Wybór trzydziestolatki – korpo Warszawa czy wieś?

Kiedyś odpowiedź była jasna – Warszawa lub inne duże miasto. Korpo zamiast budżetówki, Januszexu, swojej małej DG czy freelansu (zwanego „śmieciówką). Pandemia przewartościowała wszystko. Wprowadziła masowo pracę zdalną, podniosła stopy procentowe i ceny mieszkań. Zarówno kupującym, jak i najemcom. Coraz większa grupa tytułowych trzydziestolatek stoi realnie przed takim wyborem. Albo już go dokonała i wyjechała poza metropolie, a sam temat przebił się do mainstreamu. Jak to możliwe?

Wracamy do podstaw. Dlaczego młode kobiety wyjeżdżały ze wsi do miasta? Generalnie z dwóch powodów. Pierwszy – poprzez naukę starały się dostać do lepszego świata. Takiego, w którym panie chodzą w garsonkach, a panowie w garniturach. Z lunchem w południe, kinem lub restauracją w weekend, parkiem i płatnym urlopem w lecie. Jednocześnie uciekały od „tego gorszego” czyli braku pracy, perspektyw na coś więcej niż najniższa krajowa, harówki od rana do wieczora, zwłaszcza w lecie, wstawania o świcie, zwierząt w obórce i niezbyt ciekawych „kawalerów”. Na kanwie tej opowieści powstało całkiem sporo filmów, seriali, książek. Drugi powód to poszukiwanie romantycznej miłości z jednym z tych panów w garniturach. Oczywistością miała być miłość, płaca znacznie powyżej średniej krajowej, mieszkanie lub domek na przedmieściach, wakacje w ciepłych krajach,, dzieci i pies.

W ostatnich kilkunastu latach zarówno wieś i miasto uległy głębokiej transformacji W mieście, już nie widzimy 8k brutto na początek, 50% trzydziestopięciolatków zarabia mniej niż 4k na rękę, przy pensji minimalnej 3.2k a średniej ok. 5.5-6k netto. Powiedzmy sobie wprost – marnie i niewystarczająco. Mieszkania podrożały do tego stopnia, że dzisiaj wynajęcie kawalerki w Warszawie zbliża się z opłatami do 3,5k. Samodzielny pokój to 1,5-2k. Jednocześnie wieś przestała wyglądać jak za Gierka. Infrastruktura uległa znacznej poprawie (drogi, internet, kanalizacja, wodociągi, gaz). Transport – da się go zapewnić własnym autem. A co najważniejsze, praca zdalna i na miejscu (przybyło całkiem sporo nowych posad), pozwala myśleć o przyszłości..

Wreszcie, da się kupić działkę za normalne pieniądze, a nie tak jak w stolicy 1000 m2 = 1 mln zł. Mieszkanie (sam widziałem taką ofertę w dużej wsi ok. 15 km ode mnie) kosztuje 170 tys. zł za dwa pokoje. We Wrocławiu byłoby to 4 razy tyle (bo po remoncie). Dom z działką – 400k. A może być i taniej. Działki po 2000 m2 gdzieś „na dalekiej Rzeszowszczyźnie” – powiat przeworski czy brzozowski, z małym, starym domkiem do remontu – 130k. Za cenę wkładu własnego na 40m2 we Wrocku, da się mieć własny domek. Za cenę 1000 m2 działki w Warszawie, kupimy 15 km od Lublina, prawie nowy, wykończony, nowoczesny dom.

Poza tym, młodzi patrzą na świat inaczej. Trzydziestokilkulatkowie stanowią ostatnie pokolenie, które zasmakowało w dzieciństwie „prawdziwej wsi” lat 90-tych, u babci, cioci. Budziło się ze słońcem na poduszce, całymi dniami ganiało z gromadą kuzynów. Nawet teraz docenia wiejski, letni chillout, tym mocniej, im bardziej doskwiera im miejski pęd, upał i 20-metrowa kawalerka z 3k kosztów.

Co zatem mają robić? Siąść i spokojnie policzyć. Przeanalizować za i przeciw. Zobaczyć czego chcą. Jakie mają życie teraz, a jakie czeka ich na wsi. Bez owijania w bawełnę, słodzenia itp. Twardo i konkretnie.

Bo na razie wychodzi tak. Pobory „warszawki” i „krakówka” w wielu branżach (dziennikarz, ludzie od kultury, urzędnik) dotarły (patrząc optymistycznie) do 5k netto. W korpo lepiej, może wyciągną 8k netto, dla osoby z pewnym doświadczeniem i poza triadą lekarz-adwokat-informatyk. Dla freelancera lub na jdg – bez szans na kredyt mieszkaniowy. Trudno nazbierać choćby na wkład własny w takim Wrocławiu (20% z 600k = 120k, a rata za pozostałe 480 tys. zł to ok. 4k + 1 k czynsz/opłaty i mamy 5k). Popatrzmy na te liczby:

  1. pensja 5 k, najem kawalerki 3,5k. Zostaje 1,5k.
  2. pensja 8k, rata kredytu+ opłaty – 5k. Zostaje 3k.
  3. pensja 8k, wynajem kawalerki 3k. Zostaje 5 k.
  4. pensja 5k, wynajem pokoju 2k. Zostaje 3k.

Teraz przejdźmy w tryb wiejski. Tam da się, jeśli jesteśmy nauczycielami, urzędnikami, dziennikarzami na freelansie, zarobić nieco mniej może nie 5k, a 4k. Ten tysiąc musimy poświęcić.

Kto przejdzie z korpo, straci więcej. Bo te 4k to taki sensowny próg (chociaż sam znam małomiasteczkową gminę, w której płacą 5k). Można próbować zdalnej (wtedy pensja bez zmian), ale założyłem stratę. Równe 4k.

Jednocześnie – mamy przecież własny dom. To co poświęcilibyśmy na wkład własny – wystarczy na coś do poważnego i dłuższego remontu. Ale własne. No i nie 20-40m2 lecz sporo więcej (70-120m2 w domu-kostce). Popatrzmy na koszty:

  1. pensja 4k, utrzymanie domu 1k. Zostaje 3k.

Nieźle. A to dopiero początek. Przecież wiele wydatków, które pojawiają się w Warszawie, w jakiejś Dąbrówce, Woli czy innej Wysowej, nie zaistnieje.

