Cena domu w relacji do płacy. Co się zmieniło od czasów Thoreau.

W jednym z rozdziałów „Waldena” Thoreau podaje przeciętną wartość domu w jego czasach – 800 USD oraz wartość dniówki robotniczej 1 USD. Popatrzmy, co się zmieniło do dzisiaj.

W Polsce wartość dniówki wynosi dzisiaj 200 zł. Dom musiałby kosztować 800 dniówek czyli 160.000 zł. Marzenie ściętej głowy. Za tyle kupimy działkę albo działkę z domem do remontu na odludziu. Gdyby przyjąć znacznie lepsza dniówkę 400 zł, za 320.000 zł wybudujemy mały dom. I tu leży pies pogrzebany. W XIX w. domy stawiano z drewna, Thoreau zrobił to sam (aczkolwiek wielkość pasowała do samotnika, nie rodziny). Teraz dla większości – nierealne. Stąd pomysł, by jednak powrócić do dawnych zwyczajów.

Po pierwsze – przyjąć, co było oczywiste i za Thoreau, że dom buduje się na pokolenie maksymalnie dwa. Z różnych względów, głównie zmian technologii, wyjazdów rodziny itp. Gdy rzuci się publicznie takim tekstem, zobaczcie jaki będzie skutek. Krzyk, że dom jest dla pokoleń. A teraz zaobserwujcie otoczenie. Ile osób mieszka w domu zbudowanym przez dziadków? Ja znam jedną. Oczywiście starsze domy nadal stoją, ale gdy nie były modernizowane ich wartość drastycznie spada. Czasami broni je lokalizacja (bliskość centrum lub atrakcyjnych miejsc), czasem sentyment. Bywają oczywiście zabytki, lecz najlepiej widziałem to we Włoszech – kamienny dom jest super, ale na lato, w zimie, to musi być klęska. Konstatacja o wykorzystywaniu domu przez 50-60 lat skłania do wyboru technologii drewnianej – jak za Thoreau. Tę łatwiej wykończyć samodzielnie.

Po drugie – wiele prac należy wykonać samodzielnie lub z rodziną. W końcu chata nad stawem Walden została zbudowana osobiście przez pisarza. Dzisiaj proponuję inne rozwiązanie – kupić drewnianą konstrukcję (ok. 15 tys. zł za domek 35 m2 parteru i 35 m2 poddasza), zlecić jej postawienie (10-12 tys. zł) na bloczkach lub płycie fundamentowej (10 tys. zł). Tym sposobem za niespełna 40 tys. zł otrzymamy szkielet małego domu, który w sami skończymy budować, zlecając tylko wykonanie instalacji, z którymi akurat Thoreau nie miał problemu, ponieważ … nie było ich. Satysfakcja z pracy plus integracja rodzinna dają niezły efekt.

Po trzecie – być może damy radę uzyskać własną nieruchomość całkowicie bez kredytu lub tylko z minimalnymi zobowiązaniami. W dzisiejszych czasach zyskamy ogromną przewagę nad większością, która za synonim pełnej dorosłości uważa zdolność kredytową. Tu drobna uwaga. Nie jestem przeciwnikiem kredytu jako takiego, ba sam wielokrotnie korzystałem z tego wsparcia w inwestycjach i zakupie domu, ale nie zawsze i nie na każdych warunkach. Obecnie mamy drakońskie oprocentowanie: pow. 8% (dzisiaj przy inflacji 3%!). Łącząc je z wartością kredytów (we Wrocławiu mam problem ze znalezieniem dwóch pokoi poniżej 550 tys. zł) dostajemy wybuchający granat do ręki – wysokość raty. Dzisiaj, przy 450 tys. zł (100 tys. wkładu), dostaniemy ratę 3800 zł czyli więcej niż 2/3 przeciętnego wynagrodzenia. To już jakiś kosmos. W dniu, gdy brałem na siebie pierwsze zobowiązanie (2006 – kredyt na 50 m2 w górach do kapitalnego remontu za 130 tys. zł), płaciłem ok. 700 zł przy średniej pensji na poziomie 1900 zł netto (36%). Realne obciążenie kredytem wzrosło dramatycznie. Stąd uniknięcie zobowiązań da mi sporą szansę.

Po czwarte – zyskamy pieniądze na inne cele, w tym inwestycje. Prostą konsekwencją niewydawania 3800 zł na spłatę kredytu (a może poświęcenia 1000 zł) będzie spora oszczędność – 2800 zł miesięcznie. Jeżeli nawet kolejny 1000 zł pójdzie na tzw. rozkurz (czyli wydatki), dalej możemy oszczędzać i inwestować 1800 zł. Nieźle.

Jak widzicie, prosta decyzja – zbuduję sam niewielki dom, zamiast kupować na mieszkanie, może mieć daleko idące konsekwencje.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment. Podsumowanie.

Rozpoczynając najdłuższy okres, z 500 zł, wydałem 255 zł. Czy na koniec zmieściłem się w budżecie? Zobaczcie.

Transport. Tym razem w pracy pojawiłem się 2 razy, wydając 22 zł na bilety kolejowe. W sumie przez cały miesiąc 93 zł. Trochę zawiniła moja wygoda, bo 2 pierwsze tygodnie jeździłem samochodem.

Jedzenie. Pojechałem do sklepu, tylko po to, żeby uzupełnić zapasy jajek (10 szt), oraz mleka. Zapłaciłem 22 zł. Przez cały miesiąc 97 zł.

Własne. W niedzielę wybrałem się rowerem do Kazimierza Dolnego i …. zaszalałem. Poszedłem na słynne jagodzianki, zjadając dwie (12 zł). W mieście wpadłem na cmentarz (wkład 5 zł). Wydałem 17 zł, a przez cały miesiąc 22 zł.

Ubranie. Nie kupowałem nic. Jednak, tak się normalnie nie da, stąd przyjąłem te 50 zł.

Leki, kosmetyki, chemia. Ponownie, rzeczywisty wydatek wyniósł 0 zł. Coś się jednak zużywa. I tak, poszła mi 1/3 dezodorantu (5 zł), całe mydło (4 zł), trochę płynu do mycia naczyń, proszku do prania, domestosa – razem za 10 zł, szczoteczka do zębów 5 zł, nieco pasty (5 zł), oraz moje standardowe leki, wykupione wcześniej 16 zł. Razem 45 zł. Udało się zaoszczędzić na papierze toaletowym, ponieważ częściowo zużyłem stare gazety (jak za PRL-u), a kupiłem przed rozpoczęciem eksperymentu nakładkę bidetową na wc.

Opłaty. Tym razem nic. W sumie, tyle, co zapisałem w pierwszym tygodniu – 104 zł.

