,6% netto czyli z bonusem startowym 870 zł przez 5 miesięcy. To 170 zł miesięcznie, a czas poświęcony 0 minut plus wypełnienie wniosku i podpisanie umowy (pewnie z godzinę). Widzę sens.

Podsumowanie. Z tych trzech banków mógłbym zarobić ok. 390 zł, poświęcając 2 godziny miesięcznie. Z dwóch najlepszych i dostępnych dla nie-przedsiębiorców – 310 zł za godzinę przez kilka miesięcy. Może być. Przedsiębiorca w Santanderze dołoży jeszcze 250 zł miesięcznie za kolejną godzinę i mamy 560 zł (rachunek firmowy, osobisty x 2, 3 karty). Będzie na ZUS i księgową.

Ta struktura pokazuje, że nie ma sensu na siłę pompować wyniku, bo zyskiwanie po 82,5 zł miesięcznie za godzinę roboty (plus założenie i zamknięcie) uważam za stratę czasu.

Przydomowy kurnik. Jaki ma sens?

Wracamy do tematów rolniczych. Jeszcze niedawno wszyscy uciekali ze wsi, teraz trend się odwrócił. Dlaczego? Uciekamy na wieś przed stresem. Ok, ale czy ma to sens ekonomiczny?

W moim miejscu pracy mam koleżankę, która raz w tygodniu przynosi na sprzedaż kilkadziesiąt wytłoczek z jajkami. Wszystkie rozchodzą się w mgnieniu oka, wśród stałych odbiorców. Jak magnes działa hasło – od wiejskich kur przy cenie porównywalnej ze sklepową 15 zł/10 szt. Czas więc na wyliczenia.

Jedna kura znosi dziennie jedno jajko. W warunkach przydomowych, da się mieć tych kur kilkadziesiąt, dajmy na to 50. Dochodzimy do 350 jaj tygodniowo tj. 35 wytłoczek. Skoro jedna wytłoczka kosztuje 15 zł to osiągamy 525 zł przychodu tygodniowego. Całkiem nieźle – 2275 zł za 7-14 godzin pracy w tygodniu. I to niezbyt ciężkiej pracy. Mamy jednak kilka „ale”. Po pierwsze, przychód to jeszcze nie zysk. Mamy jakieś koszty (karma, weterynarz, wymiana stada, kurnik) – niech będzie to 25% ceny jajek (optymistycznie). Trzeba je dowieźć i sprzedać, znowu: benzyna (30 zł tygodniowo), akurat w przypadku mojej koleżanki odpada, bo sprzedaje w miejscu pracy. Wreszcie, charakter wykonywanych czynności – człowiek zostaje uwiązany do miejsca. Ze zwierzętami nie ma urlopu. Trudno znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto przypilnuje 50 kur. Nie ma szans na urlop. Zdecydowanie wolę pomysł na maliny, o który już pisałem.

Planowanie życia w kryzysie. Wydatki sztywne czy elastyczne?

Tego kryzysu, podobnie jak wielu poprzednich, chyba nikt nie planował. Nie znaczy to jednak, że przyczyny obecnej (inflacyjnej) i przyszłej (recesyjnej) zapaści pozostają nieznane. Ekonomiści i dziennikarze już o nich piszą. Co jednak w tej sytuacji ma zrobić przeciętny obywatel? Czytaj dalej Planowanie życia w kryzysie. Wydatki sztywne czy elastyczne?

Realizacja moich planów na rok 2023 r. i plany na 2024 r.

Jestem gorącym zwolennikiem myśli gen. Eisenhowera „Plany są niczym, planowanie wszystkim”. Od kiedy w okolicach 1995 r. przeczytałem książkę Joe Carbo „Jak zrobić pieniądze, będąc leniwym”, przykładam ogromną wagę do planowania i wyznaczania celów. Robię to w okresie rocznym i taki plan sporządziłem też w grudniu 2022 r. (na rok 2023) oraz w 2023 r. na 2024 r. Czy udało mi się zrealizować cele finansowe? Nie wszystkie, dlatego wciąż wierzę Eisenhowerowi.

Wykonanie planu na 2023 r.

Osiągnąłem wszystkie cele dochodowe tj. zarobić x zł w roku oraz kwotę x z działalności gospodarczej. Tak samo było z oszczędnościami, planowałem odkładać 30% dochodów, wyszło mi nawet lepiej. Powiększyłem majątek (kwotowo) o więcej niż planowałem.

