Jem jak popańszczyźniany chłop. Założenia.

Na początku tego roku przeczytałem kapitalną książkę „Pamiętnik włościanina” Jana Słomki. Opowiada on o życiu na polskiej (galicyjskiej) wsi pomiędzy uwłaszczeniem (czyli rokiem 1848) a dwudziestoleciem międzywojennym. Jednym z aspektów, który udało mi się wyłowić, było odniesienie do warunków żywienia na wsi na przełomie XIX i XX wieku. Przeczytałem też parę rozdziałów z innych książek wspomnieniowych. Spróbuję to powtórzyć, z analizą, ile kosztuje taki tryb życia. Przez cały czerwiec planuję jeść prawie dokładnie to co popańszczyźniany chłop. Oto menu .

Śniadanie. Barszcz z chlebem razowym (ew. kluski na mleku) i ziemniaki ze skwarkami jedzone jako dwa śniadaniowe dania. W mniej pracowite dni poprzestanę na jednym.

Podśniadek. Dostawali go tylko pracujący od czerwca do września. Pracujący, czyli ja. Kieliszek wódki (w pracy, pominę – widzę minę moich współpracowników, jak w pomieszczeniu socjalnym nalewam sobie pięćdziesiątkę), kromka chleba (odpowiednik naszych 2-3 kromek) słonina lub masło, ser lub twaróg. W praktyce, kanapki.

Obiad. Kapusta z kaszą jako pierwsze ew. kasza z mlekiem. Drugie kluski/paluchy żytnie z mlekiem lub maszczone, lub pierogi z serem. W mojej wersji – kluski ze skwarkami + kasza jaglana z mlekiem.

Podwieczorek. Jak podśniadek.

Kolacja. Jak śniadanie.

Widzicie, niezbyt skomplikowane dania. W sam raz, żeby zrobić na szybko. Nie potrzebuję też specjalnie obszernej spiżarni.Mąka na chleb, kluski, pierogi. Ziemniaki. Ser (do chleba i pierogów), kapusta, omasta (u mnie smalczyk), kasze, słonina.

Trochę przeszkadzać może monotonia, zobaczymy. Na pewno jednak wyjdzie prosto.

Moje roczne rozliczenie podatkowe. Jak nas łupi fiskus i co wyszło z Polskiego Ładu.

Cały zeszły rok zaczynał się od nieśmiesznego, ale gigantycznego zamieszania z Polskim Ładem. Miało być tanio, a wyszło drogo. Grupy najbardziej poszkodowane (zarabiający niewiele na zleceniu) dostały mocno w skórę. Oberwali też przedstawiciele części klasy średniej – wielodochodowcy, tacy jak ja (ponad 1000 zł miesięcznie na potrąceniach). Potem próbowano to łatać, zostawiając nieodliczalną składkę zdrowotną. A jak wyszło? Pokazuje to moje rozliczenie PIT.

Najpierw – rozliczam się z żoną, co umożliwiło mi zostanie beneficjentem wyższych progów. Na samodzielnym rozliczeniu, straciłbym 10 tys. zł. Gdyby nie podniesiono progów, pomimo wspólnego rozliczenia, byłbym w plecy podobnie. Obniżenie stawki podatku o kilka procent dało nam dodatkowo 10 tys. zysku. Powinniśmy zyskać ok. 20 tys. zł. Czyli Polski Ład opłacił mi się? Nie.

Samej składki zdrowotnej, zapłaciliśmy oboje ok. 25 tys. zł, co przy współczynniku odliczenia 87% dawało nam, według poprzednich zasad 22 tys. zł mniej. Ogółem dostaliśmy w plecy ok. 2 tys. zł. Niby niewiele, a jednak. Bo tegoroczny PIT uświadomił mi, ile faktycznie płacimy podatków i parapodatków (składek). Na każde zarobione 50 tys. zł (niedługo to pensja minimalna) przypada:

5 tys. składek emerytalnych (pracownik),

2.5tys. składek rentowych,

4.2 tys. składek zdrowotnych,

1,2 tys. zł składek chorobowych,

0,5 tys. składek zakładowych,

2,5 tys. zaliczek na podatek.

Łącznie: 13.4 tys. zł potrąceń parapodatkowych + 2.5 zł podatku. Daje to obraz rzeczywistości, w której, osoba stosunkowo mało zarabiająca, ma efektywne obciążenia pensji na poziomie ponad 30%, a jeśli dodamy składki pracodawcy prawie 40%.

Akurat nas wspomagają odliczenia. Bo kasujemy ulgę na dzieci, 2 x IKZE (na emeryturę trzeba oszczędzać). Mnie ratuje niska pensja żony, więc w efekcie będzie spory zwrot. Oznaczający, że państwo „pożyczyło” sobie z naszych dochodów 8 tys. zł bez procentu na ładnych kilka miesięcy.

Ile dodatkowo kosztuje nas praca?

Joe Dominguez i Vicky Robin w książce „Your money or your live” zachęca do przeprowadzenia prostej kalkulacji – ile faktycznie zarabiamy i ile kosztuje nas praca. Oto wyniki.

Dojazdy. W moim „miejskim” przypadku prawie nic. Przy czym jestem mocno nietypowy. Do roboty idę piechotą (moja żona też). Ale już większość moich współpracowników, z racji odległości, dojeżdża. Weźmy zatem przeciętną odległość 5 km. To taka granica, poza którą ludzie wybierają auto. 10 km dziennie, w moim mieście (średnie tempo 20 km/h), oznacza 30 minut jazdy, bez większych korków rzecz jasna (mój rekord w Poznaniu – 1 km/10 minut = 6 km/h) . Średni samochód spali na takim dystansie 0,8 litra ropy – co przy dzisiejszych cenach daje 6 zł (120 zł miesięcznie). Ale jeszcze koszty utrzymania auta – 200 zł. Razem 320 zł.

Niektórzy mają jednak 8km w jedną stronę (16 km dziennie), co daje 10 zł (200 zł miesięcznie), a z kosztami utrzymania najgorszego gruza – 400 zł.

