Moje plany na 2025 r.

Jednym z podstawowych założeń samorozwoju jest tworzenie planów: tygodniowych, miesięcznych, rocznych, wieloletnich. Przez lata dzieliłem się z Wami swoimi celami na dany rok. Wprawdzie styczeń już w pełni, ale warto pomyśleć, jak zmienić swoje życie na lepsze. U mnie oznacza to m.in. radykalną zmianę trybu życia. Zaczynamy.

Założenia. Rok 2025 r. powinien mnie przybliżyć do stanu FIRE czyli możliwości utrzymania wyłącznie z dochodu pasywnego. W tym kierunku pójdzie większość działań. Grupuję je w trzech blokach:

  1. Ograniczanie pracy etatowej.
  2. Zmniejszenie wydatków.
  3. Zwiększenie dochodu pasywnego.

I dokładnie wg tych punktów planuję.

Ograniczanie pracy etatowej. Jak mówią zwolennicy magicznego myślenia, które nazywam teorią obfitości wszechświata, wystarczy o czymś pomyśleć, albo zaplanować, a wszechświat zacznie nam ułatwiać realizację, podsuwać szansę i wydarzenia. Jak wiecie, przyjmuję takie wróżbiarsko-coachingowe tezy, z uśmiechem na twarzy. Natomiast wiem, że dla niewtajemniczonych – metoda ta wydaje się działać. Jak to możliwe? Bardzo prosto – skupiając myśli, dostrzegamy przedmioty, wydarzenia, szanse, o których myślimy. Dokładnie w ten sam sposób, jak motocykliści wypatrują na drodze innego motocyklisty, aby go pozdrowić gestem. Jadąc autem elektrycznym widzę znacznie więcej zielonych tablic, a kabrioletem – kabrioletów. Proste, tak działa nasz mózg. Dokładnie z tego samego powodu, gdy skupiłem się na ograniczeniu (a docelowo – porzuceniu) etatu, spostrzegłem, w jaki sposób umowa o pracę 40h/tydz. ogranicza mi swobodę , i o ile lepiej byłoby mi bez niej. Stąd różne pomysły oraz dostrzeżenie szans.

  1. Całkowita ucieczka z jednego etatu. Doskonała okazja. Mój wieloletni szef idzie na emeryturę, i prawdopodobnie zastąpi go człowiek z zupełnie innej bajki, który będzie ściągał swoich ludzi. Świetny moment na wynegocjowanie złotego spadochronu. Jednocześnie uwolnię się od 2 dni pracy w tygodniu oraz zakazu konkurencji tzn. będę mógł zmienić zakres działalności gospodarczej o jeszcze jeden produkt.
  2. Ten drugi produkt mogę realizować w 90% zdalnie. W efekcie powinienem być w stanie utrzymać dochody netto na podobnym poziomie, a pracować z werandy wiejskiego domu.

Efekt tych dwóch działań? Obecność w biurze średnio 2 dni tydzień, przy pensji wystarczającej na chleb z masłem i szynką czyli podstawowe potrzeby mojej rodziny.

Zmniejszenie wydatków. Kiedy stała pensja spadnie kilkadziesiąt procent musisz sporo popracować głową, aby zbilansować budżet. Konieczne stanie się cięcie wydatków. U mnie tak ma to wyglądać. Zostanie mi nieco ponad 2/3 stałych dochodów. W zeszłym roku wydawałem średnio ok. 5000 zł/m-c na tzw. wydatki podstawowe, a jeśli uwzględniłem rzeczy ekstra plus koszty wakacji i firmy wyszło już 10000 zł/m-c. Sporo. Czas na cięcia, bo na takich warunkach, budżet się nie zepnie, skoro pensja wynosi niecałe 8000 zł.. Nie ma takiej opcji. Co zrobię? Wyprowadzka na wieś ograniczy koszty utrzymania domu, jedzenia, pewnie też wyjazdów, a rezygnacja z etatu, wydatki z nim związane.

Zwiększenie dochodu pasywnego. Obecnie uzyskuję go z obligacji i akcji. Czas pomyśleć o aktywizacji tzw. martwego kapitału. I tak – z akcji i obligacji planuję wyciągnąć ok. 8-10% netto. Dojdzie jeszcze sprzedaż domu w mieście i zainwestowanie martwego kapitału.

Poza kwestiami finansowymi, dochodzą jeszcze następujące punkty:

  1. Przygotować materiał na pierwszą książkę i kurs.
  2. Wykonać kompleksowy remont w wiejskim domu.

Na cokolwiek innego może zabraknąć czasu.

Czy 10 tys. zł to mało na życie? Jak się kończy oderwanie od rzeczywistości?

`Całkiem niedawno portal interia.pl https://wydarzenia.interia.pl/warminsko-mazurskie/news-glosne-odejscie-z-policji-ojczyzna-kocha-prawo-nie-obowiazuj,nId,7890953 opisał sytuację z odejściem Komendanta Powiatowego Policji w Iławie. Ten doświadczony policjant, postanowił wyjść „z drzwiami”, mówiąc parę słów prawdy, co można podziwiać jako osobistą odwagę. Poza wątkami służbowymi , które są mi zupełnie obce, światło dzienne ujrzały następujące informacje, które przywołuję za Interią:

  • emerytura pana inspektora wynosi – w wieku 45 lat ok. 10 tys. zł,
  • wysokość emerytury sam zainteresowany skomentował „Jak ja z tego wyżyję na prowincji?”

Problem oderwanych od realiów gospodarczych emerytur policyjnych był już przedmiotem moich analiz, dzisiaj skupiam się na słowach dotyczących niemożliwości wyżycia na prowincji za 10 tys. zł. Powiem szczerze – szokujący.

Zacznijmy od informacji przekazanych przez odchodzącego komendanta – posiada żonę i 3 dzieci. Żona, jak sądzę, pracuje, więc pierwszy temat – kwota dochodów obejmie, z dużym prawdopodobieństwem, także jej pensję, nie mniejszą niż minimalna. Stąd problem zaczyna brzmieć – jak 5 osób może wyżyć na prowincji za 13.600 zł. No bez żartów.

