Przedsiębiorca, pracownik, rolnik, alkoholik. Kto ma gorzej? Licytacja trwa.

Całkiem niedawno trafiłem na ten artykuł: https://wir.org.pl/asp/renta-alkoholowa-a-rolnicza-emerytura,1,artykul,1,4645 . Sygnowany: „Biuro WIR” zawiera m.in. takie zdania „W kontekście tego niebywałym jest fakt, że najniższa emerytura rolnicza po co najmniej 25-letnim okresie ciężkiej pracy na roli i opłacaniu w tym czasie składek na rolnicze ubezpieczenie emerytalno-rentowe od 1 marca 2024 r. wynosi tyle samo, czyli 1 780,96 zł! Środowisko rolnicze tym faktem mocno zbulwersowane. Przekazujemy to pod rozwagę decydentom. Jeśli nie docenia się w Polsce ciężkiej pracy, to wkrótce nie będzie komu pracować. To wysoce demoralizujące dla społeczeństwa.”

Wielokrotnie na blogu pisałem o „drodze KRUS”, tak więc czas odpowiedzieć na stanowisko WIR.

Po pierwsze – emerytura rolnicza należy się nie za 25 lat ciężkiej pracy, lecz stażu ubezpieczeniowego (płacenia składek). Uświadamiam panów z biura WIR – żeby ubezpieczyć się w KRUS wcale nie trzeba ciężko pracować. Można kupić hektar przeliczeniowy, zarejestrować gospodarstwo w gminie, zgłosić się do KRUS, płacić te 160 zł miesięcznie (jeszcze 10 lat temu było to 84 zł/m-c) i po 25 latach dostać emeryturę. Żadnego obowiązku prowadzenia jakiejkolwiek działalności rolniczej, nikt tego nie sprawdza.

Po drugie – jak widać z powyższego, taki rolnik przez 25 lat wpłacił tyle, ile wybierze w jednym roku. Obliczenia są proste, chociaż nie udało mi się dotrzeć do składek za całe 25 lat. Skoro 10 lat temu rocznie wpłacono ok. 1000 zł, a teraz 1960 zł, wpłacone przez 25 lat składki (nominalnie) równają się (lub nawet są mniejsze) niż roczne świadczenie. Dalej uważacie to za zły interes? I mówimy o człowieku, który może mieć 49 ha sadu i zarabiać de facto miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Po trzecie – rolnik też może dostać tzw. rentę alkoholową. Dlaczego nie? Przypuszczam, znając realia, że całkiem spora beneficjentów świadczenia ubezpieczyła się w KRUS, a nawet była rolnikiem.

Po czwarte – rolnicy nie płacą podatku dochodowego a składki KRUS wystarczają na ułamek świadczeń, co oznacza, że na tzw. renty alkoholowe składają się pracujący, zleceniobiorcy i przedsiębiorcy, a nie rolnicy. Głównymi dawcami kasy na system emerytalno-rentowy są pracujący, przedsiębiorcy i zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Dokładnie w takiej kolejności. Zatem, kto nie płaci, niech zamilknie.

Po piąte – alkoholicy akcyzą i VAT-em pracują na swoje renty. Wiecie ile jest podatków w butelce wódki? 80%. Jeśli pijak wypija flaszkę dziennie – odprowadza tym samym 600 zł podatków miesięcznie. 4 razy tyle co rolnik składki emerytalno-rentowej. Jeszcze jakieś pytania, działacze Wielkopolskiej Izby Gospodarczej?

Po szóste – renty nie dostaje się za pijaństwo, lecz trzeba wykazać ciężką chorobę. Idźmy do źródeł. Chorobami poalkoholowymi są schorzenia psychiczne, marskość wątroby, zapalenie trzustki, nowotwory i problemy z sercem. Nie zazdroszczę i wiem jak wygląda walka z ZUS-em – droga przez mękę.

Po siódme – żeby dostać rentę należy wykazać się stażem pracowniczym, a to kosztuje składki. Podstawowym warunkiem renty jest staż pracy (różny w zależności od wieku) i powstanie niezdolności w czasie ubezpieczenia. Tłumacząc na polskie – jeśli zostałeś schorowanym alkoholikiem w wieku 35 lat musiałem przepracować (lub mieć inny okres składkowy) minimum 5 lat, a tak naprawdę pewnie z 10. A jeszcze alkoholik z marskością wątroby żyje krócej niż rolnik.

Po siódme – porównajmy rolnika z przedsiębiorcą. Dla przedsiębiorcy te 10 lat oznacza jedno – ok. 130 tys. zł odprowadzonych składek na dg plus pewnie drugie tyle podatków dochodowych. Policzcie – 26 tys. zł/rok plus te 7200 zł od wódki czyli 32 tys. zł. Może nie był Vatowcem. Ile odprowadza rolnik ? Średnio ok. 25 razy mniej. Czyli przedsiębiorca-pijak przez rok włożył do budżetu niż ten rolnik przez 25 lat. I rolnik nadal płacze. A porównuję go z pijakiem na minimalnym ZUS-ie.

