Obligacje korporacyjne, czy warto? W bonusie historia jak dostałem odznakę „milionera z sąsiedztwa”.

Kiedy myślałem o obligacjach w głowie wirowały mi dwie myśli. Pierwsza – skandal z bankructwem firmy, w którą zainwestowała jedna z organizacji aktorskich (było o tym głośno, poleciały głowy). Druga – pytanie znanego inwestora – czy znasz kogoś kto dorobił się inwestując w obligacje. Jak widać obie negatywne. Czy zatem jesteśmy na straconej pozycji? Czy warto?

Jakie dzisiaj mamy opcje, jeśli nie chcemy korzystać z lokat (niskie oprocentowanie, na krótko), ani ryzykować na akcjach (moim zdaniem mocno przewartościowane w tej chwili). Większość (patrz wpis o inwestycjach niewielkich kwot i płynięciu z prądem) wybierze obligacje skarbowe. Dlaczego – ponieważ są pewne i dają niezły zysk. Rozważmy to.

Obligacje skarbowe. Generalnie na teraz kupimy dwa rodzaje: stałoprocentowe i zmiennoprocentowe. Czym się różnią. Stałoprocentowe wypłacają odsetki przez cały okres trwania (3 lata) w wysokości zafiksowanej. Obecnie 6.4%. Oprocentowanie zmiennoprocentowych zależy od inflacji + marży. I tu zaczyna się problem. W pierwszym roku, w tzw. rodzinnych (trochę lepszych, ale trzeba być beneficjentem 800+), dzisiaj mamy 7,05%. A za chwilę? Może być i 4% (inflacja wynosi 2.9%, ta oficjalna, rzecz jasna). Czyli interesu premiera Morawieckiego nie powtarzajmy, on wchodził w innym miejscu cyklu. Gdybym miał dzisiaj wejść na rynek – wybiorę stałoprocentowe, ponieważ zakładam zaniżanie inflacji GUS i jej stopniową redukcję. 6.4% minus podatek -bez rewelacji, ale i ryzyko niewielkie. Czy da się to jakoś podrasować?

Obligacje korporacyjne. Tytułowe rozwiązanie. Tym razem emitentem nie jest państwo, ale firma. No i przestaje to być takie pewne. Czy faktycznie? Ryzyko przy państwie jest znacznie mniejsze, chyba że zbankrutuje lub zniknie (pamiętacie obligacje carsko-rosyjskie, austro-węgierskie, albo argentyńskie?). Ale powiedzmy mamy praktyczną pewność, o ile nie zakładamy wojny z Rosją w ciągu trzech lat, rzecz jasna. W obligacjach korporacyjnych obniżamy pewność (to już nie państwo bankrutuje, lecz firma – co zdarza się znacznie częściej) na rzecz zysku. Tu możemy stracić cały kapitał (jak to przy nie spłaconej pożyczce). Nie 20%, nie 50%, ale 100%. Gdy uświadomimy to sobie, wtedy:

  1. szukamy firmy, która działa całe lata, ma dobrą historię, branżę i nie spłata nam figla, oraz analizujemy dokładnie jej bilans,
  2. patrzymy mocno na wysokość oprocentowania.

Co nam wychodzi? Ano różne rzeczy. Czasami wysokie zadłużenie. Kiedy indziej, chciwy zarząd. Może zupełnie z czapy branża z dużym ryzykiem, albo takim, którego nie potrafimy rozpoznać. Ja skupiłem się na jednym rodzaju firm, ponieważ je rozumiem – deweloperzy. Odrzuciłem zdecydowanie małe spółki (większe ryzyko upadku), windykatorów/skupujących wierzytelności (ciągłe zmiany przepisów antylichwiarskich oraz podnoszenie emerytury i pensji minimalnej – zmniejszają marże). Zostawiłem sobie w zasadzie dwa podmioty: MARVIPOL i ECHO. Tak się złożyło, że ten pierwszy miał właśnie emisję. Znam tę spółkę, miałem kiedyś jej akcje. Prezes ma łeb, zyski osiąga dość regularnie (poza starciem z JLR na rynku aut, ale ją wydzielono do innej spółki), branża znana (deweloperka mieszkaniowa i magazynowa). Ryzyko – spadek kursu Euro plus wielkość emisji (150 mln) plus wszelkie ryzyka deweloperskie. Jak dla mnie, w sumie praktycznie pewne (czyli oceniam, że istnieje 2-3% ryzyko bankructwa).

Zostaje oprocentowanie. Trzymajcie się mocno. WIBOR 6M + marża 3.9% (minimalnie, może będzie więcej). Na dzisiaj – 9,76% brutto. Czyli mamy mniejsze ryzyko straty kapitału (zadłużenie do kapitałów własnych 30%) niż w akcjach, a zysk na poziomie b.dobrym. W dodatku baza, lepsza niż przy skarbowych. WIBOR 6M banki trzymają twardo. Sporo powyżej inflacji, bo na tym zarabiają. Tak więc zarabiam też powyżej inflacji. Glapa (póki siedzi na stołku), prędzej utrzyma wysokie stopy, żeby Tuskowi utrudnić życie, niż je obniży radykalnie (- 1p.p. w ciągu roku uważam za najbardziej prawdopodobny) przy inflacji oficjalnej blisko celu NBP. Efekt – dobra nasza. I kupiłem te obligacje Marvipolu. Wykupić mają za 3-4 lata.

A Wy? No cóż. Emisja zamknięta, nowych na razie nie ma. Co robić? Pozostaje rynek Catalyst. Tak, nawet stare emisje ze stopą WIBOR 6M +5,5%, zapadalne za 3 lata, da się trafić. Oczywiście nikt nie sprzeda ich w wartości nominalnej lecz drożej. Wybiorę Wam za 2-3 tygodnie takie perełki. Dlaczego tak mówię? Bo zysk spory, a ryzyko, w mojej ocenie (bierzcie poprawkę – lubię ryzyko, Wy może nie), relatywnie niewielkie.

Jak obligacje korporacyjne porównać z akcjami. Studium przypadku. W danym momencie miałem opcje – obligacje Marvipolu lub akcje tej spółki i dywidenda. Kurs na daną chwilę 9,48. Dywidenda 1,06. Stopa dywidendy brutto 11,1%. I tu wchodzimy w istotę problemu. Kto uważał na matmie, ten wie, 11,1% większe od 9,76%. Ale, no właśnie mamy liczne ale. Pierwsze – spółka dywidendę wypłaca spektakularną, ale rzadko. Średnio, co drugi rok. Drugie – przewartościowanie – pomimo stabilizacji zysku na pewnym poziomie, cena wystrzeliła powyżej wieloletniej średniej (4-6 zł) i przebiła minimum roczne o 50%. A to oznacza jedno – spore ryzyko spadku, bo kupujemy powyżej wartości. Spadnie 20% nie zyskujemy 2% (i to nie corocznie), lecz tracimy 18%. Nie dla mnie taka zabawa. Wolałbym kupić za 5 zł i mieć dywidendę 5% z szansą na wzrost ceny spółki. Nawet mój apetyt na ryzyko tego nie kupuje. Oczywiście, piszę o inwestowaniu. Nie ma nic pewnego. Robimy założenia i wchodzimy. Nie każdy tak lubi. Wielu pójdzie po obligacje skarbowe.