Gdybym przeniósł się na wieś muszę dojeżdżać 70 km dziennie (w obie strony, od drzwi do drzwi). Koszty utrzymania -wzrosną (300 zł zamiast 200 zł), a paliwo podrożeje do 400 zł (gaz i mały wóz). Razem 700 zł miesięcznie.

Strój, makijaż, fryzura. Moja praca wymaga pewnego stroju. Raz w roku garnitur (500 zł), buty – (250 zł), od czasu do czasu (raz na 4 lata) – płaszcz (600 zł), do tego koszule (200 zł/rok). W sumie liczę ok. 1100 zł/rok tj. ok. 80 zł miesięcznie. Za fryzjera płacę 40 zł. Makijażu nie stosuję.

W przypadku kobiety zarówno ceny ubrań, jak i fryzjera/makijażu, spokojnie mogę mnożyć x 2 i to w wersji ekonomicznej. A więc 160 zł.

Lunche, brunche, 2-gie śniadania. Ponownie liczę koszty w wersji ekonomicznej i typowej. Ekonomiczna, wydaje się mi najbliższa, 2-gie śniadanie pakuję do pracy. W niej dorzucam się tylko do kawy (56 zł wraz z mlekiem). Czyli ta kawa (1,5 zł za kubek), to cały koszt.

Ale już moi współpracownicy robią inaczej. 20 zł wydają dziennie na różne przekąski. Plus jasne, że opłacają kawę. Miesięcznie rachunek rośnie do 450 zł. Są też tacy, którym 20 zł idzie na kawę, a łączny rachunek wynosi … 1000 zł (50 x 20).

Drobne biurowe prezenty. Niby drobne, ale zbiórka po 5 zł 2 razy w miesiącu, daje 10 zł. A nie mówimy o miejscu, w którym regularnie obchodzimy imieniny, albo odwiedzamy knajpy.

Razem koszty stroju, jedzenia, dojazdu prezentów zaczynają się od 500 zł (170 zł gdy chodzimy do roboty), a bez wysiłku dobijają do 1000 zł.

Gdybym dojeżdżał ze wsi – 850 zł.

O takie kwoty musimy pomniejszyć swoje pobory. Dla mnie 170 zł to niecałe 2% pensji. Dla mojej żony 250 zł to już 8% (a dalej piszę o osobie, która na transport wydaje…0zł).

Teraz policzmy wakacje. Kto nie pracuje, nie potrzebuje wakacji – takie założenie postawili autorzy YMYL. Obserwując znanych mi rentierów – zaprzeczam, ale niewątpliwie te wakacje mogą być tańsze. I znowu, wiele zależy od rodziny. Ja będąc raz w miesiącu na kilka dni w górach, płacę tyle co za paliwo, plus atrakcje, plus letni wyjazd nad wodę – razem pewnie w 1000 zł pobyt się zmieszczę.

Wielu moich znajomych liczy inaczej. Lato – tydzień all inclusive (15.000 zł), potem weekend majowy i listopadowy po 4000 zł (8000 zł), następnie wyjazd z dziećmi na narty 6000 zł, własny wyjazd w gronie dorosłych na lodowiec 6000 zł. I już mamy 35.000 zł/rok. Na każde z dwóch pracujących daje to prawie po 1500 zł/miesięcznie.

W sumie praca kosztuje nas czasem 1/3 pensji.

Fotowoltaika po pół roku. Porównanie.

Jak wiecie w 2022 r. (31 lipca) zamontowano u mnie w domu na wsi instalacje FV. W styczniu dostałem pierwszy rachunek za niecałe pół roku (5 miesięcy). Oto wyniki i porównanie z poprzednim sezonem.

Poprzednie lata, w analogicznym okresie zużyłem ok. 130-170 KWh prądu. Przyczyna – sezonowe użytkowanie. W ubiegłym roku, już znacznie więcej (ładowanie auta). I mam dane za poszczególne miesiące (bez autokonsumcji):

  • sierpień – 54 KWh,
  • wrzesień – 94 KWh,
  • październik 72 KWh,
  • listopad 15 KWh,
  • grudzień 12 KWh.
  • suma 5 miesięcy: 247 KWh.

Gdybym kupował tę energię po cenach bieżących z 2022 r. (0,67 zł/KWh), bez FV zapłaciłbym 165 zł za zużycie oraz ok. 210 zł za opłaty stałe (opłata handlowa, sieciowa stała, abonament i opłata mocowa) czyli 375 zł . A jaki rachunek przyszedł?

149,05 zł w tym:

  • 112,5 zł abonamenty,
  • 37,55 zł zużycie energii.

Tu kilka słów wyjaśnienia. Jak już pisałem, instalację zamontowano na dachu garażu, który stoi między drzewami. Stąd marny uzysk energii (teraz drzewa te ścinam lub podcinam). Do tej pory wprowadziłem do sieci:

  • sierpień – 137 KWh,
  • wrzesień – 45 KWh,
  • październik – 23 KWh,
  • listopad – 11 KWh,
  • grudzień – 6 KWh.

Wysokości autokonsumcji nie znam, lecz oceniam ją na ok. 500Wh/dzień czyli ok.75 KWh. Biorąc powyższe pod uwagę wyprodukowałem przez 5 miesięcy ok. 300 KWh prądu. Śmiesznie mało. Oczywiście winne jest zacienienie. Gdyby go nie było powinienem mieć (szacunki z danych z forum Muratora i enerad.pl:

  • sierpień – 350 KWh,
  • wrzesień ok. 300 KWh,
  • październik ok. 200 KWh,
  • listopad 100 KWh,
  • grudzień 90 KWh.
  • Razem: 1040 KWh.

Moje 300 KWh to 30% założeń. Tak działa niestety FV (mały cień wyłącza panele, albo istotnie ogranicza ich moc). Bierzcie ten fakt pod uwagę planując coś u siebie.

