Radykalne ucieczki od oczywistości.

Dzisiaj zaczynamy rozważania pod takim, nieco prowokacyjnym, tytułem. Czym jest ta „oczywistość”. Wyborem drogi prostej, powszechnie uczęszczanej czyli ścieżki: skończ szkołę (studia), idź do pracy (januszex, własna firma, korpo, budżetówka – bez znaczenia), ciężko haruj od pn do pt, w weekend zaszalej, miej dzieci, wakacje raz, 2 razy w roku, dotrwaj do emerytury w wieku 60-65 lat. Czy takie życie ma sens? Dla wielu – tak. Utwierdza ich w wyborze rodzina, znajomi, kapłani, media. Całkiem spora i wpływowa grupa.

Zawsze jednak istniały jednostki odrzucające system, żyjące na jego obrzeżach. Miały inne pomysły na funkcjonowanie. I o tym właśnie dzisiaj chciałbym napisać.

Legendarny Thoreau i jego „Walden” – biblia dla współczesnych anty- spod każdego znaku. Od radykalnej lewicy do radykalnej prawicy. Pomysł – wyprowadzić się do lasu, na kawałek własnej ziemi, samodzielnie zbudować dom. Brzmi nieźle, i co tu dużo gadać, realne może być i dziś. Przynajmniej częściowo. Nie musimy odrzucać wszystkiego. Da się radę samemu i z rodziną. Najwyżej skrajny program „zero pracy” zamienimy na zajęcia dorywcze, rękodzieło itp. 10-16 godzin tygodniowo zamiast 40-50 to już istotny postęp.

Kto jeszcze? Wszelacy ideolodzy spod znaku komun (nie mylić z komunistami). Motywowani religijnie lub wręcz przeciwnie. Zbieramy grupkę ludzi podobnie myślących, kupujemy razem dom, kawał pola i staramy się coś stworzyć. Zagrożenia? No niestety ludzki charakter i upływ czasu. Jak pisał Jonasz Kofta z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni. I to wkurwienie uniemożliwi im wspólne życie. Droga wielokrotnie przemierzana. Nie znam komuny 60-letnich hipisów. Dzisiejsi samotni czterdziestolatkowie mogą fantazjować o wspólnym mieszkaniu na starość, ale rzeczywistość skrzeczy. Singielkom przeszkadza „zbyt głośny stukot klawiatury” (autentyczne – jedna z dziewczyn mojego brata), zbyt głośno chrapiący facet, a co dopiero wspólna kuchnia z dziesiątką wyluzowanych bałaganiarzy. To się raczej nie uda.

Może zatem coś pośredniego? Własna ziemia, na niej dom. Nie na kompletnym odludziu, ale też i nie w mieście czy centrum dużej wsi. Ot, takie Podlasie, Bieszczady? Dzieci w edukacji domowej, albo lokalnej szkole. Co im zabieramy? Szansę na karierę naukową albo w korpo na tzw. szanowany zawód. Ale przecież żeby zostać dobrze prosperującym szambiarzem, nie potrzebuję sieci znajomości, prawda? Płytka ceramiczna, którą kładę, nie pyta mnie o wyniki matury sprzed 30 lat. Ścinane drzewo, koparka, także. Więc, czy żyjąc po swojemu, tak wiele tracimy? Coś na pewno, ale i zyski trzeba umieć ocenić należycie. Ostatnio, w mojej pracy wzmożenie. Może zlikwidują cały dział, w którym pracuje, a może jednak nie. Może pogorszą nam warunki pracy, będzie więcej dupogodzin do odsiedzenia albo… skończy się na strachu. Wprowadzili ostry dres code – „żadnych swetrów, panowie”. Prawie wszyscy przerażeni. Jak sobie poradzimy, bo jednak warunki względnie cieplarniane? A ja, z moimi zredukowanymi wydatkami (na dwa auta z ubezpieczeniem jednego, w styczniu wydałem 462 zł, w lutym – ani złotówki, a jeszcze półtora roku temu płaciłem po 2000 zł miesięcznie), śpię spokojnie. Zwolnią mnie – wypłacą ekwiwalent za urlop, odprawę 3 miesiące, okres wypowiedzenia kolejne 3, czyli razem – jakieś 8 pensji, będę miał na 2 lata życia. Nawet, gdy i druga praca wyparuje, na podobnych zasadach, przeżyję 4 lata z samych odpraw itp. Słowo-klucz? Niskie koszty. W obecnych warunkach, gdy na jesieni zamontujemy piec na drewno, w mieście przeżyjemy za 3500 zł + koszty jedzenia. Co jasne, skończą się wakacje, inne niż na własnej działce, comiesięczne wyjazdy w góry itp., ale głodu nie będzie, auto pod domem, ciepło i coś na grzbiet też się kupi. Te 4500 zł, zarobię z kapitału i ew. wykonując zlecenia klientów 3-4 godziny tygodniowo, albo i bez zleceń, o ile pomieszkując w przyczepie, wybuduję i zacznę wynajmować domek na działce w górach.

