Jak działa kredyt – historia dziewczyny z HR.

Obiecałem tydzień temu rozwinięcie tematu „Kredyt jako źródło szkodliwych kompromisów”, no i proszę, jest wpis. Z życia wzięty.

W moim miejscu pracy zmienił się szefujący HR. Jak to bywa miał całkiem nową koncepcję działania. Zlikwidować jeden dział. Pracowników rozparcelował pomiędzy inne komórki, a kierowniczkę (żeby nie siała fermentu) przeniósł do innego budynku. Oczywiście zmiana pozorna, nic nie wnosząca, ot pański kaprys. Rozmowa podobno nie wyglądała ciekawie, dziewczyna (piszę „dziewczyna”, a to 45-latka) usłyszała „Proszę nie przychodzić do głównej siedziby, nie rzucać się w oczy”. No ewidentna groźba, jak się pojawisz, spróbujesz walczyć, wywalimy cię całkiem.

Co robi w takiej sytuacji racjonalny człowiek? Piszę odwołanie od wypowiedzenia zmieniającego warunki pracy. Udowadnia pozorność zmiany, nierówne traktowanie (młodsze pracownice zostawili), naruszenie przepisów (pracuje w HR prawie 20 lat, a nagle przydzielają jej zupełnie inne zadania + zamaskowana groźba). W polskim sądzie pracy – spore szanse na zwycięstwo. Nie ma nic do stracenia, bo nowe obowiązki oznaczają znaczną redukcję wynagrodzenia (ok. 30% mniej), a inną robotę też przecież gdzieś znajdzie.

Co robi zakredytowana dziewczyna z HR? Płacze po kątach a na fejsie udostępnia post o pokonanym wilku-przywódcy, dla którego opuszczenie stada nie oznacza porażki, lecz zwycięstwo, nad samym sobą i instynktami. Tak działa tresura. Tak działa kredyt. Pracownik biurowy, jeszcze-wczoraj-kierowniczka, nie pójdzie przecież pracować do sklepu, sprzedawać biletów w kinie, woli przełknąć upokorzenie. Raty kredytu trzeba płacić co miesiąc ,a tu brak oszczędności i nie można mieć przerwy w dochodzie. Dlatego warto szukać alternatyw dla „pewnej pracy”, „kredytu z małą ratką” i „segmentu na przedmieściach”.

Nareszcie. Spłaciłem resztki ostatniego kredytu hipotecznego.

W marcu zakończyła się moja przygoda z kredytem hipotecznym. Ostatnim kredytem jaki miałem. W ramach przygotowania do spokojnego życia, postanowiłem rozprawić się z tym balastem. I już po nim.

Kiedy pod koniec sierpnia 2006 r. podpisywałem pierwszą umowę kredytową na zakup mieszkania w górach miałem 30 lat. Moja żona płakała, wyobrażając sobie, że jako emerytka zanosi ostatnią ratę do banku. Tymczasem po pół roku mieszkanie sprzedaliśmy, kredyt spłaciliśmy (a było to znane ówcześnie 120%, czyli wypłacony kapitał mógł być wart więcej niż zabezpieczenie) i jeszcze zostało nam sporo kasy (zarobiliśmy 80 tys. w 6,5 miesiąca – pensja żony wynosiła wtedy ok. 1400 zł netto).

Potem poszło już szybko. Kredyt na dom na wsi (potrzeba nagłego wykupienia od brata). Ten był z nami ok. 5 lat.

Następnie, w 2013 r. zadłużyliśmy się na zakup domu. W tym przypadku kwota pożyczonego kapitału wynosiła całkiem sporo ok. 410 tys. zł. Z poduszki finansowej rychło nadpłaciliśmy 200 ys. zł, a potem znowu i został taki „ogonek” 65 tys. zł. W trakcie pandemii rata wzrosła z 300 zł do 600 zł, a potem spadła do 500 zł. Swoją wysokością nie motywowała do rozstania, ale trzeba było coś zrobić. I stało się – poszedłem do banku w innej sprawie i złożyłem dyspozycję nadpłaty i już po. Jestem wolny. W międzyczasie pojawił się i zniknął (żył z nami 4,5 roku) kredyt na mieszkanie w górach, co szczegółowo opisywałem na blogu.

Dlaczego dokonałem spłaty? Zdecydowały dwa czynniki. Pierwszy – chciałem to uporządkować. Po co trzymać kasę i jednocześnie kredyt. Łatwiej uciąć. Ponieważ jestem leniem z wizytą w banku trochę zwlekałem, ale skoro można załatwić go przy okazji, czemu nie. Drugi powód, bardziej racjonalny – pomysł na ograniczenie obowiązków zawodowych i więcej czasu na życie. Skoro kasy będzie nieco mniej, to i te 500 zł zacznie ważyć więcej. W takim przypadku lepiej ścinać wydatki. I tak się stało.

Na koniec pewna refleksja. Czy jestem przeciwnikiem hipoteki? Zupełnie nie. Przy dobrym timingu stanowi ona doskonałe narzędzie inwestycyjne dla przeciętnego przedstawiciela klasy średniej. Ba, często jedyną drogę do własnego mieszkania. Z czasem, o ile nie zdarzy się katastrofa, jak w 2022 r., rata przestaje tak uwierać. Bo czym byłoby obecnie te 700 zł z roku 2006? Wtedy 50% pensji żony (oczywiście ubezpieczyłem się natychmiast na wyższą kwotę). Dzisiaj – 1/6 jej poborów. Relatywna waga obciążenia spadła o 66%. A wartość tamtego pierwszego lokalu wzrosła 4-krotnie. Oczywiście wszystko jest zasługą timingu. Kupowałem wszystkie kredytowane nieruchomości przed falą silnych wzrostów, stąd takie ładne wyniki.