Czy obecnie przeróbka auta na gaz LPG ma sens?

Siadając do rozwiązania tego problemu wcale nie traktuję go jako żart, ale raczej chwilę poważnego namysłu przed decyzją, którą podejmie wiele osób. Benzyna? A może gaz? Diesla, elektryka na razie odkładamy na bok.

Problem, z perspektywy obecnego czterdziestolatka, wydaje się odwiecznym, upowszechnienie gazu LPG to koniec lat 90-tych. Właśnie wtedy całe pokolenia przekonały się, że jeśli chodzi o oszczędności, diesel nie jest jedyną opcją – jest jeszcze paliwo o połowę tańsze na każdym litrze.

Teraz, gdy proporcje zostają podobne (benzyna 6,7 zł, LPG 3,2 zł), paradoksalnie wybór stał się trudniejszy. Przesądzają o tym trzy okoliczności:

  1. auta benzynowe obecnie znacznie mniej palą, czasami zbliżając się do diesli,
  2. lista silników benzynowych zdatnych do przeróbki, stale się skraca,
  3. ceny instalacji poszły ostro w górę.

Stąd, gdy w roku 2002 kupowałem Daewoo Lanosa 1.5, płacąc za instalację 1200 zł, świat był inny. Ale dosyć wspomnień, wracajmy do wiosny 2023 r.

Zawsze główny argument za montażem gazu stanowiła ekonomia. Cena czyni cuda. Zakup miał się zwrócić, najlepiej jak najszybciej. Oczywiście, producenci instalek mówi coś o ekologii, ale tak bardziej pudrując wizerunek wąsatego Janusza w Lanosie LPG. I nadal chodzi o kasę.

Instalacje dzielą się na proste (wtrysk pośredni) – teraz w moim mieście wołają za nie 3400 zł lub nieco więcej (mocniejsze silniki). Bardziej skomplikowane (wtrysk bezpośredni) 5400 zł. I mega skomplikowane – (faza ciekła LPG) – 10.000 zł. Stawki za litr paliwa już podałem – czas zacząć liczyć.

Najprostsza decyzja. Paliwożerny silnik z wtryskiem pośrednim. Od zawsze – montować. Jeśli samochód pali 10 l benzyny to będzie 12 l gazu i śladowe ilości PB95. Zamiast 67 zł/100 km zaczniemy płacić 39 zł. Przy statystycznym przebiegu 1000 km/miesiąc oszczędzamy 380 zł. Instalacja (nawet uwzględniając dodatkowy przegląd, zwróci się w ciągu roku. A znamy przecież auta, w których 10 l/100 km to marzenie ściętej głowy, bo palą 16-20 l/100 km w mieście.

Warto przemyśleć. Oszczędny silnik z wtryskiem pośrednim. Ot, taki Fiat 500c mojej żony. Spala toto 5-7 l/100 km – średnia 6 l/100 km. Instalacja kosztuje podobnie, więc decyduje przebieg. Kto jeździ 5000 km/rok niech nie zawraca sobie głowy. Gdzie leży próg opłacalności? 40 zł/100 km na benzynie 23 zł na LPG. Różnica 17 zł/100 km. Biorąc pod uwagę koszty eksploatacji (przegląd LPG, droższy przegląd „państwowy) – zwrot nastąpi po 23.000 km. Czy warto? Dla kogoś, kto jeździ 10-15 tys. km/rok – tak. Właściciel floty nakręcającej 40 tys. km/rok nawet się nie zastanawia. Ale już starszy pan jeżdżący do kościoła – zrezygnuje. Uwaga! W tej grupie mieszczą się niektóre hybrydy, przerabiane przez taksówkarzy (spore przebiegi) na LPG (spalanie ok. 6 l/100 km).

Trudna rada. Wtrysk bezpośredni.Auta z wtryskiem bezpośrednim generalnie palą mniej. Oczywiście w granicach rozsądku. Nie porównujmy Fabii 1.0 TSI z Audi 3.0. Pierwsza spokojnie spali 4 litry benzyny w trasie (połowę wyniku Audi). I właśnie wchodzimy na schody. Mamy wybór – instalacja za 5400 zł z dotryskiem benzyny (mniejsze oszczędności 1-1,5 l PB/100 km) albo wtrysk gazu w fazie ciekłej (dwa razy drożej na początku, ale spala samo LPG). Większość wybiera tę pierwszą opcję. Oszczędne auto (6 l benzyny na 100 km) kosztuje nas 40 zł/100 km (tyle samo co znacznie słabszy wtrysk pośredni, a koni będzie prawie 2 razy więcej). 100 km z dotryskiem benzyny to 20 zł za LPG i 10 zł za PB czyli 30 zł. Z wtryskiem pośrednim mieliśmy 23 zł/100 km. Różnica na 100 km zmniejszyła się do 10 zł, z których pokrywamy jeszcze serwis. W takiej sytuacji, nie ma sensu montaż LPG, jeśli przejedziemy rocznie 10 tys. km, bo czas zwrotu wyniesie 5 lat (a dojdzie jeszcze inflacja). I znowu, są ludzie którzy podejmą taką decyzję, ponieważ przejeżdżają 40 tys. km/rok. Wtedy potrzebują 1,5 roku, żeby nastąpił zwrot. Podobnie, gdy mamy wtrysk bezpośredni + duże spalanie. Są takie auta 9 l benzyny w trasie i 15 l w mieście na każde 100 km (średnia 12). I już czas zwrotu spada z 5 lat do 2,5 czyli właśnie granicy rozsądku.

Wnioski są proste. Sporo poniżej 10 tys. km rocznego przebiegu dokładanie LPG nie ma sensu, chyba, że planujemy eksploatować auto przez wiele lat, albo mówimy o smoku pożerającym benzynę. Przekroczenie tej granicy czyni opłacalnym montaż prostej instalacji gazowej. Jeśli robimy 30-40 tys. km/rok każda instalacja to niegłupi (ekonomicznie) wybór.