Zacznijmy od dachu nad głową. Znalazłem na popularnym portalu mieszkanie 3-pokojowe 74m2 za 420 tys. zł. Przerobiono je z M5, więc zawsze można odtworzyć czwarty pokój. Zakładam, że policja wypłaciła odprawę, wystarczającą na pierwszą wpłatę. Rata – 2400 zł. Niewykluczone, że piszę o niej bez potrzeby, bo policjant chyba obecnie jakimś lokum dysponuje. Poza ratą czynsz i opłaty – niech będzie 1600 zł. W sumie 4000 zł.

Auto. Skoro emeryt – wystarczy jedno w rodzinie. Nawet spore, niech będzie 1000 zł/m-c.

Jedzenie. 2200 zł (najświeższe doniesienia z godnezycie.blogspot.pl).

Podstawowe potrzeby – 7200 zł (bez kredytu 4800 zł).

Na resztę wydatków zostaje rodzinie od 6400 zł do 8800 zł. Czy to mało? Nie sądzę. Ostatnio na Onecie czytałem historię pary, która zarabia właśnie nieco ponad 8000 zł (obie pensje) i ma dwójkę dzieci.

Krótko mówiąc, były już komendant, wpisał się w narrację o oderwaniu od życia. W końcu podana przez GUS mediana wynagrodzeń w powiecie iławskim wynosi 5740 zł brutto (lipiec 2024 r.) czyli 2 razy mniej niż wynosi policyjna emerytura inspektora. Przypomina mi się dawna (sprzed 8 lat) wypowiedź przedstawicieli innej grupy „nadzwyczajnej kasty”, że za 10 tys. zł to można żyć chyba na prowincji. Wniosek – występując publicznie, należy chwilę pomyśleć.

Ile kosztuje dzisiaj najtańszy kredyt hipoteczny? Czy warto go brać?

Problemy młodych skłoniły mnie do krótkiej analizy dotyczące tytułowego problemu.

Pierwsze pytanie – krótka odpowiedź – 800 zł za każde, pożyczone na 30 lat – 100 tys. zł i oprocentowanie ok. 9%. Kiedy skrócimy termin uzyskujemy:

  • 20 lat – 880 zł/100 tys. zł,
  • 15 lat – 1000 zł/100 tys. zł,
  • 10 lat 1200 zł/100 tys. zł.

Jak na to patrzcie? Gdybyśmy założyli, że pożyczamy w Polsce średnio ok. 400 tys. zł. Uzyskujemy przeciętną ratę od 3200 zł (30 lat) do 4800 zł. To jeszcze nic? Wiecie ile spłacimy, o ile stopy procentowe nie spadną?

  • przez 30 lat – 1.152.000 zł czyli prawie 3 razy więcej niż pożyczyliśmy,
  • przez 20 lat – 844.000 zł – ponad 2 razy więcej,
  • przez 15 lat – 720.000 zł – blisko 2 razy więcej,
  • przez 10 lat – 576.000 zł – ok. 1,5 raza pożyczony kapitał.

Wniosek – będzie bolało. Czy jednak warto? Dla kogoś, kto szuka pierwszego mieszkania, kredyt może okazać się koniecznością. Bez niego, młody skazuje się na wieczny wynajem (nota bene – stale drożejący). W konsekwencji – pytanie brzmi – Ile pożyczać? Odpowiedź – Jak najmniej. Nie pchać się w żadne apartamentowce Warszawy, Krakowa, Wrocławie, lecz miasta znacznie mniejsze (lub wręcz wsie) albo nawet niższy standard (np. mieszkanie PRL za 12 tys. zł/m2 zamiast 20 tys. zł/m2 w apartamentowcu dwie ulice dalej). Za 250 tys. zł upolujemy małe mieszkanko w niewielkim mieście, za 450 tys. jeśli trafimy okazję w przyzwoitej dzielnicy, a za 900 tys. apartamentowice. . Wtedy startując z kwota 150 tys. zł (możliwą do zebrania np. poprzez rezygnację z hucznego wesela) pożyczamy tylko 100 tys. zł/300 tys.zł , zamiast 750 tys. zł i mamy do płacenia

  • 800 zł miesięcznie/2400 zł, a nie 6000 zł przez 30 lat, lub
  • 1200 zł miesięcznie/3600 zł, zamiast 9000 zł przez 10 lat.

Gigantyczna różnica. Warto te liczby rozważyć. Pokazują przepaść pomiędzy normalną egzystencją, a życiem w ciągłym strachu i rezygnacji ze wszystkiego. A mówimy o głupich 40m2, a nie luksusach. Gdybyśmy zechcieli zaszaleć, różnica między domem w dobrej lokalizacji w Strzegomiu i Wrocławiu wynosi 2 mln zł, a w racie to już nawet lepiej nie liczyć dokładnie, żeby się nie denerwować – kilkanaście tysięcy.

Matrix w rolnictwie i pewien profesor.

Kiedy Robert w komentarzu odniósł się do antystemowości i foliarstwa, stanąłem przed pewnym dylematem. Czym dla mnie jest system (Matrix)? Jak go rozumiem i postrzegam? Czy nie przekroczyłem w tym przypadku cienkiej granicy z foliarstwem. Następnego dnia trafiłem na ten wywiad: https://www.onet.pl/informacje/smoglabpl/prof-piotr-nowak-polskie-rolnictwo-umiera-to-zagraza-nam-wszystkim/ftyet5z,30bc1058?utm_source=onet&utm_medium=referral&utm_campaign=post

Streszczając: dr hab. Piotr Nowak – profesor UJ, kreśli katastroficzną wizję Polski bez własnej żywności, uzależnionej w razie wojny od dostaw z Ukrainy czy Ameryki Płd., a więc głodującej. Pierwsza uwaga, którą mam (a propos foliarstwa), dotyczy kompetencji naukowca. Jego specjalizacja to socjologia (sportu i rolnictwa), co oznacza, że na ekonomii zna się średnio. I to niestety widać.

Teza 1. Produkcja żywności w Europie i w Polsce nie jest regulowana przez rynek, ale korporacyjny oligopol. Półprawda. Istotnie korporacje kupują, sprzedają, zaciemniają pochodzenie (mąka sprzedawana jako z Lubelszczyzny, a pochodząca z Ukrainy). Natomiast rynek ma znaczenie. Z tym, że nie lokalny, ale regionalny lub globalny. Jeżeli pomidory są tańsze w Gruzji, to korpo je sprowadzi, a klient dostanie tańszy towar – i na tym polega wartość. Poszukiwanie ceny i wartości stanowią jednak element gry rynkowej, a nie tajemne machinacje Templariuszy, tfu – korporacji.