Jak posiadany majątek wpływa na nasz poziom zadowolenia z życia?

Ten wpis, jak wiele innych, zainspirowany został artykułem. Postawiono w nim tezę, że zadowolenie z życia zależy od doświadczania miłości, stąd wielu bogatych ludzi staje się zrzędliwych i marudnych, a biedni potrafią odczuwać i manifestować szczęście. Osobiście, uznałem taki pogląd za błędny, pokrótce wyjaśniając, dlaczego. Teraz czas na rozłożenie problemu na czynniki pierwsze.

Pytanie: Czy głoszący tezę o miłości jako determinancie szczęścia, stosuje metody naukowe czy anegdotyczne, bądź posługuje się stereotypami?

Pierwsze zastrzeżenie „nienaukowości” dotyczy próby – „badanie” przeprowadzał ksiądz w trakcie corocznej kolędy. A zatem badanymi byli wyłącznie katolicy (jak wskazują wyniki spisu powszechnego nieco ponad 70% mieszkańców Polski), na ograniczonym terenie (jedna parafia, może diecezja) w niewielkiej grupie (kilkadziesiąt, może kilkaset osób). Badań statystycznych nie prowadzi się w ten sposób. Ani nie ogranicza się ich terytorialnie, a próba ma często pow. 1000 pytanych.

Drugie, sposobu prowadzenia „badania”. Generalnie ankiety statystyczne, aby ograniczyć wpływ emocji i zapewnić szczerość, robione są anonimowo. Tu tak nie było. Co więcej „ankieter” miał pewien wpływ na życie pytanych (normalnie, więcej się z nim nie spotykają). „Ankietowani” nie wiedzieli, że biorą udział „w badaniu”, ba sam pytający nie planował ankiety. Każdy mógł dostać inne pytania, a metodą była też „obserwacja”. Rozróżnienie na „biedny” i „bogaty” również musiało polegać na domniemaniu, przecież ksiądz po kolędzie nie pyta o dochody i majątek.

Czwarte, sama osoba badacza. Miłość małżeńską zna z opowieści. Miłości rodzicielskiej doświadczał wyłącznie biorąc ją, a nie dając. Czyli słysząc „brak miłości”, w ogóle nie wiemy o czym mówi. Czy o tym, że nie kochali się małżonkowie, partnerzy? Czy również dzieci były niekochane i same nie kochały rodziców? Jak to stwierdzić w trakcie oficjalnej 10-20 minutowej wizyty? Jak stwierdzano „miłość” w przypadku osób mieszkających samotnie?

Zresztą już sama formacja księdza skłania go do dokonywania ocen wpływu miłości na życie ludzkie. Często słyszy i wyjaśnia słowa Pieśni nad pieśniami ” Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym.” Myśl radykalna, ale czy prawdziwa?

Pytanie: Czy doświadczenie miłości, przesądza o zadowoleniu z życia?

Kiedy zapytamy 16-letnią dziewczynę – odpowie nam „tak”. Gdy 60-letniego żonatego mężczyznę, odpowiedzi będą się różnić. Jeden przyzna rację, drugi powie – cieszy mnie własnoręcznie zbudowany dom, wyprawa na ryby, spokój w garażu, szczęście moich dzieci, poczucie spełnionego obowiązku.

A wyniki badań? Mam w biblioteczce taką książkę Liz Hoggard „Jak być szczęśliwym?” opowiadającą o eksperymencie w angielskim miasteczku Slough. Istotnie mówimy o badaniu naukowym wraz z podaniem źródła. I jakie wyniki? „W pierwszym roku małżeństwa poziom szczęścia małżonków gwałtownie wzrasta…. ludzie przyzwyczajają się do małżeńskiego życia i wracają do swojego wyjściowego poziomu szczęścia”. Oraz, co ważne „Osoby pozostające w niezbyt udanych związkach małżeńskich są mniej szczęśliwe niż osoby samotne lub rozwiedzione”, i wreszcie „Jak wynika z badań Mintela 56% samotnych kobiet było bardzo zadowolonych ze swojego życia…. Podobnie twierdziło 46% samotnych mężczyzn”.

Więc wyniki badań naukowych nie potwierdzają tezy o miłości jako determinancie szczęścia.

Pytanie: Czy i w jaki sposób zamożność wpływa na zadowolenie z życia?

I tu dochodzimy do problemu tytułowego. I na to pytanie odpowiedzieli badacze ze Slough. „Powyżej pewnego poziomu dochodu,…., dodatkowa ilość pieniędzy nie zwiększa poziomu zadowolenia z życia” a także „Ogólnie rzecz biorąc bogatsi są szczęśliwsi niż osoby mniej zamożne. ” Przytoczono też zdanie Roberta Franka z Cornell University „Ale szczęśliwy bogacz i tak będzie szczęśliwszy, niż gdyby był biedny” oraz badania czasopisma „Time”, którego czytelnicy (znowu pewna grupa, różna od świętokrzyskiej parafii) umieścili pieniądze dopiero na 14 miejscu w rankingu.