Ktoś mi powie – jesteś mądry, bo masz 50 lat, kapitał, nieruchomości. Prawda, lecz czy nie da się inaczej tzn. bez nieruchomości, oszczędności, zawodu i wieku. Jak mówi francuskie przysłowie „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Da się za niewielkie pieniądze (teraz relatywnie niewielkie, w porównaniu z cenami mieszkań) kupić kawałek ziemi z domem do remontu (widziałem oferty pomiędzy Warszawą a Lublinem za 90 tys. zł – domek na małej 600m2 działce). A jeśli nie kupić, to wynająć za grosze. A jeśli nie wynająć, to mieszkać za remont przez pewien czas. Mała firma z robotą fizyczną, gdy ktoś nie boi się brudu, smrodu, kurzu, przyniesie 10 tys. zł miesięcznie bez ogromnego wysiłku (praca fizyczna jest teraz w cenie).

Życie samowystarczalne sprzed stu lat. Co kupowała chłopska rodzina?

Lektura „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak pokazuje nam dobitnie, może nawet zbyt mocno, jak samowystarczalne były w praktyce chłopskie gospodarstwa z Dwudziestolecia. Przyczyny tkwiły zarówno w ubóstwie (Wielki Kryzys, mało ziemi) jak i odwiecznych przyzwyczajeniach. Lista rocznych (sic!) zakupów przedstawiała się następująco:

  • 18 kg cukru,
  • 78 kg soli,
  • 10 sztuk cukierków,
  • herbata 200g (podano tylko wydatek, mnie udało się dotrzeć do cenników i przeliczyć),
  • przyprawy kuchenne za 4,5 zł (nie wiem jakie, ale orientacyjnie pewnie podobna ilość jak herbaty),
  • 15 sztuk śledzi,
  • pieczywo za 2,8 zł (ok. 8 bochenków po 1 kg chleba lub kilkanaście bułek, ponownie przeliczałem),
  • 300 g kawy (moje własne wyliczenia).

Za to wszystko zapłacono ok. 60 zł. Rodziny z dziećmi kupowały jeszcze przybory szkolne, a mężczyźni – tytoń i wódkę. Co jasne, przedstawiona lista wydatków, dotyczy rodziny ubogiej. Jak widać na tej liście nie ma ani tłuszczów ani mięsa, ani środków czystości. Najprawdopodobniej w ogóle ich nie używano lub dokonywano wymiany barterowej (np. jajka za mydło). Z kolei mydło, mąkę, masło, mleko albo produkowano albo unikano ich spożywania, przeznaczając na sprzedaż.

Spróbujmy przeliczyć te dane na dzisiejsze warunki:

  • cukier 120 zł,
  • sól 160 zł,
  • cukierki 8 zł,
  • herbata – 20 zł,
  • kawa – 30 zł,
  • śledzie 50 zł,
  • pieczywo 100 zł,
  • przyprawy 50 zł.