Już samo pojęcie „oligopolu” niesie za sobą ograniczenie konkurencji. I od tego mamy UOKiK, że zwalczać zmowy cenowe. Natomiast nie nazywajmy zmową dążenia do niskich cen, kosztem interesów polskiego rolnictwa. Wolny rynek nie działa na zasadzie „dobre, bo polskie”. Czyli zadziwiające dla naukowca pomieszkanie pojęć i populistycznych haseł. Wszystko poza kompetencjami zawodowymi. Socjologia to nie prawo konkurencji ani ekonomia. Tyle.

Teza 2. W skład co 10. gospodarstwa domowego wchodzi rolnik, a dochód osiąga 300 tys. gospodarstw rolnych pozwalających na godne życie. Ergo – rolnictwo umiera. Liczbowo prawda – wnioski zupełnie fałszywe. 14,1 mln gospodarstw domowych, 1,4 mln z rolnikami, 300 tys. dochodowych (dane za 2021 r.). Ale o czym to świadczy? O specjalizacji. O komasacji, która przez całą II RP, a i później, przedstawiana była jako lek na biedę na wsi. Ludzie znaleźli pracę w mieście, posprzedawali karłowate ojcowizny (bogatszym rolnikom, albo na działki rekreacyjne). Nad czym tu płakać? Że we wsi jest jeden rolnik z 50ha zamiast 15 po 3 ha? Bez żartów. A te 300 tys. dochodowych z 1,4 mln ogółem? Zjawisko, o którym pisze na blogu – kombinatorzy z pseudoKRUS . Tam nie chodzi o żadną produkcję, nawet na własne potrzeby tylko tanie ubezpieczenie, brak podatków, i możliwość dorabiania sezonowo lub na czarno. Dla mnie miarą „zdrowia” w rolnictwie jest:

  1. wielkość globalna produkcji poszczególnych płodów,
  2. procent ugorów,
  3. zyskowność.

Tyle. I praktycznie, w poz. 1-2 zaliczyliśmy od PRL-u oraz wejścia do UE spory wzrost. Zyskowność spada, ale małym, duzi spokojnie utrzymują się na wodzie.

Teza 3. Otwarcie na Ukrainę i kraje MERCOSUR to zło. Teraz to już całkiem dra hab. Piotra Nowaka nie rozumiem. Ma być wolna konkurencja czy protekcjonizm? UE zła czy dobra? Całkiem się pomieszał, ponieważ zamiast trzymać się specjalności snuje swoje socjologiczne opowiastki. Typowe ekonomiczne foliarstwo – wolny rynek jest dobry, gdy jest dobry dla mnie, inaczej już nie. Otóż otwarcie rynku UE na kraje trzecie, w tym silne rolniczo, uważam za błąd, aczkolwiek nie z pozycji wolnorynkowca. 300ha rolnik (w Polsce duży) nie ma szans rywalizowania z takim który ma 100 tys. ha – proste. Nie ta skala, inne koszty jednostkowe. Podobnie w zakresie samodzielności żywnościowej. Ukraina walczy 3 lata m.in. dlatego, że potrafiła ominąć rosyjską blokadę morską i sama produkuje żywność.

Z punktu widzenia któtkoterminowego interesu konsumenta – podpisanie tych umów pozwoli powstrzymać drożyznę w sklepach. Moim zdaniem – cena której nie warto zapłacić.

Teza 4. Mnie osobiście bardzo bawią te wszystkie artykuły w mediach o ludziach, którzy przyjeżdżają na wieś i zaczynają produkować dla siebie, „w zgodzie z naturą”. Bardzo to jest piękne, tylko zwykle zapomina się dodać, że oni są rentierami lub co najmniej mają kapitał, lub pozarolnicze źródło dochodu, które zapewnia im w tym poczucie bezpieczeństwa. Ponownie kompletny misz-masz i niezrozumienie procesów zachodzących na rynku (to jeszcze rozumiem), ale i w społeczeństwie (a tego nie, w końcu mówi do nas socjolog). Uporządkujmy. Profesor płacze, że rolnikom nie opłaca się żyć z ziemi i szukają innych źródeł dochodu, a jak mieszczuch trafia na wieś z takim źródłem, też źle? Takich bajek nie snuje nawet sam poseł Sawicki ani dyletanci z min. Jurgielem na czele. Otóż, gdyby nie ci bohaterowie artykułów w mediach, wszyscy „podwarszawscy rolnicy na 20a” wieś całkiem wyludniłaby się i umarła. Ze „zgody z naturą” rodzą się konsumenci zdolni zapłacić więcej za produkt polski, lokalny i wyższej jakości. Czy nie o to chodziło w pierwszej tezie? A że przy okazji zrobią teatr, przywiozą trochę kasy i dadzą pracę miejscowym, utworzą biura księgowe, architektoniczne, otworzą gabinet lekarski, to źle? Problem leży zupełnie gdzie indziej. PRL prowadził politykę „wszyscy do przemysłu i nauki” co miało jeden niekorzystny skutek. Najmniej zdolny syn zostawał na gospodarce (plus garstka pasjonatów). Potem dzieła zniszczenia dokonał Balcerowicz. Polityka rolna UE nieco naprostowała, bo rolnictwo znowu zaczęło się opłacać. Rzecz jasna, nie na 3-10ha zboża jak za Gierka, ale albo w ogrodnictwie, albo produkcji wielkotowarowej. Teraz wchodzi nowy trend i ma szansę powodzenia. Przyszedł z Zachodu Europy i USA, gdzie podźwignął wielu farmerów. Na imię mu „ekologia”, „bio”, „dostawa od producenta do konsumenta” czyli „skrócenie łańcuchów dostaw”. Efekt? Rolnik dostaje znacznie lepsze pieniądze od świadomego nabywcy. Maksymalizuje zyski z ha i łapie oddech. Przykład. Proszę bardzo. Wspominana „Brudna robota”. Para mieszczuchów jedzie na wieś aby wydzierżawić, a potem kupić farmę. Następnie sprzedaje płody rolne w najbliższym miasteczku dostarczając co tydzień zróżnicowaną transzę żywności od warzyw, owoców przez mleko do mięsa i gotowych przetworów.