Na koniec jedno zastrzeżenie. Dzisiaj nowych silników do gazu potykamy zdecydowanie mniej. Wielu nawet nie warto ruszać (nieautomatyczna regulacja luzu zaworowego, awaryjne rozwiązania, nieodporne na temperaturę głowice, plastikowe kolektory). Idealnie nadające się (jak kiedyś w Lanosie, 1.6 MPI grupy Volskwagena, seria FIRE Fiata) praktycznie już się nie produkuje. Są lepsze (1.0 T Dacii, 1.0 TSI WAG) i gorsze (Toyota Yaris Hybrid). Alternatywą oszczędnościową nadal pozostają hybrydy bez LPG (zwłaszcza w mieście – 4 l benzyny/100 km w Yarisie to 26 zł zamiast 47 zł w Fabii 1.0 TSI), czy elektryki (ładowana z gniazdka Kona spalała mi 12 KWh – obecnie 10 zł/100 km, a z fotowoltaiki nawet mniej). A diesel? Zabija go drastyczna różnica pomiędzy ceną obu paliw (15%). Nawet jeśli pali mniej (zauważalnie, bo 20%), wszystko rozbija się właśnie o stawkę na dystrybutorze – różnica znika. Stąd prosty silnik + gaz nadal stanowi alternatywę ekonomiczną (elektryki są zwyczajnie droższe).

Inflacja u fryzjera. Co się dzieje i dlaczego?

W 2019 r. popełniłem wpis o inflacji, skarżąc się, że cena męskiego strzyżenia podskoczyła z 15 do 20 zł. Dzisiaj, po 3,5 roku, pandemii, wojnie, polityce rozdawnictwa, pompowania płacy minimalnej i wszystkiego dookoła, tamte kwoty wydają się śmiesznie małe. Obecnie cennik pokazuje 35 zł.

Jeśli przełożymy liczby (z 15 na 35 zł) na procenty mamy wzrost o 133 % w ciągu niespełna 4 lat. Jak to się mogło stać? Ano mogło, a nawet było do przewidzenia.

Najpierw pensja minimalna. Wynosiła 2250 zł, teraz – 3490 zł.

Potem czynsz i media. Ten pierwszy podskoczył o 50% (wiem to od właścicielki), prąd o 300%, ogrzewanie o 150%.

Musimy jeszcze doliczyć koszty lockdownu (pracownikom trzeba płacić, pomimo postoju), których nie potrafię wyrazić liczbami.

Wreszcie, wszystkie materiały fryzjerskie, koszty szkoleń też poszły w górę.

Czy właścicielka zarabia więcej? Wcale nie. Nawet mniej. Zwolniły się 2 pracownice (została jedna) po to, żeby zmienić branżę. I tak właśnie działa inflacja połączona ze scenariuszem recesyjnym – stagflacja. Opiszę ją jeszcze na kilku przykładach.

W jakim stopniu można być samowystarczalnym w mieście?

Odejściu z Matrixa na wsi poświęciłem już sporo wpisów, teraz czas na miasto. Czy i w nim można pozostać, i w jakiej  mierze, samowystarczalnym? Jak poczynić kroki w tym kierunku? Wpis powstał z ulubionej przeze mnie kombinacji pt. Mieć ciasto i zjeść ciastko.  Czytaj dalej W jakim stopniu można być samowystarczalnym w mieście?

O micie wody mineralnej czyli jak działa przemysł reklamowy.

W pokoleniu moich dziadków, chorzy jeździli „do wód” czyli uzdrowisk. Cel, poza towarzyskim, wydawał się jasny – poprawa stanu zdrowia. Jednocześnie, sprytni aptekarze, sprowadzali tę wodę w zalakowanych butelkach i sprzedawali. Skala produkcji i zbytu nie mogła być wielka, z racji sieci dróg, kruchych opakowań (szkło), siły nabywczej. Sprzedaż szła w zasadzie jedynie w większych miastach. Ale skoro z „mojego miejsca w górach” do najbliższego miasta dorożka jechała 4 godziny (10 km/h), a potem jeszcze dwie przesiadki, więc sami rozumiecie. Tak jak nie sprowadzano oscypka, tak i wody.

Nawet po wojnie, upowszechnienie transportu ciężarowego niewiele zmieniło. Ludzie tego nie kupowali. Dopiero po 1989 r. zaczęła się masowa reklama i sprzedaż. Wprowadzono modę na zdrowy styl życia. Widać to doskonale w formacie filmów reklamowych. Anna Lewandowska (żona sportowca i sama sportowiec) zachwyca się Kingą Pienińską. Ktoś inny reklamuje „elitarną” Cisowiankę Perlage – „polską Evian”. I ludziska to kupują. Widzimy obraz cudownie czystej wody, przesączającej się setkami lat przez skały, krystalicznej, zimnej i … smacznej. No właśnie, jaki smak ma woda? Żaden (chyba, że faktycznie mocno zmineralizowana, a wtedy – cóż, nieszczególny). Żeby ten smak uzyskać producenci dodają sztucznych „smaczków”, stąd mamy np. Żywca cytrynowego, Nałęczowiankę pomarańczową albo jabłkową. Dalej myślicie, że to naturalne i zdrowe?

Ale najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Są wody stołowe, które …. mineralizuje się sztucznie. Czyli żadne tam gadanie o 400 latach przesączania wody przez skały (tak twierdzi Cisowianka), tylko dorzućmy minerałów do odpowiednika naszej kranówki. Kto chce poczytać …. proszę bardzo http://www.konsumentalista.pl/woda-ktora-wybrac/.

