Jak wiecie, jestem zwolennikiem szkoły kupowania używanych samochodów. Istnieje także inny sposób – pójść do salonu (albo odpalić konfigurator w sieci), wziąć folder, listę wyposażenia i wybrać wymarzone auto. Potem jeszcze powalczyć o rabat. Czy to się w ogóle opłaca?
Na blogu podawałem przykład swojego Hyundaia i30, kupionego za 48 tys. zł a sprzedanego po kilku latach za ponad 30 tys. zł z przebiegiem 90 tys. zł. Nieźle jak na ówczesne warunki. Ale nie ma róży bez kolców. Stąd ten wpis.
Generalnie istnieją dwa sposoby kupowania samochodu w salonie. Pierwsza – taka jak na starcie, sam wybieram, konfiguruję, negocjuję (może przez leasing). Tę opcję wybiera mój brat. Od 24 r.ż. nie miał używki. Zmieniał marki, modele, segmenty, ale zawsze schemat obowiązywał ten sam: dopasowanie do potrzeb, od koloru, przez wyposażenie do silnika. No to teraz plusy i minusy.
+ auto idealnie dopasowane, doposażone,
+łatwość odsprzedaży,
+niewielkie wydatki na serwis (programy za 1000 zł przez 4 lata darmowe przeglądy”) ,
+tanie ubezpieczenie (pakietowe),
+niezawodność,
+łatwość odsprzedaży.
-duża utrata wartości (spotęgowana przebiegami – 4-latek ma 150-160 tys. km na liczniku),
-za każdy „ekstras” trzeba słono dopłacić (np. okno dachowe – 4-10 tys. zł),
-wysoka cena początkowa.
Gdyby patrzeć tylko na ilość za i przeciw – wybór jest prosty – nowe. Jeśli jednak spojrzymy na koszty (zwłaszcza utratę wartości), robi się nieciekawie. Każdy element wyposażenia kosztuje. I tym sposobem możemy kupić wóz bazowo wart 100 tys. zł za 140 tys. zł, dodatkowe 40k których nigdy nie odzyskamy.
Druga szkoła skupia się na braniu aut „ze stocku” i negocjowania rabatów. Nie mamy wpływu na kolor, wyposażenie, ale urwiemy nieco z ceny. Czasem całkiem sporo, zwłaszcza jeśli, jak mój kumpel znajdziemy „zapomniany” egzemplarz i godzimy się na drobne kompromisy. Możemy wtedy dostać Mercedesa GLB 35 AMG za …. 230 tys. zł (ceny katalogowe ok. 320 tys. zł), ale z ubiegłego roku produkcji i …. ręcznie regulowanymi fotelami. Tak samo wyglądał mój i30 z najsłabszym silnikiem.
To przyjrzyjmy się utracie wartości w obu wariantach. Ostatnie lata nie były normalne, ceny nowych aut szybowały w górę, a używane nie traciły nic. Prosty przykład. Kamiq kupiony w 2019 r. za 85 tys. zł (rabat 10 tys. zł), jest teraz wart (z przebiegiem 50 tys. zł) …. 85 tys. zł, a nowy ok. 125 tys. zł . Ale przykładając normalne miary przez 5 lat stracimy ok. 40% ceny, jeśli jeździmy przeciętnie (10-15 tys. km/rok), lub 60%, gdy eksploatujemy nadmiarowo (30-40 tys. km/rok). Od ceny 120 tys. zł, to odpowiednio 50 tys. zł i 70 tys. zł. Spora strata – 10-14 tys. zł/rok.
Wybierając opcję „ze stocku” idziemy w innym kierunku. Utrata wartości jest mniejsza o 10 tys. zł. I mamy już 40 i 50 tys. zł w omawianym przez nas przypadku. Znamy dane wejściowe, popatrzmy na samochody używane.
Zakup „używki” wiąże się z wieloma ryzykami i zaletami. Omówimy je w punktach.
+niższa utrata wartości,
+brak oczekiwania (wyjeżdżamy zaraz po transakcji),
+możliwość zobaczenia na żywo i wykonania jazdy próbnej tym konkretnym egzemplarzem,
-niepewność co do stanu technicznego (od „igły” do ruiny składanej z 3),
-niewielka oferta egzemplarzy prawie idealnych,
-niemożliwość wybrania wyposażenia, koloru itp. – bierzemy to co jest.