Po ósme – porównajmy rolnika ze mną. Zarabiam dobrze, pije umiarkowanie, ale gdybym pił na ostro? Jak wyglądałbym?Tylko w 2023 r. odprowadziłem ok. 80 tys. zł składek plus 25 tys. zł podatku dochodowego (VATu nie liczę, mimo, że jestem VATOWCEM). 105 tys. zł w ostatnim roku. Jak to się ma do rolnika? W tym samym roku (2023) zapłacił ok. 1800 zł czyli 1/58 moich składek i podatku dochodowego. Już przepracowałem 25 lat, czyli tyle ile ten rolnik. Gdybym teraz szedł na rentę dostanę świadczenie rentowe w wysokości 6500 zł czyli 78 tys. zł/rok. Czyli rolnik przepracował 25 lat i dostanie emeryturę w wysokości 27% mojej renty, ale ja tylko przez rok odprowadziłem 4 razy więcej podatków dochodowych i składek niż on przez całe ćwierćwiecze. Wygląda sprawiedliwie?

CBDU. Przedsiębiorca i pracownik to w Polsce dojna krowa. Ten ostatni ma chociaż szansę na L4, a właściciel jednoosobowej firmy, nawet tego nie dostanie, bo wtedy nie zarabia. Poza okresem pandemii, przedsiębiorca nie dostaje żadnych dopłat, żadnego klęskowego. A zatrudniony – zawsze figę. Pracownik-pijak i przedsiębiorca-pijak na minimalnym ZUS-ie przez ostatni rok odprowadzili więcej składek i podatków dochodowych niż rolnik przez cały okres niezbędny do emerytury minimalnej. Ba, ich akcyza i VAT od wypitej wódki były 4 razy większe niż składki rolnicze. Natomiast rolnicy najwięcej płaczą. Zapraszam na bloga krzykliwi panowie z WIR-u. Czas zobaczyć twarde liczby.

Dlaczego warto mieć własne warzywa i owoce? Argumenty zdrowotne.

O finansowych korzyściach posiadania swojej grządki czy sadu pisałem wiele razy. Teraz czas na opowieść o tym, że żywiąc się jedzeniem masowym, ryzykujemy zdrowiem, a nawet życiem.

Informacja pierwsza z brzegu – w truskawkach znaleziono pestycydy – https://www.onet.pl/informacje/smoglabpl/co-zjadamy-w-polskich-truskawkach-lista-jest-dluga/d6crm69,30bc1058 . Co gorsza nie tylko w marketowych, lecz także tych z tzw. bazarku czyli targu. Czasem tylko kilka substancji, czasem całkiem sporo. Cena czyni cuda, ale natury nie oszukasz.

Teraz źródło mniej sensacyjne niż codzienny portal internetowy https://cowzdrowiu.pl/aktualnosci/post/pestycydy-w-produktach-spozywczych-na-polskim-rynku-raport. Czego się dowiadujemy? Ponad 51% próbek żywności zawierało pestycydy „w normie”, 6% ponad normę, a tylko 43% nie było skażonych. I jeszcze Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego mówi nam – „wszystko w porządku”. Organizacje konsumenckie zaś biją na alarm. Z jakiego powodu? Pestycydy wchodzą w interakcję- czyli trochę tego w truskawce, innego w ogórku, pojedynczo ok, ale razem już nie. Poza tym – dawki się kumulują, a większość pestycydów działa kancerogennie. Wreszcie na koniec – znam całe mnóstwo substancji (w tym słynny glifosat, leki), które okazywały się szkodliwe po latach. Dlatego podziękuję.

Jedynym sposobem, żeby uzyskać pewność zdrowego jedzenia jest…. wytworzyć go samodzielnie tak dużo, jak się da. Bez stosowania oprysków i nawozów sztucznych. Na dobrą sprawę powinniśmy jeszcze mieć trochę zwierząt (o czym w następnym wpisie), żeby kupiony np. ze stadniny obornik, nie został skażony antybiotykami i innym świństwem. I do tego zmierzam. Ostatnio, w moim otoczeniu, nastąpiła plaga nowotworów, dotknęła kilka kobiet, z których jedna już nie żyje. W zasadzie, gdzie się nie obrócę, słyszę o tym świństwie. Zła jakość jedzenia – to jedno ze źródeł choroby.

Jeszcze raz o bezsensie polityki stałego wzrostu PKB.

Współczesne państwo (politycy) dążą do stałego wzrostu PKB. Ponieważ do jego wyliczenia służy wartość wytworzonej i sprzedanej pracy (darmowej nikt nie liczy) oraz towarów, inżynieria społeczna wymusza odejście od zrób-to-sam, a przejście do kupowania wszystkiego na wolnym rynku. Razem z agresywną polityką podatkową (dochodowy, składka zdrowotna, składki ZUS) całość prowadzi do stałego wzrostu cen, inflacji. Taki stan rzeczy jak pisałem, pozostaje korzystny dla państwa (bo od ceny liczy się podatki), a opłakany w skutkach dla obywateli. Jednocześnie państwo preferuje usługi, ponieważ tam można narzucić wyższe marże (a więc znowu – podatek). Efekt – absurdalne ceny i zachowania.