Łączne wydatki. Jeśli dodam do siebie: transport (93 zł), jedzenie (97 zł), własne (22 zł), ubranie 50 zł, leki, kosmetyki i chemię (45 zł), opłaty (104 zł), wyjdzie razem 411 zł. Pozostaje mi 89 zł rezerwy. W praktyce na: niewielki podatek od nieruchomości (30 zł), trochę drewna do kominka (22 zł), szambo – 25 zł. Zostanie całe 12 zł. Ważnym brakiem będzie szybki internet – muszę radzić sobie tym z komórki.

W życiu samotnika – da się. W praktyce, uwzględniając nieco większe potrzeby (np. KRUS, jakieś życie towarzyskie, prezenty) to „na styk” oznacza braki w budżecie.

Eksperyment pokazał, jak nisko można zejść z wydatkami. Posiadając prawie nowy samochód elektryczny (2019 r. – 46 tys. km) oraz instalację FV da się wydawać na transport 30 zł/tydzień. Na krótką metę, nawet mniej (ubezpieczenie i obowiązkowy przegląd państwowy, uda się bez napraw, przegląd zrobię sam – 55 zł/miesiąc). Nierealnie niskie wydatki na jedzenie (97 zł) mają dwa powody: wysoki stopień produkcji oraz lato. Da się zebrać kilka jabłek, dorzucić 50g cukru i za 25 groszy (prąd darmowy) mieć słoik dżemu oraz sok do rozrobienia z wodą. Fasolka szparagowa z bułką tartą z sucharów – starczy za obiad, podobnie jak naleśniki. Jeśli nie kupuję ubrań (a to realne na jakiś czas), tylko chemię, kosmetyki i niezbędne opłaty, zmieszczę się nawet w 400 zł (jedzenie 97 zł, auto 55 zł, opłaty 181 zł, leki, chemia i kosmetyki 45 zł, własne 22 zł).

O ojcostwie konkretnie. Zarabianie pieniędzy. O chciwości. Gdzie leży granica?

Dzisiaj pokażę moje własne spojrzenie na granicę angażowania się w zarabianie pieniędzy. Postaram się zrobić to maksymalnie praktycznie. Mam nadzieje, że się uda.

Motywem jest przywoływana dwukrotnie na blogu książka „Ślady ojca. Przewodnik po budowaniu więzi”. Po komentarzu Turbiny długo zastanawiałem się w czym leży problem, dlaczego poza błędami merytorycznymi, tak mocno ta książka mnie odrzuca. Z jakiego powodu, nic nie skorzystałem z tych 200 stron? Czym jeszcze, czego wcześniej nie dostrzegłem, różni się od książki Dobsona. I już wiem. Kupując książkę nazwaną „Poradnik”, „Podręcznik”, „Przewodnik”oczekujemy praktycznej porady. Konkretnego wskazania- co robić, jak robić, kiedy robić. Dr Dobson to potrafił – mówił do męża – przynajmniej raz dziennie powiedz swojej żonie, jak jesteś szczęśliwy, że ją masz, także jako matkę waszych dzieci.. Natomiast ks. Maliński i ks. Grzywocz (w zasadzie – ten drugi in absentia), o dość ważnej sprawie – gdzie u ojca przebiega granica pomiędzy „zapobiegliwością”, „pracowitością” a „chciwością” czy wręcz „pracoholizmem”, odpowiada w następujący sposób.

„Prawdziwy ojciec troszczy się, ale nie robi tego
zbytnio. Bo owszem trzeba zabiegać o to i owo, ale
miarą tej troski jest to jedno słówko – „zbytnio”. Bóg
nie mówi: „Nie troszczcie się o nic”, Jego apel brzmi:
„Nie troszczcie się zbytnio o wszystko, co dopiero
nastanie, o to, co będzie jutro, co będzie pojutrze”
(por. Mt 6,25-34).”

a potem po chwili, jeszcze:

„Ciągły lęk – „Czy podołam? Czy utrzymam rodzinę?” – nie sprzyja wychowaniu. Dziecko, patrząc na
ojca siedzącego z głową między rękami i wpatrzonego w dal, a do tego z wypisaną na czole myślą:
„To się nie uda. Nie ma szans, by się dobrze ułożyło. Nie wiem, jak przeżyjemy jutro, pojutrze…”, nabiera
przekonania, że życie to ciąg wydarzeń nieuchronnie zmierzających ku katastrofie. Prawdziwa troska ojca
jest natomiast pięknym darem, z którego wydobywa się nadzieja na to, że wszystko się dobrze ułoży.”

Czyli zamiast konkretów, mamy opowieść o skrajnym przypadku nieudacznika i nieostre znaczeniowo nic nie mówiące zwroty „nie troszczyć się zbytnio”, „Prawdziwa troska”. I tu leży pies pogrzebany. Zero konkretów. Nie „Przewodnik”, czy rady lecz zestaw przypowieści. Pojawiają się też słowa, takie jak „zawierzenie”, ale mają one oczywiście religijny a nie materialny charakter i nie będę się do nich odnosił.

Czas jednak wrócić do tematu i opracować go konkretnie, bo mężczyźni zazwyczaj są oczekują konkretu, a nie nawijania makaronu na uszy. Forma? Pytanie + odpowiedź.

Pytanie 1. Ile trzeba zarabiać, aby było „wystarczająco”?

Tu posłużę się wielokrotnie powtarzaną na blogu prawdą „średnia +20%. Czyli ojciec rodziny 2+2 w klasie średniej. powinien zarabiać tyle, żeby z żoną mieli razem 2,4 średniej krajowej. Na każde dziecko powyżej dwóch, dodatkowo 40% średniej.

Kiedy można mniej? Gdy ma się odziedziczone/podarowane/spłacone mieszkanie/dom. Gdy żyjemy faktycznie oszczędnie, wtedy wystarczy i 1,5 średniej krajowej na rodzinę oraz zdolność do szybkiego podniesienia wypłaty.

Pytanie 2. Co materialnego koniecznie musimy dzieciom zapewnić?

Dach nad głową, jedzenie do syta, ubrania, wakacje, potrzeby edukacyjne (każdy inne, ale: zajęcia dodatkowe minimum jedne, korepetycje – jeśli potrzebne, własny komputer). Do tego dodałbym jeszcze, w klasie średniej: własny pokój dla każdego dziecka w wieku nastoletnim, a na pewno oddzielny dla dziewczynek i chłopców.

Pytanie 3. Co warto jeszcze dołożyć dziecku?

Dobrze też dać coś dziecku „na start” – wkład własny na mieszkanie, jakąś działkę pod budowę, kasę na rozkręcenie firmy. Może pierwsze auto, mieszkanie.

Pytanie 4. Jakie dary będą wyrazem „zbytniej” troski?

Wszystkie, które chcą dziecko ustawić na całe życie. Czyli gotowa firma, nieruchomości na wynajem, szpanerski wóz, ślub w tropikach. Takie podarunki są dobre wśród bogaczy, do klasy średniej nie pasują, albo wymagają całkowitej rezygnacji z życia rodzinnego.

Pytanie 5. Ile czasu ojciec powinien spędzać w pracy?