Problemy miałem z celami poza finansowymi. Nie nauczyłem się 1000 francuskich słówek, nie ćwiczyłem regularnie 3 razy w tygodniu. Nie wykonałem wszystkich prac na działce i w domu. Niestety.

Plan na 2024 r .

Częściowa porażka nie zniechęca mnie do planowania. Wdrożyłem system, zaprezentowany w książce „12-tygodniowy rok”, łącząc go z ideami dra Roberta Maurera o filozofii kaizen. Rozbiłem wielkie cele na małe części i staram się codziennie przybliżyć do celu.

A zatem, co chcę osiągnąć?

  1. Zarobić w ciągu roku 20% więcej niż w roku ubiegłym.
  2. Odkładać miesięcznie 10 tys. zł (inwestycje to też oszczędności).
  3. Zarobić na akcjach minimum 10%.
  4. Wybudować domek w górach.
  5. Nie zmieniać samochodu (czyli opanować swoją słabość).
  6. Ćwiczyć 3 razy w tygodniu, biegać w sumie przez godzinę tygodniowo, przejechać na rowerze 1000 km (nie na raz, a łącznie).
  7. Nauczyć się 1000 włoskich słów.
  8. Wstawać codziennie najpóźniej o 5.30.
  9. Poświęcać na dg minimum 1 godzinę każdego dnia.
  10. Nie przekraczać 2500 KCal/dziennie i zapisywać posiłki w aplikacji.
  11. Spędzać z każdym członkiem najbliższej rodziny (dzieci, żona) minimum 1 godzinę tygodniowo sam na sam (synowie po wyprowadzce, dopuszczam telefon).
  12. Cele od 7 do 12 realizować cotygodniowo, przynajmniej w 85%.

Metoda małych kroków ma mi w tym pomóc. Czy się uda? Zobaczymy.

Różnica między Polską A, B i C. Cena takiego samego posiłku.

Z racji zawodu trochę jeżdżę po Polsce. Często odwiedzam Kraków, Szczecin – czyli miasta tzw. Polski A. Sam mieszkam w dużym mieście Polski B. Ostatnio prowadziłem szkolenie w Białej Podlaskiej i Chełmie, czyli Polsce C. Nie jestem Filipem Springerem, ale postaram się opisać swój własny archipelag. Tym razem wyłącznie cenowo.

Różnic w średnich dochodach pomiędzy Krakowem, Lublinem a Chełmem nie trzeba opisywać. Wystarczy raz odwiedzić każde z tych miast i porozglądać się po ulicach. Kraków, w niczym nie ustępuje miastom zachodu, a często bije je na głowę, Lublin w porównaniu z podobnym Bari, wypada na plus. A Chełm? No cóż, zatrzymał się w latach 90-tych, jeśli nie w PRL-u. Od razu widać, że ludzie żyją tam ubożej, zarabiając niewiele i ledwie potrafią dotrwać do końca miesiąca. Dzisiaj napiszę jednak nie o architekturze, ale o jedzeniu, a konkretnie – cenach obiadu.

Chcąc w Krakowie spożyć sycący obiad – zupa+drugie, bez oszczędzania na wielkości porcji, musiałbym wydać ponad 100 zł/osobę. Stąd, o ile tam jestem, wybieram raczej bar niż knajpkę, ale nigdy nie schodzę poniżej 50 zł.

W Lublinie, idąc do karczmy na zestaw: zupa+kotlet+ziemniaki+surówka, w tradycyjnym (do pełna) wydaniu, zostawiam ok. 60-70 zł.