Dwie opowieści, kumpla z pracy i trenera mojego syna, pokazują to w szczegółach. Pierwszy planował urządzić ogród. Nic skomplikowanego – założenie trawnika oraz rozłożenie agrowłókniny między iglakami. Za obie usługi firma krzyknęła 5000 zł. Wiecie ile czasu zajęła praca? 2 dni. Trawnik wymagał pomocy członka rodziny z traktorem (czyli 1,5 dniówki + 4 h maszyna), agrowłóknina – została położona solo. Czyli 2,5 dniówki człowieka i pół dniówki traktora miały kosztować 5500-6500 zł. Odliczając komercyjne wypożyczenie i zatankowanie (niech będzie 500 zł) mamy 5000-6000 zł za 2,5 dnia – 2000-2400 zł/dniówkę. Teraz popatrzcie, ile trzeba dostawać, żeby zarobić pensją netto (znowu podatki) taką stawkę? Skoro firma dyktuje takie warunki, na pewno znajdują się ludzie gotowi płacić te absurdalne kwoty za proste i niewymagające prace fizyczne. Przecież zaorać, zbronować, wyrównać, posiać, zwałować potrafi przysłowiowy „każdy głupi”. Nie piszę o super skomplikowanych, rzemieślniczych zajęciach.

A’propos rzemieślniczych zajęć. Trener opowiadał mi inną historię. Dziecko poprosiło go o nowe biurko. Cena w sklepie, egzemplarza porządnie wykonanego i dla nastolatki 1500 zł – 1/4 pensji nauczycielskiej. Coś takiego: https://yrke.pl/meble-biurowe/biurka-szkolne/biurko-szkolne-jan-rozowe?gad_source=1&gclid=Cj0KCQjwmMayBhDuARIsAM9HM8cql1hEau5m6UDd8X8gjD1MQLNkb2hUrSJyR4AaVwylUNWWMBBqk-0aAoraEALw_wcB . Trener doszedł do wniosku, przecież to nic skomplikowanego. Narzędzia miał, płyty i wkręty kupił za 300 zł. Po 6 godzinach biurko stało gotowe. Niecała dniówka pracy, pozwoliła zaoszczędzić 1200 zł oraz zyskać satysfakcję. Teraz tym samym sposobem, „po staremu” z teściem i szwagrem bierze się za budowę domu, w trakcie…nauczycielskiego urlopu dla poratowania zdrowia.

Spójrzmy na obie te opowieści z perspektywy przeciętnego człowieka. Korposzczur zarabia nieźle, ale całą nadwyżkę pensję wrzuca w zakup usługi i de facto… płacenie podatków. Porównajmy ponownie człowieka „do-it-yourself” oraz właśnie korposzczura.

Pierwszy – za 200 tys. zł kupił działkę 2000 m2, 15 km od centrum miasta. Uzbroił ją, zamówił u sąsiada (bez podatku) stan surowy zamknięty, który z projektem wyszedł go 2000 zł/m2. Czyli (niewielki dom) 400 tys. zł (działka+roboty+materiał). Wykańczał sam, płacąc fachowcom tylko za niezbędne czynności (montaż pieca c.o., elektryka), więc zmieścił się w 6500 zł/m2. Dom w stanie „do wejścia” kosztował razem z działką 650 tys. zł.

Korposzczur wolał pracować zawodowo, jak mu nakazywała ogólna narracja. Ponieważ przeszedł wszystkie szkolenia ze sprzedaży, wytargował segment na działce 300 m2, położony 10 km od centrum miasta (5 km bliżej niż samodzielnego), płacąc za stan deweloperski 130 m2 (większy metraż domu, ale działka mniejsza) 1 mln zł. Zostało mu jeszcze 300 tys. zł na wykończenie. Cała inwestycja kosztowała 1.3 mln zł. Dwa razy więcej.

I teraz policzmy. Samodzielny pracował jako nauczyciel w szkole. Zarabiał 6500 zł/m-c, podobnie jak jego żona. Razem mieli 13.000 zł pensji. Żeby spłacać kredyt (niestety okazało się to konieczne) na 80% wartości domu z działką, musieli zadłużyć się na 520 tys. zł. Rynkowa rata (bez żadnych 0% czy 2%) wyniosła 4160 zł. Zostanie im na pozostałe wydatki 8.840 zł. Ponieważ nauczyciele (co udowodnił dr Stanley, w swoich badaniach milionerów), należą do grupy oszczędnych, spokojnie dadzą sobie radę. Jedno auto, niewiele wyjść do knajp, brak drogich ubrań i wakacji w tropikach. Duża działka pozwoli na warzywnik, a samochód, używana Skoda Skala nie służy do reprezentacji, za to kosztuje 800 zł/m-c. Wakacje – raz w roku, do agroturystyki – 5000 zł, plus obozy dziewczynek 6000 zł. W sumie miesięcznie, po odliczeniu tych wydatków (średnio – 800 zł auto, 900 zł wakacje) zostaje 7140 zł. Dodatkowe roczne wynagrodzenie tzw. trzynastkę oraz 800+ można odłożyć na emeryturę lub przyszłe potrzeby.