Pod koniec, podkreślono też, z czym całkowicie się zgadzam, że istotne pozostaje „względne poczucie bogactwa” czyli porównanie z innymi, niż ogólny poziom dochodów. A więc człowiek zarabiający 50.000 zł miesięcznie będzie mniej szczęśliwy w otoczeniu ludzi o dochodzie 100.000 zł niż 10.000 zł, pomimo iż jego zarobki się nie zmienią. Podobnie mamy ze stanem majątkowym. Posiadający 2 mln zł uzyska wyższy poziom szczęścia wśród biedaków niż multimilionerów.

Pytanie: Jeśli nie miłość i pieniądze, to co?

I na to odpowiadają naukowcy od eksperymentu „Make Slough happy” – trzeba działać: ruszać się, cieszyć się z tego co się posiada, rozmawiać, zredukować czas przed telewizorem, uśmiechać się, utrzymywać relację z ludźmi, nagradzać się, czynić dobro i posadzić jakąś roślinę lub kupić zwierzę.

Ostatnie 6 miesięcy z autem elektrycznym. Koszty eksploatacji.

W miesiącach IX 2023- II 2024 przejechałem swoim elektrykiem 5000 km, przeznaczając na niego następujące kwoty:

  • ładowanie na publicznych ładowarkach – 67 zł,
  • ładowanie w domu (z gniazdka) – 51 zł.
  • przegląd, naprawy, opony, ubezpieczenie (tu podzieliłem proporcjonalnie) – 980 zł.

Półroczne wydatki na auto zamknęły się więc 1098 zł, co daje ok. 183 zł miesięcznie. Czy podobny rezultat da się osiągnąć innym samochodem tej wielkości? Szczerze wątpię. I już wyjaśniam, dlaczego.

Samo spalanie wyniosło 118 zł, co daje 2,36 zł/100 km. Stało się tak, dlatego, iż w trasie przejechałem ok. 800 km, przy czym dwa razy wyjechałem poza granice województwa. Wyniku ok. 0,8 l LPG/100 km czy 0,4 l/ON nie pobije żadne auto spalinowe. To potwierdza znaną prawdę – taki wóz sprawdza się w mieście z darmową ładowarką, domu z własną instalacją FV i przy przejazdach miejskich. Gdybym, jak w poprzednim roku, dojeżdżał w góry, zrobiłbym nie 5000 km a 8000 km i zapłacił, po obecnych cenach 750 zł czyli 9,5 zł/100km. To nadal równoważnik 3 l LPG/100 km, albo 1,5 l ON lub PB95, ale jednak zupełnie inna kwota.

Także naprawy, przeglądy, ubezpieczenia nie są drogie – to średnio 1500 zł/rok. Do tego dochodzą opony (komplet całorocznych za 2300 zł, powinien mi starczyć na 5 lat takiej jazdy).

Decyzja. Elektryk zostaje z nami. Utrata wartości (25 tys. zł w 1,5 roku) oraz wydatki na eksploatację powodują, że szybka sprzedaż staje się nieopłacalna. Jeśli nic się nie wydarzy, planuję zostać z tym autem jeszcze 4-5 lat. O ile wytrzymam, oczywiście. Żeby czekanie sobie ułatwić, zamówiłem już (w celu późniejszej sprzedaży) Alfę Romeo Giuliettę z silnikiem 240 KM.

Kolejne spojrzenie na „koleiny systemu”.

Dosłownie tego samego poranka, bezpośrednio po odpowiedzi Janowi na komentarz o nieumiejętności wyjścia z kolein proponowanych przez system, trafiłem na taki artykuł https://www.onet.pl/styl-zycia/onetkobieta/zycie-polakow-znacznie-sie-pogorszylo-ostatnie-piec-lat-zmienilo-wszystko/e7sstzh,2b83378a Niby nic wielkiego, opis post pandemicznych i inflacyjnych trudności, ale już niektóre zdania pokazują jak Matrix wdrukowuję konieczność życia zgodnie z jego zasadami. Proszę bardzo, parę kwiatków.

-„Polacy rezygnują z wyjścia do kina, jedzenia w restauracjach oraz wielu innych przyjemności, które powinny być dla nich codziennością”

-„Skończyłam 30 lat. Chciałam jakiejś zmiany. Kupno mieszkanie w kredycie wydawało się być spełnieniem moich marzeń.” 

Doskonale wiem, że w dzisiejszych czasach wszystko bardzo szybko pojawia się w sieci, ale chciałbym nauczyć naszą córeczkę, że z kultury należy korzystać i chłonąć ją poza domem. Po prostu, żeby się odchamić — tłumaczy mężczyzna. Niestety coroczne podwyżki cen, sprawiły, że oglądanie filmów na mieście, ograniczyli do jednego wyjścia w miesiącu. — Może się ktoś z tego śmiać, ale aktualnie jeden film kosztuje nas prawie 200 zł. Córka ma dopiero siedem lat, a musi płacić prawie tyle samo co my za kino. A ile dzisiaj kosztuje bilet? W tym momencie jest to mniej więcej 30 zł za jedną wejściówkę. Nas jest trójka. Klara zawsze chce jakiś popcorn — w zestawie to prawie wydatek 50 zł.”

-„Niebawem kupimy marchewkę za 5 zł i nikogo to nie będzie interesowało. Kupowaliście ostatnio może chipsy w sklepie? Przecież większość z nich kosztuje już ponad 10 zł.” 