Na wsi życie jest bardzo tanie, jeśli nie boimy się pracy. Wiem, bo sam to sprawdziłem. Jeśli nauczymy się produkować żywność i osiągniemy dyscyplinę pracy zdalnej – nie ma, że boli swoje przed ekranem trzeba odsiedzieć, dzień ma szansę być nawet dłuższy. Gdybyśmy poszli na miejscowy etat – zyskamy sporo czasu na dojazdach (inaczej jedzie się 8km po wiejskiej drodze, a inaczej 3 km w korkach, to pierwsze trwa 10 minut, drugie – nawet 40). Czyli te 3k potrafi mieć większą moc zamiany w przyjemności życia. Gdy dobrze wybierzemy lokalizację, zapraszam w swoje okolice – pomiędzy Nałęczowem a Kazimierzem Dolnym/Puławami – 30-50 minut od centrum Lublina (autem, koleją+autobusem), lub 2h do Filharmonii Narodowej (zarówno autem, jak i koleją), nie stracimy nawet dostępu do kultury, galerii. Zamiast planować w Kazimierzu szybki weekend raz w roku, pojedziemy tam raz w tygodniu, po pracy, kiedy będzie prawie pusto.

Co tracimy? W jakimś stopniu kontakt z dotychczasowym światem. Pogaduszki przy ekspresie, ploteczki. Niektórzy pewnie odwiedzą nas „w głuszy”, ale nie czarujmy się, wielu znajomych stracimy z oczu. Szansę na nocne życie w mieście, kawę w Starbuniu, połowę życia społecznego. Życie kobiety na prowincji (zwłaszcza samotnej) nie wygląda jak „Miłości nad rozlewiskiem”, „Pensjonacie Leśna Ostoja” czy innym „Rolniku….” .Na każdym rogu nie czeka stomatolog, właściciel firmy gotowy wziąć w ramiona „miejską pannę”. Z drugiej strony, czy w Warszawie jest czas aby go poznać, pokochać, zatrzymać?

Zostawmy jednak na boku problemy sercowe, powróćmy do kasy. 3k poza kosztami mieszkania to również nie szaleństwo, ale da się żyć. Pokazałem to w tegorocznym eksperymencie „Życie za 500 zł”. Jedno auto, jedzenie, ubrania – niech będzie 1300 zł. Zostaje 1700 zł na pozostałe koszty. A jak było w Warszawie? Jedzenie 1k, ubrania, auto, 1k, i zostaje już tylko, w wariancie pensji 8k netto i kawalerki wynajętej za 3k ledwie o 1300 zł więcej. Przy spłacie kredytu na 20-25m2 – wręcz sporo mniej (8k-5k-2k).

Czyli wieś nie tylko warta jest wyboru, ale i on może się opłacać. Zwłaszcza ogarniętej trzydziestolatce.

Koszty ogrzewania mojego domu – dane aktualne na październik 2024.

Co jakiś czas staram się podawać koszty ogrzewania domu różnymi paliwami, podając dość aktualne ceny. Oto one:

  1. węgiel kamienny ekogroszek – 1350 zł/tonę, wartość energetyczna 7700 KWh/tonę = 0,17 zł/KWh.
  2. drewno kawałkowe- 400 zł/m3, wartość energetyczna 3000 KWh/m3 = 0,13 zł/KWh,
  3. gaz ziemny- 0,4 zł/KWh,
  4. pellet – ok. 1400 zł/tonę, wartość energetyczna 5000 KWh/tonę = 0,28 zł/KWh,
  5. zrębka drzewna – ok. 200 zł/m3, wartość energetyczna 3000 KWh/m3 = 0,065 zł/KWh.
  6. prąd – 1,15 zł/KWh,
  7. prąd – pompa ciepła o współczynniku 3.5 – 0,32 zł/KWh,
  8. prąd – pompa ciepła plus własna FV z magazynem energii – 0 zł/KWh (a nawet sporo energii sprzedamy, przy czym doliczmy gigantyczne koszty inwestycji).

Jaki z tego wniosek? Że palenie drewnem wyjdzie znacznie taniej niż gazem. Ba, pozbawiony sensu jest montaż skomplikowanych instalacji, skoro nowoczesnym piecem na zrębkę schodzimy w pobliże 0.

A teraz mój dom. W ostatnim roku popsuł mi się piecyk do podgrzewania wody. Ze względów bezpieczeństwa, w jego miejsce wszedł bojler elektryczny. Stary, powoli odchodzący do lamusa (rok produkcji 2002) piec gazowy zużył ok. 1600 m3 gazu (co daje 17.000 KWh). I stawałem przed dylematem, czy zostawiać gaz, czy iść w kierunku drewna, pelletu. Jeśli popatrzycie na dane, raczej nie ma wątpliwości. Gdyby potrzebna była wymiana kotła – idę w kierunku pieca na zrębkę drzewną. Takie paliwo spokojnie sobie przygotuję, wysezonuję, a koszt – 1105 zł/sezon). Ile zapłaciłbym za rok przy poszczególnych źródłach ogrzewania.

  1. węgiel 2900 zł,
  2. drewno kawałkowe 2200 zł,
  3. gaz ziemny 6800 zł,
  4. pellet 4800 zł,
  5. zrębka drzewna 1100 zł,
  6. prąd – 20.000 zł,
  7. pompa ciepła – 5600 zł,
  8. pompa ciepła + FV – 0 zł.

Zupełnie inaczej wygląda kwestia inwestycyjna. Ale to temat na osobny wpis. Zdradzę efekt – pompa ciepła przestaje mieć większy sens.

Jak wygląda los najemcy i wiara w tzw. wolny rynek, który wszystko ureguluje.

Cały czas media w Polsce lansują prosty przekaz – wynajmuj zamiast kupować, zaoszczędzisz kupę pieniędzy, cała Europa tak robi. No właśnie Europa, mamy tę szansę, że nie trzeba nam wyważać otwartych drzwi, możemy przyjrzeć się, jak to wygląda na tym mitycznym zachodzie.

Jedna z moich prenumerat (tutaj doceniłem wygodę niekupowania papierowej prasy, trzymam się tylko „Motor-u”). obejmuje przedruki ze szwajcarskiego „Beobachtera”. Całkiem niedawno podrzucono mi artykuł o mieszkańcach (i byłych, też) pewnej dzielnicy w Zurichu. Pomijając kwestie ideologiczne i lokalne smaczki, których, co oczywiste, nie łapię, zyskałem doskonały materiał porównawczy, ponieważ podano tam ceny domów sprzed lat i obecnie. Dzielnica, a jej nazwa nic mi nie mówi, przypomina z opisu moją – wybudowane w latach 60-tych może 70-tych małe domki, otoczone mikro ogrodami, blisko centrum, a mieszkańcy doskonale się znają. Sporo osób wynajęło tam domy trzydzieści, a nawet czterdzieści lat temu, a teraz, z uwagi na podwyżki czynszów muszą się wyprowadzać. Kto zostaje? Właściciele. I tak na początku problem nam się rozwiązał – własność lepsza. A teraz idziemy w kierunku liczb.