Wróćmy do korposzczura. Jego pensja to 13 tys. zł miesięcznie (netto), a żony 7000 zł. Razem dostają 20.000 zł. Kredyt na 80% wartości wykończonego domu (1.040 mln) kończy się ratą … 8320 zł. Co to oznacza? Na wszystkie wydatki zostaje 11.680 zł. A te są niebagatelne. Żona domaga się SUV-a, którego trzeba spłacić i utrzymać (2500 zł), trzeba wyjechać na wakacje minimum 2 razy w roku (lato+narty) oraz na dwa „długie weekendy”. Przy czteroosobowej rodzinie oznacza to wydatek – średnio 3000 zł/m-c. I już z 11.680 zł zostaje …. 6180 zł. A trzeba jeszcze gdzieś wyjść, żyć „na poziomie”. Na ten cel przeznacza się całe roczne premie oraz 800+ za dzieci.

Jak widzicie, korposzczur funkcjonuje od wypłaty do wypłaty, łatając dziury premiami i modląc się, aby firma nie planowała redukcji. Para nauczycieli cieszy się domem, rosnącymi oszczędnościami i… każdym dniem. Od Ciebie zależy, który model wybierzesz. Dla zaskakującej liczby młodych ludzi, marzeniem pozostanie powtórzenie stylu rodem z korpo, napędzanego przez państwo (podatki…).

Letnie wiejskie życie, czyli jak optymalnie wykorzystać czas i podnieść poziom zadowolenia.

W kwietniu podjąłem decyzję – tak dłużej funkcjonować się nie da. Codzienne powroty z pracy, aby wykonać firmowe zlecenia i padać na pysk w okolicach 18. Szybka kolacja, chwila rozmowy z rodziną i już mamy wieczór. Od 1 maja wdrożyłem plan. A wyglądał on następująco.

W okresie od 1 do 31 maja brać 2 dni wolnego tygodniowo, albo w postaci dni ustawowych (1 i 3 maja miałem na starcie potem jeszcze 30 maja), albo urlopu, albo pracy zdalnej. Wiadomo, część dni wykorzystywałem częściowo na jakieś spotkania firmowe, załatwianie spraw, ale inaczej wyglądają nawet 2-3 godziny z klientem niż 8 godzin wysiadywania jajka za biurkiem. Mam tego wolnego sporo, więc miało wystarczyć do września. Te dni wolne oraz weekendy starałem się spędzać na wsi. Wiadomo, niezbyt restrykcyjnie. Bo w jedną niedzielę wypadały imieniny syna, w inną drugi grał mecz, w trzecią pojechaliśmy w odwiedziny do trzeciego. Ale starałem się. Żona raczej wpadała (akurat ona nie ma opcji pracy zdalnej i urlopu w takim wymiarze).

Czas na efekty. Te okazały się zgodne z tytułem wpisu. Wiejskie życie polegało na wczesnym (ok. 21-22) kładzeniu się spać, równie wczesnym (4-5) wstawaniu (budził mnie wschód), prostym jedzeniu, oraz spędzaniu czasu w ogrodzie (po niespełna 3 tygodniach okazałem się bardziej opalony niż koleżanka, która plażowała tydzień na Krecie). Krótko mówiąc- znacznie mniej stresu, sporo luzu, przez 4 dni w tygodniu. Po tygodniu w czystym powietrzu wrócił mi węch i smak, oraz cofnęło się zapalenie zatok. Moja przewlekła choroba, także wydaje się znacznie mniej problematyczna. Drzemki popołudniowe nie trwają godziny lecz 10-20 minut. Żaden pracodawca nic nie marudzi, w końcu woli mnie widzieć 1-2 dni niż miałbym się zwolnić.

Dojazdy nie wydają się żadnym problemem. Mamy wiosnę, gdy wstanę rano o 4.50, wtedy o 6.00 siadam do śniadania z żoną w mieście (w dni pracujące). 4 dojazdy tygodniowo, to 300 km, wraz z miastem. Nie kosztuje mnie wiele – po powrocie podłączam elektryka do gniazdka i te 7-8 KWh naładuje w 4 godziny. Za darmo, ponieważ instalacja FV produkuje wystarczająco dużo prądu. 30 KWh/tydzień i 120 KWh/m-c, nawet według cen rynkowych zamyka się w kwocie 150 zł/m-c (ja, jak zaznaczyłem płacę równe 0 zł). Gdybym jeździł benzynową 500-tką żony ok. 500 zł.