W sumie 538 zł, a więc ok. 45 zł/miesięcznie. Jasne, dzisiaj takie życie okazałoby się kompletnie niemożliwe. Sam, mając do dyspozycji taką sumę pieniędzy zupełnie inaczej rozłożyłbym wydatki. Uderza mnie spora ilość soli, ale z pewnością użyto jej do konserwacji mięsa, nie tylko do poprawy smaku. W tym celu moja rodzina potrzebuje może 8 kg/rok, a nie 10 razy więcej.

Warto jednak spojrzeć na te dane, aby zobaczyć, jak zmieniło się nasze życie. Nawet w wersji „wiejskiej”okazuje się znacznie bogatsze.

Syrop z kwiatów bzu czarnego. Koszt produkcji.

W moim domu ogromną popularnością cieszą się syropy. Da się z nich zrobić lemoniadę, dodać do wody, trochę zagęścić herbatę, polać lody. Tygodniowo schodzi nam jedna butelka (pojemność ok. 0,3-0,5 l). Prym wiedzie czarny bez. Dlaczego?

Zalety produktów z czarnego bzu zaczynają się od walorów zdrowotnych. Stanowił on znany lek przeciw przeziębieniom w medycynie naturalnej. Pomaga na katar, kaszel itp. Nasi przodkowie przedchrześcijańscy uważali go za roślinę świętą i sadzili blisko domów. Posłuchajmy mądrości dziadów.

W dobie inflacji, nie mniejsze znaczenie ma cena. Na działce, bez czarny rośnie szybko i za darmo. Nie wymaga przycinania, nawożenia, w zasadzie rozrasta się jak chwast, bez naszego udziału. U mnie najwyższy osiągnął 6 metrów, a to oznacza możliwość zbierania ze zwykłej drabiny, w 80% z ziemi. Ponieważ nie nawożę – mam za darmo – z jednego krzewu zajmującego ok. 3-4 m2 zebrałem 3 skrzynki kwiatów i sporo jeszcze zostało na owoce. Nie musisz nawet mieć działki. Krzaki czarnego bzu rosną wszędzie, przy starych, opuszczonych gospodarstwach, w lesie, przy drogach, w mieście. Te ostatnie dwa miejsca to kiepski pomysł na zbiór, ale gatunek kumuluje mało zanieczyszczeń.

Drugą kwestię stanowi prostota. Zebrać kwiatostany (baldachy), oskubać (lub obciąć nożyczkami łodyżki), zalać wodą, dodać cukru, cytryn, pogotować, zlać i … gotowe. Nawet taka kucharska melepeta jak ja, daje radę.

W efekcie otrzymujemy syrop w cenie zupełnie niesklepowej. Policzmy. 1 kg cukru i 2 cytryny na 2 litry wody. Według aktualnych cen mamy litr syropu za 4 zł (musimy jeszcze doliczyć prąd, gaz). Cena sklepowa dziesięć razy wyższa – 44 zł za litr. Z racji naturalnej słodyczy kwiatów, półlitrowa butelka syropu wystarczy na ok. 100 szklanek niezbyt esencjonalnego napoju lub 50 szklanek mocnego. Cena szklanki to maksymalnie 0,08 zł (plus woda). Doskonale sprawdza się w drinku ze Sprite’m i wódką.

Czy czarny bez da się wykorzystać inaczej? Tak, kwiaty można smażyć w cieście naleśnikowym lub na racuchy. Po prostu maczamy je w tym cieście i na patelnię. Popularnością cieszą się owoce, trujące na surowo i jako niedojrzałe (czerwone). Z nich zrobimy dżemy oraz soki. Moim zdaniem, zdecydowanie mniej smaczne niż z kwiatów.

Jak, w dobie drogich mediów, obniżyć rachunki? Woda.

Dzisiaj trudny i mało letni temat – obniżanie rachunków. W moim przekonaniu, bez niskich wydatków „na dom” nie ma możliwości życia prosto i bez pracy etatowej/dg/poważnego freelansu. Co więc robić i gdzie leży granica?

Jeśli piszemy o mediach – myślę: woda, prąd, gaz, ogrzewanie, śmieci, ścieki, internet, telefon, TV. Zabieramy się za nie po kolei. Dzisiaj, ta pierwsza.