Druga kwestia. Jeśli na wieś zjadą pasjonaci z kapitałem, prawdopodobnie jego część zainwestują lokalnie, co przyniesie korzyści całej wspólnocie. A w najgorszym wypadku – zaczną płacić podatki, czyli zasilać możliwości inwestycyjne samorządu.

Grupa ludzi, nawet jeśli ich produkcja odbywa się w niewielkiej skali i na własne potrzeby, stanowią element suwerenności żywieniowej, nad której utratą płakał nasz socjolog na samym początku. Krótko mówiąc czyste zyski.

A gdzie ten Matrix? Otóż, jeżeli nawet ludzie zajmujący się rolnictwem opowiadają nierealne bajki, walczą z potencjalnym sojusznikiem, jakby ten był wrogiem, rodzą się dwa pytania. Komu pan profesor służy (świadomie lub nie)? Czy system dopłat, ulg, zwolnień, regulacji, zabije całkiem wieś, a uzależni miasto, czyniąc Polskę (oraz wiele innych krajów) całkowicie bezbronnymi w obliczu agresji? Otóż mam nadzieję, że przedstawiana czarna wizja nie spełni się, a rozmówca Onet-u zwyczajnie błądzi. Przyjdzie pokolenie (i nie bez znaczenia pozostaje fakt, że to młodzi szukają dzisiaj jedzenia ekologicznego), które w niewielkich rozmiarach, na ewentualnych gruzach średniego i wielkiego przemysłu rolnego, odtworzy potencjał produkcyjny zdolny do utrzymania niezależności żywnościowej na wypadek „W”. I chociaż to już nie moje pokolenie, sam zamierzam być częścią tego ruchu. Wiem, daleko mi do będzie do wydajności farm, ale przynajmniej zachowam zdrowie.

Ile kosztuje spełnianie marzeń typu „zrobić” i „mieć”?

Mamy styczeń, miesiąc w którym wielu obiecuje sobie „nowe życie”. Stawiamy sobie cele, starając się spełniać marzenia. Dzisiaj postaram się policzyć, ile to wszystko kosztuje.

Zacznijmy od stworzenia listy potencjalnych marzeń, najlepiej według schematu: zrobić/mieć.

Zrobić. Spotkać papieża w Rzymie, maraton w Nowym Jorku, odwiedzić Himalaje, przejechać kamperem Islandię, polecieć balonem, opłynąć wybrzeże Dalmacji.

Żeby każde z tych marzeń mogło się spełnić potrzebujemy: czasu, pieniędzy i zdrowia. Ponieważ to blog o oszczędzaniu – zacznijmy od kasy. Wycieczka do Rzymu, połączona z mszą na Placu św. Piotra da się zorganizować za 2000-3000 zł/osobę. Maraton w Nowym Jorku, Himalaje, kamperowanie na Islandii, rejs po Dalmacji – wymagają kilkunastu tysięcy złotych. Lot balonem – da się zorganizować za kilkaset złotych.

Jeśli znamy koszt realizacji – pozostaje zaplanować, skąd weźmiemy pieniądze. Nawet 20 tys. zł. to odkładanie ok. 400 zł miesięcznie przez 4 lata. Możliwe do zrealizowania w większości przypadków klasy średniej.

Potem musimy ogarnąć czas. Dla wielu – żaden problem. Dla innych – niestety, całkiem spory. Lot balonem – wystarczy wolny dzień w weekend. Rzym – tu już potrzebujemy kilku dni wolnego. Nowy Jork, Himalaje, Islandia, Dalmacja – raczej tygodnie. Trzeba ogarnąć wolne, jakoś zaplanować urlop, uzgodnić zastępstwa (nie tylko w pracy, ale np. opiekę nad psem). Na tym etapie planowania – sporo osób odpada. Są przywiązani do miejsca.

Wreszcie zdrowie. Patrząc pod tym kątem, nie odkładajmy marzeń w nieskończoność. Dla trzydziestolatka każda z tych aktywności da się wykonać, ale już niektórzy pięćdziesięciolatkowie maratonu nie przebiegną, w Himalaje nie wyjdą, nie dadzą rady spędził 3 tygodni na łodzi.

Mieć. Najpopularniejsze marzenia. Od Thermomixa, nowego TV, przez samochody, mieszkania, aż do jachtu czy samolotu. Koszty od kilku tysięcy złotych do milionów. W tym przypadku zdrowia i czasu potrzeba niewiele (ot tyle, żeby wybrać z katalogu, zamówić, czasami da się te czynności wykonać przy komputerze).

A zatem wniosek prosty – marzenia z gatunku „mieć” kosztują wyłącznie pieniądze – stąd możemy je odkładać. Te „robić” wymagają poniesienia również nakładów czasu oraz posiadania zdrowia. Nie odkładajmy ich, mimo iż teoretycznie koszt finansowy będzie bliski „mieć”.

Jeszcze o korzyściach z rzucenia pracy etatowej.

Mój wpis o problemach wynikających z biurowej pracy na etacie cieszył się popularnością odwiedzających. Postanowiłem rozwinąć temat, pokazując jak te 3 tygodnie wpłynęłyby na moje dochody oraz co więcej dałem radę zrobić.

Powtórzmy liczby: W ciągu 3 tygodni (15 potencjalnych dni pracy +6 dni weekendów) przebywałem w biurze 2 dni i 4 godziny. W tym czasie:

  1. byłem na L4 8 dni (nieco ponad połowę czasu), na urlopie 4 dni, oraz 3 dni w pracy.
  2. odbyłem 2 spotkania wyjazdowe, 2 zdalne (z domu) i 1 w moim mieście, które zakończyły się uzyskaniem dla moich pracodawców kwoty odpowiadającej mojemu miesięcznemu wynagrodzeniu brutto.
  3. Krótko mówiąc w 10 godzin właściwej pracy (spotkania i przygotowanie do nich) plus czas dojazdu – kolejne 6 godzin zarobiłem równowartość mojej lepszej miesięcznej pensji, na którą normalnie spędzam 12 dni w biurze.