-„Po roku przeprowadziłam się z koleżanką do 70-metrowego mieszkania w centrum Krakowa i płaciłyśmy 2800 zł za wszystko. Wychodziło 1400 zł za super lokalizację. Wraz z nadejściem pandemii właściciele zaczęli podnosić czynsz. W końcu w połowie 2023 r. musiałam się przeprowadzić. W tym momencie to samo mieszkanie kosztuje 4 tys. 500 zł. Nie stać mnie na takie przyjemności — wyjaśnia”

Generalnie każda z tych myśli jest przejawem trzech trendów, które na blogu staram się zwalczać:

  • pędu do wielkich miast, jako jedynych siedlisk kultury, rozumianej jako kino, popcorn, restauracje,
  • narzekania w stylu „kiedyś to były czasy, dzisiaj nie ma czasów”,
  • zwalania odpowiedzialności za swoje życie na innych (głównie polityków, rodziców), wraz z myśleniem „mnie się należy”.

Rozprawmy się z nimi po kolei.

Tatuś siedmiolatki narzekający na drogie kino. Wyjście na 3 osoby ma kosztować rzekomo 200 zł. No i rozłóżmy na czynniki pierwsze. Cenę tworzą bilety (30 zł/osobę) i popcorn w zestawie (50 zł). Więc powiem panu tak – popcorn nie jest obowiązkowy, bilety da się kupić taniej, wreszcie – kino to nie żadne „odchamienie”, tylko trzeba wyściubić nos poza warszawską galerię w sobotnie przedpołudnie. Przekąski kinowe dziecku szkodzą, tym bardziej powtarzane co tydzień. Piszący te słowa chodzi do kina nawet nie raz w roku i nie uważa się za „chama” ponieważ kino w galerii to raczej przejaw kultury ludowej. Bilet na koncert finalistki ostatniego Konkursu Chopinowskiego kosztował mnie 100 zł i to tylko dlatego, że zdecydowałem się w ostatniej chwili. W filharmonii popcornu nie sprzedawali i muzyka Chopina zrobi dziecku lepiej niż Barbie (bo raczej nikt nie zabierze siedmiolatki na ambitne produkcje).

Następnie redaktor podsumowuje, jak to wyjście do kina i restauracji powinny być codziennością Polaków. Przecież to jakaś bzdura. Jestem człowiekiem zamożnym, zarabiam całkiem sporo, w restauracji pojawiam się średnio raz w miesiącu, zazwyczaj z powodu okazji (mecz syna, uroczystość, wyjście ze znajomymi) i nie czuję żebym coś tracił. Ostatnio za obiad czterech osób z napojami i napiwkiem zapłaciłem 300 zł. Gdyby miałoby to stać się codziennością potrzebowałbym 9000 zł miesięcznie na jeden tylko posiłek dnia. Nawet w weekendy (8 dni/m-c) 2400 zł. Znam lepsze zastosowanie takiej sumy – np. prywatna emerytura, czy mieszkanie dla dziecka. Nie wiem też do czego odnosi się ta „powinność”. Zarabiasz, stać cię, lubisz -no to idziesz. Nie masz miedzi, w domu siedzisz. Idea, że restauracje czy kino winny być gwarantowane? Przecież to jakiś absurd.

Marchewka po 5 zł i chipsy po 10. No cóż, to że chipsy szkodzą, wie prawie każdy. Zresztą da się je zrobić w domu, nie trzeba wydawać 10 zł na dużego, prażonego ziemniaka. A cena marchwi? W sklepie może po 5 zł, ja na giełdzie ogrodniczej kupowałem po 2 zł. Nie stać cię, sam siejesz. W czym problem.

Na koniec zostawiłem sobie lament trzydziestolatki, która nie może założyć rodziny, bo wynajem 70-metrowego mieszkania w Krakowie kosztuje 4500 zł. Na blogu pisałem to wielokrotnie – nie ma przymusu mieszkania w Krakowie, gdzie ceny mieszkań pozostają wysokie, a pompuje je wynajem krótkoterminowy. W Tarnowie będzie znacznie taniej, a dzieli go od Krakowa godzinna podróż pociągiem. Dwie singielki nie potrzebują też 70 m2. Bez żartów. W bloku, na takiej powierzchni mieszczą się 4 pokoje.

Na koniec zostawiam sobie kredyt hipoteczny jako marzenie. Co ktoś wypowiadający takie zdanie może mieć w głowie? Kredyt jest co najwyżej środkiem do spełnienia marzeń, i tylko w ostateczności. Przecież istnieje tyle dróg do własnego dachu nad głową, nie wszyscy zmieszczą się w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu i Gdańsku. A nawet gdyby się zmieścili, życie w tych miastach stanie się nieznośne, dojazdy z przedmieść potrwają godzinami. Znowu wrócę do przykładu Białołęki i Dęblina. Wybór tej pierwszej pozostaje całkowicie nieracjonalny, ponieważ w sobotnie popołudnie jechałem trasę „Śródmieście – kraniec Białołęki” dwupasmówką przez pół godziny. Wyobrażam sobie drogę odwrotną, z wyjechaniem z osiedla we wtorek rano. Ba, nie muszę uruchamiać wyobraźni, gdy mam Google Maps, które pokazuje 1 godzina 10 minut. Trasę Dęblin-Warszawa pociąg pokonuje w 1.06-1.14. Wiadomo, trzeba jeszcze dojść na miejsce, dojechać na dworzec, ale w przypadku auta trzeba wyjechać z garażu, znaleźć miejsce parkingowe. Dojazd łączony komunikacja publiczną z Białołęki do centrum (autobus+metro) – równo godzina. Czy zatem ma sens zakup 60 m2 na Białołęce, a nie domku w Dęblinie? A nawet łagodniej – Czy zakup mieszkania na Białołęce stanowi jedynie słuszny wybór? Czy trzeba kredytu na 800-900 tys. zł? Czy ma on być marzeniem? A Kraków? 10 km przejedziemy autem w 30 minut, własnym autem, komunikacją miejską 45 minut. Pociągiem z Tarnowa, najszybszym połączeniem 50 minut. Czy warto dopłacać do Krakowa, z pełną świadomością, że dalej mieszkamy na obrzeżach?

