Niepapierosowy milioner.

Dzisiaj chcę napisać o pewnym szczególnym sposobie na uzyskanie oszczędności, pozwalających w perspektywie czasu zostać milionerem. Metoda wydaje się banalnie prosta – rzucić palenie i zaoszczędzone środki inwestować.

Inspiracją dla mnie stał się mój zamożny znajomy. W wieku 30 lat postanowił zerwać z nałogiem. Co miesiąc notował znaczne oszczędności. Regularnie też, zamiast je wydawać kupował akcje wybranych spółek GPW.  Osiągał przy tym rozsądną stopę zysku. Obecnie już na emeryturze (wcześniejszej jak to nauczyciel), cieszy się owocami swoich działań – a jest to pakiet akcji o wartości przekraczającej milion złotych. Czy dzisiaj da się powtórzyć jego rezultaty?

Oczywiście. Poniżej przedstawiam stosowne wyliczenie. Paczka papierosów kosztuje ok. 14 zł. Ktoś, kto pali dziennie jedną paczkę wydaje miesięcznie 420 zł (znam też rodzinę, która na papierosy wydawała 2.000 zł miesięcznie, ale i dochody miała nieprzeciętne).  Taką kwotą do odłożenia dysponuje przeciętny już-nie-palacz. Do obliczenia drogi do miliona potrzebne są dwie zmienne – okres oszczędzania i oczekiwana stopa zwrotu.  Założyłem, że osoba inwestująca w akcje, jest w stanie osiągać zyski na poziomie 8% rocznie (średni zysk rynku akcji w długim okresie). Ponieważ posłużyłem się przykładem znajomego, to początek drogi milionera przypadnie na 30 rok życia, a koniec na moment przejścia na emeryturę. Oszczędzanie będzie więc trwało 37 lat.

Czas na wynik. Przez 37 lat, inwestując co miesiąc 420 zł, zarabiający 8% rocznie uzyska dokładnie …. 1.148.495 zł czyli ponad milion złotych wpłacając niespełna 200.000 zł. W dodatku w bonusie dostanie zdrowie.

A co z inflacją? No cóż, zawsze odkładamy aktualną cenę papierosów. A ta rośnie szybciej niż inflacja. Szczerze mówiąc, znacznie szybciej.

 

Tniemy koszty posiadania samochodu i… kupujemy mieszkanie nad morzem.

Wczoraj pisałem o rodzinie, która koniecznie postanowiła kupić samochód z salonu. Jego miesięczny koszt wynosi 1500 zł. Przy przeciętnych dochodach (ok. 6000 zł) jest to możliwe, ale wymaga rezygnacji z wielu innych przyjemności. Kompromisem wydawało się auto pięcioletnie. Utrzymanie to równy 1000 zł miesięcznie. Dzisiaj propozycje dla osób, które chcą oszczędzać więcej niż 10% dochodu i mogą przeznaczyć na auto znacznie mniejsze kwoty.

Skoro auto pięcioletnie będzie za drogie może warto szukać starszego? 10-letniego Opla Astrę kupimy już za 15 tys. zł. Na paliwo wydamy 10-15% więcej czyli ok. 350 zł. Ubezpieczenie (wyłącznie OC) uda nam się znaleźć (o ile mamy zniżki i nie mieszkamy w Warszawie) za 40 zł miesięcznie, przegląd będzie nas kosztował ok. 40 zł, a naprawy 100 zł miesięcznie. Jeśli dodamy do tego nieuzyskane odsetki ( 3% rocznie od ceny zakupu) 40 zł i utratę wartości 125 zł, miesięczny koszt utrzymania samochodu zamknie się w 700 zł. Nie prowadziłem rozważań dotyczących kredytu. Przyczyna jest prosta. Jeżeli nie umiemy zebrać 15 tys. oszczędności przy dochodach 6000 zł miesięcznie, to nie stać nas na taki samochód. W jaki sposób pokryjemy bowiem ewentualne rachunki za naprawę. W kilkunastoletnim aucie mogą wynieść nawet 2-3 tys. zł.