Dom – cena 44 lata temu 600 tys. CHF, cena obecnie 2,2 mln CHF. Wynajem – 30 lat temu 2,9 tys. CHF, obecnie 5 tys. CHF. Nam taki wzrost wydaje się śmiesznie mały (cenę x 3,5 zaliczono u nas w 17 lat, a nie w 44), ale w warunkach szwajcarskich, gdzie inflacja wynosiła ostatnim szczycie …3% (a nie 15%), a na początku lat dziewięćdziesiątych straszne 6% ( u nas wtedy 585%), perspektywa całkiem inna. Skok okazał się tak wielki, że obecnie 15% Szwajcarów może sobie pozwolić na własne mieszkanie. Nie w tej, sympatycznej klasośredniej dzielnicy, ale w ogóle. Ale wróćmy do naszych baranów, jak mówi nacja, którą uczyliśmy jeść widelcem i nożem. Jeszcze raz – porównanie wynajem i zakup.

Dzisiaj dom kosztuje 2,2 mln CHF. Kredyt na 15 lat (taką dostałem propozycję, uzupełniając dane w porównywarce) – 2200 CHF miesięcznej raty przy wpłacie 20%. Oprocentowanie ca. 1.6% (porównajcie z naszymi 8.5-9%). Już teraz rata jest niższa od czynszu (2200 CHF kontra 5000 CHF), ale ….. niewiele osób dysponuje zdolnością kredytową. Bohaterka artykułu, pisarka w okolicach 50-tki, zarabia może średnią krajową czyli w okolicach 80 tys. CHF/rok. Nawet w IT to podobno ok. 150 tys. CHF/rok. Ja, wpisując roczne dochody 180-220 tys. CHF nie kwalifikowałem się na 1,8 mln CHF kredytu. Dopiero, gdy podniosłem próg do 350 tys. CHF/rok (podobno 4-krotność średniej krajowej) popularna internetowa porównywarka wypluła zgodę.

Teraz cofnijmy się nieco w czasie. Mamy początek lat 90-tych. Pani pisarka podejmuje decyzję o wynajmie. Płaci 3 tys. CHF. Dom kosztuje 800 tys. CHF, co oznacza ratę (przy 20% wkładu) 1100 CHF (wyższe oprocentowanie, z uwagi na inflację). Pomimo tego bohaterka artykułu nie kupuje lecz wynajmuje. Dlaczego?

Przyczyn może być kilka. Zasadnicza – nie ma 20% na wkład własny. Druga – za mało zarabia. Trzecia – woli wynajmować. Tylko w trzecim można mówić o wyborze. Zwrócę tu uwagę na kilka kwestii.

Prawicowe przekonanie, że wolny rynek wszystko ureguluje – jest fikcją. No niestety. Wolny rynek reguluje pod bogatych, których stać. Ten sam trend obserwujemy w Polsce. Wskaźnik pustostanów w Zurichu wynosi dokładnie 169 pustych mieszkań i jakoś deweloperzy nie dobudowują tysięcy kolejnych. Po prostu wszystkim opłaci się by ceny rosły. Doprecyzuję te 2,2 mln CHF dotyczy domu 5 pokoi ok. 120 m2, do remontu, odpowiednika mojej kostki z PRL-u, a nie nowego budynku, ani odnowionego (wtedy mamy powyżej 3 mln CHF). Rynek nie zajmuje się regulacją, stabilizacją itp. Trzeba patrzeć realnie.

Prawicowe przekonanie, że rośnie przez lewicowy spisek „Agenda 2030” okazuje się nieprawdziwy. Agenda 2030 powstała w 2015 r. Powszechność wynajmu w Szwajcarii, Niemczech, Francji ma znacznie dłuższą tradycję. Ba, większość wynajmowała już w Polsce lat 1918-1939. Nie ma to nic wspólnego z lewicą, tylko z brakiem oszczędności, niedostępnością kredytu,

Lewicowe przekonanie, że trzeba płakać nad pisarką, która po 30-latach przeprowadza się do gorszej dzielnicy, też bazuje na błędzie logicznym. Dlaczego akurat nad pisarką? Dlaczego gorsza dzielnica oznacza tragedię? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Beobachter, gazeta zdecydowanie na lewo, ich nie daje. A wszystko wydaje się proste. Nie zawód określa Twoje warunki bytu, lecz dochody i oszczędności. Za mało zarabiasz, nic nie odłożyłaś do 50-tki, sorry bank nie pożyczy Ci pieniędzy. Zwłaszcza bank szwajcarski z minimalną marżą. Tu wracam do rdzenia tego bloga – oszczędności plus przyzwoite dochody oznaczają razem pewną (i to też czasową) gwarancję stabilności i niezależności. Same dochody z pracy – najczęściej nie. Konkretna profesja – też. Czasy się zmieniają, życie się zmienia. Inaczej patrzy na świat młoda rodzina, inaczej singielka w średnim wieku, inaczej samotna pani na emeryturze. Czterdzieści lat temu na topie byli górnicy, teraz IT. Dlaczego zawód pisarza miałby być wyjątkowy? Zawsze, większość z nich, zarabiała na życie inaczej. Pisanie było dodatkiem. Znam osobiście czterech facetów wykonujących zawód pisarza. Jeden – pracuje jako „złota rączka”, drugi jest rentierem, trzeci – adwokatem, czwarty – właścicielem firmy doradczej. Żaden, ale to żaden nie osiąga ze sprzedaży książek (czyli poza pisaniem, weekendowych wyjazdów na targi dwa razy w miesiącu) więcej niż 5 tys. zł/m-c. Za taką sumę nie wynajmą domu i nie utrzymają w Warszawie, a nawet w Aninie.

