Stara zasada inwestowania – kupuj, kiedy jest tanio.

Czytając pamiętniki rolników trafiłem na historię jednego z nich. W 1921 r., kiedy ziemia nie kosztowała wiele, kupił z parcelacji majątku 20 morgów (ok. 9 ha) za 70 tys. swoich i 290 tys. pożyczonych marek polskich. Obsiał ziemię i w następnym roku za zbiory spłacił całą należność. Złoty interes i tak wygląda prawidłowy sposób działania. Przy czym plon wynosił 1,2 tony żyta z morgi (ok. 2,7 t/ha), ponieważ używał nawozów sztucznych.

Dzisiaj rolnik zbierze 6 t/ha i sprzeda je za 650 zł/tonę, czyli uzyska ok. 4 tys. z ha, przy cenie ziemi 50-100 tys. zł/ha. Potrzeba więc 11-25 lat zwrotu i to zakładając darmową pracę oraz zerowe koszty produkcji. A tak nie jest.

Dlatego dzisiaj kupując ziemię, rolnik robi błąd. Był na to czas wcześniej, a gospodarka zawsze jest cykliczna, więc można poczekać na czasy wyprzedaży. Chyba, że liczymy na dalszy wzrost wartości, albo kupujemy spekulacyjnie (zmiana przeznaczenia). Pozostaje jeszcze jedno wyjście – zmienić profil produkcji. Obsiewanie ziemi zbożem ma znacznie mniejszy sens (choć i pracy mniej). Warzywa, owoce dają znacznie większą szansę zysku. Tylko i nakład pracy musi być większy.

Co zatem jest tanie? Niektóre akcje i nieruchomości zagraniczne.

O drodze w góry i dlaczego nie kupię akcji Orlenu.

W poprzednim tygodniu wyjeżdżałem po raz kolejny w góry. Załadowałem elektryka i hajda. Trochę poza połową drogi mam ładowarkę ORLEN-u akurat na MOP-ie z dużą stacją benzynową i tam się dobijam, żeby z drobnym zapasem na jazdy lokalne, dotrzeć do wakacyjnego mieszkania.

Ponieważ wyjechałem bezpośrednio po pracy, akurat wypadała pora na obiad, pomyślałem – spróbuję oferty nowego produktu ORLEN-u czyli Stop Cafe. Mam przecież sporo czasu – postój potrwa 25 minut (ładowanie od 15 do 60%). Dość już hot-doga na szybko, czas zamówić obiad. Padło na flaki, które funkcjonowały jako danie dnia, więc powinno być szybko i pod korek – spora miska a w środku mięso. No i rozczarowałem się.

Najpierw czekaniem. Dobrze, że istnieje aplikacja do ładowarek i mogłem zakończyć proces zdalnie, ponieważ miskę flaków w barze szybkiej obsługi naszego narodowego koncernu podano mi po…. 20 minutach (+5 minut w kolejce i zamawianie). Pierwszy raz ładowanie trwało krócej niż jedzenie (kamyczek do ogródka tych, którzy twierdzą, że spalinowca tankują w 5 minut, a zapominają o przerwach konsumpcyjnych). Wraz ze mną przestępowała z nogi na nogę grupa takich samych jak ja naiwniaków liczących na szybkie danie i klnących, że trzeba było jednak wybrać hot-doga.

Przystąpiłem do jedzenia. I kolejne rozczarowanie. Flaki wprawdzie były tanie (10 zł) i nawet z opcjonalną bułką (1,69 zł) prezentowały cenę całkiem-całkiem (8 zł kosztuje tej samej wielkości słoik w LIDL-u na promocji, a bułka w sklepie 1,5 zł), ale jakość…. . Pierwszy raz widziałem takie flaki – 80% wody, 15-20% „wkładki”, może nawet mniej (dosłownie 10 kawałków na prawie pół litra). Gdy gotuję w górach flaki z „plastikowej kiszki” (lokalny producent 18 zł za 900 ml), mam pół na pół mięsa i rosołu. Nawet w marketowych nie muszę poszukiwać ochłapa na dnie talerza. Pożałowałem wyboru.