Co w praktyce oznacza te 9,76%? Sporo. Dobrego i złego. Z jednej strony za 2-3 lata może być i 6% (przy niskiej inflacji). Może być i -100% (spółka bankrutuje). Ja zakładam: że przetrwa, wypłaci średnio 8% brutto (pamiętajmy o podatku Belki) i tego się trzymam. Za 4 lata sprawdzicie, na ile się pomyliłem. Bo, że pomylę się trochę, mamy jak w banku. A dobre? Wyobraźcie sobie, że wchodzicie za 1 mln. 8% od miliona to 80 tys. zł – minus „Belka” zostaje trochę ponad 64 tys. zł/rok – a dokładnie 5.4 tys. zł/m-c. Średnia krajowa. Za to można już żyć. W przypadku skarbowych byłoby to 6,4% brutto czyli 64 tys. zł/rok. A netto? Niespełna 52 tys. zł/rok i 4,32 tys. zł/m-c. Miesięcznie różnica niewielka – ledwie 1,2% rocznie netto (1,6% rocznie brutto). A wiecie jaki efekt przez 10 lat? 120 tys. zł netto, o ile nie reinwestujecie zysków. A co najważniejsze, trzymacie się znacznie powyżej stóp rynkowych, czyli realnie zyskujecie. Wada? Pisałem – możliwość bankructwa i utraty kapitału. Niektórzy już w tym momencie rezygnują. A taka przecież jest natura inwestowania.

Bonusowa historia – jak zdobyłem odznakę „Milionera z sąsiedztwa. Pamiętacie może, przywoływane przeze mnie wielokrotnie książki dra Stanleya „Sekrety amerykańskich milionerów” i „Przestań zgrywać milionera….”? Tytuł oryginału tej pierwsze brzmiał „The millionaire next door” czyli właśnie „Milioner z sąsiedztwa”, ale polski wydawca przełożył bardziej marketingowo niż wiernie. A skąd nagroda? Amerykańscy czytelnicy wymyślili pewną grę, którą ja lubię, podobnie jak grę Pollyanny (o czym kiedyś też napiszę). Polega ona na tym, aby nie zostać rozpoznanym jako milioner. Im większy przypał, tym lepiej albo, jak często lubię powtarzać „Im gorzej, tym lepiej”. Czyli np. lekarz nie zostanie wpuszczony na parking w nowym szpitalu, ponieważ ma za słaby samochód. Ze mną bywa podobnie. Na dworcu zaczepiają mnie ludzie, którzy świeżo opuścili więzienie, biorą mnie za swego – doskonale. Rolnicy, zwracają się do mnie jak do rolnika – jeszcze lepiej. Z tego powstają doskonałe historie. A najbardziej lubię nakręcać bankierów lub innych przedstawicieli tzw. prestiżowych zawodów, udając ciapowatego przygłupa. Tak też było i tym razem. Ubrałem się w mój ulubiony outfit – stare buty z Lidla, koszula i kurtka z Juli, sprane dżinsy i wchodzę do biura maklerskiego, niepewnie rozglądając się. Zaczepiam pracownika o te obligacje korporacyjne, że ja nie wiem, słyszałem że coś da się zarobić, ale boję się stracić. No po prostu, Tomek Czereśniak 80 lat później. Bankowiec, jak to bankowiec, oko mu nie drgnie, widać szkolony (ogólnie zresztą bardzo sympatyczny i profesjonalny) cierpliwie tłumaczy, upewnia się czy wiem jak zrobić przelew (tak!), przy okazji robi wrażenie, opowiadając o zagranicznym szkoleniu, patrzy jak zadziałało, ja rozdziawiam usta. Wreszcie dochodzimy do sedna. On pokazuje mi jak dokonać zakupu (zakładki w systemie on-line) i wpisuje kwotę inwestycji (czyli tę na którą mnie ocenił) …. 10.000 zł. Potem dzwoni jeszcze z pytanie, czy wszystko działa, czy umiałem aktywować konto. I wtedy już wiem, że dostałem nagrodę „Milionera z sąsiedztwa”. Zawsze zdarzają mi się dodatkowe atrakcje, tym razem obsługiwał mnie sam dyrektor oddziału ds. kluczowych klientów, ponieważ szeregowy pracownik wziął wolne przed majówką. Tym większa frajda z wkręcenia.

Co może trzydziestolatka, czyli sprawa mieszkaniowa po raz nie wiem który.

W jednym z portali, przeczytałem taki list https://kobieta.onet.pl/wiadomosci/od-dwunastu-lat-splacam-wasze-kredyty-list-do-redakcji/zfhle3g . Pełen oskarżeń wobec złego świata i chciwych ludzi. Autorstwa kobiety, tyle sfrustrowanej, niesprawiedliwej jak i po prostu wk…. . Sytuacja nie stała się tak beznadziejna, jak u Filipa Springera w „13-tu piętrach.”

Oszczędzę Wam całego jadu, pięciu akapitów na temat g…. nych mebli w wynajętym, kto zechce przeczyta całość. Generalnie list krąży wokół domorosłej diagnozy i pomysłów na jej rozwiązanie. Opis stanu rzeczy brzmi – najemcy mają ciężko (a pisząca – w szczególności), płacą chore pieniądze za byle jakie mieszkania. Rozwiązanie – zakazać wynajmowania mieszkań kupionych na kredyt. A teraz moje uwagi.

Fundamentalna i fałszywa teza listu brzmi – wynajem jest obecnie droższy niż kredyt, droższy o marżę właściciela. Może jestem czepialski, ale pani chyba nie wie, ile teraz kosztuje mieszkanie w dużym mieście. Moja bratanica właśnie sprzedała swoje „trzydzieści kilka metrów i dwa pokoje” – typowy PRL, a gdzie nam tam do Warszawy, za … 420 tys. zł. Kredyt na takie mieszkanie (a trzeba jeszcze mieć wkład własny, choć te 10%, więc kwota kredytu 378 tys. zł) – kosztować będzie łącznie ponad 1 mln zł (czyli 2/3 raty to odsetki), a sama rata wyniesie minimalnie 2700 zł. Wynajem takiego mieszkania od 1500 zł + czynsz,który przecież nie trafia do kieszeni właściciela lecz spółdzielni. Czyli kupując dzisiaj „inwestycyjne” właściciel dokłada 1200 zł plus koszty zakupu (kolejne 5-10%). Tyle w moim mieście. W Warszawie jest jeszcze gorzej. Taki sam lokal kosztuje 700 tys. zł, co oznacza ratę 4400 zł (i 140 tys. zł „na początek), a wynajmiemy go za 3500 zł. Na start w plecy, cały wkład własny i 900 zł miesięcznie. Więc nie, kredyt nie jest tańszy niż wynajem. I nagle cała narracja się sypie.

To może weźmy „stary” kredyt? Mój kumpel zapłacił 480 tys. zł kilka lat temu za 60 m2. Rata dzisiaj (gdyby nie nadpłacił) 1700 zł. Wynajmuje za 2000 zł minus 200 zł czynsz do wspólnoty i 170 zł podatku. No i go mamy – spekulant. Nie. Ponieważ wpłata własna wynosiła …. 280 tys. zł. Pożyczył tylko 200 tys. zł. Gdyby pożyczał 90% wartości płaciłby dzisiaj 3500 zł.

A „bardzo stary kredyt”, tak stary, jak historia z listu – sprzed 12 lat. Ówczesna cena mieszkania 1 pokój, 38m2 – 180 tys. zł, kredyt 150 tys. zł, rata dzisiaj 1100 zł, wynajem za 1500 zł, ale jeśli odejmiemy 200 zł do wspólnoty, i 130 zł podatku, „krwiopijca”, po 12 latach (wtedy dało się wynająć za 1000 zł minus opłaty) zarabia …. 70 zł. Więc chodzi o kredyt sprzed wielu lat. Główna teza opiera się na manipulacji porównania dzisiejszego najmu z kredytem sprzed wielu lat..

Przyznacie jednak, że czynsz w wysokości 3000 zł za 2 małe pokoje w Warszawie może wyglądać strasznie. I tu dochodzimy do sedna. Warszawa. Nikt nie każe zajmować solo dwóch pokoi. Kawalerkę na Żoliborzu wynajmiemy za …. 1500 zł (ciemna kuchnia, ogłoszenie na Włościańskiej) plus 600 zł do spółdzielni „na koszty”, ale te ponosimy także kupując. Przy pensji 4000 zł netto zostanie nam jeszcze 2500 zł na wydatki (w tym niestety utrzymanie mieszkania – czynsz, ogrzewanie, prąd, internet itp.). A może lepiej szukać gdzieś na prowincji. Kawalerka w Kaliszu – 600 zł plus cena drogiego ogrzewanie prądem – pewnie 300 zł miesięcznie, więc za 900 zł mamy własne 23 m2. Żaden kredyt nie będzie tańszy.