Ile zapłaciłem w Chełmie ? 23 zł. Tak. 1/4 ceny z Polski A i 1/3 z Polski B. Za 20 zł kupiłbym kawę i hot-doga na Orlenie. A tam za + 15% dostałem miskę (a więc 2 razy więcej niż talerz) gęstej szczawiowej z pokrojonymi ziemniakami i jajkiem (nie liczyłem, ale minimum 2 jajka pływały sobie w środku), kotlet siekany z cebulką, dwie spore łyżki ziemniaków i surówkę. Właściciel tej knajpy poszedł w obrót, rezygnując ze znacznej części marży, zmniejszając granicę błędu. Bo jak inaczej patrzeć na jego sytuację, gdy ceny gazu, prądu, składki ZUS pozostają identyczne w całej Polsce. Może trochę oszczędził na pensji (pracując sam z rodziną), z pewnością mniej płaci za lokal. Prawdopodobni produkty kupuje od producenta, a więc sporo taniej. Ale nie ma siły, marża i zysk, muszą być sporo niższe. I to pokazuje różnicę między Polską A, B i C. Drobny przedsiębiorca nie planuje gigantycznych zysków, stara się przetrwać, zapewnić sobie i rodzinie utrzymanie. Bo i jaki ten zysk mógłby być? Sam wsad do kotła, po najniższych, producenckich cenach kosztował nie mniej niż 10 zł, a trzeba jeszcze doliczyć pensję kucharki (przygotowanie 10 minut = 6 zł z najniższej krajowej), ZUS właściciela, czynsz (jeden stolik z 10 zajmowany przez 20 minut) , gaz, prąd i dochodzimy do 18 zł. Marża brutto 5 zł. Jeśli odliczymy z niej podatki, zdrowotną, zostaje 4 zł. I tyle zarabiał ten właściciel, jeśli nie pomyliłem się w zgrubnych rachunkach. Sprzedając dziennie (tłoku nie było) 60 obiadów (a niektórzy brali tylko zupę za 8 zł, albo tylko drugie za 17 zł) zarabia trochę ponad 4000 zł (tu liczymy już na czysto 4 x 60 x 26 dni = 6240 zł). I musi z tego opłacić jeszcze amortyzację kotłów, stolików, kasy fiskalnej, księgową, jakieś usługi. W rzeczywistości może wychodzi na minimalną, może ma 4000 zł do ręki. Właściciel knajpy w Lublinie zyska 10-20 tys. zł (wyższa marża, większy ruch), a w Krakowie 20-30 tys. zł. To pokazuje, dlaczego kamieniczki w ostatnim z tych miast wyglądają lepiej niż zaraz po wybudowaniu, a w Chełmie trzymają się na tynku.

Poseł Ryszard Wilk o motoryzacji. Następny artysta, który nie wie o czym nagrywa film.

Niedawno na Fejsie wyświetlił mi wpis z oficjalnego profilu Konfederacji. Poseł Wilk jedzie sobie Skodą Fabią i opowiada o motoryzacji porównując wersję benzynową, LPG oraz auta elektryczne. Niestety, po raz kolejny, polityk nie ma pojęcia o czym mówi, mieszając prawdę z absolutnymi bredniami. Oto one:

Skoda Fabia jest autem kompaktowym. Gdyby poseł przeczytał chociaż jeden blog motoryzacyjny lub gazetę, wiedziałby że Fabia należy do klasy miejskiej b, a nie kompaktowej – c. Stąd bierze się kolejna bzdura.

Elektryk porównywalny z Fabią pali średnio 20 KWh na 100 km. A przecież primo nie ma wielu elektryków klasy B poza Peugotem e-208 i jego pochodnymi. Wreszcie, spalają one 12-15 KWh na 100 km. No i Fabia LPG ma 80 KM a e-208 136 KM. Uśmiałem się też, gdy usłyszałem o jeździe 200km/h. Fabią 1.0 MPI (bo taka najlepsza do gazu)? Przecież ona zupełnie nie nadaje się na trasy dla dynamicznego kierowcy (coś jak mój I30 100 KM). Nie wykluczam, że Ryszard Wilk jechał wersją 1.0 TSI. Tylko wtedy instalacja kosztuje 7500 zł, tracimy gwarancję i spalamy dodatkowo litr benzyny na 100 km, co czyni całą operację nieopłacalną. Wiem, bo miałem Kamiqa 1.0 TSI.

Tym samym poseł porównuje jabłka (podstawową Fabię za 69 tys. zł, przyspieszającą do 100 km w 15,5 s) z gruszkami (Fabia LPG za 74 tys. zł w podstawie i z jeszcze gorszymi osiągami) oraz ziemniakami (Peugeot e-208 na wypasie, z przyspieszeniem 9s/100 km za 158 tys. zł).