I jeszcze jedna kwestia związana z tematem bloga. Oszczędności. Przez 3 tygodnie wydałem na jedzenie – 210 zł, jeśli doliczę miejską kuchnię żony – może 400 zł wyjdzie. Jak to możliwe? Łatwo. Zbieram już nowalijki. Na drzewie rosną sobie czereśnie, więc zamiast po kawałek ciasta, spaceruję do ogrodu. Kawy poza pracą nie piję, zastąpiłem ją kakao (nie chciałem zabierać ekspresu). Najważniejsze. Nie kupuję też głupot, bo po prostu wolę siedzieć na bujanym fotelu (nawet z laptopem, gdy pracuję zdalnie), w ogrodzie lub na werandzie, niż pojechać do miasteczka. Niby mam 7 km do parku w Nałęczowie, ale byłem tam raz – gdy przyjechała rodzina. Tym samym potwierdzam opinię wszystkich „wiejskich” blogerów i vlogerów – życie na wsi, jeśli toczymy je ze zmianą przyzwyczajeń, wychodzi tanio: trochę chleba, coś do niego (może być własny dżem, smalec, szynka z puszki), 2-3 torebki herbaty, dwie łyżeczki kakao, kubek mleka. Na obiad kluski z sosem mięsno-warzywnym, pizza domowa albo miska flaków. Ze słodyczy, kupiłem sobie pół litra lodów i jadłem przez kilka dni po 2-3 gałki. Jeśli doliczę wydatki na rachunki 290 zł (30 zł abonament prądu, 30 zł śmieci, 20 zł woda (sporo podlewam), 90 zł internet, 30 zł komórka, 90 zł uśredniony podatek) oraz inne rzeczy (leki, chemię, kosmetyki, ubrania, ubezpieczenie zawodowe) -390 zł, oraz utrzymanie auta 120 zł, miesięcznie mogę przeżyć, pracując w mieście, za 1200 zł. Oczywiście, gdybym był sam. Bez pracy, byłoby jeszcze o 300 zł taniej (eleganckie ubrania, ubezpieczenie), gdybym obciął szybki internet (zostawił spory limit w komórce) i zamiast garażu miał pomieszczenie na zwierzęta, wydałbym mniej o jeszcze 180 zł. W sumie 720 zł. Pozbywając się auta, zszedłbym do 600 zł. Jak wiecie, planuję takie życie, ale dopiero w lipcu.

Jednocześnie mój poziom zadowolenia, spokoju, satysfakcji, wyluzowania i bycia wypoczętym drastycznie poszedł w górę. Tak jak już napisałem – nawet pracę, te 8 godzin, ale na werandzie lub w ogrodzie, boso i w t-shircie, odczuwam inaczej. Jeśli akurat nie pracuję nad dokumentem, na drugim laptopie pisze te słowa, wstanę po herbatę, zjem garść owoców. Wystarczy, że podniosę oczy znad ekranu i widzę zieleń. Nie męczę się bez klimy, w 27 st. C, bo jej nie potrzebuję – stała temperatura w domu oscyluje wokół 19 st. C (parter), 23 st. C (poddasze) i 20 st. C (weranda w środku dnia). Od 8, siadam z laptopem, w bujaku i na słońcu, po 11 przenoszę się w cień. Rozmowy z klientami o 18 nie męczą mnie, bo nie jestem wykończony całym dniem. A są jeszcze dni urlopu, gdy poza 1-2 godzinami pracy na potrzeby własnej firmy, nie muszę nic. Pracując takim systemem nie tęsknię do emerytury.

Gra Pollyanny, czyli zabawa, która nigdy się nie nudzi.

We wpisie o zakupie obligacji korporacyjnych obiecałem Wam opisać grę Pollyanny. Czas spełnić obietnicę. Temat może nie mający wiele wspólnego z pieniędzmi, ale na pewno warty zastanowienia. Pollyanna to tytułowa bohaterka powieści dla dorastających dziewcząt. Coś jak „Ania Zielonego Wzgórza”. Generalnie dziewczyna szybko traci rodziców, wychowuje ją ciotka. Wspomnieniem po ojcu, który był pastorem, jest dla Pollyanny gra. Każdemu spotkanemu człowiekowi opowiada o jej zasadach. No właśnie, na czym gra polega? Na tym, aby w każdej sytuacji odnaleźć coś dobrego. Czyli (przykład książkowy) – mała dziewczynka zamiast lalki dostaje kule (z darów, bo ojca nie stać na prezent). Zamiast martwić się brakiem spełnionego marzenia, mówi – jak to dobrze, że mam zdrowe nogi, więc kule są mi niepotrzebne. Starsza pani, której ginie cel jej życia – mały wychowaniec, słyszy – Jaka jest pani szczęśliwa, bo choć przez chwilę, spotkała Pani prawdziwą, bezinteresowną miłość dziecka (chłopiec zresztą w końcu się znajduje).

Niby naiwne i głupie. Ale… wszyscy ludzie znajdują się pod urokiem Pollyanny. Roztapia serca najbardziej zatwardziałych nudziarzy i pesymistów. Tyle książka. A życie? No cóż, gra, jeśli gramy w nią konsekwentnie, pozwala nam utrzymać dystans do problemów. Mnie, jako urodzonemu optymiście, wychodzi to łatwiej, ale polecam i Wam. Zarówno książkę, jak i grę. A że ludzie powiedzą „Nie przystoi pięćdziesięciolatkowi czytać powieści dla nastolatek”? Tym lepiej, skoro je czytam, znaczy, nadal jestem młody duchem. A ta młodość pozwala przetrwać wiele burz. Pozorna naiwność, potrafi być zaletą. Także w inwestycjach.

Prof. Modzelewski – opowiada o rzeczywistości.