Tu łatwo nie będzie. Zacznijmy od pytania – co uważamy za pracę? Etat, zlecenie, freelance, dg, własną większą firmę i każdy sposób zarabiania na życie. Dolnej granicy – nie ma. Znam niepracujących 40-latków. Żyją z kapitału spadkowego. I dobrze, są skutecznymi ojcami, obecnymi w życiu dzieci.

Druga strona – ile maksymalnie? – dopiero zaczynają się schody. Odpowiedź „tyle, żeby mieć czas dla dziecka”- brzmi jak rada ze „Śladów ojca”, niewiele z niej pożytku. Powiem tak. Należy mieć czas: na wspólną zabawę, rozmowę, pokazanie dziecku świata (majsterkowanie, gotowanie, ogrodnictwo, czytanie), obecność na ważnych wydarzeniach (zawody sportowe i inne, ślub, imieniny, urodziny, święta). Czyli: 1-2 godziny dziennie w czasie aktywności dziecka i naszej (czyli powrót o 18 i dwie godziny drzemki – odpada), oraz minimum jeden dzień weekendu wolny. W praktyce, dajemy radę z ojcostwem jeśli przebywamy w pracy (z dojazdem) – 8-11 godzin dziennie i ok. 50-55 godzin tygodniowo. A co ma zrobić marynarz, kierowca zawodowy w transporcie międzynarodowym albo ktoś pracujący systemem „14 dni w Norwegii”, „14 dni w domu”? Przez czas spędzany na miejscu, być z dziećmi na 100%. Maluchy odprowadzać i przyprowadzać z przedszkola/szkoły, chodzić do kina, na kinderbale, planować wspólne zabawy. W trakcie pobytu w pracy – codziennie kontaktować się przez urządzenia.

Stąd główna uwaga. O jakości ojcostwa, wbrew temu co się twierdzi, do pewnych granic, nie decyduje sama ilość pracy. Ktoś, kto nie pracuje, ale cały dzień spędza na kanapie przed telewizorem będzie gorszym wzorcem niż ratujący ludzi na SOR-ze w wymiarze 300 godzin miesięcznie, albo ścigający się w maratonach na całym świecie. Pierwszy będzie, ale nieobecny i nieistotny. Drugi, tylko nieobecny. A nieobecni mogą kształtować nasze życie, o czym wiedzą Ci, których ojcowie zmarli wcześnie, czasem nawet przed wiekiem nastoletnim dziecka. Taki ojciec mógł być punktem odniesienia przez całe życie. Z tego powodu, opowieść o bezwzględnym złu płynącym z nieobecnego, zapracowanego ojca, wydaje się z gruntu fałszywa. On też kształtuje w jakiś sposób swoje dzieci. Ponieważ ojcostwo nie ma jednego wymiaru – materialnego i warto o tym pamiętać.

Pytanie 6. Na czym polega chęć zysku i chciwość?

W starych książkach religijnych możemy znaleźć takie dwa zdania, na temat jaka praca zakazana była w niedzielę: Niekonieczna albo podejmowana z chęci zysku i chciwości. Nie jak w Talmudzie – żadna. Z niekonieczną mamy prościej – nie muszę dzisiaj sprzątać, mogę to zrobić jutro. A chęć zysku i chciwość? Tu napotykamy większe trudności. Jeśli idziemy do pracy, w niedzielę (dla ludzi areligijnych – w czasie przeznaczonym dla rodziny), ważna jest nasza motywacja. Czy zamierzamy gromadzić bogactwo? Kupić coś zbytkownego? Jeśli tak, podejmujemy pracę z chęci zysku i chciwości. Przecież w pozostałych godzinach (określiłem je jako 50-60 tygodniowo) zarabiamy. I ma wystarczyć. W klasie średniej i tak samolotu sobie raczej nie kupimy. Maybach nam niepotrzebny.

Chciwość to też spowodowanie, że wdowa z pominięciem własnych dzieci, przepisze na nas mieszkanie. Wyrzucenie brata z mieszkania, żeby samemu je zająć. Domaganie się 30% marży albo całkowitego zwolnienia z podatków, podczas gdy inni je płacą. Dyktowanie astronomicznych cen, które druga strona umowy zapłaci pod przymusem psychicznym. . Pożyczanie na wysoki procent (lichwa). Budowa pałacu kosztem darmowych robotników i dotacji państwa, podczas gdy to nie ma na leczenie ludzi z raka. Opowiadanie (autentyczna opowieść z mojego miejsca pracy) zdegradowanego dyrektora, że jak to obniżyli mu płacę, a teraz nie ma na prywatne studia medyczne dla dziecka. Ustalanie sobie wynagrodzenia za chwilę pogadania, na poziomie tygodniowych zarobków specjalisty. Przykłady mógłbym mnożyć, nasze portale internetowe są ich pełne. Codziennie.

Pytanie 7. Jak się chronić od chciwości?

Generalnie metody są dwie.

Pierwsza – prostsza – znaleźć człowieka (dla faceta będzie to przyjaciel lub własna żona), który sprowadzi na ziemię, gdy przegniemy. Drugi facet, poklepie po plecach i powie np. tak” Nie p…l, że żal ci kasy, nie wychodziliśmy razem całe lata, dzisiaj musimy się napić”, a żona wrzuci tysiąc koniecznych wydatków, z których wypada nam zaakceptować przynajmniej 100. Tak, mądra kobieta dobrze chroni przed chciwością.

Druga trudniejsza, bo wymagająca poważnej autorefleksji, polegająca na stawianiu samemu sobie pytań. Np. takich jak Buddenbrookowie: Czy jeśli wejdę w ten interes, będę mógł spać po nocach? Negatywna odpowiedź oznacza, że jestem chciwy, chcę dostać więcej niż słuszne, robię coś źle. Kolejne: Co poświęcę i czy warto? Bo żeby coś kupić, odłożyć zawsze trzeba coś innego poświęcić. Czasem słusznie (nie palę papierosów, a kasę przeznaczam na książki, albo nie kupuję kawy na mieście, żeby odkładać na emeryturę, albo uprawiam warzywa na działce, żeby za oszczędności kupić dziecku mieszkanie), a czasem niesłusznie („w świecie za funtem, odkładał funt na Toyotę przepiękną aż strach”, pracuję po 10 godzin dziennie, żeby sfinansować operację powiększenia biustu żonie). Wreszcie ostatnie – niezmiernie ważne pytanie – test chciwości – czy pracuję i odkładam po coś (na jakiś cel) czy dla samego odkładania. Warto sobie je zadać. Ja robię to regularnie i koryguję w ten sposób kurs.

Sielsko-anielsko czyli o miesiącu na wsi.

Ostatni miesiąc – lipiec, miał dla mnie wyjątkowe znaczenie. Wybrałem go na początek „wiejskiego eksperymentu”. W tym czasie spędzałem w pracy tylko kilka dni, a resztę, na wsi. Jak wrażenia? Ogólnie, pokazuje je tytuł wpisu. Szczegóły poniżej.