Lewicowe przekonanie, że nic się z tym nie da zrobić, o ile nie obrabujemy bogatych – kompletnie się nie sprawdza. A może lekiem jest odpuszczenie miejsca? Bohaterka tak właśnie zrobiła. Przeniosła się na przedmieścia Zurichu. Czy to życiowa tragedia? Nie. Czy efekt wyborów? W znacznej mierze tak. A lewicowa koncepcja? Błędna. Da się z tym coś zrobić. Najpierw, indywidualnymi działaniami – oszczędnościami, ekstra zarobkami, inwestowaniem. Krótko mówiąc – podbijaniem długości wszystkich boków Trójkąta Zamożności. Adekwatnym wyborem miejsca do życia, na zasadach logiki i statystyki, a nie emocji. Czasem lepiej wziąć piętro w domu rodziców (zwłaszcza jedynakowi) i zarabiać 6300 zł/osobę (mediana brutto w powiecie puławskim, ciechanowskim, płockim, gołdapskim, złotoryjskim, goleniowskim czy Białej Podlaskiej) niż pakować się w kredyt z ratą 4000 zł, płacić 2000 zł/m-c za żłobek/przedszkole, żeby dobić do 8900 zł (osobę (analogiczna mediana w Warszawie). Prof. Matczak zrobił wielką karierę w Warszawie, ale przeciętny „słoik” z powiatu wschowskiego (mediana wynagrodzenia 5800 zł), zwłaszcza dzisiaj, nie musi zrobić błędu zostając na miejscu. Klucz tkwi w słowie „przeciętny”. Jeśli nie nastawiamy się na życie „gwiazdy Instagrama”, nie posiadamy (piszę „my”, ponieważ odnoszę się również do siebie) wybitnych uzdolnień, lepiej zrobimy zostając w miejscu, w którym mamy oparcie w bliskich. W stolicy, co opisywałem już odnosząc się do spotkania klasowego, niektórzy odniosą sukces (jak kolega-warszawski deweloper), ale większość równie zdolnych utknie w pułapce średniego dochodu, za który trudno się tam żyje. Stare przysłowie mówi „lepiej być dużą rybą w małym stawie” i całkowicie się z tym zgadzam. A jeszcze lepiej, nie porównywać się z nikim, tylko iść własnym tempem.

Taki sposób patrzenia na świat staram się promować. Nie darwinowsko-konfederacki, ale i nie leninowsko-lewicowy. Jeśli dodamy do tego umiejętność cieszenia się drobnymi sprawami (kawa z widokiem na zieleń z rana, uśmiech dziecka, merdający ogon psa, ciekawa książka) oraz planowania, nigdy nie znajdziemy się w sytuacji 50-letniej pisarki, nie staniemy się zgorzkniałymi, wymagającymi od wszystkich dookoła wiecznej atencji oraz rozścielania czerwonego dywanu.

Na koniec zapowiedź. Pisałem już na tej stronie o wielu milionerach. Wkrótce nakreślę portret dwóch kolejnych. I będą to ludzie o majątku 50-300 mln zł. Warto poczekać.

Dojeżdżanie do miasta ze wsi. Jak daleko będzie za daleko?

W moim miejscu pracy całkiem spora grupa dojeżdża, bądź dojeżdżała (dzisiejsi emeryci) z całkiem odległych miejsc. Niektórzy wspominają ten czas jako koszmar, inni okazywali się całkiem zadowoleni. W kręgu znajomych mam też sporą grupę zmagających się z podobnym wyzwaniem. Sam spróbowałem od maja mieszkać na wsi. Jakie wnioski?

Należy odróżnić dwa rodzaje dojazdów – wyłącznie „głowa rodziny”, główny żywiciel, pracuje w innej miejscowości niż mieszka, albo dojeżdżają wszyscy.

Gdy tylko jedna osoba musi kursować do pracy, nie ma tragedii. Jeden z moich kumpli jedzie pociągiem 130 km przez 2,5 godziny. Kiedyś codziennie, dzisiaj (praca zdalna) 2-3 razy w tygodniu. Wychodzi z domu o 5.30 wraca z Warszawy o 19. Na miejscu nie miałby zajęcia, przy swoich specjalistycznych kwalifikacjach, ani też takiej pensji w innym zawodzie. Żona i dzieci zostali w rodzinnym, średnim mieście. Dopóki nie pojawiła się możliwość wykonywania zadań z domu, narzekali. Teraz 3 dni mogą jakoś przetrwać. Większości osób – nie polecam.

Podobnie koledzy z pracy – czwórka dojeżdża po 100 km. Niektórzy przez kilka lat, żeby sobie dorobić, inni przez 3 dekady. Tu już nie ma tak różowo z transportem. Umawiają się grupą. U pracodawcy pojawiali się na 7, więc trzeba było wstać o 4.30. Wyjazd codziennie o 5.30 od poniedziałku do piątku. Powrót ok. 17. Wiem, że na wielu nie zrobi to wrażenia, wszak w Warszawie pracuje się od 9-17, a trzeba jeszcze wyprawić dzieci do szkoły itp. Wszyscy bohaterowie tak długich dojazdów, rodzinę zostawiają w domu.

Teraz czas na moje własne doświadczenia. 30 km. Żaden problem. Wyjazd o 20 minut wcześniej niż wyjście z domu. Powrót podobnie. To czterdzieści minut dziennie. Gdybym jeździł transportem publicznym – traciłbym znacznie więcej (dwa razy tyle, gdybym piechotą szedł 3 km na dworzec). Już raczej bez sensu. Tłumaczy się w ten sposób popularność samochodu na wsi – narzędzie pracy, nie przyjemność czy szpan. Ja też dojeżdżałem sam. Żona i syn zostali w mieście. Gdyby zdecydować się na stałą przeprowadzkę, jedno z nas, żeby wozić młodego, raz na 7.30 a raz na 10, a potem na 2-3 treningi w tygodniu, musiałoby nie pracować. Nawet praca zdalna nie zmieniłaby sytuacji, ponieważ trzeba przecież siedzieć w ustalonych godzinach przed komputerem. Nie do pogodzenia. Z drugiej strony do wiejskiej szkoły i gminnego liceum też trzeba dowozić, więc nawet opcja „na miejscu” niewiele zmieniłaby.

Są jeszcze bliższe miejsca. Moi znajomi mieszkają 25 km od miasta i jeżdżą 3 razy dziennie. Ona swoim, on swoim autem. Podobnie jak my w mieście – popołudniowy trening to wyjście o 17.30 a powrót 19.45. Wtedy jedzie się po zakupy, wykonuje telefony. Nie ma innego wyjścia.

Dlatego odpowiadając na tytułowe pytanie, trzeba mieć świadomość, kto dojeżdża (jedna osoba, czy wszyscy członkowie rodziny), skąd (z miasta do miasta, czy ze wsi do miasta), kto pracuje, a odległość ma pewne znaczenie, lecz do pewnej granicy, nierozstrzygające. Lepiej dojeżdżać 1,5 godziny pociągiem, niż wykonywać 3 kursy po 40 minut własnym samochodem. I taniej przy okazji, też.