Ciekawy wywiad z prof. Modzelewskim na temat funkcjonowania państwa: https://www.youtube.com/watch?v=_kmVPxZqnCo Od 13.09 o dyskryminacji małych przedsiębiorstw. Będzie też o podatkach i likwidacji gotówki.

I jeszcze jedno – o amerykańskim śnie https://isp-modzelewski.pl/serwis/szkice-polsko-rosyjskie-white-trash-po-polsku .

Jak działa wielki koncern. O wyprowadzce ABB z Aleksandrowa Łódzkiego.

W maju portale internetowe obiegła informacja – szwajcarskie ABB (centrala w Zurychu) likwiduje w Polsce zakład silników niskonapięciowych i przenosi produkcję do Chin. Oficjalne przyczyny – wysokie ceny energii oraz surowców. Nieoficjalne – wysokie płace i brak konkurencyjności produkcji.

Europejskie (choć poza UE) koncerny kalkulują, w jaki sposób obniżyć koszty produkcji. Ponieważ w Polsce robi się drogo pod każdym względem starają się optymalizować, aby móc konkurować na rynku. Nasza miedź z KGHM wypada na pewno drożej niż chińska (i nie ma tam pewnie podatku od kopalin i nadzwyczajnych zysków). Podwyżki pensji minimalnej dla osób „na produkcji’ spowodowała skokowy wzrost obciążeń płacowych. Harce producentów prądu (też spółek SP), wywindowały ceny energii do niebotycznych rozmiarów (dla dużych firm x3, x4). Całość dała nieciekawy efekt. Przestało się opłacać całkiem, albo przynajmniej w wystarczającym stopniu. Pokazało też, w jaki sposób traktowany jest Polak – jak tani robol.

Oczywiście, podobna polityka „zysku na kolejny kwartał”, bo od niego zależy premia, ma poważny skutek, który odczuli Amerykanie. A w zasadzie dwa skutki. Pierwszy – dalsze uzależnianie od Chin, które stają się centrum produkcyjnym dla całego świata i jeden problem tam, wywróci układankę. Drugi – ubożenie Starego Świata. Nie ma zakładu, nie ma podatków, nie ma pensji, nie ma niczego. Kto nie wierzy, niech odwiedzi Pas Rdzy lub poczyta coś o nim, niech obejrzy reportaż o Detroit.

Amerykanie już odchodzą od tej linii. Biden zapowiedział 100% cła na chińskie samochody elektryczne, żeby chronić potencjał własnego biznesu (głównie Tesla). Chińczycy korzystają z niskich poziomów wielu kosztów (surowce, energia, praca) oraz dopłat eksportowych, żeby przebojem wejść na rynek. Kto siedział w MG i Dacii Duster, ten przestał się śmiać. Poziom wykończenia „chińczyka” to raczej Peugeot, Citroen, czy Renault. Za znacznie niższą cenę. I wielu się skusi, likwidując miejsca pracy.

Co może zrobić Europa? Pójść drogą USA. Wprowadzić cła importowe. Zaprzestać chocholego tańca – dopłaty, podwyższenie podatków, socjal. Zniechęcania do pracy poprzez jej obciążanie daninami. Pompowania pensji minimalnej ponad możliwości rynków, zwyczajnie głupich narracji o wstawaniu z kolan, i tym, że zawsze da się znaleźć pieniądze. Je po prostu trzeba zarobić.

Podwyżka stawki podatku od najmu? Jeden z najgłupszych pomysłów, o których słyszałem.

Wczoraj wiele portali internetowych powtórzyło informację zawartą m.in. tutaj https://www.money.pl/podatki/jest-plan-podwyzki-popularnego-podatku-uderzy-we-wlascicieli-wynajmujacych-mieszkania-7037327669443360a.html . Mam nadzieję, że informacja z „otoczenia Ministra Finansów” okaże się fake newsem.

Streśćmy ją jednak. Rząd szykuje podwyżkę stawki ryczałtu od najmu. Minister podobno wskazuje na dwie zalety: zwiększą się wpływy do budżetu państwa oraz zachęci się ludzi do inwestycji kapitałowych. Większych bzdur ostatnio nie czytałem. Dlaczego? Już wyjaśniam.

Po pierwsze – żeby inwestować w akcje, trzeba dysponować minimalną wiedzą. Ci, którzy kupują nieruchomości, często jej nie mają. Czyli zachęcamy ludzi, by tracili pieniądze. Bardzo mądrze. Może jeszcze zaproponujemy im Forex?

Po drugie – nikt o zdrowych zmysłach nie wierzy, że ktoś kto „nie chce stracić, więc wybiera nieruchomości” ruszy masowo po akcje. Dla niego ryzyko okaże się zbyt wielkie. Raczej rząd szuka chętnych na obligacje i wciska ludziom głupoty.