Własna studnia. Sporo zależy od miejsca zamieszkania. W domu, na wsi lub w małym miasteczku przejdzie bicie własnej studni (lub pobieranie wody ze źródła). Ma ona tym więcej zalet, im więcej wody potrzebujemy: do podlewania, celów gospodarczych itp. (zwierzęta). Za studnię płacimy raz, a potem już tylko za prąd (czyli nic, jeśli mamy FV) napędzający pompy.

Nie ma sensu dla osób z minimalnym zużyciem (tylko mycie, jedzenie), bo koszt startowy okaże się zbyt wielki. Nie damy też rady wykonać tego kroku, zajmując mieszkanie w bloku ani gdy warunki geologiczne są mega trudne. Zawsze trzeba patrzeć na stopę zwrotu.

Źródło to bijąca spod ziemi woda, zwłaszcza w górach. Tam nazywa się to często „woda pod własnym ciśnieniem” i doprowadza się ją rurą do budynku. Widziałem takie domy na sprzedaż. Wtedy zyskujemy sporo (żaden koszt), lecz cierpimy w suszy. No i warto wykonywać badania składu i zanieczyszczeń.

Zbieranie deszczówki. Kolejny sposób, żeby nie płacić za wodę gospodarczą. Deszczówka mniej nadaje się do picia (po uzdatnieniu, co nie ma wielkiego sensu), ale znacznie lepiej do mycia, do podlewania ogrodu, czyszczenia auta itd. Niemniej jednak ze sporej powierzchni dachu zbierzemy jej wystarczającą ilość. Gromadzimy w zamkniętych zbiornikach, od fantazyjnych niby-wazonów, ozdób za tysiące złotych, do zwykłych mauzerów.

Zużywanie mniej. W tym miejscu warto odróżnić oszczędność od zwykłego skąpstwa. Nie zaprzestaniemy przecież mycia się i innych czynności higienicznych. Dla mnie osobiście sprawdzoną granicę stanowi 50 l/dzień – tyle potrzebuję przebywając w górach. Trochę to prysznic, resztę toaleta, oraz minimalna ilość (kilkanaście litrów) do zmywania i picia. Podana wartość okaże się 2 razy niższa od obecnej normy (wynoszącej 3 m3/osobę/miesiąc czyli ok. 100 l/dziennie).

Miejmy przy tym na uwadze, że pisze o potrzebach rodziny. Ogród w czasie suszy wymaga kilkuset litrów dziennie, zwierzęta też swoje wypiją (dodajmy wodę do sprzątania) i zużycie rośnie. Tym razem łatwiej mamy w bloku – ale tam jest drożej za m3.

Pierwsza metoda – prysznic zamiast kąpieli. Ja spokojnie, idąc cyklem – spłukanie, zakręcenie kranu, namydlanie, spłukanie, jestem w stanie wziąć prysznic w 20 l wody (ok. 2 minuty).

Metoda druga – zmywarka zamiast zlewu. Zakładam, że skończyliśmy okres studencki i nie jemy już z jednego talerza śniadania, obiadu i kolacji. Zmywarka oszczędza wodę – w 10 l pozmywamy 8-12 kompletów talerzy, więc im więcej brudnych naczyń tym lepiej. Mało wody ma jednak pewną wadę (sam jej doświadczyłem) – wysokie stężenie tłuszczu zatyka kanalizację.

Metoda trzecia – sprzęt oszczędny. Nie tylko o prąd chodzi, ale o wodę. Piszę przy tym o zmywarce i pralce. Każda oszczędność 2 l na cykl, dają nam 4 l wody dziennie, czyli 1,5m3 rocznie.

Metoda czwarta – zastąp wodę ciepłą – zimną. Zimny prysznic – trochę hardcore. Ma jednak trzy zalety – zdrowszy, zimna woda jest tańsza niż ciepła i zużywamy jej mniej (kto chce stać długo pod lodowatym strumieniem?).

Własna mieszanka sałat. Lepsza niż sklepowa, a prawie za darmo.