A teraz druga bzdura listu – zakaz wynajmu mieszkania kupionego na kredyt, bo to pompuje ceny i „tak robią fliperzy”. No więc droga trzydziestolatko. Fliperzy kupują za gotówkę, żeby zaraz sprzedać. Oni w ogóle nie wynajmują, ani się nie kredytują. Nie robią tego, ponieważ, jak udowodniłem, wynajem jest tańszy niż kredyt. Fliperzy nie mają więc większego wpływu na rynek najmu, a utrudniają zakup. Co więcej zakaz wynajmu mieszkania kredytowanego kompletnie nie ma sensu. Od takiego zakazu mieszkań na wynajem nie przybędzie (a twierdzę, że wręcz ubędzie, bo deweloperzy zbudują mniej). Ceny najmu nie spadną.

Co więc robić? Nie koncentrować się na Warszawie, iść tam gdzie taniej. .To właśnie jest ta trzecia droga. Poza Warszawą i wielkimi miastami też jest życie. Może trzydziestolatek nie ma zdolności kredytowej w stolicy, ale spokojnie da radę w Rudzie Śląskiej, Zamościu czy Sławie. A i przy okazji, proszę podziękować geniuszom od ekonomii z ostatnich 8 lat. Doprowadzili do wzrostu cen mieszkań, dwoma mechanizmami. Pompując koszty budowy (horrendalnie podrożały działki, materiały budowlane i praca) oraz zasypując rynek tanim pieniądzem, który poszedł w nieruchomości.

Czy warto iść pod prąd? W co dzisiaj zainwestowałbym 1000 lub 10.000 zł.

Generalnie wśród inwestorów dominują dwa sposoby myślenia, ale jednemu hołduje 90% ludzi. Stąd pojawia się tytułowe pytanie, czy faktycznie warto iść pod prąd i jak to robić?

Płynięcie z prądem. Obowiązuje nas zasada „trend jest Twoim przyjacielem”, więc należy dokupować to co rośnie, a sprzedawać to co spada. Proste.

Do tego ograniczeniem jest kwota posiadanych środków. 1000, a nawet 10.000 zł nie majątek, nieruchomości za nie nie kupimy. Czyli patrzmy co rośnie: bitcoin (150% w ciągu roku), złoto (50% w ciągu 5 lat). Tak radzą niektórzy wielcy, w tym przyjaciele Donalda Trumpa, który może objąć fotel prezydencki w USA.

Płynięcie pod prąd. Nazywam je kupowaniem wartości za jak najniższą cenę. Sam staram się tak działać, ale liczba zwolenników tej opcji pozostaje niezmiennie mała. W takiej sytuacji wypatrujemy spółek wartościowych (spore, rosnące zyski na przestrzeni lat, wypłata dywidendy) i czekamy, gdy zaczną spadać (bessa giełdowa). Gdy spadek wyniesie -30% (bez racjonalnego powodu, a nie dlatego, że prezes uciekł z kasą) zaczynamy kupować w porcjach po 20% posiadanego kapitału co 10% spadku od szczytu. Cash skończy nam się przy -70%. Jeśli spółka się odbije – zarabiamy sporo. Unikamy zatem jak ognia spółek drogich (c/z) lub podejrzanie tanich i zadłużonych.

Dzisiaj jednak (w tym momencie, dzisiaj, bo za rok sytuacja może być inna) nie szedłbym w akcje. C/z średni dla WIG wynosi ok. 13. Sporo, musielibyśmy kupować za 13-letnie zyski. Dywidenda dla niezłych spółek wynosi między 2 a 5%. Tez słabo. Stąd inny pomysł. Kupujemy obligacje, najlepiej z dużą marżą lub stałym oprocentowaniem (inflacja spadła). Mogą być korporacyjne – oparte o WIBOR 6M. Ewentualnie szukamy niezłego rachunku oszczędnościowego ( Pekao dawało 7% na swoim) i czekamy aż akcje porazi prąd.

Takie mam przemyślenia, które oczywiście nie są poradą inwestycyjną i mogą się nie sprawdzić. Zobowiązuję się napisać, jak wczoraj zainwestowałem (właśnie obligacje korporacyjne, ponieważ jak zwykle, wyszła z tego ciekawa historia.

Celowo wyeliminowałem trzeci trend – spekulację krótkoterminową. Nią podkręcają się magicy, i najczęściej tracą.

Ok, boomer czyli jak „lekko” miało pokolenie dzisiejszych emerytów.

Na fali wpisów „dla młodych”, zapomniałem trochę o starszych pokoleniach. Warto przypomnieć ich los, ponieważ mainstream podaje tylko jedną narrację – boomerzy mieli świetnie. Nie, nie mieli. Dowód – historia opowiedziana na pożegnaniu emeryta z mojego miejsca pracy i parę innych osób.

Jest sobie mężczyzna – rocznik 1955. Klasyczny boomer. Cofnijmy się w czasie. Gierek w pełni – rok 1980. Nasz bohater dwa lata wcześniej skończył studia inżyniersko-budowlane. Już jest półsierotą, jego ojciec zmarł. Boomer wraz z matką, żoną i dwójką dzieci mieszka w domku na przedmieściach. Dom „po ojcu”, czyli w połowie należy do matki. Dzielnica niezbyt ciekawa (kilka lat wczesniej „ludzie z miasta” zadźgali taksówkarza – męża sąsiadki), ale dom za gotówkę, bo ojciec zdążył spłacić pożyczkę. Tyle, że rodzinę i budynek trzeba utrzymać. Do pracy. Nie na jeden etat. Ten nie wystarcza. Pierwsza pensja asystenta, porównywalna z dzisiejszą, czyli marna. Pracując na uczelni plus biuro projektów plus na budowie, zostaje na sen i wizytę w domu 6 godzin i weekend. Tak, praca po 18 godzin dziennie, 90 godzin w tygodniu, 382 godziny w miesiącu. Nie trwa to długo (znajduje się etat w biurze, prawie za równowartość tamtych trzech), ale ok. Ok, boomer.? Ilu z Was, ilu z nas pracowało po 18 godzin dziennie? Zero work-life balance. Jaruzelski z Gierkiem nie słyszeli o takich wynalazkach. Czy taka praca to doświadczenie pokolenia, o którym zapomina dzisiejsza „lewica kawiorowa”. Raczej tak, mój ojciec (rocznik 1939) poszedł do pracy na pełen etat w wieku 19 lat, bo założył rodzinę, studiował już zaocznie. Mój teść (1952), pracował od 16 r.ż., ponieważ tak się ułożyło (wyjechał ze wsi, nie miał już ojca). Teściowa została półsierotą w wieku 16 lat. Szczerze. Lepiej miało moje pokolenie, śmiertelność znacznie spadła (co oznaczało, że grupowo nie doświadczyliśmy wczesnej śmierci rodziców, która zawsze oznacza biedę), wielu poszło na studia, mało kto pracował przed ich skończeniem. Boomerzy żyli znacznie gorzej.