Podam przykład reklamowanej Cisowianki. Oto fragment opracowania dostępnego w internecie http://bazadata.pgi.gov.pl/data/hydro/mhp/gupw/txt/mhpgupw0747objasnienia.pdf następującej treści „W Drzewcach na terenie RSP i rozlewni wód “Cisowianka” stwierdzono wysokie stężenia azotu amonowego: 0,5 – 0,6 N-NH4. Wartości te są na granicy lub przekraczają granice dopuszczalne dla wód pitnych. Podwyższone stężenia są trwałe, gdyż wykazane zostały zarówno w latach 1977 i 1980 jak i w 1999 w analizie wykonanej dla mapy. Ponieważ warstwa wodonośna jest tu przykryta miąższym płaszczem słabo przepuszczalnego
czwartorzędu a podwyższone stężenia dotyczą dwu sąsiednich ujęć, należy uznać, że w tym rejonie amoniak stanowi lokalne zanieczyszczenie wód podziemnych pochodzenia geogenicznego. We wszystkich studniach w rejonie Łopatki-Drzewce-Piotrowice azot amonowy występuje w ilości przekraczającej 0,1 mg/dm3 , podczas gdy w skali całego arkusza 76,4% wód podziemnych zawiera stężenia niższe od tej wartości. To potwierdza podane wyżej stwierdzenie.”(dr Franciszek Knyszyński „Mapa hydrogeologiczna Polski Arkusz Nałęczów”). Dalej autor pisze o „Na pozostałej, przeważającej części obszaru występują wody klasy II. Tylko w rejonie Łopatki-Drzewce-Piotrowice, w północnej części arkusza, ze względu na znaczne stężenia żelaza, mangan oraz azotu amonowego i rzadziej innych składników, wody podziemne zakwalifikowano do klasy III”. To by było na tyle jeśli chodzi o „krystalicznie czyste wody”. Nie wykluczam, że producent Cisowianki je uzdatnia (na co wskazuje różny stopień mineralizacji poszczególnych asortymentów), ale wtedy znowu pryska mit reklamowy dziewiczości. I niewiele mnie pociesza konstatacja dra Knyszyńskiego, że azot amonowy ma pochodzenie naturalne, a nie jest zanieczyszczeniem z pól.

I tu pojawia się kolejna myśl – czy wody mineralne to interes i… dla kogo? Dla producentów – na pewno. Woda wodociągowa w gminie Nałęczów kosztuje 3,39 zł/m3. To są mniej-więcej koszty produkcji. Przekładając to na litry mamy … 0,00339 zł/litr – dobrze czytacie 3 litry kosztują … 1 grosz. A w sklepie? 9l za 10,44 zł – ponad 1 zł/litr. Przebitka z 3 groszy do 10,44 zł, czyli x 350. A te butelki plastikowe? Zdrowe czy mają mikroplastik?

No i tym sposobem doszliśmy do mitu: woda mineralna jest zdrowa. Trzeba jej pić minimum 3 litry dziennie. Słyszeliście takie rady? Ponownie wracamy do składu takiej wody. Reklama mówi „naturalne źródło wapnia i magnezu”. Skupmy się zatem na tych dwóch pierwiastkach. Dla polecanej niskosodowej Cisowianki „średniej” to:

  • 130 mg/l wapnia,
  • 22 mg/l magnezu,
  • 11 mg/l sodu,
  • 540 mg wodorowęglanu,
  • 22 mg krzemionki.

O wapniu – zdrowy dla kości, o magnezie – reguluje pracę serca, sód – w nadmiarze szkodliwy, krzemionka – dobrze działa na skórę, włosy i paznokcie. A wodorowęglany zmieniają równowagę kwasowo-zasadową organizmu. I tu się pojawia problem. Bo z jednej strony dobrze działają przy zgadze i stresie, z drugiej – w nadmiarze powodują odkwaszenie organizmu, które w niektórych miejscach jest potrzebne (np. w kobiecych drogach rodnych), ale i w żołądku mamy przecież kwas.

I pojawia się pytanie? Czy tego magnezu, wapnia, sodu, krzemionki, wodorowęglanu to jest w wodzie dużo, czy mało? Według reklam – sporo. To patrzcie.

W zakresie wapnia norma dla panów w naszym wieku wynosi ok. 1200 mg dziennie. Musielibyśmy wypić … 9 l wody. Jak to mówiło się w moim domu – w brzuchu zalęgną się żaby, pomijam już koszt, to prawie niewykonalne. Równoważnik stanowi ok. 1 litra mleka lub 200g sera Brie.

W litrze wody jest 22 mg magnezu. Żeby osiągnąć zalecane spożycie (420 mg) musielibyśmy wypić… 19 l wody dziennie albo… 200g kaszy gryczanej lub 700g chleba razowego).

A te 19 l wody oznaczałyby torturę, ogromną ilość sodu, wodorowęglanu i… ruinę dla portfela.

Mit nadzwyczajnych właściwości wody mineralnej – obalony. Nawet jeśli dzięki zabiegom uzdatniającym nie szkodzi (czyli usunięto te wszystkie azoty amonowe, żelazo, mangan ponad normy) trudno nazwać ją naturalną, a żeby zagwarantować spożycie zalecane minerałów, musielibyśmy ją pić w ilościach, nie 1 butelka (1,5 l) dziennie, ale 1 butelka na godzinę od pobudki do pójścia spać. To wyjaśnia długowieczność pokolenia naszych pradziadków, pomimo tego, że o Nałęczowiance, Żywcu-Zdroju, a nawet `Kindze Pienińskiej nie słyszeli. Mieli szansę na 80-90 lat w zdrowiu (tzn. do końca chodzili samodzielnie), ponieważ norma żywieniowa sprzed 150 lat na wsi, opierała się na mleku (zwykłym i zsiadłym), kaszy (w tym gryczanej), ziemniakach (doskonałe źródło zdrowego dla serca potasu), a soli jedli niewiele, ponieważ… była droga.

W efekcie Matrix próbuje nam sprzedać z ogromnym zyskiem nie zdrowie, lecz mit od zdrowiu. A im więcej takiej wody kupimy, tym więcej zarobi korporacja i przeznaczy na reklamę. Koło się nakręca.

O wykluczeniu komunikacyjnym.