Jeśli te 15 tys. to dla nas za drogo, szukajmy dalej. Może nastoletnia Dacia Logan. Jej cena to równe 7,5 tys. zł (i trafiają się egzemplarze  z gazem). Tutaj koszty będą minimalne. Paliwo to 175 zł, OC 40 zł, przegląd 60 zł (dodajmy instalację gazową), naprawy 70 zł (i to pesymistycznie), nieuzyskane odsetki to dalsze 20 zł, a utrata wartości będzie symboliczna 65 zł. Razem miesięczny koszt utrzymania spadnie do 430 zł. Czy może być jeszcze taniej?

Rozejrzyjmy się za używanym Daewoo Lanosem. To prosta, chociaż już pełnoletnia konstrukcja. Kupimy go za 3 tys. zł. Ile wyniesie nas utrzymanie? Paliwo będzie podobne jak w Dacii – 175 zł, OC też – 40 zł, przegląd zrobimy za 50 zł (z gazem), naprawy nie będą droższe niż 60 zł, nieuzyskane odsetki to tylko 10 zł, a utrata wartości 30 zł (a czasami nawet nic jeśli potrafimy utrzymać wóz w dobrym stanie). Razem miesięcznie wydamy nie więcej niż 365 zł.

Na koniec propozycja dla całkiem małych rodzin (max. 3 osoby), pragnących utrzymać samochód za absolutne grosze – Fiat Seicento z gazem. Wystarczy na niego 1,5 tys. zł (czyli tyle ile na ubezpieczenie samochodu salonowego). Koszt gazu, ze względu na niewielkie spalanie obniży się do 120 zł, OC kosztuje 30 zł miesięcznie (pojemność silnika), przegląd – 50 zł, a na naprawy wystarczy 40 zł, nieuzyskane odsetki to symboliczne 5 zł, a utrata wartości kolejne 5 zł. Razem kosz miesięczny nie będzie wyższy niż  250 zł.

Co zrobić, żeby było jeszcze taniej? No cóż, wyjście jest tylko jedno – mało jeździć. Wszystkie wyliczenia robione są dla przebiegu 12 tys. km rocznie (1000 km miesięcznie). Obniżając tę wartość o połowę, utrzymamy Fiata Seicento za niespełna 200 zł (dokładnie 190 zł) miesięcznie. To mniej więcej tyle co dwa bilety miesięczne komunikacji miejskiej w moim mieście, a średni dzienny przebieg auta to możliwe 15-20  km.  A nie trzeba stać na przystankach.

Jaki wniosek płynie z ostatnich dwóch wpisów? Mamy dwie podobne rodziny, jedna decyduje się na auto z salonu, druga na stare Seicento. Obie jeżdżą tyle samo. Jedna wydaje rocznie 18000 zł na samochód (1500 zł miesięcznie), druga 3000 zł (miesięcznie 250 zł). Jedna nie oszczędza nic, a druga 15 tys. zł. Po 10 latach jedna nadal nie ma nic (bo tylko zmienia samochody na lepsze), a druga kupuje dwupokojowe mieszkanie nad morzem. Pierwsza bardzo się dziwi, jak to możliwe i  zaczyna przebąkiwać o tym, że pierwszy milion trzeba ukraść.

 

Czy przeciętną rodzinę stać na nowy samochód?

Pomysł na tytułowy wpis pojawił się, kiedy podczas mojej ostatniej choroby podczytywałem  ulubione forum o oszczędzaniu. Osoba o przeciętnych dochodach (ok. 6 tys. miesięcznie na rodzinę) dziwiła się dlaczego tak ciężko się żyje z kredytami na głowie (hipoteczny i samochodowy). Nijak nie potrafiła zrozumieć, że wydając na spłatę kredytu 50%  dochodu nagle tak na prawdę żyje za jedną pensję. I jak to mówił bohater bajki – kończy się rumakowanie.

No właśnie, czy rodzinę z przeciętnym dochodem stać na nowe auto?