Teraz drugi argument – wzrost wpływów podatkowych państwa. Nie żartujmy. Wspomniany artykuł zawiera dane. Na przestrzeni 25 lat liczba podatników rozliczających najem wzrosła z ok. 200 tys. do 1 mln czyli 5-krotnie. A podstawa opodatkowania z 4 mld do 25 mld. Dlaczego? Ponieważ zachęcono ich do tego niskimi podatkami. Po prostu wiele osób wyszło z szarej strefy i zgłosiło najem, albowiem podatek wynosił efektywnie 0% (amortyzacja do Polskiego Ładu), albo 8,5/12,5% ryczałtu od przychodów (czyli realnie pewnie jakieś 10-15%, przyjąłem niżej wyliczenia do średniej 12.5%). Podniesienie podatku przyniesie kilka wydarzeń:

  1. wzrośnie liczba wynajmów niezgłoszonych, co spowoduje… spadek wpływów do budżetu, a nie żaden wzrost. Im wyższe oszczędności, tym więcej osób zaryzykuje.
  2. osłabi się ochrona najemcy (brak umowy, wpłaty z ręki do ręki, żeby uniknąć podatku),
  3. załamie się sprzedaż nowych mieszkań, czyli wyłamiemy szprychy koła zamachowego gospodarki, ponieważ wiele z nich kupowanych jest na wynajem. . Dodatkowo spadną wpływy z VAT-u i PKB. Bardzo mądrze – za jednym pociągnięciem zmniejszyć przychody państwa, utopić najemców i narazić na ryzyko „inwestorów”.

Jak już pisałem, mam nadzieję, że info okaże się ostatecznie fake newsem. Zyski państwa pisane są patykiem na wodzie np. 4% od 25 mld to 1 mld, a na podatkach pośrednich, zasiłkach dla branży budowlanej, meblarskiej, materiałowej, państwo straci wiele więcej, zresztą zaraz pojawi się luka w dochodach (szara strefa), więc nawet ten 1 mld zaistnieje tylko w teorii. Na blogu wspominam o tym wielokrotnie – poziom opodatkowania i oskładkowania w Polsce jest horrendalny. Przekracza nierzadko (jdg i pracownicy trochę powyżej średniej) 50%. Połowę z faktury zabiera państwo. Połowa kosztów utrzymania etatu nie dociera do kieszeni podatnika. Teraz jeszcze najem. Nie zapominajmy – ryczałt od przychodów. Pokażę to na przykładzie.

Zarabiam dajmy na to 150 tys. zł/rok w jdg wg skali podatkowej (184.500 z VAT). Z tego płacę:

  • 34.500 zł VAT,
  • 19.200 zł ZUS,
  • 13.500 zł zdrowotna,
  • 20.400 podatku dochodowego.

Zostaje mi 96.900 zł o ile nie mam kosztów (wtedy wprawdzie płacę niższe podatki, ale do kieszeni spływa jeszcze mniej, bo 50% każdego wydatku się marnuje). Dobrze czytacie 96.900 zł ze 184.500 zł – 52,5% kwoty z faktury.

Idziemy dalej. Po latach (ilu? 10) oszczędzania kupuję za 300.000 zł używaną kawalerkę (za nową jeszcze więcej) w dużym mieście na wynajem. I znowu tracę , bo trzeba zapłacić:

  • PCC – 6000 zł (2%),
  • VAT od czynności notarialnych -1000 zł.

Następnie wydaję na meble 40000 zł, z których kolejne 30% to podatki – 12.000 zł.

Przez 10 lat zapłaciłem ich 876.000 zł z firmy i przy zakupie i urządzeniu mieszkania jeszcze 19.000 zł. Razem 895.000 zł, żeby zacząć wynajmować.

Zawieram umowę na wynajem za 2000 zł/m-c. 24.000 zł/rok. Z tego 4800 zł odprowadzam do spółdzielni, co 10 lat robię remont i odświeżenie (30.000 zł tj. 3000 zł/rok). Podatek od nieruchomości pominąłem. Zostaje mi 16.200 zł netto, ale podatek (8,5%) płacę od 24.000 zł. Tym sposobem efektywna stawka wynosi nie 8,5% ale 12,5% – więcej niż stawka podatku dochodowego na pierwszym progu skali (i bez kwoty wolnej). Nie mam możliwości odliczenia strat (niepłacący najemcy, dewastacje) obecnych ani z lat ubiegłych. Nie odliczę ulgi na dzieci ani żądnej innej. Razem, żeby otrzymywać przez następne 20 lat 14.823 zł/rok netto (po odjęciu podatku – czyli za cały okres dwóch dekad) ok. 300.000 zł zapłaciłem w podatkach 922.540 zł (895.000 zł + 27500 od najmu). Oczywiście, gdybym dochody przehulał, praca i tak byłaby opodatkowana, niemniej jednak stosunek podatków do dochodu netto (3 do 1 na przestrzeni 30 lat) przeraża. Pokazuje też skalę opresji państwowej.

Do czego to prowadzi? Do rozrostu szarej strefy (w tym luka VAT). Jak to mówili „Nigdy się małpy nie nauczą”, chociaż ekonomiści znają tę prawdę od kilkudziesięciu (co najmniej) lat. A drugie wyjście? Lepiej dostać mieszkanie socjalne i 2000 zł/m-c z zasiłków, bo od tego podatków nie płacisz. Absurd.

Pracować, czy nie pracować? Oto jest pytanie. O wizji emerytury, jakiej nie chcemy.