Życie w bloku jest tanie, łatwe i wygodne.

Tytuł wpisu zaczerpnąłem z komentarza pod artykułem o wysokich kosztach życia na wsi. Autor wymieniał jednym tchem te właśnie koszty: podatek, prąd, węgiel, remonty starego poniemieckiego domu, internet, dojazdy, zwierzęta, ogród. Strasznie dużo. A komentujący wtórowali, tak właśnie, jak w tytule. Czy to prawda? Postaram się podać suche liczby.

Mieszkanie w mieście. Dwie osoby 45 m2. Łączne koszty (z wodą, śmieciami, prądem, podatkiem, ogrzewaniem, internetem) 1000 zł. Ok. 22 zł/m2 i 500 zł/osobę.

Mieszkanie nr 2. Powierzchnia 67 m2 i troje mieszkańców. Sam czynsz z centralnym ogrzewaniem, wodą, śmieciami 1000 zł. Do tego podatek (20 zł), internet (50 zł), prąd (200 zł) i gaz (100 zł). W sumie 1370 zł, tj. 20 zł i 460 zł/osobę.

Dom w mieście. Powierzchnia 120 m2 (ogrzewane 100 m2, reszta to garaż i piwnica) i troje mieszkańców. Mój własny. Czynszu nie ma. Gaz z C.o z gotowaniem 600 zł, prąd 300 zł, woda 160 zł, śmieci 100 zł, podatek 30 zł, internet 90 zł. Razem 1280 zł. 12,8 zł/m2 i 430 zł/osobę.

Dom na wsi. Powierzchnia 130 m2 i troje mieszkańców. Bezczynszowe. Prąd własny (tylko opłaty stałe 50 zł), woda z kanalizacją 150 zł, śmieci 90 zł, podatek 40 zł, internet 90 zł, c.o. na drewno (własne więc 50 zł/m-c) i wychodzimy na 470 zł. Gdyby kupować drewno – 250 zł. Razem 670 zł. Ok. 3,5 zł/m2 i 160 zł/os. albo 5,2 zł/m2 i 230 zł/os.

Teraz powoli dodajemy koszty remontów. Nie liczę wnętrz, lecz tylko tego, za co normalnie odpowiada spółdzielnia. I w tym miejscu ZONK.

Koszty domu nie wyglądają tak strasznie. Jeśli mamy nowy budynek, nie ponosimy żadnych wydatków remontowych przez 30-40 lat. Ponieważ części wspólne to ściany zewnętrzne, balkony, dach. Ewentualnie przeglądy (80 zł/miesiąc maksymalnie), wymiana żarówek na zewnątrz i klatce schodowej (20 zł/miesiąc). A ogród? Bądźmy sprawiedliwi, tutaj koszty mogą okazać się minimalne (50 zł/m-c), albo nieskończone. Ja na 300 m2 kupiłem przez 10 lat kosiarkę (350 zł), huśtawkę ogrodową (1000 zł), piaskownicę (300 zł) i parę roślin (w sumie 1000 zł). Prąd do kosiarki i wodę do podlewania wliczyłem w wydatki na te media. Żona za 3000 zł kupiła meble do ogrodu. Ile wychodzi średnio? 5650 zł przez 10 lat. Trochę ponad 45 zł/m-c. A mebli potrzebujemy też na balkon w bloku. Z przeglądami i wymianami żarówek 145 zł/m-c.

Na wsi (3000 m2), kosa (1400 zł) służy mi już 16-ty rok, piła (1300 zł), glebogryzarka 1800 zł, do tego taczka i narzędzia (1600 zł). Na sadzonki i nasiona wydaję rocznie 200 zł, a paliwo do narzędzi 120 zł. Średnio wychodzi (14 lat) – ok. 50 zł/m-c. Można znacznie więcej, ale czy to konieczne. Kosiarki, kosy, grabi, wideł, nie kupujemy na rok lecz na dziesięciolecia. Remonty zewnętrzne w starym budynku kosztowały mnie w sumie kilka tysięcy… czyli 40 złotych/m-c (wymiana starych rynien, drobne naprawy dachu, pomalowanie blachy na garażu) . Gdybym dodał przeglądy i żarówki (100 zł/m-c) zmieszczę się w 190 zł/m-c.

W starym domu w mieście – wymieniłem za 30.000 zł drzwi i zrobiłem ocieplenie, potem zapłaciłem trochę za kanalizację (niech będzie 2000 zł). 3200 zł/rok – 250 zł/m-c. Z ogrodem 295 zł/m-c.

Wychodzi na to, że ogród i dom da się remontować i poprawiać za ….300 zł/m-c. Dlaczego, więc takie płacze. Albo ktoś kupił ruinę, remontując ja po kawałku albo nie uważał na matmie. Dach z blachy wytrzyma 150 lat, jeśli konserwujemy go jak należy. Ściany jeszcze dłużej. Ogrzewanie wymienia się co 40 lat. Jeśli nawet policzymy spore koszty (dach 100 tys. zł, ogrzewanie 40 tys. zł) – mamy średnio 55 zł/m-c na dach i 83 zł/m-c ogrzewanie. I szansę, że koszty te poniosą już nasze dzieci (ogrzewanie) lub praprawnuki (dach).

Doliczmy maksymalne koszty, te 295 zł do podstawy i mamy:

  • mieszkanie 1 – nadal 1000 zł, 22 zł/m2 i 500 zł/os.,
  • mieszkanie 2 – 1370 zł, 20 zł/m2 i 460 zł/os.,
  • dom w mieście 1570 zł, 16 zł/m2 i 530 zł/os.,
  • dom na wsi – 965 zł, 7,5 zł/m2 i 330 zł/os.

Jak widać dom na wsi kosztuje taniej niż o połowę mniejsze mieszkanie w mieście. Jak to możliwe? Odpowiedź jest prosta – ogrzewanie oraz policzony zerowy koszt ludzkiej pracy. Palenie drewnem, utrzymywanie ogrodu dają w sumie 300 godzin pracy w roku (25 miesięcznie). Bezpłatnej. Gdyby ją doliczyć wg pensji minimalnej netto (20 zł/h) musimy dodać jeszcze 500 zł/m-c. Gdybyśmy liczyli firmę – spokojnie x 3.

Tym sposobem życie w bloku okazuje się, w porównaniu z domem na wsi tylko … łatwe. Bo tanie nie jest, a o wygodzie przy 2-3 razy mniejszej powierzchni, trudno mówić.

Miesiąc bez samochodu. Plan.