A pokolenie Z? Podobnie jak my, nie doświadczyli głębokich traum. Wojen, sieroctwa. Niewielu ma też za sobą przeżycie biedy (pamiętam ilu X-ów, Y-ów, cierpiało z powodu bezrobocia rodziców w latach 1990-2003, a i tak daleko nam do boomerów). Dzieciństwo Zetek i ich młodość upływały pod znakiem dostatku, otarli się już o 500+. Czego więc brakuje? Tzw. względnego dobrobytu. Społeczeństwo dramatycznie się rozwarstwiło. Widzę to nawet w pracy, gdzie wiele osób zarabia podobnie, a z uwagi na różne sytuacje (zamożni rodzice, małżonek,a z drugiej strony samotne rodzicielstwo, kredyty) jeden przyjeżdża nowym Volvo XC60, a drugi autobusem, bo nie stać go nawet na leciwy samochód. Ktoś mieszka z rodziną w wielkim, pięknym domu, a inny wynajmuje pokój we wspólnym mieszkaniu .Drugą przyczyną żalu Zetek, opisywaną wielokrotnie, stała się mała dostępność mieszkań. Boomerskie doświadczenia opisywałem już na blogu (cena za m2 w Warszawie równa średniej krajowej i nisko oprocentowana pożyczka na 2/3 wartości). Czyli mieszkanie 50 m2 można było kupić za 4 letnie pobory, a sam wkład wynosił niespełna 1,5 roczną pensję, no i rata była niska. W moim pokoleniu m2 w Warszawie kosztował już 1,5 średniej krajowej netto, nie trzeba było mieć oszczędności, bo pożyczano 120% wartości mieszkania na 30 lat, z oprocentowaniem 7-8%. 50m2 wymagało oszczędzania przez 6 lat, a na wkład własny 0 miesięcy. Teraz warunki się zmieniły. Warszawskie mieszkania w cenie 15 tys. zł/m2 daje 3-krotność średniej krajowej netto. Minimalny wkład 20%. Oprocentowanie 8%. W tej sytuacji na mieszkanie 50 m2 odkładamy 12 lat, a na sam wkład (20% z 750 tys. zł = 150 tys. zł) 2,5 roku. Niby ma wejść kredyt 0%, ale tylko przez pewien czas i realnie musi kosztować od 2-3% (marża). Najem daje nieco lepszą opłacalność. I tu leży pies pogrzebany. Niestabilność i niemożliwość znalezienia własnego kąta, oraz wysokie oczekiwania (porównanie z rodzicami) stały się przyczyną pokoleniowej frustracji. Obiektywnie jednak boomerzy mieli generalnie znacznie gorzej, praktycznie pod każdym względem (siła nabywcza pensji, wyższe relatywnie ceny, więcej pracy, w tym niepłatnej – czyny społeczne, negatywne doświadczenia osobiste.

Rozmowa z wieloletnim kadrowcem. Kto ma gorzej, przedsiębiorca czy pracownik?

Ten wpis powstał na kanwie mojej dyskusji z osobą zajmującą się kadrami i płacami u pracodawcy. Koleżanka nigdy nie przepracowała godziny na swoim, rodzice całe życie w budżetówce. Niemniej jednak z racji zawodu, wydawało się, że ma świadomość, jak funkcjonuje system podatkowo-składkowy. Jak widać nie do końca.

Zaczęło się od jej stwierdzenia, jak to właściciel firmy ma dobrze, płaci niskie podatki niż pracownik, a jeszcze wszystko „wrzuca w koszty”. Pracownik, w trudzie i znoju pomnaża dochód innych, a do tego płaci większość podatków i składek. I to niesprawiedliwe. Ponieważ mam zwyczaj prowadzenia dyskusji poprzez pytania, zadałem pierwsze:

Ja: A ile składek i podatków płaci pracownik? Padła odpowiedź – 23,75% plus 12/32% podatku (poza kwotą wolną). Od 90 tys. zł (średnia krajowa) ok. 26 tys. zł (21,4+4,6). Zostanie mu 64 tys. zł. Od minimalnej ok. 50 tys. zł. – już 13 tys. zł(12+1), a na rękę 37 tys. zł.

I wtedy wyliczyłem sytuację mikroprzesiębiorcy z wysoką marżą. Gdybym zarobił 90 tys. zł, musiałbym zapłacić – 23% VAT (17 tys. zł), do tego składki ZUS – 18 tys. zł, lokal (niech będzie 12 – minimum), telefon, internet (2), komputer i oprogramowanie (6) zdrowotną 9% (3), podatek dochodowy (0,5). Zostanie mi nie 63 tys. zł, a 31,5 tys. zł.Połowa dochodu pracownika. A przy pensji minimalnej? 50 tys. zł – VAT (9,5) ZUS (nadal 18), lokal i reszta – 20, zdrowotna 1, dochodowy 0. W kieszeni zostaje …. 1,5 tys. zł. Pracownikowi 24 razy więcej.

A ile zapłacą podatków i składek? Pracownik na średniej pensji – 26 tys. zł. Przedsiębiorca na podobnej – 38,5 tys. zł. Jeśli porównamy minimalne – odpowiednio – 13 tys. zł i 28,5 tys. zł. Tyle o opodatkowaniu biznesu i pracy. Idźmy jeszcze dalej. A gdyby obaj zarabiali po 300 tys. zł? Pracownik opodatkowanie 32% (minus kwota wolna) zmieni w pewnym momencie na 56% (drugi próg), a następnie na 41% (odcięcie składek). Właścicielowi firmy VAT pozostanie na stałym poziomie (liczony od góry ok. 19%), dojdzie 9% zdrowotnej i stawka liniowa 19% (tu ma kwoty wolnej) czyli w sumie 41% od całości i jeszcze śladowy ZUS (zrównoważony kosztami). Wyliczmy na liczbach. Przedsiębiorcy zabiorą 41% czyli 123 tys. zł. Pracownikowi: 34 tys. składek ZUS, 24 tys. zł zdrowotnej, oraz 68 tys. zł podatku. Razem 126 tys. zł. Dopiero na poziomie 300 tys. zł brutto obciążenia podatkowe mniej-więcej zrównają się.

Nadal jednak przedsiębiorca nie ma płatnego urlopu, ponosi ryzyko, wreszcie urządza sobie sam stanowisko pracy (w moim zawodzie minimum kilkanaście tysięcy zł rocznie). Tego koleżanka nie była świadoma. Można oczywiście optymalizować, iść w spółkę, nie płacić zdrowotnej. Są zwolnienia z VAT-u (akurat nie w mojej doradczej branży).

I jeszcze jedno. Pracownik z 300 tys. zł dochodu dostanie emerytury ok. 4 tys. zł przy przepracowanych 40 latach, a właściciel firmy – minimalną (1,5 tys. zł). Pomimo, że płacili identyczne podatki. Tyle było gadki.

Jednak, jak wielokrotnie pisałem, nie pracownicy, lecz przedsiębiorcy mają ostatecznie większe prawdopodobieństwo zostania ludźmi zamożnymi. Uczciwie mówiąc, również w drugą stronę, prawdopodobieństwo bankructwa także. Dlaczego tak się dzieje?

Powód pierwszy. Pracownicy zarabiają mniej za godzinę. W mojej branży stawka godzinowa stawka zaczyna się od 100 zł/h+VAT na fakturze. Pracownik dostaje mniej bo nawet 50 zł brutto. Przecież pracodawcy też musi coś zostać. Znajdę oczywiście firmy doradcze, które kasują klienta na 500 zł/h+VAT, a pracownikowi płacą 100 zł brutto.

Powód drugi. Związany z pierwszym. Jeżeli ktoś robi sam i zatrudnia jeszcze 5 pracowników dostaje zysk ze swojej godziny i godziny każdego zatrudnionego. W ten sposób zarabia 100 (swoje) + 5*50 (pracownicy) tj. 350 zł za godzinę. Swoista premia za ryzyko.

Powód trzeci. Przedsiębiorcy pracują wydajniej. Jeżeli rozliczają się nie za godzinę lecz za efekt, umieją zrobić więcej w krótkim czasie. Ja, jako pracownik wykonuje zadania przydzielone. Byłbym głupi, gdybym domagał się kolejnych, bo to oznaczałoby, że pracuję za innych. I pracodawca płaci mi za 8 h dziennie, a ja te zadania wykonuję w 2-3 godziny, pozostałe 5-6 siedzę lub robię inne rzeczy. W firmie kliencie rozliczają się za efekt, więc jeśli zrobię coś w 2 godziny, to sześć godzin mam wolnego. To motywuje do wydajności.

