O której wstaje oszczędny milioner?

Jak wiecie od kilku lat rozpocząłem projekt wczesnego wstawania (o jego zaletach i wadach jeszcze napiszę). Pobudka o porze nazywanej przeze mnie wcześniej „środkiem nocy” to nic nadzwyczajnego. Najpierw starałem się wstawać ok. 4.30, ale ten rok zmusił mnie do jeszcze większego wysiłku. Zresztą polubiłem pracę rankiem, kiedy nikt mi nie przeszkadza. A teraz szczegóły z ostatniego tygodnia: Czytaj dalej O której wstaje oszczędny milioner?

Upraszczanie życia. Samodzielna produkcja jedzenia, czy jeszcze się opłaca?

W czasach mojego dzieciństwa, a więc ponad dwadzieścia lat temu, blisko centrum dużego miasta, na przydomowych  działkach 300 m2 wszyscy produkowali własne warzywa. Dzisiaj zostały one zastąpione równym rządkiem iglaków i trawnikami. Czy ekonomicznie ma to sens? Spróbuję odpowiedzieć.

Mój dom stoi na takiej właśnie działce. Ok. 200 m2 zajmuje dom, podjazd taras i drogi, na uprawy zostaje 100 m2 (kwadrat 10 m na 10 m). Ile żywności można wyprodukować na tej powierzchni? Policzmy.  Jednymi z najbardziej zdrowych i wydajnych roślin są strączkowe. Moi faworyci to bób i fasola. Do tego klasyka: pomidory, cukinie, ogórki, marchewka.  Średnie plony to ok. 2 kg z m2. Razem uzyskamy 200 kg warzyw. Ich średnia cena to ok. 4 zł (tyle kosztuje np. marchewka bio). Teoretyczny przychód (niewydane pieniądze) wyniesie 800 zł. Koszty (nasiona, nawozy, amortyzacja sprzętu) nie powinny być wyższe niż 200 zł (a mogą być znacznie niższe). Czyli zysk to 600 zł (6 zł/m2). Teraz obalmy pewne mity.

Mit pierwszy. Trawnik i iglaki nic nie kosztują. Nieprawda. Trzeba je nawozić, podlewać, plewić, kosić, pryskać (a ja np. warzyw nie pryskam), wymieniać narzędzia (sekatory, piły, kosiarka, areator, wertykulator). Do grządki wystarczą grabie, widły amerykańskie i już.

Mit drugi. Trawnik i iglaki są bezobsługowe. Znowu bzdura. Trawnik trzeba kosić co tydzień. U mnie zajmuje to ok. 30 min. W lecie dochodzi podlewanie. Mamy plewienie pod iglakami. Wprawdzie to sporo mniej niż  grządki (ok. 4 -6 godzin tygodniowo w sezonie), ale zawsze jest co robić.

Razem bilans ekonomiczny wypada tak: 600 zł/ 135 godzin pracy (27 tygodni x 5 godzin) = ok. 4 zł/godzinę. Słabo, o ile te godziny wykorzystamy produktywnie. Jeśli na oglądanie telewizji, uzyskamy 50 zł miesięcznie do domowego budżetu, czyli może się opłacać.

 

Czas zatrzymać wreszcie świat. Ja wysiadam.

Okres po długim weekendzie dał mi w kość. Jak zwykle od stycznia (duży projekt w firmie) wstałem o 2.30. Skrzynki mailowe zawalone korespondencją wymagającą natychmiastowego odzewu. Czy wszyscy poszaleli? Było przecież tyle okazji do zrobienia sobie wolnego. W pracy nr 1 (poniedziałek), poruszenie i szaleństwo. Narada z samego rana i w efekcie kilka rzeczy do zrobienia „na wczoraj”. Wyszedłem zmęczony.

W pracy nr 2 (wtorek, środa), kolejne kilkanaście dokumentów do sprawdzenia, analizy i udzielenia odpowiedzi. Natychmiast.  A poranki (pobudka o 2-4), to czas firmowy.