Na tym blogu ciągle pojawiają się różne nietypowe pomysły. Jako jeden z nich, tym razem całkowicie sprzeczny z moimi poglądami, urodził się projekt „Miesiąc bez samochodu”. Tak, dobrze widzicie. Planuję udowodnić coś, w co sam nie wierzę – że da się żyć bez auta. Na wsi i w mieście. W październiku, czyli w czasie, gdy często pada, a temperatury nie zachęcają do spacerów. Czy uda się? I jakim kosztem? Zobaczymy.

Aby odpowiedź mogła być pozytywna trzeba mi planu. Realnego planu. W mieście, wszystko wydaje się łatwiejsze – własne nogi plus rower, ew. komunikacja miejska. Sklepy pod bokiem, niektóre nieco dalej. Do pracy mam 20-45 minut spacerem.

Na wsi, zupełnie inaczej. 1 km do najbliższego (małego) sklepiku. 4,5 km do marketu. 3 km do dworca kolejowego. 30 km do pracy. Daleko i długo. Czy dam radę? Kiedy mój dziadek rozpoczynał pracę , był rok 1935, pociąg jechał 50 minut, a docierano do niego własnym zaprzęgiem, w tempie 10 km/h (20 minut). Na miejscu, dziadek brał dorożkę i pokonywał ostatnie kilka kilometrów do biura (20 minut) Razem podróż trwała 1 godzinę 30 minut. Powrót podobnie. A dzisiaj? Na dworzec dotrę szybciej rowerem, hulajnogą elektryczną (10 minut), w mieście podobnie (10 minut), a pociąg jedzie 30 minut (pospieszny nawet 17, ale o innych godzinach). Łączny dojazd trwa 50 minut. Wychodząc z pracy parę minut o czasie , w domu na wsi pojawię się po 50 minutach. Rano podobnie – muszę wyjść 50 minut przed rozpoczęciem pracy. Przynajmniej na razie, gdy mam idealnie zestrojone przejazdy. W drugim miejscu pracy nie będzie już różowo. Zaczynam o pół godziny wcześniej i kończę z takim samym przesunięciem. Leży ono także dalej od dworca. Aby pojawić się o czasie, muszę wyjść 1,5 h przed rozpoczęciem, a pojawię się w domu 1 h 20 minut po zakończeniu.

W praktyce, różnica pomiędzy spacerem miejskim od 50 minut do 1 h 10 minut w każdą stronę. Da się przeżyć. Niemiło jedzie się tylko w deszczu. Koszt także mnie nie zrujnuje -11 zł dziennie, w obie strony. Bez zniżek 17 zł. Jeżeli założę pobyt w mieście przez pół miesiąca, a drugie pół na wsi, oraz dodam, że akurat w „wiejskim czasie” zaplanuję pracę zdalną (4 dni), odrobinę wolnego (2 dni), zatem 6 dni będę musiał dojechać ze wsi. Postaram się ustawić je w dni, gdy faktycznie prognoza nie pokaże opadu. Tragedii nie powinno być.

A zakupy? W mieście – zero problemu. Na wsi – zrobię je po drodze z dworca, dorzucając ten kilometr (market postawiono 500m o stacji). Większe dostawy załatwią internet i kurierzy.

Plan wydaje się niegłupi, a realizacja? Zobaczymy.

Co zamiast kredytu 0%? Polityka mieszkaniowa.

Wygląda na to, że obecne władze na dobre zrezygnowały z kredytu 0%. I… dobrze, ponieważ mówimy o projekcie, który będzie kosztował miliardy złotych. Ile konkretnie? I co w zamian?

Jeżeli przyjmiemy wiedzę, że na program PiS „Bezpieczny kredyt 2%” wydajemy w 2024 r. ok. 941 mln, możemy założyć, że koszty te urosną lawinowo (w tym roku tylko dopłaty z poprzedniego roku i początku obecnego, a za 10 lat – 10 razy tyle). Dodając, że 0% to nie 2 %. Powinniśmy liczyć się z docelowymi kosztami na poziomie 10-15 mld zł/rok, o ile stopy procentowe nie zaczną spadać. Ogromne pieniądze. Co można za nie zrobić?

Koszt budowy domu w systemie wielorodzinnym wyniósł na początku 2024 r. nieco poniżej 7000 zł/m2 (z kosztem działki). To pewna średnia. Warszawa ma drożej, taki Białystok taniej. Przy domu jednorodzinnym – 5500 zł/m2 + działka. Przyjmijmy zatem średnią z działką te 7000 zł. Co można zrobić?

Po pierwsze – wprowadzić ulgi podatkowe na budowę i zakup do zaspokojenia własnych potrzeb mieszkaniowych. Żeby takie rozwiązanie miało sens dla ludzi mniej zarabiających, odliczenie musiałoby odjąć także składkę zdrowotną i społeczne (które refundowałoby państwo). Zysk – w pierwszym progu, powyżej kwoty wolnej ok. 30% (13+9+12) czyli 27 tys. zł/rok. Czas 5 lat. Potem stop. Jasne, rozwiązanie typowo dla klasy średniej. Zysk wymierny, nawet przy limicie np. 0,5 mln zł. Dlaczego? Ponieważ na początku roczny koszt rynkowego kredytu od takiej kwoty to…..40 tys. zł (przy oprocentowaniu 8% tyle dopłacałoby państwo do kredytu 0%). Ludzie normalnie spłacaliby ratę, a dostawali zwrot, który można by przeznaczyć na nadpłatę (i skrócenie okresu kredytowania o 5 lat za pierwszym razem). Dałoby się w ten sposób dofinansować o połowę większą grupę, nie pasąc przy okazji banków (kto wybudowałby za gotówkę – ten miałby taką samą ulgę). Jaki jeszcze sens ma ulga? Motywuje do legalnego zarabiania, bo tylko wtedy odliczymy maksimum. Praca na czarno = zero. Praca za minimalną +20% – ulga śmiesznie niska (30% z 62 tys. zł to ok. 10 tys. zł).

Po drugie – kredyt udzielony przez państwo wspólnotom mieszkaniowym na budowę tzw. współdomów na potrzeby własne (dom wielorodzinny, finansowany przez przyszłych właścicieli z pominięciem dewelopera). W moim mieście budowano tak w latach 30-tych i 50-tych XX w., więc pomysł nie jest nowy. Zbiera się grupa znajomych, kolegów z pracy, kupują działkę, dostają kredyt państwowy (niechby na 2% przez 10 lat), budują, powstają wyodrębnione lokale i kredyt dzieli się proporcjonalnie między nie i wpisuje na hipotekę. Firmy budowlane zarabiają. Producenci materiałów – też. Koszt? Przy koszcie budowy 5500 zł/m2 i średnim mieszkaniu 65 m2 – ok. 360 tys. zł kredytu i 16 tys. zł kosztów w pierwszym roku (oprocentowanie kredytu 2%, obligacji państwowych 6,4%, jeśli stopy spadną – mniej). Da się sfinansować ponad 2 razy więcej niż dziś, bez negatywnych skutków (zwinięcie budowlanki).