Koniec wiosny i lato na wsi są piękne, nawet gdy trochę pada (nie piszę o tygodniówkach, lecz przelotnych deszczach). Tego twierdzenia nikt nie kwestionuje. Pierwsze owoce, bujna zieleń, przyjemne temperatury, długie dni. U mnie, w wiejskiej oazie drzew, krzewów i innych roślin dochodzi jeszcze jeden element – śpiew ptaków. Na przestrzeni 45 arów mam bowiem ok. 60 dużych drzew, sięgających 20 metrów – ptasi raj. Od świtu do zmierzchu (a czasem i po nim) słyszę słowiki, sikorki, szpaki i… kury sąsiada (te akurat drzew nie potrzebują). Wrażenie – jakbym mieszkał w lesie. Przejdźmy jednak do konkretów.

Dom. Dwie kondygnacje, każda po 80m2, do tego kilkunastometrowa piwnica, w sumie: salon, kuchnia, łazienka, dwa wc, sień, piwnica, dwa korytarze, oraz 4 sypialnie. W porównaniu do domu w mieście, prawie dwa razy więcej przestrzeni, a mniejszą piwnicę rekompensują 3 garaże. Ba, główny garaż, zamiast obecnie budowanych klitek 18m2 ma ich 64. Jak dla mnie samego trochę za dużo, ale gdy jesteśmy w trójkę, czwórkę, znacznie lepiej. Każdy może dostać odrobinę spokoju, gdy tylko potrzebuje.

Ogród. No cóż, nie przypomina dzisiejszych podmiejskich wypieszczonych cacek, pełnych iglaków, trawników i kwietników. Raczej swobodnie rozrastającą się ideę ni to parku angielskiego, ni to lasu, poprzetykaną grządkami i kwaterami owocowymi. Słowem – tajemniczy ogród. I znowu, mamy grilla, ławeczkę, altankę, a nawet… sławojkę i mini-miejsce do gry w piłkę nożną. Dla kogoś, kto lubi naturę, a nie idealny porządek, w stylu francuskiego Wersalu, czy wersji kwaterowych (widzieliście kiedyś ogród w pałacu biskupów w Kielcach?). Wszyscy monterzy (solarów, internetu, fotowoltaiki) oraz grupa znajomych, wyjeżdżali urzeczeni.

Infrastruktura. W domu mam wodę z wodociągu (oraz studnię), przydomowe szambo z mini-oczyszczalnią (gdyby mieszkać na stałe, musi być większa), prąd, gaz (na ścianie – nie podłączony), solary, fotowoltaikę i szybki internet (600 mbit). Z wyjątkiem kanalizacji (mają budować) – jak w mieście. Moja własna droga śródpolna (300m) w lecie nie boli. W zimie, podpiąć pług (mam) i hajda.

Dojazd. Ten wydawał mi się najstraszniejszy. 30 km od „mojego” miasta. Okazało się, że przy częściowych dojazdach (2-5 dni/tydzień) nie wygląda to tak strasznie . Ani koszty nie zabijają (150 km tygodniowo to ok. 50 zł, gdybym miał małego diesla), ani czas (40 minut w jedną stronę, czyli 3,5 godziny w tygodniu). Po drodze mam 2 Biedronki, 2 Stokrotki i kilka mniejszych sklepów. Najbliższy w odległości niespełna 1 km – 10 minut jazdy rowerem.

W moim przypadku, wszystko wyglądało jeszcze lepiej, elektryk gwarantował zerowe koszty paliwa i bezpłatne miejsce parkingowe w centrum.

Sąsiedzi. Czasami stanowi to pewien problem. Nie u mnie. Graniczę z dwoma posesjami. Jedna należy do moich sióstr ciotecznych, które spędzają tam lato i weekendy, druga do kumpla z dzieciństwa i jego żony, mieszkających na stałe. Nie przeszkadzamy sobie, a zawsze jest z kim pogadać.

Jedzenie. Jak to na wsi. Zsiadłe mleko, ziemniaczki z wody, lub jeszcze lepiej z ogniska lub patelni. Własne owoce – tylko iść i pozbierać. Zrobi się chleb, jakieś ciasto, twarożek. Żyje się zdrowo i… tanio zarazem. Ot, takie „Lato leśnych ludzi” tylko 100 lat później i blisko miasta.

Atrakcje. Ich braku najbardziej boją się wyprowadzający się na wieś. Bo wiadomo, miasto to kino, teatr, opera, knajpki, baseny, ścieżki rowerowe i mnóstwo wydarzeń. Nie przesadzajmy jednak. W moim mieście (całkiem sporym) opera dopiero powstaje, a i tak niejeden woli koncert Sławomira od „Carmen”. Mam to szczęście, że gdybym potrzebował to do Opery Narodowej dzielą mnie 2 godziny jazdy pociągiem. Wcześniej 2 h 20 minut. Poza tym, tutaj decyduje fajne położenie. W promieniu 20 km mam dwa niewielkie miasta, tętniące życiem kulturalnym w sezonie letnim: Kazimierz Dolny i Nałęczów. Festiwale filmowe, koncerty (od kapel i śpiewaków ludowych do orkiestr symfonicznych), większość za darmo. W promieniu 20 km (25 minut) sześć basenów (w tym 2 ogólnodostępne SPA, olimpijski), dziesiątki restauracji, kawiarni, miejsc spacerowych, tras rowerowych. W obu kurortach da się wyjść na tańce, czy znaleźć zajęcia dla dzieci (od piłki nożnej do fortepianu). Do jednego jadę 10 minut, do drugiego 20 (czyli tyle, ile w mieście na piłkę syna – 2 km). Czyli i z kulturą, da się. Zawsze mogę zresztą zostać po pracy i cieszyć się wielkomiejskością.

Ogólny obraz – taki jak w tytule. Mam jednak świadomość dwóch zastrzeżeń. Lato, to lato, a jesień i zima, zupełnie inne historie. Krótki dzień, szkoła syna, zajęcia dodatkowe, błoto lub śnieg. I tu widzę realne problemy. Żeby częściowo je ogarnąć, zamieniam elektryka+pickupa na Dacię Duster z napędem 4×4, sporym prześwitem, auto uniwersalne, bo ma jeszcze hak. Do tego Fiat 500c żony na letnie dni i jako awaryjny. Gdyby traktować dom jako całoroczny trzeba dokonać pewnych modyfikacji (ogrzewanie, ocieplenie), a i inaczej gospodaruje czasem rodzina z jedną osobą pracującą na pół etatu niż przy dwóch osobach pracujących przez 5 dni w tygodniu po 8 godzin.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment. Przeżyłem trzeci tydzień.

Trzeci tydzień zaczął się od wyjazdu do pracy, na koncie miałem już tylko 291 zł (wydatki 209 zł)

Transport. Wydałem 11 zł na bilet kolejowy, a resztę drogi pokonałem piechotą. Później było już „z górki”. Więcej wydatków transportowych nie miałem.