W zeszłym tygodniu z butów wyrwała mnie cena mieszkanki sałat w Lidlu – 6,99 zł/150 g (widziałem w internecie bio – 8 zł/100g). Właściwie to powinienem się przyzwyczaić. Mamy inflację. W ramach gestu sprzeciwu korporacjom, postanowiłem podzielić się z Wami przepisem na miks sałat. Jak to może wyglądać?

Biologiem nie jestem, więc wybaczcie mi nieścisłość, dla mnie sałata to wszystko, co ma liście podobne do sałaty i … da się zjeść. Na potrzeby niniejszego wpisu robię więc sałatę z mniszka lekarskiego, rukoli itp. Skoro wg UE (dyrektywa „dżemowa”) – za owoce uważa się pomidory, jadalne części łodyg rabarbaru, marchew, słodkie ziemniaki, ogórki, dynie, melony i arbuzy, więc i jak mogę sałatę zrobić z mlecza, a co. Żeby zebrać te 150g potrzebujemy ok. 1-2 młodych sałat (jeszcze nie w formie główki, potrzebne nam drobne liście), 5 krzaczków rukoli i tyle samo mniszka lekarskiego. Koszt ziaren (o ile je kupujemy, bo możemy mieć swoje) – 30 groszy (ja z jednej paczki za 6 zł zasiałem ok. 100 szt nasion i jeszcze zostało). Tak więc za 0,3 zł mamy porcję ekologicznego warzywa dostępną w sklepie za 8 zł.

Na koniec protip. Liście sałaty szczelnie owijamy w wilgotny ręcznik papierowy (bez nadruku), umieszczamy w pudełeczku z przykrywką i wkładamy do lodówki. Zachowają świeżość przez ok. tydzień.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Praca.

Nawet samowystarczalne gospodarstwo wymaga zarobienia chociaż tego minimum. W moim przypadku, jestem w stanie za 2 dni realnej pracy tygodniowo przynieść do domu ok. 6000 zł. Wtedy żona nie musi pracować, a ja sam faktycznie się nie zmęczę. To opcja nr 1.

Drugie wyjście – życie z kapitału, wygląda jeszcze lepiej. Zakładając prostą regułę 4% (na utrzymanie wystarczy 4% zgromadzonych i zainwestowanych środków), żeby uzyskać te 6 tys. zł powinienem dysponować ok. 1 mln 800 tys. zł. Da się łatwiej. Kupując akcje, przynoszące 6% dywidendy i dodające wzrost wartości wystarczy mi 1 mln 152 tys. zł.

Jeszcze ostrzejsza wersja to projektowane życie z wynajmu lokali. Dom w mieście wynajmę na pokoje za 5000 zł. Mieszkanie w górach za 1500 zł. I już mam kasę na życie.

Pozostańmy jednak przy pracy. Jeżdżąc do niej średnio 2 dni w tygodniu, wygeneruję tylko niewiele kosztów dodatkowych, bo jednocześnie zawiozę dziecko do szkoły i odbiorę z niej, a więc i tak musiałbym pokonywać drogę wieś-miasto-wieś. Ubrania zawodowe kosztują mnie ok. 120 zł/miesięcznie (garnitur, 3-4 koszule, krawaty, buty, spodnie, marynarka, płaszcz, teczka). Czasem muszę się złożyć na jakieś składki (kilkanaście zł/miesiąc). Praca wymusza też płacenie za ubezpieczenie zawodowe -130 zł/miesiąc. Razem koszty pracy to max. 270 zł (plus dojazd, który liczę w transporcie).

Żyjąc z kapitału/oszczędności/nieruchomości wydatków tych nie ponoszę. Nie tracę też 16 godzin tygodniowo na zajęcia niezwiązane z moimi priorytetami.

A co ma zrobić ktoś, kto nie dysponuje ani kapitałem, ani nieruchomościami, a zatrudnią go za minimalną na 40 godzin/tygodniowo? Cóż, widzę 2 wyjścia. W pierwszym, korzystamy z dobrodziejstw systemu państwa opiekuńczego. Staramy się o wszystkie możliwe zasiłki, dofinansowania itp. Mamy 800+, zasiłek dla bezrobotnych (nawet 1700 zł). W drugim – zakładanie dg.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Nauka.