Przeczytałem ostatnio artykuł jednej z lewicujących dziennikarek o modnym pojęciu „wykluczenie komunikacyjne”. Kto nie czytał cyklu reportaży „Nie zdążę” Olgi Gitkiewicz, wyjaśniam – do wielu mniejszych miejscowości nie dojeżdża żaden środek transportu, albo jeden i o zupełnie dziwnych porach. Podobno problem dotyczy 2/3 terytorium Polski.

Klasyczna lewica podaje jako źródło tego zjawiska – neoliberalizm, dziką zabudowę (brak planów), likwidację PKS-ów w wyniku „drapieżnego kapitalizmu”, likwidację linii nieopłacalnych, bo „rynek sobie poradzi” oraz (to tzw. razemki) …zbyt wiele samochodów. W skrócie błędne koło, im mniej transportu publicznego, tym więcej samochodów, im więcej samochodów, tym mniej transportu. Podobno nawet w nieźle skomunikowanych miejscowościach 3/4 dojazdów odbywa się autem. Dla nowej lewicy, to źle.

Prawica patrzy trochę inaczej. Nie opłaca się, to widocznie niepotrzebne. Ludzie wybierają samochody, jako szybsze i wygodniejsze.

Z kolei trzecia grupa zwraca uwagę na błędy. Najpierw zamknięcie wielu linii kolejowych. Następnie zniszczenie PKS-ów. A ostatnio likwidacja gimnazjów i związanej z nimi siatki dotowanych połączeń do wsi gminnych. I nawet dopłaty zaproponowane przez rząd niewiele dały.

Czy faktycznie doktrynerskie spojrzenie ma sens? Jeszcze raz wrócę do „swojej wsi”. Mój dom stoi na skaju miejscowości, 30 km od centrum dużego miasta, kilka kilometrów od miasteczka gminnego i 23 km od siedziby powiatu. Do najbliższej Biedronki – 8 km. Do węzła drogi ekspresowej 11 km. Wydaje się, że całkiem nieźle. W odległości 600 m od domu mam przystanek autobusowy, 2,7 km – dworzec kolejowy z pociągami pospiesznymi. Tylko, że z tego przystanku dawnego PKS-u jedzie jeden autobus dziennie do miasta powiatowego, pod market i tylko dlatego, że sieć sklepowa dotuje linię (z paragonem ok. 50 zł wraca się za darmo). Powrót – też jeden po ok. 1,5 godziny. Na dworzec kolejowy – brak połączeń, podobnie jak do miasta gminnego. Dla człowieka młodego i bez obciążenia, podróż 2,7 km na dworzec PKP nie wydaje się problemem, a zajmuje:

  • 35 minut piechotą,
  • 10 minut rowerem,
  • 5 minut samochodem.

Pociągiem dojedziemy do powiatu (wiele połączeń w trakcie doby), dużego miasta, Warszawy, nad morze, w góry itp. Dobrze. Natomiast do gminnego miasteczka – już nie. Tam trzeba albo na piechotę (1h 22 min. spaceru), albo rowerem, albo autem. Ew. piechotą na dworzec PKP i stamtąd 4 busy dziennie do siedziby gminy.

Wracamy zatem do punktu wyjścia – dojazd do miasta gminnego jest możliwy, ale wymaga kombinacji. Większość ludzi pracuje więc za grosze na miejscu (dwa zakłady – płacą minimalną, praca zmianowa), w wielkiej firmie w miasteczku powiatowym (znacznie lepsze pensje), albo w siedzibie województwa (ja tam mieszkam). Jak więc będzie z dojazdem?

Do siedziby powiatu. Połączenie marketowe nie ma nic wspólnego z godzinami pracy (ok. 10), więc odpada. Trzeba więc na dworzec PKP (2,7 km, z centrum wsi 2 km). Stamtąd pociągiem do miasteczka powiatowego. Wyjście z domu o 5.00 – dojazd do pracy przed 5.50 (tak się trzeba zameldować). Powrót od 14.00 (koniec pracy) do 15.15, jeśli z dworca idziemy piechotą. Koszt (bez biletów miesięcznych i zniżek) – 30 zł/dziennie. Gdy ktoś ma miesięczny, albo najlepiej jak ja, jeszcze dodatkowe zniżki (np. KDR), zejdzie do 12-15 zł/dziennie, to już konkurencyjne z samodzielnym przejazdem autem.

Porównajmy to z samochodem Do siedziby firmy – niecałe 30 minut. Czyli wyjeżdżamy 5.20 , wracamy 14.50. Dziennie zyskujemy 45 minut. Dużo i niedużo. Koszt – 25 zł/dziennie autem palącym 6 litrów ON (typowy VW Passat B5 w TDi). Jeśli jadą dwie osoby (a mogą, bo pracodawca popularny), będzie jeszcze taniej – na poziomie PKP ze zniżkami.

Da się też kombinować. Autem na dworzec, potem PKP. Po pracy odwrotnie. Wtedy zrównamy się czasem z samochodem, ale zapłacimy drożej (dojdzie 5 zł na paliwo, więc 35 zł dziennie).

Biorąc pod uwagę siatkę połączeń i jej skorelowanie z godzinami zmian największego pracodawcy w powiecie, nie możemy mówić o wykluczeniu komunikacyjnym, o ile… dotrzemy na dworzec PKP. Sam dojazd autem na dworzec kosztuje niewiele bo 5 zł dziennie (3 km x 2 x 10 l/100 km x 7,8 zł/l), lecz … auto trzeba mieć. Lewica może się cieszy (zredukowano liczbę samochodokilometrów, bo jedziemy 6 km na dworzec, a nie 52 km do pracodawcy), niemniej jednak ludzie bez prawa jazdy, nie podzielają entuzjazmu. Kto ma siły, wsiada na rower i urwie prawie 40 minut z dojazdu i robi to bezkosztowo.