A o co chodzi z akcjami? Jeden ze znanych inwestorów kupił akcje McDonalds’a zanim stały się modne. Powód – nastoletni syn lubił tam jadać z kumplami, czyli klient zadowolony – firma się rozwija. A tymczasem u nas… Nikt rozsądny nie skorzysta więcej z oferty spółki, która nie dość, że łupi klienta (o czym niżej) to jeszcze rozwadnia potrawy. Powtórzę jeszcze raz, w żadnym najgorszym marketowym wydaniu, nie znalazłem tak wodnistych flaków. Co z tego, że były tanie (jak na stację benzynową, oczywiście), skoro 50 km dalej istnieje sobie Taurus (bez ładowarki, niestety) z wyśmienitymi golonkami i podaje je szybciej, niż ORLEN wodę z kotła.

Wróćmy do łupienia. Na początku wakacji wprowadzono szumnie akcję (z gigantyczną promocją w TVP) obniżki 30 groszy na litrze paliwa. Trzeba tylko spełnić kilka warunków (m.in. mieć aplikację i pamiętać o prośbie o rabat). Cena ze słupka 1 lipca – 6,5 zł/l ON i 6.18 zł/ l PB95 – tak było na mojej stacji. Minął miesiąc- cena regularna (też bez obniżki) 6,7 i 6,48 zł/l. Czyli podnieśli, o tyle, co wcześniej obniżyli. Oczywiście wytłumaczenie – wzrost cen ropy. Tylko, gdy spadała, nie opuszczali ceny. Co innego teraz – przed wyborami. Cena spadła do 6,12 zł/l PB95 i 6,08 zł/l ON. Co jasne, bez ekonomicznego uzasadnienia.

Każdemu, kto przez chwilę prowadził firmę, wydaje się oczywiste, że taki model biznesowy, oparty na długofalowej nierównowadze kosztów-korzyści dla klienta, nie ma szans na utrzymanie. W dziedzinie, w której ORLEN stał się liderem (szybkie posiłki na stacji benzynowej) i twórcą pewnej mody, eliminując w dużej części dwa przeciwstawne zwyczaje: zatrzymywania się w przydrożnych knajpkach oraz zabierania „wałówki” na drogę, pozostanie bez szans oferując długie oczekiwanie połączone ze słabą jakością. Konkurenci uderzą mocno i zwiną zyskowną wisienkę na torcie. Sama sprzedaż paliwa nie wystarczy by utrzymać wskaźniki a dotychczasowym poziomie, tym bardziej z motywacją polityczną. Nie pomoże nawet efekt synergii (paliwo+jedzenie) ponieważ zatrzymanie się w celu napełnienia baku trwa 5 minut i mało kto poczeka 25 minut na posiłek. Rynek elektryków pozostaje jeszcze niewielki i nie utrzyma „kuchni Obajtka”, a zresztą dwie niedalekie stacje Greenway’a znajdują się przy dużych obiektach: jeden przy karczmie, drugi w galerii handlowej.

Problem mieszkaniowy w Wielkiej Brytanii oczami polskiego naukowca.

Przyzwyczailiśmy się już do rytualnego narzekania na nasz rynek nieruchomości. Wynajem drogi, kredyt drogi, mieszkania drogie. Czy jest coś małego? Tak, zdolność kredytowa. Wielka Brytania zdaje się mówić – potrzymaj mi piwo. Szczegóły w linku https://www.onet.pl/informacje/krowoderskapl/w-brytania-doprowadzila-do-katastrofy-mieszkaniowej-idziemy-jej-sladem/fkxxp9y,30bc1058

Dla wszystkich, którym nie chce się czytać, poniżej główne tezy wywiadu. Myśl przewodnia – żadnych dopłat rządu.

Na wyspach istnieje kult – landlordów. Powoli nawet „Landlordów”, bo słowo to wymawia się z szacunkiem, podobnie jak nad Wisłą „Właściciel”. Landlord, czyli wynajmujący, ktoś kto dumnie dzierży tytuł własności do mieszkania. Większość ludzi mieszka mieszka w wynajętym, tak jak u nas u osób prywatnych (brak funduszy, podobnych do niemieckich). W efekcie rosną czynsze i ceny nieruchomości. Jak bardzo? Tu pada przykład.