Ponadto:

  • codziennie przesypiałem od 7 do 10 godzin,
  • napisałem łącznie 4 wpisy na bloga i 100 stron (prawie 5 dziennie) książki o finansach osobistych (poprzednie 35 strony zajęły mi 3 miesiące porannej pracy),
  • prawie wynegocjowałem synowi nowy kontrakt sportowy,
  • przeczytałem 7 książek liczących razem ponad 2,5 tys. stron,
  • spędziłem z rodziną dodatkowych kilkadziesiąt godzin, praktycznie codziennie (poza okresem intensywnych objawów choroby), zaplanowałem i kupiłem wszystkie prezenty mikołajkowe i gwiazdkowe, omówiłem z żoną przeprowadzkę na wieś,
  • ustabilizowałem ciśnienie krwi.

Nie przypominam sobie podobnych 3 tygodni.

Na tym polega paradoks produktywności – robiąc mniej osiągamy lepsze wyniki. Znam to już z przeszłości. Podczas urlopu bezpłatnego, kiedy założyłem dg,w pierwszym roku zarabiałem regularnie 3 razy więcej niż na etacie, pracując 60% czasu. Jaka nauka z tego płynie? Jeśli chcę poprawić rezultaty, muszę rzucić jeden etat. Zaplanowana na początku grudnia droga, wydaje się całkowicie właściwa. Usunięcie pobocznych, właściwych dla etatu eksperta questów (ciągle ktoś przerywa pracę pytaniami), wystrzeliło efekty w kosmos. Mechaniczne czynności: odbieranie maili, odpowiedzi na nie, rozmowy telefoniczne, proste zadania, trwające 10 minut niweczyły pracę zaplanowaną na godziny. Co więcej, zauważyłem, że siedząc w domu lub na wyjeździe mam większą łatwość zabrania się do pracy i mniejszą skłonność do odkładnia. Lenistwo jako lek na prokrastynację – brzmi ciekawie.

Stąd decyzja o dramatycznym ograniczeniu zadań.. Tak jak pisałem w odpowiedzi Piotrowi dla mnie etat stracił sens. Muszę siedzieć na tyłku 15 dni w miesiącu (i tak mało), w sytuacji, w której w 2 dni jestem w stanie zarobić równowartość 12 dniówek etatu. Logiki w tym zero. Drugi pracodawca płaci jeszcze gorzej – częściowo w efekcie polityki podatkowej państwa (składki 29% i podatek 32%) netto dostaję o połowę mniej niż brutto. Ten pójdzie na pierwszy ogień.

Natomiast wróćmy do tematu wpisu – korzyści z rzucenia większości pracy etatowej:

  • odzyskane 10 dni w miesiącu, które mogę przeznaczyć na rodzinę, wieś, bloga, firmę, naukę nowego zawodu, remonty – na co tylko zechcę,
  • zwiększona motywacja do czynności przynoszących wymierne efekty,
  • znacznie lepszy sen i ciśnienie krwi,
  • brak uczucia zagonienia, kiedy dzień rozpoczyna się o 5.30, a kończy o 21 (czasami do 12 miałem już napisane 4 strony książki), zamiast zaczynać o 17.30 po zjedzeniu obiadu i drzemce i kończyć o 21,
  • więcej odhaczonych ważnych zadań, przy lepszej jakości pracy (mniej błędów do poprawy).

Wszystko to za cenę zmniejszenia dochodów z etatu o 43% brutto i ledwie 33% netto (podatki!).

Żyj jak dziki. Czego możemy nauczyć się od prymitywnych plemion.

Badania nad społecznościami pierwotnymi plemion łowców-zbieraczy, prowadzone na Filipinach i Afryce wykazały, że ludzie ci, pracują ok. 15-20 godzin tygodniowo. To 1/3 czasu spędzonego na etacie przez przeciętnego Amerykanina, który poświęca na zajęcia zawodowe 50 godzin. Czy dzisiaj da się żyć jak tzw. dzicy? Czytaj dalej Żyj jak dziki. Czego możemy nauczyć się od prymitywnych plemion.

Jakie książki przeczytałem w 2024 r.?

Stali goście bloga już to dostrzegli – jestem zapalonym czytelnikiem. Mnóstwo wiedzy dostanę za darmo w necie, ale nic nie zastąpi starej dobrej książki.

Zacznijmy od liczb. Pochłonąłem ok. 81 książek, co daje 1,5 tomu na tydzień. Niektóre są lekkie i szybkie (Orzeszkowa) inne wymagają skupienia i analizy (finansowe). Staram się dzielić czas pomiędzy wszystkie grupy. Unikam tylko tzw. zapychaczy czasu, których pełno na półkach w EMPIK-u, wszystkich tych kryminałów, romansów, Mrozów, Pizgaczów, Chmielewskich itp. Uważam je za stratę czasu.

Do niektórych pozycji wracam wielokrotnie. To też odróżnia mnie od większości. Mam swoje ulubione tytuły i czytam je po 2 razy w roku…. co roku. No dobrze, rozpisałem się czas na konkrety.

Książki finansowe -8 szt.: Your Money or your life (w końcu kupiłem polskie tłumaczenie, więc x2), Fastlane Milionera, Path to Prosperity, Przestań zgrywać milionera….. , Droga żółwia, Money. Mistrzowska gra, Wspomnienia gracza giełdowego,

Rozwój osobisty – 5 szt.: ZTD, Przemiana Feniksa, Ciche cuda, Schudnąć z kaizen, Jak pracują wielkie umysły

Przeprowadzka na wieś i rolnictwo – 8 szt.: Miastowi, Powrotnicy, Gęsiego, Farmageddon, Uprawa szparaga, Cisza i spokój, Ofline, Brudna robota,

Filozofia -8 szt: Buddyzm, Rozmyślania, Listy moralne do Lucyliusza, Podręcznik mądrości, Ślady ojca, O Adamie Żeromskim wspomnienie, Szkoła biednych, Etyka i nieskończony,

Przewodniki i książki turystyczne: 21 szt.

Reportaże i wspomnienia: 12 szt.

Pozostałe (poradniki, beletrystyka): 19 szt.

A Wam, ile książek udało się przeczytać w odchodzącym roku?

Ile kosztuje spokój. O zakupie nowego auta.

Jak wiecie, jestem zwolennikiem szkoły kupowania używanych samochodów. Istnieje także inny sposób – pójść do salonu (albo odpalić konfigurator w sieci), wziąć folder, listę wyposażenia i wybrać wymarzone auto. Potem jeszcze powalczyć o rabat. Czy to się w ogóle opłaca?