Po trzecie – państwowy kredyt na budowę domu systemem gospodarczym. Wracamy do podstaw. Działkę trzeba mieć. Na niej zbudujemy do 70 m2. Koszt budowy – 5500 zł/m2. Razem ok. 385 tys. zł. Na taką kwotę państwo udziela nam kredytu na 2%. Samo pożycza na 6,4%. W pierwszym roku ponosi wydatek 17 tys. zł, ale to i tak ponad 2 razy mniej niż przy dzisiejszym rozwiązaniu. Gdyby dom miał 35 m2 plus poddasze (da się, przy takich założeniach zbudować za 250 tys. zł, a przy własnej pracy, może nawet mniej), nakład państwa wynosiłby ok. 11 tys. zł/szt. Efektywność działań państwa rośnie 3,5-krotnie.

Po czwarte – tani kredyt 0% dla budownictwa społecznego (towarzystwa, spółdzielnie) z regulowanym czynszem. Taki TBS lub spółdzielnia buduje blok z 20 mieszkaniami po 50 m2 średnio czyli 1000 m2. Przy koszcie budowy 7000 zł/m2 potrzebuje 7 mln zł kredytu. Zapłaci niecałe 20.000 zł raty wyłącznie kapitałowej. Żeby ją uregulować potrzebuje zebrać 20 zł/m2 czynszu. A to oznacza 1000 zł/50 m2 dla mieszkańca (plus koszty eksploatacji). Koszt dla państwa 22 tys. zł/rok/mieszkanie, równy odsetkom od obligacji. I dopłata byłaby zarówno do majątku spółdzielni/towarzystwa jak i najemcy. Ten musiałby zostać starannie wyselekcjonowany (źródło dochodów). Państwo może wybudować 2 razy tyle mieszkań, co dotychczas przy kredycie 2%.

Po piąte – ulgi podatkowe w podatku od najmu z możliwością zwrotu VAT od budowy, przy przeznaczeniu na wynajem instytucjonalny. Pomysł przedwojenny, który zbudował mnóstwo kamienic po Wielkim Kryzysie w II RP (bez VAT-u, którego nie było). Wracamy do wyliczeń. Wybudowanie mieszkania – 350 tys. zł. W tym VAT 8% = 26 tys. zł – to się odlicza na początku (dla firmy bez rewelacji, dla osoby prywatnej – już zysk). Do tego podatek od najmu – mamy ryczałt 8,5% do 100 tys. zł i 12,5% powyżej tej kwoty. Firma na CIT płaci 9% od dochodu. I taki prywatny inwestor (a w zasadzie grupa) buduje taką kamienicę 20. mieszkaniową. Czynsz rynkowy wynosi dajmy na to 40 zł/m2, czyli przychód (ryczałt liczy się od przychodu) czyli mamy przychód na mieszkaniu średnio 2000 zł/m-c i 24.000 zł/rok. Podatek (nieuiszczony) to 2000 zł/rok. Jeśli odejmiemy jeszcze te 26 tys. z VATł, podzielone na 20 lat, dostajemy z podatkiem 3300 zł/rok. Pamiętając, że do kredytu 0% państwo dopłacało na początku 40.000 zł, damy radę zbudować ponad 10 razy tyle domów na wynajem.

Każda z przedstawionych propozycji ma swoje wady, ale wszystkie pozostają efektywniejsze niż kredyt 0%.

Jeden problem, dwa światy. Jak w takiej samej sytuacji patrzą „młodzi wykształceni z wielkich miast” i oszczędny przedsiębiorca.

Mamy dwie rodziny. W pierwszej, oboje małżonkowie pracują w korpo. Zarabiają całkiem sporo, jak na średnie miasto – 15k. Ich jedynym majątkiem jest niewielkie mieszkanie. Kupują większe. W drugim przypadku – ludzie utrzymujący się z firmy, dającej średnio 30k, majątek stanowią budynki przynoszące dochód, właśnie wznoszą kolejny. Problem – wykończenie lokali.

„Młodzi wykształceni z wielkich miast” planują kupić gotowe, nawet kosztem +2k/m2, co oznacza 200 tys. zł kredytu więcej. „Oszczędni przedsiębiorcy” wybierają inną opcję – samodzielne wykończenie, gdzie się da i zlecenie reszty, jak najtaniej (co oznacza lokalne małe firmy). Dzięki temu wykończenie wyniesie 1,2k/m2, przy 200 m2 ma to znaczenie. Wszystko finansują gotówką.

Pozornie 200 tys. zł kredytu, przy dochodach 15k i braku innych obciążeń (pierwsze mieszkanie sfinansowali rodzice, były też jakieś oszczędności), nie stanowi problemu, przecież „mini-ratka” to tylko 1600 zł, a znajomi biorą po 800k i płacą 6000 zł. Podobnie w przypadku przedsiębiorców. 160k dla kogoś, kto zarabia miesięcznie 30k, to są trzy kwartały oszczędności. Oni jednak myślą inaczej. Po co brać ludzi, skoro jest martwy sezon, a pan domu potrafi sporo zrobić. W cyklu życia (to ich kolejny budynek), te kwoty się kumulują, poprzednie dwa wygenerowały oszczędności pozwalające kupić trzecią działkę. Zresztą w ogóle warto żyć oszczędnie, wg moich szacunków za 25% sporych dochodów.

Te dwa style życia pokazują w długim okresie wyraźną różnicę. Korposzczury czują się panami życia za 15k netto, przedsiębiorcy przy dwa razy większych zarobkach, nie świrują z wydatkami, uznawanymi za niekonieczne. Swoje robi też różnica w dochodzie. W efekcie jedni oszczędzą 45k, drudzy 240k. Te roczne kwoty kumulują się, stale przyrastają. Po 40 latach, jedni dadzą dzieciom wykształcenie i kasę na wkład własny do mieszkania, drudzy działające biznesy i przykład. Następcy (akurat w obu przypadkach – dwójka dzieci) zaczną w zupełnie innym momencie. Jeśli powtórzą styl życia rodziców – któż to wie.

Jak wzrosną rachunki za gaz? Porównanie lat 2022-2024 i planowanych zmian.