Całkiem sporo wad. Ale… możemy zrobić wyjątkowy interes. Oto przykład. Volvo v70 z przebiegiem ponad 200 tys. km kupiłem po 3 latach od wyprodukowania za 1/3 ceny początkowej, i przejechałem 20 tys. km zmieniając tylko klocki hamulcowe na jednej osi. Teraz ten sam sprzedawca ma pięcioletnie V90 za 99 tys. zł (nowa w takiej kompletacji: silnik, wyposażenie, kosztowała 250-300 tys. zł). Mój brat sprzedał 5-letnią Skodę Karoq z przebiegiem 160 tys. km (fakt – auto porysowane, podrapane, poobcierane) za 50 tys. zł, podczas gdy nowa – 150 tys. zł (on zapłacił 100 tys. zł). Czyli, jeśli trafimy na okazję i nie zaliczymy wpadki, stracimy 10-20% ze znacznie niższej ceny. Gdy dzisiaj kupimy 5-letniego Kamiqa za 85 tys. zł, zamiast nowego za 120 tys. zł, nie ryzykujemy wiele (mały przebieg 40-50 tys. km). Stoimy przed wyborem – 129 tys.km i cena 65 tys. zł. Za 5 lat sprzedamy za 40% mniej czyli odpowiednio 50 tys. zł (mały przebieg) i 39 tys. zł (większy przebieg). Tracimy na wartości nie 50-70 tys. zł, jak w aucie nowym, lecz 26-35 tys. zł. Połowę. Ale to nie wszystko. Mówimy wyłącznie o zakupie aut „pewnych”, z polskiego salonu. Gdybyśmy wybrali sprowadzone, pokolizyjne. Zyskamy jeszcze więcej. W 2022 r. kupiłem pięcioletniego Volkswagena Passata b8 TDi. Kosztował mnie z naprawą 55 tys. zł (wartość rynkowa 65 tys. zł). Gdybym wybrał „salonowca” (z podobnym przebiegiem 140 tys. km) zapłaciłbym 80 tys. zł, z małym (80 tys. km) – 90 tys. zł. Teraz – 45 tys. km i dwa lata później, syn sprzedałby go za… 50 tys. zł. Czyli także w opcji „używane” mamy spory wybór. Pewne auto z małym przebiegiem (jak Kamiq), pewne auto z dużym przebiegiem (Volvo, Karoq) i niepewne auto (sprowadzone). Ostatnia opcja – zyskujemy cenę, sporo ryzykujemy. Jak wiele? No cóż. Różnica pomiędzy 55 tys. zł a 90 tys. zł wynosi 45 tys. zł. Sporo. Gdyby padła zasadnicza i problematyczna część: skrzynia, sprzęgło, turbina, wtryski, za każdą zapłaciłbym od 5 do 15 tys. zł (naprawa, wymiana). Doskonale. Nawet kilka awarii (żadna z nich nie wystąpiła na dystansie 45 tys. km, co dla przeciętnego użytkownika oznacza 4 lata jazdy), odchudziłoby portfel o 20 może 25 tys. zł Reszta jest czystym zyskiem. Dlatego, jako często zmieniający samochody, wybieram używane.
A czy nie zaliczyłem wpadki? Raz. Raz kupując „pewnego, salonowego” Scenica, któremu zatarł się silnik. Na 20 przypadków zakupu. Ale wina nie leży w używce, lecz błędnej konstrukcji panewek.
A elektryk? Trzyletnia Kona z przebiegiem 22 tys. km.. No cóż. Zakup za 99 tys. zł i po niespełna dwóch latach i dodatkowych 29 tys. km. wart 60 tys. zł. Gdybym jednak kupił salonową „nówkę” zapłaciłbym 170 tys. zł, a dzisiaj miał auto warte 70 tys. zł. Czyli straciłem wprawdzie 39 tys. zł (teoretycznie, bo nie sprzedaję), a w przypadku nowego utrata wartości wyniosłaby 100 tys. zł. Ponad 2 razy więcej. A przez 2 lata włożyłem w naprawy, przeglądy i części eksploatacyjne 5400 zł, z czego: 1300 zł przeglądy, 1500 zł naprawy (w tym jedna „startowa” 1000 zł), a 2600 komplet opon. W „nówce” byłoby to 3900 zł (dwa przeglądy i dodatkowe opony). Różnica – 1500 zł , a w utracie wartości – 50 tys. zł. Jak widać, zakup starannie dobranego samochodu używanego, może się opłacać, nawet w porównaniu do stockowego.