System na każde z tych pytań daje proste odpowiedzi. Podobno jedyne właściwe. Młodzi ludzie, którzy obracają się w swojej bańce, mają monotematyczne źródła informacji, idą najszerszą drogą, ciągnąc za sobą worek kamieni. Nie da się ukryć, tak działa kredyt. Uniemożliwia racjonalne decyzje, prowadzi do wielu kompromisów z rzeczywistością i samym sobą. I o tym jeszcze napiszę.

Rolnicza narracja – „wprawdzie nie płacimy podatków, ale przedsiębiorcy też jadą bez przerwy na stracie”. Czy to prawda?

Fala rolniczych protestów, która w lutym zalała Polskę, wywołała gigantyczną dyskusję. Jedną z rozmów odbyłem na profilu mojego klienta – właściciela małej firmy, który umieścił zdjęcie traktorów blokujących miasto. Nie chodziło o samą blokadę, lecz o ceny maszyn. I od razu odezwał się jego inny znajomy, który wygłosił mądrość zacytowaną powyżej. I postanowiłem powiedzieć sprawdzam.

Czy faktycznie przedsiębiorcy ciągle mają straty? Czy nie płacą podatków? Przeprowadziłem dziesiątki rozmów, ze znajomymi, klientami, księgowymi itp. Odpowiedź była jednoznaczna. Zdarzają się lata na minusie, lecz raczej wyjątkowo (raz na 3 może 4) i to niewielkim (max. kilkanaście tysięcy). Trochę częściej u dorabiających do etatu. Dlaczego?

Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Zasadnicza – urząd skarbowy. Jeśli ktoś ma 2-3 lata straty a jednocześnie kupi drogą rzecz (auto, dom), prowokuje sobie kontrolę skarbową. I już wesoło nie jest. Druga ważna – z czegoś trzeba żyć. Wprawdzie należy umieć odróżnić stratę księgową od faktycznej (pojęcia „wydatek” i „koszt” nie są tożsame, podobnie „przychód” i „wpływ”), ale mimo wszystko, dochód gwarantuje środki na przeżycie. O ile da się kupić „na firmę” auto, może nawet wakacje, to mięsa, kostiumu kąpielowego żony, już nie. Dlatego twierdzenie, że „przedsiębiorcy bez przerwy jadą na stracie” to wiejska legenda.

Przykład 1. Ten sam dochód.

Wreszcie, czy i ile podatków odprowadzają nawet ci stratni? Ile dostają dopłat? I tu zaczyna się moment prawdy. Popatrzcie. Weźmy przykład przedsiębiorcy i rolnika. Obydwaj mają po 30 lat i j zarobili (nadwyżka wpływów nad wydatkami) 50.000 zł ze swojej działalności. Jeden ma 5 ha ziemi (ziemniaki i truskawki), drugi prowadzi Żabkę. Co dostaną od państwa, co muszą wpłacić?

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne.Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik – 2300 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca -2400 zł. Rolnik – 0 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik – 5000 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca 0 zł, Rolnik 770 zł.

Bilans rolnika (dopłaty – koszty) +3470 zł. Bilans przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo (zysk + bilans): rolnik +53.470 zł, przedsiębiorca +27.600 zł. Efekt? Przedsiębiorca ma połowę tego co rolnik.

Przykład 2. Ta sama branża – mała budowlanka.

Teraz porównamy rolnika, który prowadzi dg na tzw. podwójnym KRUS-ie i osiąga dochód 50.000 zł z analogicznym przedsiębiorcą budowlanym na ZUSie.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 4600 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 3800 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 2400 zł. Rolnik 2400 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) – 2430 zł. Przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo: rolnik +47.570zł. Przedsiębiorca +27.600 zł.

Przykład 3. Ta sama branża – mały pensjonat.

W tym punkcie pokażę przewagę agroturystyki nad małym pensjonatem. Założę identyczne obłożenie, zysk itp. Nie uwzględnię nakładów przedsiębiorcy na zwiększone wymogi organizacyjne (a to także niebagatelna, choć trudno policzalna kwota). Podobnie -dochód 50.000 zł.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 2300 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 3800 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 2400 zł. Rolnik 0 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) +730 zł. Przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo: rolnik +50.730 zł. Przedsiębiorca +27.600 zł.

Przykład 4. Przedsiębiorca i rolnik zaliczają stratę 5000 zł.

No dobrze, niech będzie ta strata. Niewielka, ale zawsze. Zobaczmy co się dzieje.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 2300 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 5000 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 0 zł. Rolnik 0 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) + 3470 zł. Przedsiębiorcy – 21.400 zł. Saldo: rolnik – 1530 zł. Przedsiębiorca -26.400. zł. I właśnie wtedy ujawnia się największy problem – rzeczywista strata przedsiębiorcy jest 15 razy większa niż rolnika.

Nikt mi nic dał za darmo. Wszystko musiałem sam odziedziczyć.