Powód czwarty. Możliwa optymalizacja podatkowa jest większa niż dla pracownika. Ryczałt, liniowy, skala. Tylko ta trzecia forma dostępna jest pracownikowi. No i nawet jeśli ponosi koszty uzyskania przychodu większe (bo np. dojeżdża 60 km dziennie, a to oznacza benzynę i parkowanie) dostanie je w wysokości zryczałtowanej. Standardowo – 250 zł/m-c. A wydaje znacznie więcej (sam bilet parkingowy 300 zł). Tu mikrofirma ma lepiej.

Absurdy emisyjności budynków. Jak je obejść?

Dzisiaj, jak obiecałem Janowi, przedstawię pomysł na oszwabienie unijnego systemu oceny charakterystyki energetycznej, wprowadzonego już dawno, ale podniesionego do rangi użytecznej dyrektywą budynkową. Jeszcze nie dawno świadectwo nie miało kompletnie żadnego znaczenia – po prostu miało być i już. Teraz dyrektywa budynkowa zmienia obraz gry. Porozmawiałem ze znajomym audytorem i wnioski mam mało budujące. Powiedzmy sobie szczerze, system ten bazuje na sztucznych wskaźnikach, możliwych do zmiany w dowolnym momencie, więc bez związku z rzeczywistością.  

A oto jego  elementy składowe: Świadectwa charakterystyki energetycznej, różne pojęcia energii, zupełnie arbitralne współczynniki.

 Świadectwo charakterystyki energetycznej. Zawiera podane liczbowo  -w KWh/(m2 x rok) zapotrzebowanie budynku na energię końcową, pierwotną i użytkową.  Co one znaczą?

Użytkowa, to dostarczona do ogrzewania budynku, wentylacji i cwu.

Końcowa to użytkowa/sprawność źródła ciepła. 

Przełóżmy to na liczby. Mój dom ma 120 m2. Zużywam rocznie (załóżmy, że obliczenia zgadzają się z rzeczywistością) 20.000 KWh, a więc użytkowa wynosi 166 KWh/(m2xrok). I tu pierwszy zonk. Energia obliczeniowa może kompletnie nie przystawać do rzeczywistej. Może kąpie się na siłowni, a w domu raz w tygodniu? Albo grzeję nie do oficjalnych 20 st. C, a 15? Bez znaczenia. Liczy się norma. Tak pojawia się pierwsza skaza.

Idźmy dalej przez obliczenia. Ponieważ mam stary piec gazowy, o sprawności 85% energia końcowa wynosi 195 KWh/(m2 x rok), albowiem  166/0,85 daje taki właśnie wynik. Nadążacie?

Teraz pozostaje obliczyć energię pierwotną, tę od której zależy klasa energetyczna, tak ważna dla UE.  I zaczynają się prawdziwe jaja. Ponieważ biurokraci wymyślili sobie mnożniki, zupełnie arbitralne wskaźniki, przeliczające energię końcową na pierwotną ponieważ:

 Energia pierwotna = energia końcowa x współczynnik wynikający ze sposobu ogrzewania. I tak:

– prąd ma – 2,5,

– ciepło systemowe z węgla – 1,3,

– ciepło systemowe z gazu – 1,2,

– ciepło systemowe z kogeneracji z węgla lub gazu 0,8,

– ciepło systemowe z biomasy  lub biogazu – 0,15,

– olej opałowy, gaz, węgiel  własna kotłownia– 1,1,

– własna fotowoltaika, solary, wiatrak, geotermia –  0,0,

–  własna biomasa – 0,2,

– własny biogaz 0,5. 

Jak widzicie wartości dobrano dowolnie. No bo niby dlaczego ciepło systemowe z biomasy nie różni się od tego z biogazu (0,15) , a już w domu jest 2,5 razy lepsze (0,2 wobec 0,5)? Dlaczego węgiel w piecu ma 1,1, a przetworzony w elektrowni na prąd 2,5? Dlaczego grzejnik elektryczny okaże się tragiczny (x 2,5), a piec węglowy lepszy (1,1)? Któż to wie. Zauważam jedno, w tyłek dostaną mieszkańcy bloków w miastach. W moim „mieszkaniu w górach” świadectwo pokazywało energię końcową 225 KWh/(m2 x rok), a pierwotną 561 KWh (m2 x rok), a był to stary blok z 1969 r. ocieplony 5 cm styropianu.

I te 561 pokazuje skalę upadku. Niewątpliwie G. Najgorsze 15%. A gdybym, jak wszyscy w okolicy używał kopciucha? Wyszłoby lepiej. Zamiast 225 miałbym wprawdzie 275 (sprawność), ale przy współczynniku 1,1 dla węgla wyjdzie mi 302, a nie 561. I już przez pewien czas nic nie muszę zmienić. Ekologia dostała w skórę. Lepiej kopcić w uzdrowisku. Kogoś, kto to wymyślił, należałoby wybatożyć. Ale, zamiast narzekać, spróbujmy coś zmienić. Tanim kosztem. Ba, pompa ciepła (COP 3,5) zasilana z sieci, wyjdzie nam na poziomie węgla. Gdybym zamienił grzejniki elektryczne na dwa klimatyzatory, miałbym sprawność 350%, a 2,5 mnożnik prądu. Wyszłoby prawie jak węglem.

Ale dość marudzenia. Spróbujmy zhakować system. Poniżej kilka sposobów. Pomijam te oczywiste, które system chce wymusić – jak ocieplenie. Zostawiam same kombinacje.

Sposób 1.Montujemy kominek z płaszczem wodnym. Nie osiągnie on sprawności gazu (104%), a ledwie 85% lecz wynik nadal wyjdzie lepszy. W moim domu energia użytkowa wynosi 195. Po zastosowaniu drewna, mnożąc przez biomasę w domu 0,2 robimy hokus-pokus i dostajemy 39 energii pierwotnej. Rozbijamy bank. Powiem więcej, dalej możemy grzać gazem, piec odłączyć na chwilę, a kominek niech stoi. Nikt tego nie sprawdza (na razie).

Sposób 2. Kupujemy piec na pellety. Podobna sytuacja – palimy biomasą i drastycznie polepszamy parametry całego domu, a koszt będzie niewielki.

Sposób 3. Dajemy w łapę audytorowi, żeby wpisał niesprawdzalne lub trudno sprawdzalne dane – (np. ocieplenie w pustkę pomiędzy warstwami). Kompletnie nielegalne, ale wiele osób tak zrobi, bo najtaniej. Dlaczego? Ponieważ władza nie będzie w stanie sprawdzić takiej liczby budynków. Wpisanie 10 cm warstwy nie pozwoli na spektakularne zyski (może z 250 zrobi się 200), ale uciekniemy spod noża, konieczności termomodernizacji na już.

Sposób 4. Rozkładamy na poddaszu warstwę styropianu, rozpinamy wełnę między krokwie, przyklejamy ocieplenie pod sufitem piwnicy. Każda z tych metod pozwoli urwać kilkadziesiąt procent wskaźnika i uciec od termomodernizacji przez kilkanaście lat. Koszt – niewielki 40-60 zł na m2.

Sposób 5. Montujemy solary do cwu. Jak już wiecie składowym elementem obliczeń energii użytkowej jest ciepła woda. W moim górskim mieszkaniu stanowiła 22% całego zużycia. Wymiana źródła na ekologiczne (słońce ma mnożnik 0,0) pozwoli na obniżenie łącznego wyniku o 20%. A koszt? Kilka tysięcy złotych.