Na blogu podawałem przykład swojego Hyundaia i30, kupionego za 48 tys. zł a sprzedanego po kilku latach za ponad 30 tys. zł z przebiegiem 90 tys. zł. Nieźle jak na ówczesne warunki. Ale nie ma róży bez kolców. Stąd ten wpis.

Generalnie istnieją dwa sposoby kupowania samochodu w salonie. Pierwsza – taka jak na starcie, sam wybieram, konfiguruję, negocjuję (może przez leasing). Tę opcję wybiera mój brat. Od 24 r.ż. nie miał używki. Zmieniał marki, modele, segmenty, ale zawsze schemat obowiązywał ten sam: dopasowanie do potrzeb, od koloru, przez wyposażenie do silnika. No to teraz plusy i minusy.

+ auto idealnie dopasowane, doposażone,

+łatwość odsprzedaży,

+niewielkie wydatki na serwis (programy za 1000 zł przez 4 lata darmowe przeglądy”) ,

+tanie ubezpieczenie (pakietowe),

+niezawodność,

+łatwość odsprzedaży.

-duża utrata wartości (spotęgowana przebiegami – 4-latek ma 150-160 tys. km na liczniku),

-za każdy „ekstras” trzeba słono dopłacić (np. okno dachowe – 4-10 tys. zł),

-wysoka cena początkowa.

Gdyby patrzeć tylko na ilość za i przeciw – wybór jest prosty – nowe. Jeśli jednak spojrzymy na koszty (zwłaszcza utratę wartości), robi się nieciekawie. Każdy element wyposażenia kosztuje. I tym sposobem możemy kupić wóz bazowo wart 100 tys. zł za 140 tys. zł, dodatkowe 40k których nigdy nie odzyskamy.

Druga szkoła skupia się na braniu aut „ze stocku” i negocjowania rabatów. Nie mamy wpływu na kolor, wyposażenie, ale urwiemy nieco z ceny. Czasem całkiem sporo, zwłaszcza jeśli, jak mój kumpel znajdziemy „zapomniany” egzemplarz i godzimy się na drobne kompromisy. Możemy wtedy dostać Mercedesa GLB 35 AMG za …. 230 tys. zł (ceny katalogowe ok. 320 tys. zł), ale z ubiegłego roku produkcji i …. ręcznie regulowanymi fotelami. Tak samo wyglądał mój i30 z najsłabszym silnikiem.

To przyjrzyjmy się utracie wartości w obu wariantach. Ostatnie lata nie były normalne, ceny nowych aut szybowały w górę, a używane nie traciły nic. Prosty przykład. Kamiq kupiony w 2019 r. za 85 tys. zł (rabat 10 tys. zł), jest teraz wart (z przebiegiem 50 tys. zł) …. 85 tys. zł, a nowy ok. 125 tys. zł . Ale przykładając normalne miary przez 5 lat stracimy ok. 40% ceny, jeśli jeździmy przeciętnie (10-15 tys. km/rok), lub 60%, gdy eksploatujemy nadmiarowo (30-40 tys. km/rok). Od ceny 120 tys. zł, to odpowiednio 50 tys. zł i 70 tys. zł. Spora strata – 10-14 tys. zł/rok.

Wybierając opcję „ze stocku” idziemy w innym kierunku. Utrata wartości jest mniejsza o 10 tys. zł. I mamy już 40 i 50 tys. zł w omawianym przez nas przypadku. Znamy dane wejściowe, popatrzmy na samochody używane.

Zakup „używki” wiąże się z wieloma ryzykami i zaletami. Omówimy je w punktach.

+niższa utrata wartości,

+brak oczekiwania (wyjeżdżamy zaraz po transakcji),

+możliwość zobaczenia na żywo i wykonania jazdy próbnej tym konkretnym egzemplarzem,

-niepewność co do stanu technicznego (od „igły” do ruiny składanej z 3),

-niewielka oferta egzemplarzy prawie idealnych,

-niemożliwość wybrania wyposażenia, koloru itp. – bierzemy to co jest.

Całkiem sporo wad. Ale… możemy zrobić wyjątkowy interes. Oto przykład. Volvo v70 z przebiegiem ponad 200 tys. km kupiłem po 3 latach od wyprodukowania za 1/3 ceny początkowej, i przejechałem 20 tys. km zmieniając tylko klocki hamulcowe na jednej osi. Teraz ten sam sprzedawca ma pięcioletnie V90 za 99 tys. zł (nowa w takiej kompletacji: silnik, wyposażenie, kosztowała 250-300 tys. zł). Mój brat sprzedał 5-letnią Skodę Karoq z przebiegiem 160 tys. km (fakt – auto porysowane, podrapane, poobcierane) za 50 tys. zł, podczas gdy nowa – 150 tys. zł (on zapłacił 100 tys. zł). Czyli, jeśli trafimy na okazję i nie zaliczymy wpadki, stracimy 10-20% ze znacznie niższej ceny. Gdy dzisiaj kupimy 5-letniego Kamiqa za 85 tys. zł, zamiast nowego za 120 tys. zł, nie ryzykujemy wiele (mały przebieg 40-50 tys. km). Stoimy przed wyborem – 129 tys.km i cena 65 tys. zł. Za 5 lat sprzedamy za 40% mniej czyli odpowiednio 50 tys. zł (mały przebieg) i 39 tys. zł (większy przebieg). Tracimy na wartości nie 50-70 tys. zł, jak w aucie nowym, lecz 26-35 tys. zł. Połowę. Ale to nie wszystko. Mówimy wyłącznie o zakupie aut „pewnych”, z polskiego salonu. Gdybyśmy wybrali sprowadzone, pokolizyjne. Zyskamy jeszcze więcej. W 2022 r. kupiłem pięcioletniego Volkswagena Passata b8 TDi. Kosztował mnie z naprawą 55 tys. zł (wartość rynkowa 65 tys. zł). Gdybym wybrał „salonowca” (z podobnym przebiegiem 140 tys. km) zapłaciłbym 80 tys. zł, z małym (80 tys. km) – 90 tys. zł. Teraz – 45 tys. km i dwa lata później, syn sprzedałby go za… 50 tys. zł. Czyli także w opcji „używane” mamy spory wybór. Pewne auto z małym przebiegiem (jak Kamiq), pewne auto z dużym przebiegiem (Volvo, Karoq) i niepewne auto (sprowadzone). Ostatnia opcja – zyskujemy cenę, sporo ryzykujemy. Jak wiele? No cóż. Różnica pomiędzy 55 tys. zł a 90 tys. zł wynosi 45 tys. zł. Sporo. Gdyby padła zasadnicza i problematyczna część: skrzynia, sprzęgło, turbina, wtryski, za każdą zapłaciłbym od 5 do 15 tys. zł (naprawa, wymiana). Doskonale. Nawet kilka awarii (żadna z nich nie wystąpiła na dystansie 45 tys. km, co dla przeciętnego użytkownika oznacza 4 lata jazdy), odchudziłoby portfel o 20 może 25 tys. zł Reszta jest czystym zyskiem. Dlatego, jako często zmieniający samochody, wybieram używane.