Zakupy. Tym razem powtórzyłem w najbliższym markecie schemat zakupowy: mąka, cukier , dorzucając jeszcze, mleko. Zapłaciłem 30 zł. Jeśli dobrze pójdzie, do końca miesiąca, dokupię tylko drobiazgi. Chemia, kosmetyki, leki – tych wydatków nie ponosiłem wcale.

Własne. W drodze do pracy kupiłem wkład do znicza 5 zł i wybrałem się na cmentarz na grób rodziców.

Zacząłem tydzień z bilansem wydatków 209 zł. Po zakończeniu zaksięgowałem już 255 zł, ponieważ ten tydzień zamknąłem kwotą 46 zł. Mamy już 22 lipca, a jeszcze prawie połowę kasy w portfelu. Rozliczenie wypada nieźle, pomimo tego, że przez pierwszy i drugi tydzień używałem auta. Jak to możliwe? Zdecydowało obcięcie wszystkich niekoniecznych wydatków. Jem to co wyrosło (owoce – borówki, maliny, jabłka, warzywa – bób, fasolka, ziemniaki, koper, pomidory, ogórki, cukinia), kupuję tylko: mąkę, smalec, masło, mleko. Zero płatnych przyjemności, zero ubrań.

Wakacyjna rozmowa trzech przedsiębiorców o składkach i … emeryturze.

Ostatnio na jednym z mainstreamowych portali widziałem łzawy tekst jakieś aktora, który opowiadał jaką ma wysoką emeryturę, bo uczciwie płacił składki od pełnego przychodu (były dobrowolne). Teraz ma emeryturę „w okolicach średniej krajowej” i opowiada jaki złoty interes zrobił. Opowiedziałem tę historię w czasie górskiego spotkania moim kumplom-przedsiębiorcom i… najpierw zaczęli się śmiać, a potem wspólnie roztrząsaliśmy problem – na ile warto płacić wysokie składki.

Obecnie tylko przedsiębiorca ma taki wybór – może albo iść w składki ZUS minimalne (+dobrowolne chorobowe), albo płacić od dochodu, aż „do odcięcia” – 250% średniej krajowej. Najlepiej wyjaśnić to na przykładzie.

Przykład 1. Mój nieżyjący Tato. Przez cały czas bycia przedsiębiorcą (własna spółka przez 13 lat) wypłacał sobie pensję (250% średniej krajowej) i kiedy przechodził na emeryturę w wieku 60 lat – dostał ją całkiem sporo – 150% przeciętnego wynagrodzenia. Kiedy umierał, po osiemdziesiątce, dzięki mechanizmowi „starego portfela” miał ok. 80% średniej pensji krajowej (czyli realnie o połowę mniej) . Z tym, że w w Jego przypadku, mówiono jeszcze o „starych zasadach” i można było wybrać do obliczeń podstawy świadczenia 10 kolejnych, najlepszych lat. No i Tato wybrał spółkę. Ile straciłby, płacąc mniej? Jakieś 30%. Ponieważ w poprzednich latach zarabiał dobrze, lecz nie tak. Całe życie uważał, że zyskał na tym. A jak było? Kiedyś to sprawdzę. Dzisiaj nie, bo wymaga to do sięgnięcia do starych przepisów – np. jaki procent w latach 1987-1999 r. potrącano na emeryturę i jaka była średnia pensja (co pozwoli mi ustalić, ile w rzeczywistości Tato płacił i ile dostałby inwestując samodzielnie).

Przykład 2. Tato jednego z kumpli. Żyje – ma ok. 70-tki. Całe życie prowadził firmę, płacąc składki minimalne. Teraz pomaga synowi, jako cichy wspólnik i otrzymuje emeryturę minimalną. Czy brakuje mu na życie? Nie. Od syna i tak dostałby kasę (firma całkiem spora), ale nie wyobraża sobie życia bez pracy.

Przykład 3. Ojciec drugiego kumpla.Składki płacił minimalne. Zmarł nagle po 3 latach na emeryturze. Nigdy nie odebrał tego, co wpłacił.

Przykład 4. Opisywany na blogu dyrektor. Żyje ma po 80-tce. Kiedy przechodził na emeryturę, w wieku 67 lat, zgromadził 4 mln kapitału emerytalnego. Zarabiał doskonale, dostał emeryturę dobrą (czyli 4 razy więcej niż ówczesna emerytura minimalna). Dzisiaj dostaje ok. 6000 zł „do ręki”. Gdyby 4 mln włożył w obligacje dostałby dzisiaj samych odsetek 17.280 zł netto. Oczywiście kapitału nikt mu nie wypłaci, mimo że napisał oficjalne pismo – zrzekam się emerytury, wypłaćcie mi moje 4 bańki..

Przykład 5. Jeden z kumpli – przedsiębiorca. Płaci składki minimalne, a oszczędności (w stosunku do maksymalnych) – inwestuje. O jakich kwotach mówimy? Przy składkach rzędu 30% podstawy mieliśmy w 2021 r.:

  • minimalne – ok. 11.100 zł/rok,
  • maksymalne 46.350 zł/rok.

Łatwo obliczyć, że różnica wychodziła ok. 35 tys. zł/rok. Teraz? Nawet o 50% więcej czyli ponad 50.000 zł (czyli ok. 6,25 średnich pensji). Co to oznacza w praktyce? Inwestując rocznie te 50 tys. zł na 3% ponad inflację, mamy po 40 latach oszczędzania – 3.3 mln zł według wartości realnej (dzisiejszej), jeśli inwestujemy i płacimy podatek od zysku (jeśli nie – nawet ok. 4 mln zł).

Przykład 6. Drugi z kumpli – przedsiębiorca na KRUSie. Płaci składki – 2400 zł/m-c. Gdyby był dzisiaj na pełnym (250%) ZUS-ie – 72 tys. zł. Różnica ca. 70.000 zł. Patrząc na jego poprzednika -oszczędności po 40 latach – 4,6 mln zł (bez podatku ok. 5,4 mln).

Teraz popatrzmy sobie jakie emerytury państwowe i „prywatne” dostaliby obaj panowie?

Wersja państwowa. Zakładając 30% ostatniej pensji – realnie jakieś 6000 zł netto (co jak widzicie pokrywa się z aktualnym emerytem płacącym wysokie składki). Dobijając do 40% – 8000 zł netto.

Wersja prywatna ZUS. Same odsetki to 5,19% netto. Dla ZUSowca-minimalisty – ok. 14.300 zł miesięcznie. Dodając państwowe świadczenie (które przecież się należy) – 16 tys. zł. 2 razy więcej niż państwowe w wariancie „wypas” – 250% średniej.

Wersja prywatna KRUS. Tu dodajemy jeszcze 40% (bo składki KRUS są drastycznie niższe) i mamy ponad 21.000 zł. Państwowa przypominam – 8000 zł max. na co będą mogli liczyć dzisiejsi przedsiębiorczy dwudziestolatkowie.