Jak widzicie, najlepsze wyniki osiągnie się na wsi lub własnym domu. Tylko tam użyjemy drewna (biomasy), tylko tam postawimy FV czy mini-wiatrak, ocieplimy bezkarnie sufit, podłogę i ściany. W domu wymaga to większego remontu. No i nadziejemy się na największy problem – źródło ciepła. Co zatem robić w bloku czy kamienicy?

Sposób 1. W starym piecu kaflowym, deklarujmy palenie drewnem, a nie węglem, czy prądem. Zredukujemy w ten sposób energię pierwotną z kosmicznych wartości x 2,5 (prąd), x1,1 (węgiel) do 0,2 (biomasa). Praktycznie nic nie robiąc.

Sposób 2. Postawmy sobie kominek z płaszczem, o ile system nam pozwoli (przewody dymowe, spółdzielnia, wspólnota). Podobnie jak w innych przypadkach. Gaz jest wygodny, biomasa – opłacalna.

Sposób 3. Zmuszajmy miejscowe ciepłownie, aby wykorzystywały kogenerację zamiast wyłącznie wytwarzania ciepła. Ponownie zyskamy sporo. Z 1,2-1,3 zrobi nam się mnożnik 0,8. Zyskamy ok. 1/3 wskaźnika. W moim mieście jedna z ciepłowni sieciowych przechodzi na biomasę (0,15). Zmusiły ich do tego opłaty za emisję CO2. Tym sposobem stare bloki staną się …. ekologiczne, co nie znaczy, że tanie w eksploatacji (inwestycja musi się zwrócić).

Sposób 4. Namówmy wspólnotę na zamianę kotła gazowego na biomasowy. Wyższa szkoła jazdy, ale w starej kamienicy może się opłacać. Nasze wskaźniki zejdą z 1,1 na 0,2.

I tym sposobem zbliżamy się do końca. Generalnie celem było pokazanie, jak głupi jest planowany i obecny system. Dodatkowo władza może go dowolnie zmienić. Dziś gaz ma 1,1 a prąd 2,5, a za chwilę będzie odwrotnie i co nam zrobicie. Wczoraj zakazywali kominków, dzisiaj są ekologiczne. Dlatego starałem się pisać o metodach „hakerskich” a nie takich „oficjalnych” tj. ociepleniu, montażu FV, czy pompy ciepła. Nie chodzi o to, aby wydać kilkadziesiąt tysięcy, lecz osiągnąć efekt (często znacznie lepszy) za kilka max. kilkanaście.

W ostatnim akordzie pokazuję absurd nad absurdami.

Nowy blok, zwany też apartamentowcem ma wskaźnik energii końcowej na poziomie 52 KWh/(m2 x rok), ale zasila go ciepło systemowe z gazu (moje miasto). Co się dzieje? 52 x 1,1 = 57. To diablo wyśrubowana wartość.

Z drugiej strony mamy stary blok, ot taki jak mój w górach. 7 cm styropianu na ścianie to całe ocieplenie. Wskaźnik energii końcowej wynosi ca. 225 KWh (m2 x rok). Ludzie zamiast prądem (jak ja), grzeją jednak piecykiem na pellet, więc mogą zastosować mnożnik dla biomasy. I 225 x 0,2 = 45. Lepiej niż w nowym apartamentowcu. Tak samo wyjdzie stary, docieplony standardem sprzed 20 lat dom -kostka. Wyprzedzi nowy dom jednorodzinny na gaz. Jeszcze raz. Będą działy się cuda. Zobaczycie.

A gdyby tak, spełniła się najgorsza groźba rolniczych protestów? Nocne rozważania.

Jedno z haseł rolniczych protestów, które ma w zamyśle wstrząsnąć odbiorcą brzmiało „Bez rolników, miasta umrą z głodu”. Postanowiłem sprawdzić, ile w tym prawdy. Jak zwykle, przygotujcie się zarówno na filozofię i wyliczenia.

Wyobraźmy sobie, że za tydzień ktoś zrzuca na Polskę bombę, która wywołuje jeden efekt – wszystkie osoby pracujące w rolnictwie, wymierają. Wg danych do których dotarłem 3,5 mln osób – 10% populacji. Nieważne, czy pracują w wielkich farmach-firmach, czy są ich właścicielami, czy prowadzą „produkcję” zboża na 1 ha. Co jasne, zniknięcie rolników, nie oznacza, że wyparuje ziemia rolna. Nie. Ona dalej istnieje. Tak jak maszyny, budynki, inwentarz. Co w takiej sytuacji robi rząd? A co wy zrobilibyście?

Problemy, które powstałyby w takiej sytuacji to przede wszystkim wyżywienie pozostałych 90% ludzi. Czy to niemożliwe? Przecież nie. I podam Wam kilka przykładów.

Powód 1. Istnieją państwa, które nie produkują niewiele żywności i mają się doskonale. Nawet w Europie i tzw. krajach cywilizowanych gospodarczo. Popatrzcie na taką Norwegię. Rolnictwo tam to 2,4% PKB. Śladowe ilości. Znacznie ważniejszy jest przemysł wydobywczy, rybołówstwo, przetwórstwo, a przede wszystkim usługi (55% PKB). Czy Norwegowie umierają z głodu? Oj chyba nie. Arabia Saudyjska – 0,1% PKB z rolnictwa. Ktoś powie, ok, to kiepski przykład bo żyją z surowców. To ok. Weźmy Singapur. Brak bogactw naturalnych. Rolnictwo 0,1% PKB.

Jak widzicie celowo pominąłem kraje biedne o dużym udziale PKB i zatrudnienia w niskotowarowym rolnictwie (np. Nepal – 25% PKB, zatrudnienie 69%), ale bez silnego rolnictwa da się żyć. Wystarczy żywność importować rozwijając inne gałęzie gospodarki.

Zresztą, w Polsce rolnictwo to 2,2% PKB. Czy pozostałe 97,8 % sobie nie poradzi? W końcu 2,2% to roczny wzrost PKB od wielu lat.

Powód 2. Nakłady na rolników nie równoważą zysków z rolnictwa. Przynajmniej w Polsce. 10% rolników wytwarza 2,2 % PKB – 50 mld USD. Same dopłaty do emerytur KRUS to 5 mld USD rocznie. Średnia dopłata bezpośrednia 250 E/ha, co przy powierzchni gruntów 18 mln ha, wynosi kolejne 4,5 mld USD. A przecież te 40 mld PKB to produkcja, a nie zysk. W rezultacie per saldo do rolnictwa dokładamy. Inaczej niż do przemysłu czy usług. Czyli rzeczywista strata będzie nawet większa.

Powód 3. Nawet w rozproszeniu da się wyprodukować sporo jedzenia. Wystarczy dla wszystkich. O tym trochę jest ten blog. Polskie rolnictwo produkuje rocznie produktów za 160 mld zł. Z 1,5 mln gospodarstw, ok. 400 tys. w ogóle nie produkuje na rynek. Łączna produkcja roślin w Polsce to 60 mln ton, z czego część trafia na eksport. Do tego dochodzi mięso. Patrząc jednak na liczbę hektarów pól uprawnych (10 mln) daje to ok. 6 ton z hektara. Teraz przejdźmy do potrzeb. Jeżeli przyjmiemy średnią 1000 KCal/kg (chleb ma 2500 Kcal) i potrzeby człowieka na poziomie 2500 Kcal dziennie, każdy z nas zje ok. 2,5 kg jedzenia. Czyli 800 kg/rok. Ponieważ jest nas 35 mln, oznacza to 27 mln ton. I tu dochodzimy do sedna. Mając 18 mln ha użytków rolnych musielibyśmy wyprodukować ok. 1,5 tony z ha, czyli 150 g/m2. Ile to 150g? Mały ziemniak, jabłko. W moim ogródku, na ok. 1500 m2 (realnej powierzchni upraw) spokojnie, luzacko, weekendowo i bez nawozów wytwarzam takie ilości. Darvaesowie osiągali 2,7 tony z niecałych 400 m2. Mała powierzchnia oznacza większe plony jednostkowe. Zresztą, idźcie do pierwszego, lepszego, znajomego działkowca – 45 kg z 300 m2? Spokojnie. Popatrzmy inaczej. 18 mln ha, to statystycznie 0,5 ha na osobę. Oczywiście problemem noże się stać dojazd, bo jednak większość ziemi leży z dala od miast. Ale i na wsiach mogą powstać kooperatywy nie-rolników. Zresztą, mój kumpel rolnik, uprawia weekendowo swoje gospodarstwo 8ha, 70 km od miasta i… dojeżdża busem. Mechanizacja załatwia wszystko.