A czy nie zaliczyłem wpadki? Raz. Raz kupując „pewnego, salonowego” Scenica, któremu zatarł się silnik. Na 20 przypadków zakupu. Ale wina nie leży w używce, lecz błędnej konstrukcji panewek.

A elektryk? Trzyletnia Kona z przebiegiem 22 tys. km.. No cóż. Zakup za 99 tys. zł i po niespełna dwóch latach i dodatkowych 29 tys. km. wart 60 tys. zł. Gdybym jednak kupił salonową „nówkę” zapłaciłbym 170 tys. zł, a dzisiaj miał auto warte 70 tys. zł. Czyli straciłem wprawdzie 39 tys. zł (teoretycznie, bo nie sprzedaję), a w przypadku nowego utrata wartości wyniosłaby 100 tys. zł. Ponad 2 razy więcej. A przez 2 lata włożyłem w naprawy, przeglądy i części eksploatacyjne 5400 zł, z czego: 1300 zł przeglądy, 1500 zł naprawy (w tym jedna „startowa” 1000 zł), a 2600 komplet opon. W „nówce” byłoby to 3900 zł (dwa przeglądy i dodatkowe opony). Różnica – 1500 zł , a w utracie wartości – 50 tys. zł. Jak widać, zakup starannie dobranego samochodu używanego, może się opłacać, nawet w porównaniu do stockowego.

Istnieje jeszcze jeden pomysł na auto – zakup kilkunastoletniego, prostego, oszczędnego egzemplarza z przebiegiem 150+ tys. km, w okazyjnej cenie. W takim przypadku, utrata wartości będzie minimalna – Fiat 500c 2010 r. po półtora roku w domu wart o 5 tys. zł więcej niż zapłacono ), w normalnych warunkach 1 -1,5 tys. zł /rok. Naprawy, nawet liczne, pozostaną tanie: pakiet startowy (z pracą mechanika i częściami, w tym kompletnym rozrządem z pompą wody) ok. 2000 zł, sprzęgło 1500 zł, przepływomierz – 450 zł, a od biedy da się je wykonać samodzielnie. Tak robią jeżdżący niewiele, ale i zajeżdżający samochody (mój kumpel – taksówkarz z przebiegami 80 tys. km/rok), bez dwóch lewych rąk. W dobrze dobranym modelu nic się nie psuje, co najwyżej naturalnie zużywa (sprzęgło, zawieszenie, drobiazgi osprzętu). W takim przypadku koszty eksploatacji okażą się minimalne.

A oto przykłady, usystematyzowane, wg dzisiejszych cen.

Skoda Kamiq (przebieg 0 km na starcie) – cena 120 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 50 tys. zł, paliwo (dystans 15 tys. km/rok) – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 16 tys. zł. Suma 96 tys. zł/5 lat, z finansowaniem – 120 tys. zł/5 lat.

Skoda Kamiq (przebieg 45 tys. km i 5 lat) – cena 85 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 35 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 17 tys. zł. Suma 82 tys. zł/5 lat, z finansowaniem – 102 tys. zł/5 lat.

Skoda Kamiq (przebieg 129 tys. zł i 5 lat) – cena 65 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 26 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 25 tys. zł (założyłem naprawy za 10 tys. zł, może być i ćwierć tej sumy). Suma 81 tys. zł/5 lat, z finansowaniem 97 tys. zł.

Volkswagen Passat (przebieg 140 tys. km i 5 lat) – cena 55 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 15 tys. zł, paliwo 26 tys. zł, ubezpieczenie, przeglądy, naprawy (opony) – 30 tys. zł (założyłem naprawy za 15 tys. zł, jak na razie wydaliśmy, z pakietem startowym, ok. 4 tys. zł, przy przebiegu 40 tys. km). Suma 71 tys. zł/5 lat, z finansowaniem 81 tys. zł.

Volkswagen Passat (nowy) – cena 180 tys. zł. Utrata wartości 5 lat – 90 tys. zł, paliwo 26 tys. zł, koszty utrzymania – 15 tys. zł. Suma 131 tys. zł, z finansowaniem 167 tys. zł.

Fiat 500c (1.2 benz – przebieg 150 tys. km i 13 lat) – cena 13 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 4 tys. zł, paliwo – 30 tys. zł, ubezpieczenie (OC), przeglądy, naprawy (opony) – 9000 zł (naprawy prostej benzyny będą tańsze). Suma 43 tys. zł (z finansowaniem 45 tys. zł).

Fiat 500 benzyna (nowy) – cena 70 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 30 tys. zł, paliwo 30 tys. zł, utrzymanie – 11 tys. zł. Suma 71 tys. zł ( finansowaniem 85 tys. zł).

Hyundai Kona electric (przebieg 22 tys. km i 3 lata) – cena 99 tys. zł, utrata wartości 5 lat – 54 tys. zł, paliwo 5000 zł (tankowany za darmo w domu), ubezpieczenie, przeglądy, naprawy, opony – 20 tys zł. Suma – 79 tys.zł, z finansowaniem 99 tys. zł.

Spokój związany z „salonowcem” kosztuje nas, w przypadku auta klasy średniej (Passat), kilkadziesiąt tysięcy złotych (plus koszty finansowania) na przestrzeni 4-5 lat. Nawet małe auto będzie znacznie droższe (Fiat 500 nowy – 71 tys. zł, trzynastoletni 43 tys. zł, a z finansowaniem odpowiednio 85 i 45 tys. zł). Kto nie lubi ryzyka kupi nowe, kto liczy – używane.