Względny spokój zapanował w czwartek. Jednocześnie popołudniami i na noc starałem się jeździć na wieś. Tam praca, jak praca, do zrobienia, ale tak „na spokojnie”. Nikt nie goni. Przygotowana ziemia czeka na sadzonki, siewy. Normalna wiosna. Ptaki śpiewają jak zwykle, koguty pieją, psy szczekają, kot wygrzewa się na słońcu i przychodzi tylko na porcję jedzenia i kocie pieszczoty.

I pomysł. Może wreszcie zwolnić. Czy faktycznie takie tempo jest mi jeszcze potrzebne. Owszem daje spore pieniądze. Dzięki nim mogłem kupić działkę w górach. Duży projekt pozwoli spłacić w całości resztę kredytu na dom. Pierwsza praca jest na życie, druga oraz firma na oszczędności, przyjemności, marzenia, plany. Z jednego etatu absolutnie bym ich nie zrealizował.

Jednocześnie dużo wolnego, to mnóstwo czasu na myślenie, takie właśnie bez pośpiechu. Efekt. W przyszłym roku zwalniam. Rezygnuję z drugiego etatu, w firmie biorę tylko niewielkie projekty. Koniec ze wstawaniem o 2. Będę pracował tylko 5 dni (trzy etat, dwa firma) i szlus. Najwyżej nie odłożę tyle samo. Pewne rzeczy (np. spłata kredytu na mieszkanie w górach, realizacja planów) nastąpią później, trudno. Ale jednocześnie odzyskam stracony czas.

 

Uroki wsi. Refleksje po długim weekendzie.

W tym roku miałem okazję poznać rzeczywiste uroki długiego weekendu. W poniedziałek wziąłem wolne, we wtorek i czwartek było wolne, a w piątek mój pracodawca zdecydował – nie ma sensu przychodzić na jeden dzień – w efekcie  – „zmarnowałem” tylko dzień urlopu, a miałem dwa „długie weekendy po 4 dni.

Oba spędziłem na luzie, chociaż w zupełnie różnych miejscach. Najpierw na 4 dni pojechałem do „mojego miejsca w górach”. Najazd zaczął się w sobotę. Na szlaku, na którym spotykam zazwyczaj  2-3 osoby, nagle było ich 40. Tam gdzie przejeżdża się w w 5 minut, jechałem w korku 20 minut. W miasteczku, w parku, nad potokiem, wszędzie tłumy ludzi. Jak dla mnie za dużo, nie lubię wypoczywać w  tłoku, pędzie. Ponieważ ludzie stale raczej się zjeżdżali powrót we wtorek był raczej spokojny.

Środa – dzień w firmie. Od rana szaleństwo. Dziesięć telefonów, dwie narady, pisma, maile i korespondencja.

W środę, po pracy, wyjechałem do domku na wsi. Spokojnie, rowerem. Wprawdzie w wiejskim sklepiku  chleb był tylko jako tzw. tektura, ale podobno w najbliższym miasteczku, na targu, zabrakło nawet warzyw (środa to tam dzień targowy). Czyli znowu szaleństwo miasta. Ja kupiłem trochę „tektury”, mięsa, budyń, kisiel, coś do chleba i pojechałem do siebie. Na wsi, jak to na wsi, wiadomo – praca. W czwartek kopałem, w piątek kosiłem, w sobotę kopałem, w niedzielę siałem. Dodatkowo wspomogła mnie żona  – sprzątając.

A teraz refleksja. Większość osób, co zauważyłem w górach. Na własne życzenie (ceny noclegów z dnia na dzień podskoczyły o 50%) lubi wypoczywać w tłumie, korkach, pośpiechu i z obłędem w oczach. Tymczasem dosłownie dwa kroki od miasta jest wieś. Agroturystyka, spokój, kominek, ziemia, woda, las, zwierzęta i pełne, południowe dolce far niente . Tutaj trafiło niewielu. Nie potrzebowałem siedmiuset przejechanych kilometrów (w obie strony), wystarczyło 60 (i to rowerem).