Pojawi się też problem specjalizacji. Każdy musiałby produkować wszystkiego po trochu. Kiedyś tak robiono, więc się da. Aczkolwiek, nie czarujmy się, łatwo nie będzie. .

Wiadomo, najtrudniej ma Warszawa. Ponad 2 mln ludzi na relatywnie małym obszarze. Wolą spędzać wakacje w tropikach niż na polu pod Siedlcami, ale co zrobić, gdy jeść się chce. Zresztą, wszystkie te wyliczenia 0,15 kg/m2 podaję z dużym zapasem na błędy i naukę.

Powód 4. Samowystarczalność oparta na wielkich gospodarstwach, stanowi większe ryzyko niż rozproszona produkcja. Wielkie gospodarstwa potrzebują ropy do maszyn, prądu do silosów, gazu do nawozów sztucznych. Małe działki dadzą sobie radę bez tego. Nawet w czasie II WŚ, Leningrad utrzymał się własną produkcją, chociaż oczywiście nie na poziomie 2500 KCal/osobę/dzień. Raczej minimum. Wielu ludzi z miast mając kawałek ziemi, może wyjechać na wieś. Taką ideę głoszą tzw. siedliska rodowe, czy eko-wioski.

Konkluzja. Rolnicy, stanowiący znikomą część PKB. W czasie pokoju, zupełnie pomijalną. Da się żywność spokojnie kupić (patrz Singapur, czy Arabia Saudyjska). Nie demonizujmy. Albo zorganizować produkcję własną, dając każdej rodzinie 0,5 ha na osobę. Skoro ja sam, blisko pięćdziesięciolatek, weekendowo (mój pobyt na wsi to ok. 50 dni w roku, z czego część przypada poza sezonem wegetacyjnym), wyjeżdżając na wakacje i w góry, pracując zawodowo, mogę wytworzyć kilkaset kg, bez pomocy maszyn bardziej skomplikowanych niż glebogryzarka ogrodnicza, taka opcja wydaje się realna.

Strachy przedsiębiorców rolnych (bo tacy głównie protestują) wydają się mocno przesadzone, nie warto się bać, lecz brać do roboty. W polu.

Jeszcze raz o całkiem innym modelu życia.

Ostatnio trafiam na coraz więcej artykułów atakujących korpożycie, nawet w głównym nurcie. Chyba dotarło i do mainstreamu, że model – 8-10h + 2 dojazdu, rata 5k za mieszkanie, 2k samochody, nawet za pensję dwóch osób ok. 15k netto, powoli się wyczerpuje. No cóż, najpierw zaczęła rozumieć ten fakt nasza starsza młodzież.

Wielu z dwudziesto-, trzydziestolatków patrzy na starszych kolegów, własne możliwości i dostrzega rzeczywisty stan rzeczy. Korporacja wysysa siły. Zabiera czas (z dojazdem, bez nadgodzin) nawet nie 9-17, ale 8-18, przez 5 dni w tygodniu, od skończenia studiów do emerytury (lekko licząc – przeciętnie 40 lat). Dodatkowo może nas w każdej chwili zwolnić, nawet jeśli niedawno zatrudniała (przykład z Krakowa). Zostaniemy z ręką w nocniku, kompletnie nieprzygotowani z trzymiesięczną pensją albo i dwutygodniową, jeśli pracowaliśmy krócej. Trudno jest zaczynać od zera po 50-tce, a może tak się trafi. Owocowe czwartki, benefity, podróże służbowe, tęczowe piątki, a nawet elastyczny czas pracy, guzik nam dają, bo zawsze zostaje 10h poza domem plus czasami niepłatna przerwa lunchowa w środku, co oznacza już 11 h. Generalnie brak życia poza weekendem i 26. dniami urlopu, nawet jeśli nie ma nadgodzin i zawracania głowy poza czasem pracy. Do tego dochodzą kwestie finansowe. Niby fajnie, pensje dobre, dla seniora znacznie powyżej średniej krajowej, ale młody przecież zaczyna od juniora. Przyjąłem ok. 7,5k na rękę (ok. 11k brutto) na osobę czyli 15k na parę, co uważam za wizję optymistyczną. I teraz popatrzmy na wydatki:

  • kredyt hipoteczny 5k,
  • 2 auta – 2k (optymistycznie),
  • jedzenie – 2 k (z Panem kanapką),
  • opłaty domowe – 1 k,
  • styl życia (ubrania, prezenty, wakacje, konsumpcja na poprawę humoru) – 4k.

Zostaje „na luz” 1000 PLN. Da się oczywiście ściąć, zwłaszcza jedzenie, styl życia, ale jak powiedziałem – zarobki planowałem optymistycznie.

Alternatywy w postaci „Janusza” w ogóle nie rozważam, bo to w średnim mieście 4k na rękę i gigantycznych wymaganiach (brak urlopu, bezpłatne nadgodziny), co przy racie 3k prowadzi do szybkiego wypalenia w zawodach umysłowych.

Pozostaje jeszcze budżetówka, gdzie płacą „minimalna na początek”, a 4-5 k na rękę po 20 latach, ale jeśli mamy szczęście, pół dnia przesiedzimy albo będzie jak w korpo, a z mniejszą pensją. Zyskamy też prawo do L4 (średnio – 3 tygodnie w roku), może roczną nagrodę, jakąś kasę na święta. Wbrew pozorom dla kogoś, kto chce dorabiać lub ma własne mieszkanie bez kredytu (ew. akceptuję wynajem pokoju), to nie jest głupia opcja. Dodatkowy bonus średniego miasta – krótki czas dojazdu i robi się niecałe 9h zamiast 11 (z bezpłatną przerwą). Praca zaczyna się wcześniej i o 16 możemy już być w domu (korpo 18-19).

Własna firma w większym rozmiarze, dla większości oznacza podobny zapieprz jak w korpo, chyba że wyznaczamy wysokie marże lub akceptujemy 5k na rękę. Wiem, bo prowadzę dg na pół gwizdka, a i tak poświęcam sporo czasu. Obecnie, żeby włożyć do kieszeni 7,5k potrzebujemy zarobić minimum 17k. ( 1,5 k na ZUS, plus VAT, plus PIT, plus zdrowotna, jakiś lokal, inne koszty). Czyli przepracować faktycznie 170 godzin miesięcznie za 100 zł/h (równowartość etatu). Gdy dodamy czynności administracyjne (faktury, ofertowanie), dojazdy na spotkania, rozmowy z klientami, zrobi nam się 200 godzin miesięcznie minimum. Nikt nam nie da urlopu, musimy go sobie wywalczyć, pracując np. w weekend. Wiadomo, są mikrofirmy wysokomarżowe, które zapewniają właścicielowi stawkę i 500 zł/h. Można zatrudnić pracowników i na każdym zarabiać 50 zł/h, ale doświadczamy wtedy zupełnie innego ryzyka (np. ciąża, płatne urlopy, L4, czas na nadzór, błędy i nauka na nasze konto). Czy faktycznie nie da się inaczej?