Do siedziby gminy. Tu pokazuje się cały absurd. Jak już napisałem – bezpośrednich połączeń nie ma. Trzeba dotrzeć na PKP, a potem busem do gminy. Czyli znowu, własne auto, rower, nogi. Bus jedzie 7 razy dziennie, ale pomiędzy 6 a 15. Dramat. Przynajmniej jest tanio. Dotarcie do pracy w miasteczku na 7 wymaga: wyjścia o 5,50 – zakupu biletu na busa (3 zł), i zdążmy z dużym zapasem (0,5 godziny). Powrót do domu na 16.30 (bus o 15.50 więc mamy 50 minut przerwy, a potem pół godziny spaceru). Razem dojazd zajmuje 2 h 40 minut. W aucie potrzebujemy 25 minut. To jeszcze nie wszystko. Busem, jeśli pracujemy na 7.30, nadal musimy wyjść o 5.50, bo mamy odjazd 6.24, a następny 8.14. Wracamy ponownie o 16.30. Autem wyjechalibyśmy o 7.15, a wrócili o 15.40. Koszt dojazdu wzrósłby z 6 zł do 10 zł dziennie, lecz komfort – znacznie wyższy.

Dlatego na takim odcinku wielu lokalsów wybiera… rower. Szybciej niż piechotą, a auta mieć nie trzeba. 7 km oznacza 21 minut jazdy (pół godziny w tempie rekreacyjnym). Bus jedzie 7-8 minut, a trzeba wcześniej dotrzeć do dworca PKP i… zostawić tam rower. Mając jakiś bagażnik i najtańsze sakwy, przewieziemy spokojnie do 15-20 kg, a więc spore zakupy. Z lodówką nie damy sobie rady. Podobnie z rodzinną wyprawą sklepową. Tu auto bije resztę na głowę. Mokry sen radykalnej lewicy o wyeliminowaniu samochodu, nawet w całkiem nieźle położonej wsi (są miejsca, z których do powiatu trzeba dojechać 50 km, a do siedziby województwa 150 km), nie ma szans wyśnić się do końca.

Do miasta wojewódzkiego. To mnie interesuje najbardziej. Żeby dojechać na 7, wyjadę autem o 6.20, a wrócę o 15.40. Nawet dodając pewien zapas (szukanie miejsca parkingowego, dojście z parkingu), założę maksymalnie (6-16). To o godzinę dłużej niż teraz w mieście (6.30-15.30). Zapłacę 32 zł dziennie.

Wybierając pociąg, sprawy komplikuję. Muszę najpierw dotrzeć na dworzec (autem 5 minut – 5 zł/dzień), piechotą (35 minut – 0 zł). Następnie jechać pociągiem (10 zł/dzień ze zniżkami – 30 zł bez zniżek), a na końcu wsiąść w autobus (6 zł/dzień). Zyskuje (mając zniżki) maksymalnie 16 zł/dziennie. A czasowo?

Żeby zdążyć na 7.00 muszę wyjść z domu o ….5.05, bo pociąg wyjeżdża o 5.40. Potem autobus i o 6.56 melduję się w pracy (czekając 20 minut na dworcu PKP w dużym mieście. ) Wychodząc z pracy o 15.00, na autobus nie czekam, o 15.35 odjeżdża pociąg, wiezie mnie do 16.06. Potem 35 minut spaceru i jestem w domu o 16.41 (przypominam autem o 16.00). Łączny czas podróży 3.36 minut, zamiast 2 godzin (maksymalnie) autem. Dojeżdżając na dworzec zyskuję 55 minut, ot tyle, żeby zaliczyć 40 minut straty w stosunku do auta.

Drugi pracodawca zaczyna o 7.30 i znajduje się w płatnej strefie parkowania (abonament miesięczny 200 zł). Autem mam dwa wyjścia – być o 7 i zaoszczędzić, albo przyjechać o 7.20 i poświęcać te 200 zł (20 zł/dziennie, bo jestem tam praktycznie 2 dni w tygodniu). Wtedy dojazd zje mi 52 zł (32 zł dziennie wydam na paliwo). Ale mam komfort. Wyjeżdżam z domu 6.40, wracam 16.10. Idąc piechotą, z bliskiej dzielnicy, jestem lepszy tylko o pół godziny dziennie (wyjście 7.00, powrót 16.00). Bez abonamentu płacę 32 zł, ale dokładam rano 20 minut (wyjazd 6.20).

Komunikacją publiczną kombinuję. Klasyka – dotarcie na dworzec, potem PKP (6.40-7.15), potem autobus. Powrót pociągiem o 16.19 (do 16.38) i 35 minut marszu. Efekt – poza domem od 6.05 do 17.13. W stosunku do auta tracę prawię półtorej godziny (25+63) jeśli kupię abonament i ponad godzinę bez niego. Opcja łączona (autem na dworzec, potem pociąg i autobus miejski) trochę zmienia. Wyjeżdżam o 6.35 (później niż bez abonamentu), a wracam o 16.43 (samym autem o 16.10). Nie jest to takie głupie (w ciągu dnia tracę 18 minut), ale… wymaga posiadania samochodu i nawet minimalna obsuwka powoduje spóźnienie do pracy. Koszt 21-42 zł: 5 zł auto, 10 zł pociąg (ze zniżkami – bez nich 32 zł, 20 zł miesięczny), 6 zł jazdy lokalne. Auto ponownie zwycięża, chyba że mam ciśnienie na oszczędności.

Wracam do tytułowego problemu. Ludziom bez auta na wsi jest źle. Nawet teoretycznie niegłupia lokalizacja (2,7 km do dworca PKP) zamyka ich w miejscu zamieszkania. Dojazd do siedziby gminy (najwięcej spraw do załatwienia) wymaga proszenia sąsiadów, albo zdrowych nóg i kombinowania. Kto pracuje zawodowo 5 dni w tygodniu – kupi auto. A wtedy? Kłania się klasyczne wyliczenie Joe Dominguez’a. Od swojego wynagrodzenia musisz odliczyć koszty utrzymania auta. Praca w siedzibie powiatu to ok. 500 zł na paliwo (25 zł dziennie x 20 dni) oraz 200 zł ogólnych kosztów utrzymania. I jesteśmy w plecy … 700 zł/miesiąc. Nawet pociągiem (bez zniżek) tracimy 640 zł, a z nimi nawet 200 zł (i mnóstwo czasu na dojście do dworca).