Istnieje jeszcze jeden pomysł na auto – zakup kilkunastoletniego, prostego, oszczędnego egzemplarza z przebiegiem 150+ tys. km, w okazyjnej cenie. W takim przypadku, utrata wartości będzie minimalna – Fiat 500c 2010 r. po półtora roku w domu wart o 5 tys. zł więcej niż zapłacono ), w normalnych warunkach 1 -1,5 tys. zł /rok. Naprawy, nawet liczne, pozostaną tanie: pakiet startowy (z pracą mechanika i częściami, w tym kompletnym rozrządem z pompą wody) ok. 2000 zł, sprzęgło 1500 zł, przepływomierz – 450 zł, a od biedy da się je wykonać samodzielnie. Tak robią jeżdżący niewiele, ale i zajeżdżający samochody (mój kumpel – taksówkarz z przebiegami 80 tys. km/rok), bez dwóch lewych rąk. W dobrze dobranym modelu nic się nie psuje, co najwyżej naturalnie zużywa (sprzęgło, zawieszenie, drobiazgi osprzętu). W takim przypadku koszty eksploatacji okażą się minimalne.
A oto przykłady, usystematyzowane, wg dzisiejszych cen.
Skoda Kamiq (przebieg 0 km na starcie) – cena 120 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 50 tys. zł, paliwo (dystans 15 tys. km/rok) – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 16 tys. zł. Suma 96 tys. zł/5 lat, z finansowaniem – 120 tys. zł/5 lat.
Skoda Kamiq (przebieg 45 tys. km i 5 lat) – cena 85 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 35 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 17 tys. zł. Suma 82 tys. zł/5 lat, z finansowaniem – 102 tys. zł/5 lat.
Skoda Kamiq (przebieg 129 tys. zł i 5 lat) – cena 65 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 26 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 25 tys. zł (założyłem naprawy za 10 tys. zł, może być i ćwierć tej sumy). Suma 81 tys. zł/5 lat, z finansowaniem 97 tys. zł.
Volkswagen Passat (przebieg 140 tys. km i 5 lat) – cena 55 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 15 tys. zł, paliwo 26 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 30 tys. zł (założyłem naprawy za 15 tys. zł, jak na razie wydaliśmy, z pakietem startowym, ok. 4 tys. zł, przy przebiegu 40 tys. km). Suma 71 tys. zł/5 lat, z finansowaniem 81 tys. zł.
Volkswagen Passat (nowy) – cena 180 tys. zł. Utrata wartości 5 lat – 90 tys. zł, paliwo 26 tys. zł, koszty utrzymania – 15 tys. zł. Suma 131 tys. zł, z finansowaniem 167 tys. zł.
Fiat 500c (1.2 benz – przebieg 150 tys. km i 13 lat) – cena 13 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 4 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie (OC), przeglądy, naprawy (opony) – 9000 zł (naprawy prostej benzyny będą tańsze). Suma 43 tys. zł (z finansowaniem 45 tys. zł).
Fiat 500 benzyna (nowy) – cena 70 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 30 tys. zł, paliwo 30 tys. zł, utrzymanie – 11 tys. zł. Suma 71 tys. zł ( finansowaniem 85 tys. zł).
Hyundai Kona electric (przebieg 22 tys. km i 3 lata) – cena 99 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 54 tys. zł, paliwo 5000 zł (tankowany za darmo w domu), ubezpieczenie, przeglądy, naprawy, opony – 20 tys zł. Suma – 79 tys.zł, z finansowaniem 99 tys. zł.
Spokój związany z „salonowcem” kosztuje nas, w przypadku auta klasy średniej (Passat), kilkadziesiąt tysięcy złotych (plus koszty finansowania) na przestrzeni 4-5 lat. Nawet małe auto będzie znacznie droższe (Fiat 500 nowy – 71 tys. zł, trzynastoletni 43 tys. zł, a z finansowaniem odpowiednio 85 i 45 tys. zł). Kto nie lubi ryzyka kupi nowe, kto liczy – używane.