Główne założenie – nie utrudniać dziecku życia ponad miarę, powoduje utrzymanie status quo – dobra szkoła w dużym mieście. Oznacza to nie tylko dowożenie (codziennie, nawet poza dniami mojej pracy), ale także znacznie większe koszty (lekcje dodatkowe zajęcia sportowe). Tego sam nie zrobię.

Dzięki temu wpis będzie maksymalnie krótki, bo koszty obecne znam i muszę je tylko wyliczyć.

Zajęcia sportowe (plus obozy) – 300 zł średnio miesięcznie.

Lekcje dodatkowe 400 zł miesięcznie.

Szkoła (wycieczki, wyjścia, składki) ok. 100 zł miesięcznie.

Razem 800 zł/miesiąc.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Transport.

W tym punkcie mam spory dylemat. Z jednej strony samowystarczalność wyklucza korzystanie z transportu publicznego, kupowanie benzyny. Z drugiej, dziecko musi trafić do szkoły, a rodzic do pracy. Samochód elektryczny byłby jakimś wyjściem, ale jego cena pozostaje poza granicami rozsądku, zwiększyłby także konieczną do wyprodukowania ilość prądu (lub wymusiłby tankowanie na bezpłatnej ładowarce). Przedstawię obie opcje.

Planowany przebieg to ok. 1200 km miesięcznie. Trzeba dojechać do dużego miasta. Samowystarczalność nie oznacza według mnie rezygnacji z szans edukacyjnych.

Samochód spalinowy. Na dystansie 1200 km potrzebuje minimum 60 litrów paliwa. Przy cenie ok. 6,3 zł/litr – ok. 380 zł/miesięcznie. Stałe koszty utrzymania wyniosłyby 150 zł (absolutne minimum). Powinienem jeszcze uwzględnić amortyzację – utratę wartości – ok. 200 zł/miesiąc. Razem – 730 zł.

Samochód elektryczny. Potrzebna energia to ok. 150 KWh/miesięcznie, co podwajałoby zużycie prądu w gospodarstwie domowym. W moim mieście jest niepłatna ładowarka, z której czasami korzystam – to byłoby rozwiązanie. Stałe koszty utrzymania auta 150 zł nie różniłyby się od pojazdu spalinowego. Jednak utrata wartości drenowałaby kieszeń. Taka Kona jak moja traci na wartości rocznie ok. 8 tys. zł (auta generalnie prawie nowe, i jednak tanieją szybciej niż używane spalinowce). A to oznacza 650 zł miesięcznie. Łączne koszty 800 zł okazują się wyższe niż tani diesel.

Sam facet, mógłby postawić na własne nogi, rower, hulajnogę, skuter plus pociąg. Ale z dzieckiem takich cudów nie zrobi – trzeba dowozić. Stąd wybieram jednak auto z silnikiem spalinowym za 730 zł miesięcznie.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Media.

Jak już napisałem, nie planuję życia w stylu jaskiniowca, ani w stylu sprzed stu lat. Oznacza to jednak konieczność zapewnienia sobie mediów przynajmniej w minimalnym zakresie: prąd, woda, kanalizacja, internet, komórki. Odpuszczam gaz (jest mi zbędny). Ile to wszystko będzie kosztowało? Wbrew pozorom – niewiele. Założenia robię dla 3-osobowej rodziny.

Wywóz śmieci. Moja gmina ma stawkę opłaty śmieciowej 23 zł/osobę/miesiąc. Wychodzi na 69 zł/3-os. Gdzie indziej płaci się 30-40 zł/os. Jak już się rzekło podatki płacić trzeba.

Woda. Mógłbym teoretycznie obudzić starą studnię, ale sensu ekonomicznego w tym nie widzę. Kupić pompę, konserwować ją, skoro gmina zapewnia wodę za 4 zł/m3, czyli 30 zł/miesięcznie/3-osoby? Stanowcze nie.

Kanalizacja. Przy trzech osobach wywóz osadów raz na rok – wydam 20 zł/miesiąc.

Internet. 60 zł – tyle płacić muszę za światłowód (minimalnie). Rachunek za szybki internet 90 zł.