Dokonując analizy, czynię następując założenia. Samochód jest całkiem przeciętny (klasa kompakt, podstawowy silnik), czyli cena nie przekroczy 60 tys. i raczej nie wystarczy na diesla. Rodzina ma oszczędności (przynajmniej 20% na wkład własny lub zakup całkowicie za gotówkę). Alternatywą jest rozejrzenie się za autem używanym.  Zaczynamy.

Aby zastanowić się – stać nas czy nie – trzeba znać realne koszty. Składają się na nie: paliwo, ubezpieczenie, przegląd, naprawy, to oczywiste. Ja dodaje jeszcze koszty kredytu, utratę wartości i ewentualnie nieuzyskane odsetki.

Koszt paliwa zależy od rocznych przebiegów. Ja zakładam około 1000 km miesięcznie. Przy obecnych cenach benzyny (ok. 4,4 zł/l) trzeba być przygotowanym na ok. 310 zł miesięcznie.

Ubezpieczenie to pochodna miejsca zamieszkania i często posiadanych zniżek.  Sądzę, że wystarczy  130 zł miesięcznie (jednorazowy roczny wydatek 1600 zł), przy założonej przez nas wartości samochodu.

Pierwsze przeglądy nie są drogie. Zmieścimy się w ok. 60 zł miesięcznie (jednorazowy wydatek ok. 700 zł).

Na naprawy teoretycznie nie wydamy. Ale przecież trzeba kupić opony (w tym zimowe), wycieraczki. Zużywają się części eksploatacyjne. Przyjąłem realny koszt 50 zł miesięcznie.

Podsumowując, przeciętna osoba powie – stać mnie – to tylko 550 zł miesięcznie. Co więcej auto używane wcale nie będzie  tańsze (chyba że założymy gaz). Za paliwo zapłacimy podobnie (310 zł), za ubezpieczenie niewiele taniej – 100 zł, przegląd w stacji nieautoryzowanej ok. 40 zł. Tylko naprawy zależą od szczęścia i wyboru konkretnego egzemplarza. Skoro jednak to prosty silnik benzynowy, nie powinno być drożej niż 100 zł miesięcznie. Razem używany samochód będzie kosztował, według zdania przeciętnej osoby ok. 550 zł, czyli tyle samo co nowy. Skoro tyle samo, to po co przepłacać?

Niestety to tylko pozory. Jeśli mamy gotówkę, to musimy ją wydać. Tracimy w ten sposób przyszłe odsetki. Różnica pomiędzy nowym a używanym autem (30.000 zł) to ok. 900 zł rocznie (75 zł miesięcznie) nieuzyskanych odsetek. Dochodzi jeszcze utrata wartości. Nowy wóz, kupowany na 5 lat, stracił połowę początkowej ceny – 30.000 zł (co oznacza 6000 zł rocznie i 500 miesięcznie). Używany też zmniejszy wartość o połowę, ale to tylko 250 zł. Zatem, nawet jeśli dysponujemy oszczędnościami, koszt samochodu salonowego wyniesie 1200 zł (550 zł +150 zł + 500 zł), a używanego tylko 875 zł (550 zł + 75 zł +250 zł).

Zakup na kredyt zmienia tę proporcję jeszcze bardziej, o dodatkowe 150 zł miesięcznie. Wtedy zamiast 1500 zł zł mamy koszt ok. 1000 zł. I nagle okazuje się, że utrzymanie samochodu zabiera 1/4 dochodu. Czy przeciętną rodzinę na to stać? Jeśli zrezygnuje z oszczędzania i ma mieszkanie kupione za gotówkę – może tak. Czy warto? Nie sądzę.  Oczywiście, nawet ten 1000 zł to nie koniec drogi. Można kwotę tę jeszcze zmniejszyć (co jednak powodowałoby porównanie dwóch zupełnie różnych aut). O tym jutro.

 

Ile wynoszą odsetki od lokat, a ile od kredytów?

Dzisiaj zajmę się źródłem problemu zakredytowania –  różnicą pomiędzy odsetkami od lokat i kredytów. Różnica ta, w dużym uproszczeniu, pozwala na ocenę, czy mamy do czynienia z systemem finansowym, który można nazwać „banksterskim” czy zdrową relacją biznesową (instytucje finansowe też muszą zarabiać).