Praca biurowa szkodzi. Eksperyment na samym sobie.

Na blogu często pojawiają się wyniki eksperymentów, wzorowanych na słynnym Buckminsterze Fullerze – człowieku, który zrewolucjonizował rozwój osobisty. Głównym przedmiotem badań jest sam badacz, oceniający, jak zmiana pewnych parametrów, wpływa na życie.

W moim przypadku, eksperyment wykonał się sam. W końcu listopada zachorowałem. Nie tak lajtowo, ale z potężnym kaszlem, bólem w boku – no zapalenie oskrzeli a może nawet płuc (sugerowano mi gorsze choroby, ale się nie potwierdziły). Krótko mówiąc – na 2 tygodnie zostałem wyłączony z pracy. A ponieważ przed nimi miałem niewiele siedzenia w biurze (przez całe 5 dni – 9 h i 20 minut), więc mogę powiedzieć, jak brak chodzenia do biura przez 3 tygodnie wpłynął na moje życie, głównie w aspekcie zdrowotnym.

Pierwszy plus – lepsze spanie. Tu opowieść jest krótka – przesypiałem całą noc, budząc się rano. Skończyły się początkowe etapy bezsenności, czyli wstawanie na 2 godziny ok. 2-3 w nocy.

Drugi plus – brak problemów z żołądkiem. Dość podobnie jak wyżej, mógłbym odesłać do historii Marcina z Kalpapady. Długotrwały stres załatwia jelita i żołądek, co skutkuje zgagami, a przede wszystkim gigantycznym pobudzeniem perystaltyki. Fachowo i wersji zaawansowanej (na którą cierpiał Marcin) co 10 minut jesteś w toalecie. U mnie nie przekroczyło to rozmiarów rozsądnych (3-4 wizyty w środku dnia) i do czasu… aż nie przestałem chodzić do biura. Teraz jakbym w ogóle nie miał żołądka i dalszej części przewodu pokarmowego. Moja nieformalna ankieta wśród pracowników biur – problem dotyczy praktycznie wszystkich. Czy winne są długie godziny na siedząco, stres, czy dieta (trudno jeść regularnie), nie wiem. Chociaż stawiam na połączenie wszystkich trzech. Kiedy jesteś na ciągłym ASAP-ie i nie możesz popełniać błędów, żołądek płata ci figle. I praktycznie wszystkim na długim zwolnieniu (urlopie) objawy ustępują. W moim przypadku – wbrew logice, bo brałem antybiotyki, które powinny zadziałać wręcz odwrotnie.

Trzeci plus – zdrowy kręgosłup. Praktycznie każdy biuroszczur walczy z bólami zwyrodnieniowymi kręgosłupa, to taka choroba zawodowa. Dotyka zarówno dyrektorów regionalnych (6-8h dziennie w aucie), jak i sekretarkę. Siedzenie ogromnie obciąża aparat ruchu, a przed komputerem, podwójnie. Przez ostatnie 2 tygodnie kręgosłup nie wiedziałem, że mam kręgosłup, całkiem nic. W pozycji siedzącej spędzałem 2-3 godziny, resztę albo leżałem (na początku), albo stałem/chodziłem.

Czwarty plus – więcej czasu. Niby oczywiste, ale warto napisać. Nawet pierwszy tydzień, z dwoma podróżami służbowymi (wtorek – 270 km autem, czwartek 360 km pociągiem), trzema spotkaniami z klientami, siedzeniem środę w biurze, oraz długim zebraniem w piątek (poza firmą) dał mi sporo wolnego. Jadąc pociągiem przeczytałem książkę, przygotowałem się do spotkania i jeszcze chwilę zdrzemnąłem. Podróż samochodem przerwałem skrętem po rewelacyjny ser (24 m dojrzewający) oraz dobrym obiadem. Pomimo tego: kupiłem prezenty mikołajkowe, wykonałem szereg zadań firmowych itp. Poza wtorkiem (konieczność pobytu u pracodawcy nieco ponad godzinę) i środą (dniem biurowym) miałem możliwość pospania dłużej, albo (co właśnie się stało), napisania sporej ilości tekstu, zjedzenia w spokoju śniadania z żoną i synem oraz odwiezienia go do szkoły.

Piąty plus -rodzina. Nie należę do ludzi, którzy cieszą się chwilami spędzonymi bez rodziny. Wręcz przeciwnie. Wspólne śniadania mają dla mnie wartość dodaną. Natomiast w dniach pracy zawodowej są nierealne. Młody normalnie idzie do szkoły na 8-9-10, a jako nastolatek – wstaje w ostatniej chwili, gdy mnie już nie ma w domu. Ta przyjemność normalnie mnie omija. Ale nie w czasie wolnym od biura. Podobnie z żoną, wprawdzie wstajemy podobnie i nawet pracujemy blisko siebie, ale czym innym wspólnie wypita kawa i droga do pracy, a czym innym spędzenie razem całego dnia. Da się omówić wszystkie tematy, na które nigdy nie ma czasu, a nawet zwyczajnie pobyć razem.

Szósty plus – relaks. Pochodna poprzednich pięciu. Skoro niczym się nie stresuje, spędzam czas z rodziną, nigdzie się nie spieszę, poza płucami nic mnie nie boli – diagnoza może być jedna – pełen relaks. I do tego taki, który uważałem za niemożliwy – we własnym domu, bez wyjeżdżania, bez wspomagaczy.

Wnioski. Te 3 tygodnie pomogły mi podjąć kilka ważnych decyzji, które dość intensywnie chodziły mi po głowie. W przyszłym roku ograniczam liczbę dni biurowych do (średnio) 1-2 dni w tygodniu, nawet, gdybym zaliczył w ten sposób spadek pewnych dochodów do kwoty mniejszej niż średnie wynagrodzenie tj. 5200 zł. Na jednym etacie powiem pa,pa, na drugim zmniejszę wymiar czasu pracy. Zostanie mi firma (jak się przekonałem, znacznie mniej stresująca) oraz szereg zajęć pobocznych. Uzgodniłem też z żoną – definitywnie wyprowadzamy się na wieś.