Oglądaliście już „1670”? Netflixowa gorzka komedia o przypadkach Jana Pawła Adamczewskiego, stanowi próbkę czarnego humoru rodem ze „Świata według Bundych”. Tu nie ma taryfy ulgowej dla szlachty, chłopów, mężczyzn, kobiet, feministek i księży, młodych i starych. Drą łacha ze wszystkich. Główny bohater, stanowiące tytuł wpisu zdanie, kieruje do swojego syna. Możemy na nie patrzeć z dwóch stron.

Lewicowej – Adamczewski jako przykład szlacheckiej fanfaronady, prekursor dzisiejszego „Janusza biznesu” wygłaszający takie teksty jak „Chłopa ze strefy komfortu można wypędzić tylko cepem”, „Człowiek dochodzi do czegoś ciężką pracą swoich chłopów, to zabrać mu! Taka mentalność” czy właśnie „Wszystko musiałem sam odziedziczyć.”

Prawicowej – legendy o odwiecznym porządku świata, w którym jeden rozkazuje, a drugi wykonuje, a władza przechodzi z ojca na syna (podobnie jak poddaństwo).

Żadna z tych tez kompletnie się nie broni, jeśli zestawimy rzetelne dane i wiedzę historyczną. Oczywiście, to komedia, nikt nie oceniał, czy „Allo, allo” oddaje prawdę o francuskim ruchu oporu w II WŚ. Ponieważ jednak niektórzy, chcieliby widzieć muzy, jako dydaktyczne odbicie rzeczywistości, dajmy im szansę.

Większość źródeł (w tym spostrzeżenia gości zagranicznych) potwierdzają – Polska była rajem dla szlachty, czyśćcem dla mieszczan, a piekłem dla chłopów. Tu lewica mówi prawdę. Tylko szlachcic miał prawa i ogromną przewagę ekonomiczną, płynącą z własności ziemi i darmowej pracy poddanych. Czy mogło być gorzej? Tak, w Rosji. Stąd, przemawiający językiem właściciela firmy, opartej o wyzysk pracownika (brak urlopów, niepłatne nadgodziny) Jan Paweł Adamczewski wydaje nam się współczesny. Wiemy też, że w roku 1670, polska demokracja szlachecka (a w zasadzie oligarchia magnacka) wszystkie dobre lata miała już za sobą. Czekała ją tylko jeszcze jedna wygrana wojna (z Turcją, zakończona Pokojem Karłowickim w 1699 r.), jeden sensowny król (Jan III Sobieski) i …zjazd po równi pochyłej. Oczywiście magnateria dalej się bogaci i bawi, powstają rezydencje takie jak Wilanów, Arkadia czy Puławy. Spadku dochodów doświadczają chłopi, mieszczanie, a wreszcie, samo państwo. Wiemy doskonale, że wzrost obciążeń (podatkowych, pańszczyźnianych) wraz z arbitralnością orzeczeń zabije w końcu chłopską przedsiębiorczość, która odrodzi się po uwłaszczeniu. Dlatego pochwały biznesmenów w stylu Sebastiana Kulczyka, czy spadkobierców Adama Stadnickiego, można włożyć między bajki. Ich bogactwo nie pochodzi z ciężkiej pracy, osobistych zdolności lecz z poprzednich pokoleń. I nie warto tworzyć tu legendy, bo po „Wir, Erben” widać jak koło się obraca.

Oczywiście, wcale nie musi tak być. W USA większość milionerów (majątek, poza głównym domem, do 5 mln USD) to nie dziedzice, ale dorobieni w pierwszym pokoleniu. Inaczej wygląda to na liście najbogatszych, na której dalej rządzą spadkobiercy, ale wciąż są szanse na awans do wyższej klasy średniej, a nawet do wyższej. Jeszcze bardziej prawdopodobny jest ruch w dół drabiny – From rags to riches to rags in three generations – sprawdza się. Na tym polega słabość lewicowej narracji. Zamożność (bogactwo) rodziców daje przewagę, ale nie absolutną. Więc, typowo prawicowe przekonanie, o podwładnym i właścicielu może szybko się obrócić i syn poddanego wykupi syna szefa. Przecież czytaliśmy i „Lamparta”, i „Noce i dnie”.

Co zatem robić? Swoje. Spokojnie oszczędzać, inwestować, reinwestować i po kolei osiągać wyznaczone cele. A kolejne pokolenia będą wykuwać swój własny los.

Radykalne ucieczki od oczywistości.

Dzisiaj zaczynamy rozważania pod takim, nieco prowokacyjnym, tytułem. Czym jest ta „oczywistość”. Wyborem drogi prostej, powszechnie uczęszczanej czyli ścieżki: skończ szkołę (studia), idź do pracy (januszex, własna firma, korpo, budżetówka – bez znaczenia), ciężko haruj od pn do pt, w weekend zaszalej, miej dzieci, wakacje raz, 2 razy w roku, dotrwaj do emerytury w wieku 60-65 lat. Czy takie życie ma sens? Dla wielu – tak. Utwierdza ich w wyborze rodzina, znajomi, kapłani, media. Całkiem spora i wpływowa grupa.

Zawsze jednak istniały jednostki odrzucające system, żyjące na jego obrzeżach. Miały inne pomysły na funkcjonowanie. I o tym właśnie dzisiaj chciałbym napisać.