Obecnie oficjalnie w Polsce ceny spadają – mamy więc do czynienia z deflacją. Nic zatem dziwnego, że odsetki od lokat bankowych nie będą imponujące.  Lokata roczna to szansa za zysk 3% (w banku mniej znanym), lub 1,8% (u lidera rynku PKO BP).

Teraz popatrzmy na kredyty. Kredyt hipoteczny w PKO BP kosztuje 2,77%, ale są banki proponujące i 4%.

Jeśli zwrócimy uwagę na kredyty samochodowe, jest już dużo gorzej.  PKO BP wymaga zapłaty 9% odsetek,  a rynkowe oferty oscylują pomiędzy 5 a 10%. Do tego doliczyć musimy kilkuprocentową prowizję.  W przypadku kredytów gotówkowych (na dowolny cel) jest jeszcze gorzej.

Jakie wnioski można wyciągnąć z takich danych? O ile kredyty hipoteczne są rekordowo tanie i zysk banku niewielki (ok. 1% ponad lokaty), o tyle pozostałe kredyty mieszczą się w pojęciu „banksterki”, bo zysk banku wynosi ok. 7% lub patrząc inaczej bank wymaga spłaty odsetek 5 razy większych niż sam oferuje.

Wyjaśnia to doskonale powiedzenie, że jeśli kogoś stać na kredyt inny niż hipoteczny, to zazwyczaj go nie bierze.  Dodatkowo, umówmy się, zysk na poziomie 2% nie wygląda imponująco. To żadna inwestycja.

Jaki procent zarobków można realnie zaoszczędzić?

We wczorajszym poście rozprawiłem się z utopią idei „emerytura w kilka lat” rozumianej jako oszczędzanie 95% własnych dochodów. Teraz czas na rozważania – ile realnie możemy odłożyć.

Jeszcze raz wrócę do punktu wyjścia. Rozmawiajmy o singlu (lub niewielkiej rodzinie) zarabiającym dwie średnie krajowe, oraz dorabiającym jeszcze po 20% pensji. Mamy więc dochody na poziomie ok. 3300 zł na głowę, albo 6600 zł na rodzinę.

Realny poziom wydatków na osobę, poniżej którego nie zejdziemy to 1000 zł (minimum socjalne) i tylko w przypadku, gdy mieszkamy z rodzicami (dokładając się do opłat), w małym wspólnym mieszkaniu, we własnym lokalu/domku. Da się tak żyć trzymając wydatki w ryzach (pytanie czy warto). Mamy więc punkt wyjścia – singiel lub para może oszczędzać na poziomie 70% dochodów.  Dla zarabiających 1500 zł miesięcznie, będzie to nadal niezłe 33%. Jeżeli para będzie miała dziecko, to dochody nie wzrosną, w przeciwieństwie do wydatków, które wyniosą 2.600 zł. Nadal są w stanie odłożyć (zarabiając przeciętnie) ok. 60% dochodów. To bardzo wysoki wynik. Pojawienie się drugiego dziecka, znowu zwiększa minimalne wydatki do 3400 zł, co przy założonych dochodach, pozwala uzyskać współczynnik oszczędności na poziomie 48%. Osobom zarabiającym mało (2 x 1500 zł miesięcznie) nie wystarcza na życie, a cały czas mówimy o minimum socjalnym czyli wydatkach (dla 4-osób):

  • jedzenie 1000 zł (250 zł na osobę),
  • mieszkanie 1000 zł (250 zł na osobę),
  • edukacja, kultura i rekreacja 450 zł (110 zł na osobę),
  • transport 350 zł (90 zł na osobę),
  • ubranie, higiena, zdrowie 430 zł (130 zł na osobę),
  • inne (telefony, kieszonkowe) 160 zł (40 zł na osobę).