Fabia pali 6 l/100 km benzyny, a Fabia LPG 6 l gazu. Kolejna herezja. Każdy, kto jeździł autem z LPG wie, że spalanie LPG to plus 20%, może nawet 30%. Przy okazji wychodzą kolejne kwiatki. Średnia prędkość na komputerze pokładowym widocznym na ekranie wynosi 63 km/h, tymczasem poseł jedzie ekspresówką. W takich warunkach Fabia może i pali 6.1 l/100 km, ale gdy przyspieszymy do 120 km/h będzie to już, podobnie jak w mieście 7,5 l/100 km benzyny, a gazu 9 l/100 km. Przy 140 km/h Fabia 1.0 MPI może palić 10 l/100 km benzyny i 12 l/100 km gazu. Jeśli zaś zostaniemy przy tych 63 km/h to e-208 spali 12 KWh/100 km.

Koszt jazdy na każdym paliwie poseł zaokrągla inaczej, stąd niska wiarygodność wyników. Według niego: benzyna 40 zł/100 km, gaz 20 zł/100 km, elektryk 60/0 zł/100 km przy cenach 6,95, 3,08 i 2,7 zł za jednostkę, bo gaz zaokrągla w dół, benzynę z niewielkim błędem a do elektryka dolicza 10%. Powinno być zatem:

  • benzyna 43 zł,
  • gaz 27 zł (7,5 litra LPG, oraz 0,5 l/benzyny),
  • elektryk – 33/0.

Jak widzicie, prawidłowo podany wynik zupełnie się zmienia. Elektryk tankowany na płatnej ładowarce wychodzi nieco drożej niż gaz, a taniej niż benzyna (wg Ryszarda Wilka miał być 3 razy droższy od gazu i o 50% od benzyny). Dzisiaj wyniki byłyby inne, bo benzyna staniała o 70 groszy, a gaz o 10.

Ale na koniec poseł bije sam siebie.

Instalacja fotowoltaiczna kosztuje 40.000 zł, a zwróci się po 100.000 km. To ma być clou. Oczywiście, znowu poseł coś źle poczytał. Jeżeli auto pali 12 Kwh na 100 km, a przeciętny Polak przejeżdża rocznie 10 tys. km, potrzebuje 1200 KWh/rok. Instalacja 3 KWp (3000 KWh/rok) kosztuje 15 tys. zł, a z rządowym dofinansowaniem możemy ją mieć za 10 tys. zł, a nawet za 0 zł (gdy mało zarabiamy). Ja z gminną dopłatą płaciłem 7 tys. zł. No i wyprodukujemy jeszcze prąd o wartości 600 zł/rok, który możemy sprzedać. Tu mamy wynik następujący przy przebiegu 10 tys. km rok. Koszt instalacji 10 tys. zł, zysk z elektryka do benzyny 4300 zł (ponieważ 43 zł/100 km), dodajemy sprzedany (niekupiony) prąd za 600 zł. Czas zwrotu ca. 2 lata i 21 tys. km. Opowieści o żywotności paneli litościwie pominę. Nawet przy spalaniu 20 KWh/100 km wyjdziemy niewiele gorzej (różnica to te 600 zł/rok).

Wiecie jednak co jest najśmieszniejsze. Poseł nie powiedział o faktycznych wadach elektryka – czasie ładowania, utracie wartości, wyższej masie, mniejszym bagażniku (moja Kona -30 litrów), a to właśnie one powinny skłaniać do przemyśleń. Nie cena paliwa. Tu elektryki z własną FV są bezkonkurencyjne. Mają szansę przegrać tylko z hybrydami LPG, ale o nich w filmiku nie wspomniano.

Opłacalność produkcji prądu z… drewna.

Cały czas myślę, o ograniczeniu kosztów funkcjonowania mojej rodziny, w zmienionych warunkach ekonomicznych. Jednym z ciężko znoszonych i nieprzewidywalnych czynników pozostają ceny prądu. Wprawdzie obecnie zarówno zużycie miejskie, jak i możliwość korzystania kilku limitów tzw. tarczy ochronnej nie pozbawiają mnie jeszcze środków na życie, ale ceny po 1.5 zł/KWh powoli stoją za progiem. Czy alternatywą dla nich, zwłaszcza w mieście, gdzie opłacalność montażu instalacji FV bez dużej autokonsumpcji ew. magazynowania, przy obecnych zasadach rozliczenia, wydaje się niemożliwa, może stać się gaz drzewny? Widziałem agregaty na takie paliwo, widziałem tez generatory ze zrębków drewna.