Dobrze, dobrze, ale dlaczego liczyłem same odsetki? Przecież został jeszcze kapitał. Założyłem spory margines błędu. Na dewaluację kapitału (obecnie inflacja ok. 3%/rok oznacza stratę połowy wartości po 24 latach, ale już 6% po 12 latach) oraz długie życie. Średnia wychodzi niska – facet żyje ok. 75 lat, czyli pobiera emeryturę przez 10. Jeśli umrze wcześniej (ale po 3 latach emerytury), całe wpłacone składki ZUS przepadają. Ja mogę sobie zakładać, że opłaca mi się nieskończenie długi okres emerytury państwowej (moi męscy przodkowie przekraczali 80-tkę), ale już kumpel z ojcem zmarłym w 68 r.ż. – nie powinien.

Jednak nawet mnie się to nie opłaca. Gdybym nadal płacił te 72 tys. zł składek emerytalno-rentowo-wypadkowych, czyli łącznie 75% przeciętnego rocznego wynagrodzenia Polaka, dostanę (to kalkulacja ZUS) ok. 80% realnie tej średniej pensji. Ile musiałbym żyć, żebym zyskał (ja akurat nie mam wyboru, pobory obciążają z automatu)? Prawie drugie tego, przez ile wpłacałem składki czyli…..ponad 100 lat. Niewielkie prawdopodobieństwo. Wypłacając tylko kwotę ponad inflację (3%, ale nie mając podatku) – wyszedłbym na zero żyjąc 85 lat i… jeszcze zostawiłbym po sobie kapitał. No i do śmierci (choćby jako 150-cio latek) dostawałbym ZUS-owską emeryturę minimalną.

Lepsza praca wypiera gorszą.

Ostatnio jeden z moich kolegów zmienił robotę. Pracowaliśmy razem przez kilkanaście lat, a wcześniej chodziliśmy do jednego liceum. Jako prawie pięćdziesięciolatek dostawał ok. 6.5 tys. zł netto za 40 godzin w tygodniu intensywnej pracy. Miał dom podmiejski, pasję (psy), którą trudno realizować z biura.

I po poszukiwaniach znalazł Świętego Graala. Dostał etat w Warszawie z 90% pracą zdalną (musi pojawić się 1-2 razy w miesiącu). Podwyżka o 20% i zero kosztów dojazdu. No i wreszcie siedzi sobie w ogrodzie ze swoimi pupilami.

Dotychczasowy pracodawca bronił się przed zdalną, zarzucał zadaniami i wymaganiami, płacił nieźle jak na moje miasto, ale bez szału. W efekcie – stracił dobrego pracownika. Moja refleksja na ten temat – jak w tytule. Ludzie nie są głupi, pójdą tam, gdzie im lepiej. Pracodawca, opowiadający „zaprowadzę dyscyplinę”, zabraniający wychodzić z budynku w przerwie śniadaniowej, szybko straci najlepszych, ponieważ warunki się zmieniły. Coraz więcej firm proponuje pracę z domu, daje odrobinę luzu. Nie mówię o „owocowych czwartkach” czy „piątkach bez garnituru”, tylko elastycznym czasie pracy (przychodzę od 6 do 12 i muszę zostać 8 godzin), możliwości pogrania w rzutki w pokoju socjalnym, czy rozliczaniu z zadań a nie dupogodzin.

O klasie średniej raz jeszcze. Wywiad z naukowcem (Forbes).

Całkiem niedawno ukazał się taki wywiad https://www.forbes.pl/life/tak-snobuja-sie-30-i-40-latkowie-musza-udowadniac-wyzszosc-pieniadze-nie-wystarcza/z6ktsfs z doktorem n. hum. Uniwersytetu Wrocławskiego. Spłycenie analiz i, nazwijmy rzecz po imieniu, kretyńskie wnioski skłaniają mnie do napisania kolejnego tekstu z tagiem „filozofia”.

Zawsze mnie uczono, że naukowiec to określone metody, język, oraz rozwaga w sądach (plus przestrzeganie swoich kompetencji, żeby jak prof. Strzembosz czy prof. Czarnek nie opowiadać głupot w dziedzinach, o których nie ma się pojęcia). Nie wszyscy trzymają się standardu, tutaj jednak przekroczono wszelką miarę.

Po pierwsze – klasę średnią przedstawiono jako grupę aspirantów, pijących wino, ganiających z festiwalu na festiwal i snobujących się na klasę wyższą. A wyższą – jako bandę nierobów. Czyli od razu kompletne błędnie. Klasa średnia, w zależności od sposobu definiowania obejmuje bowiem albo wszystkich o określonych dochodach (może to być i glazurnik, byle zarabiał wystarczająco dużo), albo ogranicza się do inteligencji (pracowników umysłowych z wyższym wykształceniem, wykonujących zawody eksperckie). Czyli wywiad jest o klasie średniej, której …. nie ma. Ponieważ ta grupa snobów to część inteligencji – fragment odłamu nazywanego przeze mnie „korposzczurami”. W rzeczywistości nie 55 % (przy kryterium dochodowym) obywateli RP, lecz może 5%.

Po drugie – klasa wyższa jako banda nierobów, polega na niehistorycznym i niesocjologicznym założeniu, że klasy wyższe składały (i składają się) z próżniaków, przekierowujących nadmiar czasu w kulturę i styl życia. A „klasa wyższa” ma też podklasy – wpływowi profesorowie, wybitni lekarze, wysocy urzędnicy (posłowie, ministrowie), prezesi i dyrektorzy korporacji, zarządzający własnymi firmami, a nie tylko rentierzy, landlordzi i  podobne „pasożyty”. Wielu z nich „zapierdala” nawet ciężej niż niejeden z klasy średniej. Dyrektor handlowy korporacji jeździ po całej Polsce, w domu pisze raporty – ten gość jest zawalony robotą od świtu do zmierzchu. Tim Ferriss, amerykański pisarz-przedsiębiorca wprowadził na salony NR-ów – ludzi dysponujących pieniędzmi i wolnym czasem. Nie ma wśród nich typowych przedstawicieli klasy wyższej – dyrektora banku, ministra czy profesora-chirurga, a są drobni przedsiębiorcy, freelancerzy. Dlaczego? Ponieważ właściciele firm, najemni zarządcy, lekarz pracują po 10-16 godzin dziennie. Najwięcej w mojej rodzinie na pracę poświęca moja kuzynka – profesor medycyny. O 8 jest w klinice, wychodzi koło 14, zjada obiad i idzie do gabinetu, przyjmuje pacjentów do 19, a potem wraca do domu, zjada kolacje i pracuje naukowo do 24. Jeździ też na festiwale literatury. Ja, przedstawiciel klasy średniej i wolnego zawodu, mam czas na wieś, a ona bywa tam może 4 dni w roku. Czas mają rentierzy, celebryci-artyści i landlordowie – grupa nieliczna, choć widoczna.