Powiem szczerze, wiele osób tak żyje, ale nie jest to droga dla średnio zarabiających.  Każdy czasem potrzebuje odrobiny przyjemności, a ta najczęściej wiąże się z wydatkami (wakacje, hobby, wyjście ze znajomymi). Nawet przy średnich zarobkach, nie warto żyć na poziomie minimum socjalnego – to jest właśnie sknerstwo. Podzielę się osobistym doświadczeniem. Na mojej drodze do miliona zarabiałem raz gorzej, raz lepiej. Nigdy jednak nie odkładałem więcej niż  30-40 % dochodów. I dobrze czytasz, ZANIM zostałem milionerem. Teraz nadal mieszczę się w tym przedziale, chociaż dochody są wyższe niż przeciętna. Krótko mówiąc żyję na poziomie osób zarabiających 30-40% tego co ja.

Jakie są zatem dalsze wnioski?

Realny poziom oszczędności dla rodziny z dziećmi to 1/3 dochodów (2200 zł w przypadku założonych dochodów), single i bezdzietne pary mogą dojść do 50%.  To ciągle kilkadziesiąt procent więcej od nieoszczędzających wcale.

 

 

 

 

Czy da się odkładać 95% zarobków?

Jakiś czas temu jeden z blogerów umieścił wpis o sensacyjnie brzmiącym tytule, obiecującym przejście na emeryturę w ciągu kilku lat. Ponieważ  lubię dowiedzieć się czegoś nowego, zacząłem czytać. Szczerze mówiąc, spodziewałem się raczej historii wspaniałych inwestycji. Jakie było moje zdziwienie, gdy doczytałem, że wystarczą zupełnie zwyczajne stopy zwrotu (rząd kilku procent). Krótko mówiąc, wpis opierał się na jednej radzie – trzeba oszczędzać 95% zarobków. Czy to jest w ogóle wykonalne?

Od razu odpowiadam. W świecie oszczędnego milionera – nie. A dlaczego? Powody są dwa. Droga oszczędnego milionera opiera się o trzy filary:

  • przeciętne zarobki,
  • zakaz sknerstwa,
  • trójkąt zamożności.

Gdyby przyjąć przeciętne zarobki na poziomie proponowanym przeze mnie (średnia krajowa + 20% jako dorobienie), singiel o dochodach w okolicach 3000 zł, musiałby żyć za… 150 zł miesięcznie. DINKS-y za 300 zł na parę. To tak nie działa. Także kolejne filary zostają potrzaskane. Zakaz sknerstwa to m.in. niedopuszczanie myśli o żerowaniu na innych oraz oszczędzaniu na podstawowych potrzebach. Bez tego nie da się żyć za 150 zł/osobę. Samo jedzenie kosztuje więcej, a gdzie koszty dachu nad głową, ubrań itp. ? No właśnie, muszą być pobrane z kieszeni rodziny, współlokatora. Czyli sknerzymy. Także trójkąt zamożności tak nie działa. Jak pamiętacie ma on trzy boki: oszczędzanie, zarabianie, inwestowanie. Powinny być mniej więcej równe. Tymczasem żyłując oszczędności, przestajemy zwracać uwagę na pozostałe elementy.

Jako minimum kosztów życia na osobę przyjmuję tzw. minimum socjalne tj.  1077 zł (dane za grudzień 2015 r.). Jeszcze niżej jest minimum egzystencji (granica biologicznego wyniszczenia)  – 545 zł (dane za 2015 r.). Czyli, gdyby oszczędzać na wszystkim (np. wydatki na jedzenie 200 zł, na mieszkanie ok. 250 zł), aby osiągnąć poziom oszczędności wskazany przez tego blogera, musielibyśmy zarabiać ok. 10.000 zł. Zarabiać 10.000 zł (netto!) i żyć na poziomie minimum egzystencji. Jak mawiała moja babcia, trzeba mieć nie po kolei w domu. Zwróćmy uwagę, że cały czas mówimy o singlu. Rodzina 2+1 żyłaby za 1500 zł zarabiając 30.000 zł netto miesięcznie. Nie znam nikogo takiego i… całe szczęście.

Dlatego odkładanie 95% zarobków,  to rada czysto teoretyczna, dla osób, które zarabiają raczej w okolicach 100.000 zł miesięcznie.

Ja nadal będę koncentrował się na wspieraniu przejścia drogi do miliona przez osoby zarabiające przeciętnie.