Jak to wygląda w liczbach. Różne źródła podają odmienne dane. Sprzedawcy twierdzą, że należy zastosować przelicznik 1 kg drewna – 1 KWh prądu, ale ja ufam raczej tym, którzy piszą o 1.5 kg na 1 KWh. Nie powtarzając obliczeń zwracam uwagę na: wilgotność drewna (nie 0 a 15%), straty na korę, straty masy przy suszeniu (w nadleśnictwie kupujemy świeżo ścięte z wilgotnością nawet pow. 50%, podobnie pozyskujemy we własnym ogrodzie), instalacja ma straty itp. Trzymajmy się więc 1.5 kg/ KWh.

Jaki będzie koszt paliwa? No cóż. Tutaj znowu nie ma tajemnic. Jeśli dokonujemy wycinki na własnej działce (a ja mam taką możliwość) – koszt paliwa do piły, oleju, łańcucha, amortyzacji, rozdrobnienia – coś ok. 50 zł/m3 czyli 750 kg drewna świeżego (650 kg wysuszonego). W takim stanie rzeczy to 7gr za kg i 11 gr/KWh . Znacznie taniej niż w elektrowni.

Gdybyśmy jednak musieli dokonywać zakupu. Licząc nawet po 100 zł (ze zwiezieniem i przygotowaniem, tzw. gałęziówki (lepszej nie trzeba – i tak robimy zrębki), suma podnosi się dwukrotnie – do 14 i 22 gr/KWh.

Do tego musimy dodać koszt instalacji i tu robi się problem. Sam gazyfikator kosztuje 60 tys. zł. Do tego jeszcze agregat prądotwórczy większej mocy i stabilny – 10.000 zł. Razem 70.000 zł. Rozkładając użyteczność na 20 lat (optymistyczne), uzyskujemy przy 5% wartości odsetek ok. 7000 zł rocznie (3500 zł amortyzacja, 3500 zł/odsetki). Nawet zakładając wytwarzanie ok. 12.000 KWh rocznie (dużo za dużo na domowe potrzeby, chyba że mamy pompę ciepła). dochodzimy do 0,8 zł/ KWh energii elektrycznej. Jak na razie mało opłacalne. A w warunkach domowych – nieopłacalne.

Pomysły niemieckiej lewicy na porządek we własnym kraju.

Ostatnio przeczytałem dwie książki „Buddenbrooków” Tomasza Manna i „Wir Erben” Julii Friedrichs. Zbiegiem okoliczności obie traktują o tym samym – niemieckiej rodzinie i porządku dziedziczenia.

O ile przyszły noblista, dwudziestopięcioletni Mann pisze z ogromną wrażliwością, bazując na doświadczeniach własnej rodziny, o tyle Friedrichs, mimo że sporo starsza (o dekadę w dacie wydania książki) omawia rzeczywistość z pozycji niemieckiej lewicy. Pomijając różnicę gatunków, „Buddenbrooków” czyta się po prostu lepiej, ponieważ bohaterowie nie zostali narysowani w tak strasznej czarno-białej konwencji. Mann skłania nas do refleksji nad nieszczęśliwym życiem Tony i Hanno, oraz powodzeniem Jana i Jeana. Bracia Christian i Tom, mimo iż wybierają zupełnie inną drogę, kończą równie tragicznie. Czyli mamy piękny język, trudne dylematy i tytułowy upadek rodziny.

Wracam jednak do „Wir Erben”. Już sam tytuł „My, spadkobiercy” (książka nie doczekała się polskiego tłumaczenia) brzmi pretensjonalnie i każda opowieść taka jest – ma udowodnić tezę – spadki są niesprawiedliwe społecznie, a dodatkowo przynoszą nieszczęście samym spadkobiercom więc należy je opodatkować. Argumenty na tę tezę – no cóż logicznie słabe. Nie pomaga podparcie się Mannem czy Piketty’m, ponieważ autorce zwyczajnie brakuje zdolności myślenia przyczynowo-skutkowego. Brnie więc ślepą uliczkę schematu rodem z „Faktu” a w zasadzie „Bilda”.

Opowieść pierwsza.