Z uwagi na korzystne uwarunkowania (wysoka waloryzacja, obniżona średnia życia) w obu moich pracach nastąpił wysyp pożegnań emerytów. Miałem okazję z kilkorgiem z nich rozmawiać. Najpierw zaprezentuje twarde dane.

Spośród próby kilkunastu osób „w wieku emerytalnym+5” czyli do 70-tki mężczyźni, do 65 lat kobiety sytuacja przedstawia się następująco:

  • kobieta 71 lat – w zeszłym roku przestała pracować,
  • kobieta 71 lat – zostawiła sobie 1/8 etatu, resztę zakończyła,
  • kobieta 71 lat – zostawiła sobie 1 dzień pracy,
  • kobieta 72 lata – odeszła po aferze z jej udziałem 2 lata temu, żeby uniknąć kary dyscyplinarnej,
  • mężczyzna 69 lat – na emeryturę się nie wybiera,
  • mężczyzna 80 lat – odszedł w wieku 75 lat,
  • kobieta 67 lat – ciągle na posterunku,
  • kobieta 64 lata – właśnie odeszła,
  • kobieta 65 lat – porzuciła pracę 2 lata temu,
  • kobieta 63 lata – odeszła w 2021 r., po czym natychmiast wróciła do pracy w pełnym wymiarze,
  • mężczyzna 67 lat – nadal pracuje fizycznie na cały etat,
  • kobieta 62 lata – pracuje,
  • kobieta 63 lata – właśnie pożegnana,
  • kobieta 63 lata – ciągle w pracy,
  • kobieta 63 lata – odeszła rok temu,
  • mężczyzna 65 lat – zmarł, pracował pomimo osiągnięcia wieku emerytalnego,
  • kobieta 68 lat – zmarła na posterunku.

Co charakterystyczne, praktycznie wszystkie wymienione osoby (jeden wyjątek zaznaczyłem) pracują w biurze. To nie są potrzebne zawody, jak nauczyciel, lekarz, pielęgniarka (takie przypadki pomijałem). Następcy dawno wychowani, zadania prawie lub całkowicie przejęte. Co powoduje, że ci ludzie, mimo posiadania praw emerytalnych nadal pracują, pozostając mało efektywnymi? Większość z nich po prostu „blokuje etat”, czyli wykonuje obowiązki na pół gwizdka (czasem i na ćwierć: wieczne zwolnienia, efektywność 20% w stosunku do innych, zero nauki nowych narzędzi), chociaż i tutaj bywają wyjątki (4 osoby). Pracodawca przymykał oko, widząc wcześniejsze zasługi. Wracamy do przyczyny. Główna – bieda i niezdolność utrzymania dotychczasowego poziomu życia. Druga grupa – błędne poczucie niezastąpienia. Ponieważ to ostatnie dotyczy znowu 3-4 osób, skupmy się na przyczynach ekonomicznych.

Zacznijmy od rzeczywistego ubóstwa. Rozumiem je, jako emerytura poniżej 2,5 tys. zł netto lub niezdolność do utrzymania mieszkania po rodzicach, śmierć drugiej osoby w parze. To dotyczy raptem 2-3 osób i jest zrozumiałe.

Reszta dostanie świadczenie od 4-7 tys. zł. Z jakiego powodu ludzie zajmujący przez lata wysokie stołki nie są w stanie utrzymać się za 7 tys. zł netto? Przecież to 2 pensje minimalne i prawie 150% średniej krajowej. Ano właśnie. Beztroski tryb życia przez lata, funkcjonowanie od wypłaty do wypłaty. Wydawanie 100% zarobków, powoduje, że ktoś, kto przez ostatnich 35 lat pracował na stanowisku kierowniczym, z pensją na poziomie przekraczającym 250% przeciętnej, nie może przestać pracować, a zbliża się do 70-tki. Nie przygotował się na emeryturę.

I jeszcze jedna uwaga. Pewną partię ludzie wybrali ponieważ m.in. obiecała obniżyć wiek emerytalny, z którego nie korzystają.Wymieniłem kilkanaście osób. Ile znam takich, które od pandemicznego szoku inflacyjnego, poszły na emeryturę „w czas”? Dwie.

Jaka nauka płynie dla Was młodych i dla nas, w średnim wieku? Planować, oszczędzać, inwestować. Planowaniu emerytury poświęcę cykl wpisów. Pamiętajcie, dzisiejsi „spóźnieni emeryci” dostają świadczenie na poziomie 70% ostatniej pensji i nie radzą sobie bez pracy, dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie zejdą do 40-50%, a trzydziestolatkowie do 20-30%. Niech nie oznacza ona pracy do śmierci. I nie musi, jeżeli się przygotujemy.

Co tracisz zapominając, że istnieją różne poziomy finansowej wolności?

Na moim blogu, od pewnego czasu przewija się pojęcia „wolności finansowej” lub FIRE. Oznaczają one brak konieczności dalszej pracy zawodowej, utrzymywanie się z inwestycji i oszczędności. I jak większość rzeczy na tym świecie, wolność finansową można stopniować. Co więcej trzeba to robić. Tylko jak? Czytaj dalej Co tracisz zapominając, że istnieją różne poziomy finansowej wolności?