Legendarny Thoreau i jego „Walden” – biblia dla współczesnych anty- spod każdego znaku. Od radykalnej lewicy do radykalnej prawicy. Pomysł – wyprowadzić się do lasu, na kawałek własnej ziemi, samodzielnie zbudować dom. Brzmi nieźle, i co tu dużo gadać, realne może być i dziś. Przynajmniej częściowo. Nie musimy odrzucać wszystkiego. Da się radę samemu i z rodziną. Najwyżej skrajny program „zero pracy” zamienimy na zajęcia dorywcze, rękodzieło itp. 10-16 godzin tygodniowo zamiast 40-50 to już istotny postęp.

Kto jeszcze? Wszelacy ideolodzy spod znaku komun (nie mylić z komunistami). Motywowani religijnie lub wręcz przeciwnie. Zbieramy grupkę ludzi podobnie myślących, kupujemy razem dom, kawał pola i staramy się coś stworzyć. Zagrożenia? No niestety ludzki charakter i upływ czasu. Jak pisał Jonasz Kofta z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni. I to wkurwienie uniemożliwi im wspólne życie. Droga wielokrotnie przemierzana. Nie znam komuny 60-letnich hipisów. Dzisiejsi samotni czterdziestolatkowie mogą fantazjować o wspólnym mieszkaniu na starość, ale rzeczywistość skrzeczy. Singielkom przeszkadza „zbyt głośny stukot klawiatury” (autentyczne – jedna z dziewczyn mojego brata), zbyt głośno chrapiący facet, a co dopiero wspólna kuchnia z dziesiątką wyluzowanych bałaganiarzy. To się raczej nie uda.

Może zatem coś pośredniego? Własna ziemia, na niej dom. Nie na kompletnym odludziu, ale też i nie w mieście czy centrum dużej wsi. Ot, takie Podlasie, Bieszczady? Dzieci w edukacji domowej, albo lokalnej szkole. Co im zabieramy? Szansę na karierę naukową albo w korpo na tzw. szanowany zawód. Ale przecież żeby zostać dobrze prosperującym szambiarzem, nie potrzebuję sieci znajomości, prawda? Płytka ceramiczna, którą kładę, nie pyta mnie o wyniki matury sprzed 30 lat. Ścinane drzewo, koparka, także. Więc, czy żyjąc po swojemu, tak wiele tracimy? Coś na pewno, ale i zyski trzeba umieć ocenić należycie. Ostatnio, w mojej pracy wzmożenie. Może zlikwidują cały dział, w którym pracuje, a może jednak nie. Może pogorszą nam warunki pracy, będzie więcej dupogodzin do odsiedzenia albo… skończy się na strachu. Wprowadzili ostry dres code – „żadnych swetrów, panowie”. Prawie wszyscy przerażeni. Jak sobie poradzimy, bo jednak warunki względnie cieplarniane? A ja, z moimi zredukowanymi wydatkami (na dwa auta z ubezpieczeniem jednego, w styczniu wydałem 462 zł, w lutym – ani złotówki, a jeszcze półtora roku temu płaciłem po 2000 zł miesięcznie), śpię spokojnie. Zwolnią mnie – wypłacą ekwiwalent za urlop, odprawę 3 miesiące, okres wypowiedzenia kolejne 3, czyli razem – jakieś 8 pensji, będę miał na 2 lata życia. Nawet, gdy i druga praca wyparuje, na podobnych zasadach, przeżyję 4 lata z samych odpraw itp. Słowo-klucz? Niskie koszty. W obecnych warunkach, gdy na jesieni zamontujemy piec na drewno, w mieście przeżyjemy za 3500 zł + koszty jedzenia. Co jasne, skończą się wakacje, inne niż na własnej działce, comiesięczne wyjazdy w góry itp., ale głodu nie będzie, auto pod domem, ciepło i coś na grzbiet też się kupi. Te 4500 zł, zarobię z kapitału i ew. wykonując zlecenia klientów 3-4 godziny tygodniowo, albo i bez zleceń, o ile pomieszkując w przyczepie, wybuduję i zacznę wynajmować domek na działce w górach.

Ktoś mi powie – jesteś mądry, bo masz 50 lat, kapitał, nieruchomości. Prawda, lecz czy nie da się inaczej tzn. bez nieruchomości, oszczędności, zawodu i wieku. Jak mówi francuskie przysłowie „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Da się za niewielkie pieniądze (teraz relatywnie niewielkie, w porównaniu z cenami mieszkań) kupić kawałek ziemi z domem do remontu (widziałem oferty pomiędzy Warszawą a Lublinem za 90 tys. zł – domek na małej 600m2 działce). A jeśli nie kupić, to wynająć za grosze. A jeśli nie wynająć, to mieszkać za remont przez pewien czas. Mała firma z robotą fizyczną, gdy ktoś nie boi się brudu, smrodu, kurzu, przyniesie 10 tys. zł miesięcznie bez ogromnego wysiłku (praca fizyczna jest teraz w cenie).

Ile kosztuje utrzymanie małego auta miejskiego – Fiat 500C po roku i 6000 km.

W styczniu 2023 r. kupiłem żonie używanego Fiata 500c. Zawsze chciała mieć taki wóz – ok. Mój „prywatny importer” i kumpel dał radę ogarnąć. Wóz pochodził z 2010 r. miał na budziku 150 tys. km i uszkodzenia po gradzie. Razem z pakietem startowym, kosztował mnie 14 tys. zł.

Przez rok i 2 miesiące żona (i ja) przejechaliśmy 6 tys. km. Dlaczego tak mało? Powodów widzę kilka. Zasadniczy – zawsze w domu stały 2-3 samochody do wyboru (maksymalnie mieliśmy ich 4: elektryk, świniowóz, Porsche, 500c), więc czasami mały, miejski kabriolet przegrywał. Czym?