Komórki – 60 zł/3 osoby.

Opał. Tu pozostanę tradycyjny – planuję opalać drewnem. Pozyskam go z lasu moich kuzynek. Koszt -20 zł/miesiąc. Gdybym jednak chciał pozostać przy tradycyjnym, pozyskanym opale – płacę 200 zł/m3 drewna z lasu, dodając własną pracę. Koszt 150 zł/miesiąc.

Prąd. Ten ma zapewnić instalacja fotowoltaiczna. Jej produkcja ca. 3000 KWh wystarczy na moje potrzeby. W mieście potrzebuję ok. 2500 KWh. Płacę tylko abonamenty- 31 zł/miesiąc.

Dodaję jeszcze podatek gruntowy – 90 zł/miesięcznie.

W sumie potrzebuję na media ok. 500-600 zł. Gdybym policzył drewno z własnego lasu jeszcze mniej. W mieście dom kosztował mnie ok. 1200 zł.

Jem jak popańszczyźniany chłop. Jak dieta wpłynęła na moje samopoczucie.

Miesiąc powoli zbliża się do końca, nadchodzi czas na podsumowanie. Dzisiaj jeszcze nie finansowo-praktyczne lecz dotyczące odczuć ciała i ducha, związanych ze zmianą diety.

Największą wątpliwość wzbudzały we mnie proste rachuby – prawdziwy chłop żył stosunkowo krótko, średnia wieku wynosiła ok. 40-50 lat. Czy jednak na pewno wynikała ona z diety? Poniekąd pewnie tak, lecz znacznie większe znaczenie miał brak dostępu do opieki lekarskiej na dzisiejszym poziomie. Każdy wypadek, a o takie na gospodarstwie nietrudno mógł zakończyć życie, każda choroba (np. grypa hiszpanka) stanowiła śmiertelne zagrożenie. Umierały dzieci, umierali dorośli. Z drugiej strony, autor pamiętników i inspirator próby odmiennego żywienia, przeżył 90 lat. Fakt, z racji funkcji i dochodów miał szanse na ponadprzeciętną długość życia. Prowadził też higieniczny tryb życia, nie pił alkoholu, nie uczestniczył w I WŚ.

Gwałtowna zmiana sposobu odżywania się mogła także załatwić mój żołądek. Zrezygnowałem bowiem z mięsa (jadłem je dwa razy – w gościach), nie jem słodyczy, porzuciłem kawę i wszystko to, czego chłop nie jadł i nie mógł wytworzyć (cukier, ryż, owoce południowe) . Wprowadziłem do jadłospisu znacznie więcej ziemniaków, chleba, mleka (wolę go od barszczu). To wszystko wzbudziło niebezpieczeństwo rozstroju żołądka.

Wreszcie, bałem się o brak sił. Niby chłop pracował fizycznie, a ja chodzę do biura, uprawiając skrawek ziemi weekendowo, ale mój organizm przez lata przyzwyczaił się do mięsa. Kawa podobno stawia na nogi, działa mobilizująco, a ja całkiem wyrzuciłem ją z codziennego menu, wcześniej pijąc 3 espresso z mlekiem.

Jak widać żyję i mam się dobrze. Nic takiego się nie stało. Nie mam ani problemów jelitowych, a nawet pozbyłem się zgagi. Normalnie funkcjonuję, potrafiłem zmniejszyć liczbę posiłków do 4 (czasem rezygnuję z podwieczorku lub kolacji). Nie odczułem także spadku sił, energii czy witalności. Po prawdzie, zmian na lepsze (poza zlikwidowaniem zgagi) też brakuję.

Jasne, na prawdziwe skutki trzeba by czekać miesiącami. Czy białko ze strączkowych zastąpi mięsne? Czy mleko i twaróg uzupełni ubytki? Odpowiedzi na to nie znam. Być może tzw. nędza galicyjska, niedożywione dzieci i dorośli, wysoka śmiertelność wynikały z ilości pożywienia, a nie jakości. Bo jedno jest pewne – przez prawie cały miesiąc nigdy nie byłem głodny. A niejeden chłop, tak.