Pewnie, że się da. Uświadomić trzeba jednak sobie, że oznacza to porzucenie „marzeń korposzczura” czyli wakacji w tropikach, citybreaków, apartamentów, aut za 200k. W bonusie odzyskamy czas, który trzeba umieć wykorzystać. Mrzonki? Aby jeszcze raz zobrazować różnicę, posłużę się prawdziwym przykładem. Tak prawdziwym, że aż szokującym, obalającym jednocześnie tezy lewicy i PiS „kto ma, ten dostał od rodziców/dziadków” i liberalnej prawicy „tylko wielkie miasta, tylko korpo albo własna firma”. Trójgłos zandbergowsko-kaczyńsko-mentzentowski można schować do kieszeni, i żyć całkiem inaczej.

Wyobraźcie sobie chłopaka (nie trzeba wielkiej wyobraźni – on istnieje), rodzice nic mu nie dali, zostawili rozwalający się przedwojenny dom z małą obórką, na spłachetku ziemi, która zresztą należała do nich pozornie (niezałatwiona od lat 80-tych sprawa spadkowa z rodzeństwem). Zostawili, za opiekę na starość. Wyjechał na saksy, zarobił, nauczył się roboty w budowlance, przebudował obórkę na swój dom, wziął rodziców pod własny dach, ożenił się.

I w takim momencie zadajmy sobie ważne pytanie. Czy dzisiaj taki sposób działania da się powtórzyć? Moim zdaniem – tak. Dom na wsi, ok. 50 km od dużego miasta, 10 km od powiatowego, wiadomo – do remontu, kosztuje 130 tys. zł. Trzeba zebrać 26 tys. wkładu własnego (max. pół roku roboty na saksach), resztę da się pożyczyć na ratę 800 zł. Albo posiedzieć na zachodzie 2 lata, wrócić i kupić. Inaczej, kupić na raty prywatne za dzisiejszą cenę i wyjechać zarobić. Wreszcie, kupić na kredyt, wyjechać na 1,5 roku i spłacić.

Następnym krokiem będzie remont. Potrzeba sporo pracy własnej i kasę na materiał: okna, ocieplenie, podłogi, drzwi, instalacje itp. Niech będzie 100 tys. zł. Kolejne 2 lata roboty. I w 4 lata dochodzimy do punktu, do którego korporacyjny wyrobnik dociera ok. 55 r.ż. A my mamy ich 25. Zero kredytu, własny dach nad głową. Przypominam – zaczynaliśmy od zera. Dla kogoś, czyj punkt początkowy wygląda inaczej mamy lepszą opcję – zyska czas. Sprzedaż mieszkania w mieście, kasa od rodziców na start, pieniądze z wesela, tego wszystkiego nie brałem pod uwagę.

No i w 25 r.ż zaczynamy. Skromnie da się żyć za 1200 zł//miesiąc/ na osobę, 2500 zł/miesiąc/ na parę. To 15-30 tys. rocznie.

Opcja nr 1. Praca 3m za granicą i 9m luzu.

Opcja nr 2. Jakaś niewielka własna dg, żeby tyle zarobić. Na KRUS-ie.

Opcja nr 3. Lokalne pół etatu dla 2 osób lub tylko jedna pracuje na cały.

Opcja nr 4. Praca dorywcza na miejscu (200 zł dniówką, oznacza tydzień roboty miesięcznie).

Opcja nr 5. Kombinowanie. 900 zł/os. na bankobraniu, drobny handel, naprawa.

Opcja 6. Świadczenia. Zasiłek dla bezrobotnych, zasiłki szkoleniowe, pomoc socjalna.

Para dorosłych ludzi poradzi sobie łatwiej. Jeśli pojawi się dziecko, możliwości ulegają ograniczeniu. Zasadniczo nie zostawimy go przecież na kwartał samego i odpada opcja nr 1. Wydatki idą w górę (nauka, częste zakupy ubrań).
Z drugiej strony, wzrasta strumień pomocy państwa. Nadal jednak dajemy radę, z niewielkim udziałem własnego czasu – nieproporcjonalnego do etatu w korpo. Musimy jednak żyć skromnie.

Dwie drogi. Porównanie korpokariery ze względnym slow life.

Dzisiaj dzielę się refleksją wywołaną rozmową z trenerem sportowym, który wychował syna, pracującego w moim zawodzie, ale kilka lat młodszego. Ten, nazwijmy go „chłopak” wybrał zupełnie inną drogę niż moja. Teraz będzie o skutkach.

Zarabia 2-10 razy więcej ode mnie (kwoty mogę tylko szacować), jako partner w warszawskiej spółce, zajmującej się inwestcjami nieruchomościowymi. Skończył studia w Wielkiej Brytanii i Polsce. Jest kilka lat młodszy ode mnie, ale ma świeżo urodzone dziecko i nowo wybudowanego bliźniaka na Saskiej Kępie. A praca? No cóż, po 12-16 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu.

Ja znajduje się w innej rzeczywistości. Studia na lokalnym uniwersytecie, papiery zawodowe zrobiłem późno, przed 40-tką. Dzieci mam trójkę, najmłodszy – młody nastolatek. Praca – dwa przewidywalne, stabilne etaty plus mała firma – w sumie niezły dochód, ale gdzie mi tam do warunków warszawskich. Pracuję po 40-50 godzin tygodniowo (częściowo na urlopach). W porównaniu do warszawskiego, błyskotliwego, pnącego się po szczeblach kariery gościa, słabo.

Skutki? Większość z Was pewnie oglądało film „Firma” z Tomem Cruis’em, oddający dobrze życie w zamożnej lecz wymagającej korpo. Trzeba codziennie dawać z siebie wszystko, klient nasz pan. Nie ma czasu na luz. Dobrze opisał to Tim Ferriss w „Czterogodzinnym tygodniu pracy”, powtarzając scenę w „Narzędziach tytanów”. Uzyskujemy bardzo dobry dochód, stać nas na wszystko, ale… dopóki pracujemy. Młodzi wpadają w pułapkę, sami pchają się na lep. Bo oczywiście, da się „wykorzystać korpo”, popracować 10 lat za sutą pensję, odkładać 70% dochodów, a potem „uciec w Bieszczady”. Powiedzmy sobie prawdę – ile osób tak zrobi? Garstka. Reszta zachwyci się blichtrem. Zresztą, żeby wejść na poziom partnera spółki, trzeba łączyć zdolności z ciężką pracą. Tam nie ma luzu, ani drogi na skróty. Korpo na bieżąco bada wydajność. A praca nie „nine to five” lecz „nine to nine”, sześć dni w tygodniu, z 26 dniami urlopu, wyniszcza.

Przy odrobinie szczęścia, da się inaczej. Niższa pensja, mała własna firma, bezpieczeństwo płynące z różnorodności źródeł dochodów. I znowu, większość moich kolegów z zawodu, owszem przyzwoicie zarabia (tzn. 2-3 średnie krajowe), ale majątku nie gromadzi. Ja, jakoś się wyrodziłem, ograniczając konsumpcję, a zwłaszcza idąc w nieruchomości (nieopodatkowany zysk). Kiedy rodził mi się najstarszy syn, miałem 25 lat, błyskotliwy korposzczur, robil zagraniczne studia i o potomstwie nie myślał. On, co jasne, przez te 20 lat zwiedził świat w większym stopniu i wyższym standardzie. Za 5 lat, ja może będę bawił już wnuki na prywatnej emeryturze, siedząc pod orzechem, on przemieszczał się Volvo za 0,5 mln pomiędzy klubem golfowym, a przedszkolem własnego dziecka. Tak więc dwie drogi. Którą wybierzesz?

I pamiętaj. Obu nam się udało. Przeszliśmy studia, zdaliśmy egzaminy zawodowe, mamy żony, domy itp. Ilu odpadło, próbując to osiągnąć? Z mojego roku na studiach, pewnie połowa. Utknęli ze średnią krajową w urzędzie skarbowym lub z nieco wyższymi poborami lecz 3000 zł raty hipoteki na średnim poziomie w korpo, może w głęboko nieszczęśliwym małżeństwie. A może parafrazując Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza istnieje „trzecia droga”?