Poprzedni rząd zapowiedział szumnie „zamrożenie cen gazu”. Jak to wyglądało w praktyce zaraz zobaczycie. Obecna władza mówi o podwyżce rzędu 15%, a PiSowscy propagandyści zaraz twierdzą – +50% ….w stosunku do ceny z 2022 r. Jakby obecny odpowiadał za wzrost w latach 2022-2024 r. (taryfy zatwierdzane jesienią zeszłego roku).

Lubię jednak mówić „sprawdzam” i pokażę Wam, jak wyglądało to „zamrożenie cen” w moim przypadku. Mam dom, ogrzewany gazem. Jestem w stanie odtworzyć ceny za analogiczny miesiąc (czyli np. rachunek majowy za wiosnę). Wyliczę cenę KWh energii gazowej, nie na podstawie stawki (bo tam jest wiele elementów składowych) lecz dzieląc kwotę rachunku przez liczbę jednostek.

Rok 2022 – 1364 zł a 5610 KWh. Stawka brutto 0,2431 zł/KWh.

Rok 2023 – 1462 zł za 4824 KWh. Stawka brutto 0,3030 zł/KWh. Jakie zamrożenie? Przecież to wzrost o ponad 20%.

Rok 2024 r. 1386 zł za 4554 KWh. Stawka brutto 0,3043 zł/KWh. Teraz faktycznie cena stoi (te dziesiąte części grosza, wynikają z podwyżki abonamentu).

Rok 2024 – jesień? Wielka niewiadoma. Wyobraźcie sobie, że ceny pójdą w górę o 60% w stosunku do 2022 r. Daje to stawkę 0,3889 zł/KWh. Zużywając tyle co w tym roku, zapłacę 1771 zł. Czyli o 27% więcej niż obecnie. Za połowę wzrostu odpowiada bezsprzecznie poprzedni rząd (rok 2023). Za drugą? PiS i obecna władza w połowie (czyli w sumie 75% poprzednicy i 25% obecni) . Dlaczego? Po pierwsze PiS dopuścił do zmonopolizowania rynku gazu. PGNiG został przejęty przez ORLEN i nie ma konkurencji, może robić, co chce. Obecne władze też nie są bez winy, ponieważ nie tworzą warunków do spadku. Jak już kiedyś pisałem. Czysta cena gazu na rynkach światowych spada (obecnie chwilowa korekta w górę). Jest już na poziomie z 2020 r. czyli sprzed wojny. W porównaniu do szczytu z września 2022 r. wynosi …. 25%. W dolarach. W złotówkach jeszcze trochę niżej. Podwyższanie w tych warunkach cen, oznacza jedno – korzystanie z pozycji monopolisty.

Ale wróćmy do podwyżek. 27% w stosunku do cen obecnych. Ile zapowiada rząd w ocenie skutków regulacji? O 15%. Czyli w najlepszym wypadku raczy nas półprawdami (cena paliwa wzrośnie o 15%, a przez różne opłaty, rachunek o 27%). Może mniej, bo już URE zapowiedziało, że taryf w tym wymiarze nie zatwierdzi.

W kolejnym wpisie – jak sobie z tym radzić.

Jak drogo mieszkano w II RP czyli relacja pensji robotnika do wysokości czynszu za mieszkanie 2-izbowe (pokój z kuchnią).

Zainspirowany kolejnym artykułem płaczącym nad losem samotnej 30-latki, z pensją 5000 zł netto, niezdolnej do wynajęcia mieszkania w Warszawie, sięgnąłem do danych z przedwojennych roczników statystycznych. Celem było porównanie relacji pensja robotnik/czynsz za małe mieszkanie. I zobaczcie, jak się rzeczywiście sprawy miały.

W 1929, czyli ostatnim przedkryzysowym średnia pensja robotnika wynosiła, z zależności od sektora od 125 zł do 275 zł. Najgorzej zarabiano w przemyśle drzewnym, elitę stanowili drukarze i zecerzy. Do 1934 r. pensje spadły do 86-198 zł. Co jasne, większość pracowników leśnych czy tartaków mieszkała na wsi, a przemysł poligraficzny kwitł w miastach. Podobnie jak chemiczny, górniczy czy hutniczy (kolejne b.dobrze wynagradzane).

Z kolei dane o czynszu (zwanym wtedy komornym) zestawiono w ankiecie według miast z roku 1933. Znając przeważający charakter miejscowości możemy założyć, relację pensja-czynsz. I tak w Warszawie, gdzie występowały wszystkie zawody, płacono za 2 izby ok. 38 zł. Sporo i najwięcej w kraju. Znacznie taniej wychodziło mieszkać w Sosnowcu (16 zł) czy na Śląsku (najdroższe Katowice – 20 zł).

Co nam to pokazuje? Że czynsz wynosił ok. 15-30% pensji robotniczej. Całkiem mało. W stosunku do dzisiejszej pensji, szokująco mało. Jeżeli dzisiaj robotnik zarabia te 3000-5000 zł netto (pomijam elitę w postaci np. operatora maszyn) za 2 pokoje w Warszawie płaciłby 1500 zł. Narracja z „13-pięter” o Warszawie jako źródle biedy, wydaje się załamywać. Oczywiście bierzmy poprawkę na dużą liczbę bezrobotnych i innych, którzy o dochodzie ok. 100-150 zł mogły pomarzyć oraz informację o strukturze pracujących (kobiety pracowały zawodowo znacznie rzadziej, co oznaczało jedną pensję w domu).

Co wpływało na ten stan? Na pewno cena budowy i tani kredyt na budowę. Wybudowanie 2 izb o powierzchni 40 m2 w kamienicy kosztowało ok. 5000-6000 zł (rok 1934). Czyli żeby kupić takie lokum robotnik musiałby pracować 3 lata, odkładając 100% pensji. A teraz? No cóż. Zakładając średnią robotniczą obecną (3-5 tys. zł/miesięcznie co daje 36-60 tys. zł/rok) mamy wynik znacznie gorszy za 100-200 tys. zł nikt mieszkania nie zbuduje. Nie ma takiej opcji. I nawet korposzczur (przedwojenny urzędnik prywatny) nie zarabia wystarczająco dużo. Biorąc pod uwagę średnią warszawską, niech będzie 8 tys. zł netto, mamy po 3 latach ledwie 300.000 zł. A najmniejsze mieszkania 40m2 w Warszawie kosztuje od dewelopera ok. 600 tys. zł. No i wymaga wykończenia. I to jest właśnie miara naszej trudnej sytuacji na rynku.