Tylko dziedziczące i obdarowywane dzieci klasy zamożnej mogą sobie pozwolić na własne mieszkanie. Reszta będzie wynajmować. W tym miejscu człowiek myślący wieloaspektowo zapyta : Jaki jest związek pomiędzy cenami mieszkań w modnych dzielnicach Berlina (pada nazwa Kreuzbergu – odpowiednik warszawskiego „Zbawixa”), a darowizną od tatusia? Czy w ogóle da się wskazać powiązanie tych dwóch zjawisk – wzrostu cen nieruchomości i opodatkowaniem spadków? Przecież nie, one dzieją się niezależnie. Autorka w ogóle tego nie dostrzega.

Opowieść druga.

Alternatywka dostała od dziadka na 18-tkę, pół miliona Euro, ale żeby nie wyróżniać się wśród znajomych, nadal wynajmuję. I znowu, jaki z tego wniosek? No żaden. Pół miliona leży sobie w banku i od dwudziestu lat prawie nie pracuje. Czy właścicielka ma z tego jakiś zysk? Niewielki (nawet w sensie przenośni). Czy społeczeństwo korzysta? Też nie. Więc kto? Przecież banki. Friedrichs rozpływa się jednak nad szlachetnością gestu.

Obie historie łączy jedno – darczyńcy są typowymi przedstawicielami klasy średniej. Dobrze zarabiali, żyli oszczędni i teraz mogą wspomóc swoje dzieci/wnuki. Nie ma mowy o żadnych krezusach. Czy to ich wina, że Niemcy w 70% mieszkają „na wynajmie”? Oni tylko wykonywali swoje obowiązki, leczyli ludzi, byli inżynierami, bankierami, prawnikami, nauczycielami.

Opowieść trzecia.

Zapnijcie pasy, bo teraz zaczyna się ciekawie. Dochodzimy do grubych ryb. Dziedziców fortun. Pokazane jest krzywe zwierciadło procesów o majątek, gorszących wybryków, czarnych owiec itp. Wszyscy skłóceni, nieszczęśliwi i do tego irytująco (lewicę) bogaci. Czy ich spadkodawcy kasę ukradli albo robili interesy po znajomości i pod osłoną służb (jak nasz dr JK, tym razem nie mam na myśli „tego Prezesa”), wzbogacili się przez konszachty z NSDAP? Nie, podobnie jak Jean Buddenbrook ciężko pracowali, startując z poziomu klasy średniej czy drobnomieszczaństwa.

Teza – wszyscy bogacze to dranie (trzy żony, siedmioro dzieci, skaczących sobie z wnukami do oczu), a spadkobiercy albo lenie albo melepety bez jaj, albo ofiary albo przestępcy. Zarobią prawnicy, opiekunki (które przez łóżko awansują na pozycje ostatnich żon starca).

Opowieść czwarta.

Zawiera historię rodem z brukowca. Tu siostrzeniec zabija bogatą ciotkę, tam pasierb ojczyma i przyrodnią siostrę. Wszystko podlane analogią do Kaina i Abla. W domyśle, jeśli rodzice dranie, to dzieci nie lepsze. Naprawdę. Tej jednostronnej narracji nie da się czytać. Tu zero statystyk. Ilu spadkobierców popełnia taką zbrodnię? Czy klasa niższa nie morduje się dla spadku? Czy istnieje jakikolwiek (i jaki) związek pomiędzy przestępczością a poziomem dziedziczonego majątku?

Wniosek

Dochodzimy do finału. Pojawiają się Rockefellerowi i teza – spadki są złe. Trzeba je wysoko opodatkować (czy wtedy staną się lepsze?) podobnie jak darowizny. Niech rządzi merytokracja, każdy musi sam na siebie zarobić. Zero logiki. Skoro bohater pierwszej opowieści opowiada wyraźnie – wybrałem zawód muzyka, bo rodzice sypnęli kasą i nie musiałem się sprzedać i miałem „złotą siatkę ochronną”, to czy lepiej żeby zdolny muzyk komponował, czy ma siedzieć w banku, bo lepiej płacą?

Co społeczeństwo zyska, jeśli opodatkuje spadki? Tu nie ma odpowiedzi poza „będzie sprawiedliwiej”. My wiemy. Bo żyliśmy w komunie. Ludziom stopniowo przestanie się chcieć. A czy spadki są źródłem nierówności? Nie są. Nie trzeba być wyjątkowo przenikliwym – wystarczy przeczytać wspomnianych na początku „Buddenbrooków”. Dwa pokolenia pięły się w górę i korzystały z firmy. Jedno schodziło w dół. Ostatnie skończyło w biedzie.