Na pewno osiągami. 1.2 69KM za demona prędkości robić nie może. Ot, toczy się spokojnie. Za to pali (średnia z całego dystansu) 6.1 l/100 km. Pewien procent stanowiły trasy (jedna 850 km w obie strony, 2 x po 750 km). Parę razy pojechałem na wieś. Reszta to jazda miejska. W mieście i zimie palił 8 l/100 km, w lecie już tylko 7 l/100 km. Trasa i podmiejsko – spokojnie 5 l/100km. Stąd średnia.

Wielkością wnętrza. Fiat 500c jest mały, ciasny, zwłaszcza na tylnym siedzeniu. Idealne auto dla dwojga, może z jednym dzieckiem 5-12 lat. Trójka, czwórka dorosłych – męka. Bagażnik śmieszny i z tragicznym dostępem (otwiera się tylko wąska klapa).

Dodatkowo Kona wygrywała tanią jazdą. Stąd tylko 6000 km. Przy czym 3500 km zrobiłem w dwa miesiące (kwiecień i maj 2023), kiedy wiosna zachęcała do zrzucenia dachu i wykonałem 3 długie trasy. Potem było już 50-300 km miesięcznie.

Ale przecież to auto ma zalety. Pali niewiele (ok. 40 zł/100 km przy cenie 6.5 zł/litr), dałoby się włożyć gaz (wtedy 24 zł/100km). Przeglądy OT da się je zrobić pod domem (odessanie oleju, wymiana filtrów) – 300 zł, państwowy przechodzi bez problemu, za OC płacę 330 zł, za opony 150 zł/rok. I da się zrobić (na gazie) 6000 km rocznie płacąc za wszystko 2200 zł tj. niecałe 37 zł/100 km. Nieźle. Czy znajdziecie tańsze i jezdne auto?

Nie sądzę. Bez strachu jechałem nim na drugi koniec Polski. Niestety, normy zużycia spalin zabiły ten silnik. Teraz jego rozwinięcie ma już instalację mikrohybbrydową 48V i potencjalnie drogie awarie. No i kosztuje jako nowe (wersja podstawowa) – 68 tys. zł, a nie 14k. Mój kumpel obiecał mi tanią naprawę uszkodzeń po gradzie, więc pewnie sympatyczna Włoszka zostanie z nami jakiś czas.

Czy prywatne zawsze jest lepsze? O akademikach.

Środowiska ultraliberalne promują pogląd, że „prywatne, zawsze lepsze niż państwowe.” Bardziej umiarkowane stanowisko prezentuje tzw. środek. Nie ma sensu tworzyć państwowej kopalni, no ale pewne branże, niech zostaną pod kontrolą państwa.

W przypadku akademików widać tę mądrość, jak na dłoni. Nie da się studiować, nie mając gdzie mieszkać. Wielu zdolnych studentów pochodzi ze wsi. Z odcinka 30 km, może nawet 50 km, da się dojeżdżać, miałem takich kolegów na roku. Ale 100 km, 200 km, odległa wioska – lokum w mieście akademickim musi być. W PRL-u wybudowano licznie tzw. domy studenckie czyli akademiki, ale epoka ta się skończyła, liczba studentów wzrosła i weszło prywatne. Zacznijmy porównanie.

Bierzemy na tapet Warszawę. Miasto niezmierni drogie do wynajmu. Kawalerka ok. 3000 zł miesięcznie plus opłaty. Co robić, gdy rodziców nie stać? Państwowe akademiki kosztują od 390 zł do 1100 zł za miejsce, w zależności od uczelni i standardu. Najtańsze są pokoje trzyosobowe bez łazienek na Politechnice (390 zł), najdroższe pojedyncze z łazienkami (SGH – 1100 zł). A prywatne? Właśnie powstał taki na Powiślu. Lokalizacja doskonała. A ceny? Od 1500 zł (miejsce w dwójce ze wspólną łazienką) do 2380 zł (jedynka z własną łazienką). Pokoje od 10 m2 (jedynka) do 15-18m2 (dwójka). Czyli typowy standard późnego PRL-u. Widać wyraźnie – prywatne wcale nie jest lepsze. Państwowe wychodzi taniej? Dlaczego? Przyczyn jest kilka.

Po pierwsze – wybudowany 40-50 lat temu budynek uczelni już dawno się zamortyzował. Nikt nie płacił za niego cen rynkowych, grunt darowano.

Po drugie – do studenta się dopłaca. Na państwowym, prywatnym właścicielom mieszkań czy akademików – nie.

Po trzecie – w uniwersytecie decydują koszty, u prywatnego potencjalny zysk czyli wycisnąć, ile się da, w końcu akcjonariusze/udziałowcy chcą zarobić.

Po czwarte – akademik prywatny, jest nim tylko z nazwy. Wynajmą każdemu młodemu, nie trzeba legitymacji studenckiej – dzięki temu znacznie większy popyt.

Dlatego akademiki państwowe muszą istnieć. Regulują dostępność studiów, dla zdolnych i niezamożnych. Kryterium udostępnienia miejsca w domu studenckim stanowi dochód rodziców. I nie, nie jestem tym osobiście zainteresowany. Obydwaj moi synowie-studenci mieszkają już we własnych lokalach. W przypadku młodszego – nawet formalnie – zakup został dokonany na jego nazwisko, ponieważ pracuje. Takie szanse ma jednak znikoma część młodego pokolenia – im trzeba pomóc.