Po trzecie – pogląd dra Lewińskiego – przyjęcie, że te podziały klasowe są sztuczne, a przedstawiciele klasy średniej – inteligencji-salariatu muszą coś udowadniać, dokonując wyborów aspiracyjnych. Uważna lektura paru książek socjologicznych, oraz trzymanie się własnej specjalności, pozwoliłoby kłopotów uniknąć. Pozostanie przy dystynkcji amerykańskiej – dochodzie – również. Klasa średnia w USA pozostaje bowiem bardzo szeroka. Znajdą w niej miejsce i miłośnicy grilla/piwa – właściciele warsztatu samochodowego jak i nauczyciele akademiccy, urzędnicy, czy pracownicy korpo wybierający raczej styl życia opisany w wywiadzie jako  „udowadnianie”. Wracając do błędnej tezy, dorobek polskiej socjologii pokazuje, że klasy, w naszym rozumieniu,  różni właśnie styl życia. W USA pokazuje to Nomadland czy „Za grosze…” – klasyka reportażu wcieleniowego (przedstawiciel klasy średniej ukrywa swoją tożsamość i zaczyna pracować jako klasa niższa).U nas chyba jeszcze nikt tego nie zrobił. Poprzestaliśmy na literaturze fikcji (Radek Rak) lub historii (Ludowa Historia Polski) a nawet herstorii (Chłopki, Hanka).

I są to różnice rzeczywiste, a nie wydumane. Wiem to, ponieważ codziennie żyję w kulturowo-społecznej polifonii. Widzę, że zupełnie inaczej żyje, konsumuje, patrzy na świat,wybiera nauczyciel/pracownik naukowy, a inaczej  korposzczur czy lekarz. Koleżanka z roku – żona profesora dziwi się światu, w którym byli trójkowi uczniowie są dziś zamożnymi biznesmenami, a naukowcy klepią biedę. Odmienności wykazują też właściciele małych firm usługowo-produkcyjnych (nazwani  niesprawiedliwie „Januszami biznesu”), niejednokrotnie bez matury lub po technikum. Wiem to, ponieważ mam przyjaciół w każdej z tych grup. Ci ostatni istotnie w znacznej części skupiają się na zarabianiu (dzięki czemu mają często kilkanaście razy większe dochody niż nauczyciel) piją wódkę/piwo, słuchają disco-polo, robią w weekend grilla, a gdy pojadą na wakacje dzielą czas między plażę i knajpę. Tak zostali nauczeni i takie mają potrzeby. Nie ma w tym nic złego. Już ich dzieci uczą się języków, kończą studia, wybierają inne zawody i… jak w PRL-u inteligencja z awansu, zmieniają klasę.  Natomiast „klasa średnia-inteligencja” dzieli się na dwie grupy. Pierwsza – bazuje na wiedzy, ale niejednokrotnie cierpi na brak kasy. Należą do niej  młodsi nauczyciele, pracownicy naukowi-humaniści, niżsi urzędnicy. Czują rozgoryczenie i wracają do źródeł z wieku XIX, jako we własnym wyobrażeniu „arystokracja ducha”, patrzą w książki, kompensując nieumiejętność zarabiania. Oni nie piją whisky lecz właśnie wino, czytają poezję, jeżdżą na festiwale i są w tym autentyczni. To nie jest żadna poza, jak twierdzi dr Lewiński lecz pełne przekonanie. Wreszcie silna grupa (w ogóle cała ta  „klasa średnia-inteligencja” to ledwie 8-15% populacji) – posiadaczy wykształcenia i sensownego dochodu, składa się z pracowników korpo, tzw. inteligencji technicznej, średnich urzędników, wolnych zawodów (lekarzy, prawników, księgowych, weterynarzy itp. Konsumenci whisky, książek wycieczek do źródeł kultury europejskiej (wycieczki objazdowe – nie tylko leżenie na plaży i picie w barze), zdyscyplinowani w 90% wyborcy KO. I znowu, oni wcale nie jeżdżą aspiracyjnie – mają rzeczywiste potrzeby, czują łączność z Europą „Kultury”, Cyceronem (oraz, coraz rzadziej, z Watykanem).

„Bezinteresowne znawstwo”  cechuje tę grupę, tu nie ma miejsca na fikcję. Bliżej im do Pierre’a Bourdieu czy Didiera Eribona niż mechanika samochodowego z małym, ale własnym warsztatem, co jest cechą „klasy” w tradycyjnym pojęciu (marksowski robotnik z Łodzi też lepiej czuł się z metalurgiem z Lille niż własnym pryncypałem-fabrykantem). Niezrozumienie, że tak właśnie jest, dyskwalifikuje oceny dra Lewińskiego, którzy przypisuje je snobowaniu, a wręcz jak mówi „obowiązkowi snobowania”. 

Po czwarte – kompletna aberracja czyli krytyka „kompetencji eksperckich” czy „bezinteresownych zainteresowań” jak nazywa je naukowiec. Bez jaj. Prosty człowiek wie, że kiedy praca – to praca, kiedy zabawa – na całego. I potrafi się bawić. Jest w tym coś z „Wesela”. Przy czym rozrywką klasy średniej-inteligencji jest właśnie poszerzanie horyzontów w dowolnej dziedzinie. Niech będzie to kawa, piwo, historia sztuki – bez znaczenia.

A Wy co o tym myślicie? 

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment. Minął drugi tydzień.

W pierwszym tygodniu wydałem 164 zł. Dokonałem wszelkich opłat. Czy drugi tydzień będzie tańszy?

Transport. Musiałem przez 2 dni pojawić się w pracy. Ponieważ jednak auta potrzebowałem prywatnie ponownie doliczam 30 zł (szacunkowe koszty eksploatacji).

Jedzenie. Zakupów nie robiłem, poza mąką na chleb i jajkami na kluski (15zł) Na śniadanie zjadałem własny chleb (bochenek na 3 dni z pół kg mąki) z pomidorem, ogórkami. Na drugie śniadanie i podwieczorek – owoce. Na obiad – smażoną cukinię. Na kolację – pieczone ziemniaki. Owoce i warzywa miałem własne. Wydatki na jedzenie – 15 zł.

Ubranie, chemia, leki, kosmetyki, opłaty – nic.

Wydatki własne– – 0 zł.

Łączne wydatki tego tygodnia – 45 zł. Łączne wydatki z dwóch tygodni – 209 zł.

W poszukiwaniu auta idealnego.

Jestem w wieku, w którym samochody nadal budzą we mnie emocje, ale doświadczyłem wielu marek i modeli, więc aby się zachwycić, potrzebuję całkiem sporo. Nie przestałem też poszukiwać ideału. Najpierw zdefiniujmy czym on jest.