Wykluczenie komunikacyjne, nie oznacza zawsze braku połączeń, lecz czasami ich bezsensowność. Własne nogi, rower czy bus nie zastąpi auta. Gdy wieziemy rodzinę, przegrywa zdecydowanie. Ulgowy przejazd mojej trzyosobowej na PKP i autobusem wieś to koszt 45 zł i 2 razy więcej czasu. Auto za 32 zł i wiezie nas prosto z domu pod dom. Gdyby było małą, zagazowaną pchłą nawet za 14 zł.

O rosnących kosztach – raz jeszcze. Jak podrożały leki i wizyty lekarskie oraz czy publiczna służba zdrowia ma sens?

Generalnie staram się unikać lekarzy. Chodzę do nich wyłącznie przyciśnięty do muru – badania okresowe, kontrola przewlekłej choroby, L4 – jeśli już muszę, złamana noga itp. Statystycznie odwiedzam ich 1 raz na rok.

Nie zmienia to jednak mojego oglądu sytuacji. Zdrowie, w teorii bezpłatne, okazuje się całkiem kosztowne, zwłaszcza dla tych, którzy faktycznie chorują. Minister zdrowia (ekonomista) zaklina rzeczywistość pisząc, o kolejkach w prywatnych przychodniach dłuższych niż w państwowych. Jaja sobie z nas robi. Każdy, komu przyszło zachorować, wie jak to wygląda. Litościwie pomijam stomatologię czy ginekologię (90% wizyt prywatnie). Zostańmy przy typowych potrzebach. Ot, choćby moich.

Lekarz rodzinny. Dostaje się w dniu zapisu. Przy czym to placówka prywatna, tylko finansowana ze składek zdrowotnych. Dostanę tam podstawowe badania, receptę, zwolnienie, poradę. Kiedy dzieje się coś poważnego (w moim przypadku chore nerki, zaostrzenie astmy, problem z sercem, zatoki, złamana noga) idę do specjalisty.

Specjaliści w przychodni. Dostałem ataku rwy kulszowej. Rezonans na NFZ w publicznej placówce – pół roku. U „prywaciarza” – za 2 dni. Minęło trochę czasu – obecna cena 600 zł (było 400 zł). Złamałem nogę (10 lat temu). Prywatna przychodnia (na NFZ) – tego samego dnia, razem z badaniami. Orteza (taki specjalny but zamiast gipsu) kosztował 200 zł, po odstaniu w kolejce w siedzibie NFZ (strach pomyśleć, gdybym mieszkał w małym mieście lub na wsi – jedź ze złamaną nogą 50 km) połowę mi dofinansowano. Ale i tak było przynajmniej szybko.

Swoją chorobę przewlekłą leczę prywatnie od kilkunastu lat. Przyczyna? Umówienie wizyty na NFZ trwa … 3 miesiące. Pełnopłatnie (w tej samej przychodni) – w tygodniu. Wizyta, która jeszcze przed pandemią kosztowała 100 zł, teraz kasują 200 zł. Podobnie z sanatorium. Wolę pojechać do siebie w góry, zapłacić 400 zł za zabiegi (20 z/dziennie) dołożyć 40 zł za wodę i wyjechać… już. Na NFZ czekałbym pół roku i wylądował w terminie i miejscu wybranym przez panią z okienka, przy pomocy maszyny losującej. Za dojazd zapłaciłbym tak samo, za pokój dwuosobowy – dopłacałbym. Chore zatoki leczyłem podobnie.

Parę razy odwiedziłem kardiologa. Prywatnie – ten tydzień. Na NFZ – za kwartał. Wybrałem płatność (ceny podobne jak u powyżej). W NFZ-cie możliwość wyboru, jeśli zależy nam na czasie – zerowa. Szukając (jak chciał pan minister) w wyszukiwarce, nie wiesz, kto cię przyjmie. A zaufanie to w tej branży, istotny towar.

Szpital. Byłem w nim 2 razy w życiu (nie liczę urodzin). Nie powiem, leczenie doskonałe (do kardiologa poszedłem prywatnie, właśnie do swojego lekarza prowadzącego), jedzenie znacznie gorsze. No i przywieziony karetką nie czekałem długo.

W ciągu ostatnich 20 lat odprowadziłem 350 tys. zł składki zdrowotnej, a mimo tego musiałem, poza szpitalem, korzystać z prywatnej opieki medycznej. W szpitalu byłem łącznie 4 dni. Prywatne ubezpieczenie wg dzisiejszych stawek (z opcją szpitalną) kosztowałoby mnie … 350 zł miesięcznie. Taka to różnica pomiędzy państwowym i prywatnym.

Jest jeszcze jeden temat-rzeka – ceny lekarstw. Jeszcze w październiku 2022 r. płaciłem za swój lek ryczałtem 3,65 zł, w styczniu 2023 r. … 13,40 zł. Tak, podwyżka wyniosła prawie 300%. Za leki na zatoki, przeziębienie, uszkodzoną nogę – recepty regulowałem w 100% (0 refundacji). A gdybym był poważnie chory? Znany mi 65-latek zostawia w aptece …. 700 zł miesięcznie. Bo po 45 latach pracy i serce niedomaga, i wrzodów się nabawił, kręgosłup boli i jeszcze jakieś komplikacje pocovidowe. Strach pomyśleć, co będzie, gdy przejdzie na emeryturę. Stąd – jestem zwolennikiem zerwania z fikcją. Składka zdrowotna – tylko na szpitale. Przychodnie – niech każdy płaci prywatne ubezpieczenie. Tylko w ten sposób pracujący, płacący 20 tys. zł składki rocznej, zrówna się z emerytem, bezrobotnym, którzy mają czas na siedzenie w poczekalni. Bo na razie, pracując, zostaje na straconej pozycji.