Auto idealne i pierwsze pytanie „do czego?”. Czy szukamy ideału dla: młodego ojca rodziny, pracownika, narciarza czy innego sportowca, biznesmena, kogoś, kto kręci się po mieście, czy jeździ w trasy czy po prostu samochodu maksymalnie uniwersalnego. Moim zdaniem – raczej to drugie. Wybieramy mistrza złotego środka.

Zacznijmy od cech. Powinien być: oszczędny, tani w eksploatacji, nieawaryjny, pojemny, zwrotny, zrywny, zbywalny, a więc…. godzić sprzeczności, zaspokajając różne potrzeby. Czy taki wybór w ogóle jest możliwy? Przynajmniej spróbujmy.

Segmenty. Zacznijmy od decyzji niepopularnych – z miejsca odrzucamy SUV-y. Ani to oszczędne, ani pojemne, ani tanie w eksploatacji. Odpadają też (co bardziej zrozumiałe) – klasyczne terenówki, auta sportowe, vany. Żaden z nch, nawet przy daleko idących kompromisach nie nadaje się do miasta.Na rynku zostają minivany, kompakty, klasa D (odpowiedniki Passata).

Silnik. Elektryk, hybryda, diesel czy benzyna? Mały czy duży? Tu wybór faktycznie trudny. Elektryk moim zdaniem odpada.Hybryda plug in – też. Zwykła hybryda, diesel, benzyna? Moim zdaniem – wybierzmy klasykę. Diesel lub benzyna, hybryda. Optymalnie: diesel, hybryda/benzyna+LPG.

I teraz pożeńmy te dwie kategorie, próbując znaleźć nazwę modelu. Najbardziej uniwersalne – kompaktowe pojemne kombi lub minivan. Coś jak Focus, Golf, Octavia, Megane, Astra, Corolla, 308, Scenic, Lodgy, Zafira … Multipla. Sensownego kombi w klasie średniej – nie odrzucamy, niech będzie to Passat, Talismann, 508, Superb.

Bezawaryjność. Z mety eliminujemy wszystkie silniki problematyczne i wątpliwe. I nagle lista staje się krótka. Odpadają te wszystkie 1.4 TSI, 1.2 TSI, 2.0 TSI, benzynowe Focusy (nie da się ich zagazować, a w wersji EcoBoost, sprawiały problemy), Megane/Scenic benzyna (poza 1.6), 1.6 Dci, 1.5 Dci, 1,2 TCe. Na placu boju zostaje volkswagenowskie: 1.6 i 2.0 TDI, oraz paradoskalnie 1.0 TSI, Renault 2.0 Dci, Opel 1.6 i 2.0 CDTI, oraz 1.4 T, W Peugocie 2.0 HDi. W Lodgy stary. 1.6 benzyna. Na koniec hybrydy Toyoty.

Zrywność. W Polsce, z uwagi na sporą liczbę kiepskich dróg, bardzo ważna cecha. Widziałem, jak zbiera się do wyprzedzania 1.4 w Hyundaiu i30 (100 KM) albo Alfa Romeo Giulietta QV (240 KM) z pasażerami ważącymi w sumie 320 kg. Różnica kolosalna. Nie musimy być mistrzem prostej, ale pewien standard bezpieczeństwa zachowajmy. Czyli minimum 115 KM w turbo, albo 150 KM przy silniku wolnossącym. Da radę też 122 KM w hybrydzie, ponieważ tam dołącza się silnik elektryczny z jego dostępnym od zaraz momentem obrotowym. Odpada Lodgy (muł), 1.0 TSI, 1.6 TDI i 1.6 DCI w wersjach poniżej tych wartości mocy.

Oszczędność. Rozumiem ją jako zdolność do przejechania jak najtaniej 100 km w każdych warunkach. Podam prosty przykład. Duży diesel (2.0 DCI) w mieście, na krótkich odcinkach zacznie palić sporo, a nie zagazujemy go. Dlatego ideał – diesel z oszczędnym, niewielkim motorem, albo mała benzyna, albo benzyna/hybryda z gazem. Większość opisywanych silników (poza oplowskim) przerobiłem. Wnioski? Wybrałbym jednak 1.6 TDI 120 KM (6 l przy prędkościach autostradowych) w Golfie, Passacie lub Octavii, 1.0 TSI 115 KM, którego nie uświadczymy w Passacie ( i dobrze), Opel 1.4T z gazem i najlepsza Toyota Corolla Hybrid + gaz.

Ile kosztuje nas przejechanie 100 km? 1.6 TDI pali w mieście 7 l/100 km, w luźnej trasie 4,5 l/100 km, a na autostradzie wspomniane 6 l/100 km. Koszt? Przy obecnej cenie paliwa od ok. 30 do 40 zł/100 km.

1.0 TSI spala o litr więcej. Zatem 37-47 zł/100 km.

Hybryda 1.8 Toyoty bije rekordy. 3,5 l/100 km (miasto+benzyna) do 9 l (autostrada +gaz). W sumie od 15 zł/100km (gaz w mieście) do 53 zł/100 km (benzyna na autostradzie). Gaz załatwia sprawę i robi z wozu superoszczędzacza bez ryzyka.

Oplowski 1.4 T ma sens wyłącznie z gazem. Pali bowiem od ok. 7 do 10 litrów benzyny na 100 km (8-12 l gazu). Najwięcej w mieście. Ale dzięki niskim cenom „błękitnego paliwa”, dochodzimy do 24-36 zł/100 km. Taniej niż diesel.

Podsumowanie. Gdybym miał postawić na jedno auto – wybrałbym 1.8 hybrid+LPG w Toyocie Corolli lub Aurisie II. Gdybyście pozwalali rozkładać akcenty, to:

  • głównie do miasta i podmiejsko – Toyota Auris/Corolla hybrid + LPG (oczywiście kombi),
  • na autostradowe trasy (Passat TDI kombi),
  • mały transporter (większa rodzina, dużo bagażu) – Opel Zafira 1.4 T+LPG,
  • jak najtaniej w kupnie – Opel Zafira 1.4 T+LPG.

Niektórzy mogą być zaskoczeni. A gdzie Passat B5 1.9 TDI, gdzie Golf III i IV 1.6 MPI+LPG? Już odpowiadam. Auta te wybierają głównie jeżdżący po mieście i wokół komina. Natomiast w trasy (zwłaszcza po autostradach) – kiepski wybór. Zbyt słabe (podstawowe wersje 90-105 KM) lub z dużym ryzykiem awarii (1.9 TDI 130 KM). Wtedy lepiej wybrać Opla Zafirę II lub III. Warto skorzystać z nagonki na silniki elektryczne, która skróciła listę chętnych i na hybrydy (takie auta sprzedają się dłużej niż benzyna i diesel, a do rekordzisty LPG, nawet nie podejdą), ponieważ jako się rzekło 1.8 Hybrid plus gaz zapewnia uniwersalność (chociaż bagażnik, ani wygoda nie doskakuje do Passata). Ma najmniejszą awaryjność (brak turbiny, prosty silnik).