Cena mieszkania = 16-letnie przeciętne pobory. To tak, jakby w statystycznym polskim mieście (np. moim) lokal o powierzchni 50 m2 kosztował 1.150.000 zł. Jeszcze 20 lat temu wystarczała 6-krotność rocznej pensji. Stopniowo stało się prawie 3 razy drożej (relatywnie, nominalnie skok był jeszcze większy). Te informacje pokazują skale problemu. Rozmówca (tytułowy polski naukowiec) szokuje informacją, że zarabiającego 50 tys. funtów profesora akademickiego, nie stać dzisiaj na samodzielny zakup. Nawet w kredycie. A przyczyny?

Generalnie, trzy.

Pierwsza – niekontrolowana imigracja. Najpierw mieszkańcy byłych kolonii, potem nowe narody UE, teraz znowu kolorowi. U nas zaczyna wyglądać podobnie – Ukraińcy (wiadomo, wojna), ale coraz więcej studentów, pracowników z Azji czy Afryki.

Druga – brak mieszkań komunalnych. W Albionie sprywatyzowała je chwalona przez wielu Żelazna Lady. Rynek zaś pompował ceny.

Trzecia – dopłaty rządowe. U nas dopłaca się do zakupu (nowe projekty rządu i opozycji), w Wielkiej Brytanii do czynszów. A ceny rosną, pompowane dopłatami, za które płacimy wszyscy.

Czy naukowiec proponuje jakiś lek? Tak – komunalne mieszkania dostępne dla wszystkich. Czyli nie dla najbiedniejszych, bo tworzą się getta, ale dla każdego, poza warstwą najbogatszych. Ot, coś w rodzaju Mieszkania+, tylko lepiej. Państwo dopłaca nie pojedynczym osobom lecz samorządom. Wzorzec wiedeński lub duński, o którym tak wiele się mówi. Czy to ma sens nad Wisłą?

Przykład Mieszkania+, galopujące czynsze w pojedynczych blokach, wydają się przeczyć tezie o możliwym budownictwie komunalnym. To pozory. Głównym problemem jest efekt skali. W gminnych spółkach Mieszkania+ muszą utrzymywać bandę pociotów. 60 mieszkań pracuje na prezesa, księgową itp. Można całkiem inaczej. Za pożyczone od rządu pieniądze (lepiej wydać na mieszkania, niż na kolejne etaty w KPRM) buduje się nie jeden, lecz 20 bloków. Nie 20 lecz 1200 mieszkań. Koszty zarządu rozkładają się. I teraz szczegóły. Skoro średni koszt budowy wynosi 5000 zł/m2 PUM plus działka (którą samorząd często już ma i może wnieść aportem do spółki) budowa bloku z 60 mieszkaniami po 50 m2 kosztować będzie 15 mln zł. Proponując sensowne, kompromisowe, czynsze 1200 zł/mieszkanie (rynkowo dwa razy więcej) + opłaty i 3 zł/m2 eksploatacyjnego, miesięcznie zbieramy 72 tys. zł, a rocznie 864 tys zł, czyli nieco ponad 5% kwoty pożyczki. Po 20 latach samorząd ma więc spłaconą należność wobec państwa (bez odsetek) i … zaczyna zarabiać. Gdzie leży problem? W wydolności struktur. Obawiam się, że dzisiaj, nasze władze nie są gotowe na szybkie ( w kilka lat) wzniesienie np. 100 bloków w samej Warszawie. Władza centralna dałaby swoim (czyli mieszkania powstałyby np. w Chełmie, który się wyludnia), mieszkania przyznawaliby swoim lub „po uważaniu”, `a ich budowa – fuszerka z czasów PRL. Ale jaką mamy alternatywę? Może prywatne spółki z nieoprocentowanymi pożyczkami? Albo zwolnienia z podatków (jak w trakcie przedwojennego boomu)? Prawo do emitowania obligacji przez spółki budowlane, gdzie część odsetek gwarantowałby rząd?

Robert Kiyosaki mówi: inwestuj w złoto, srebro, bitcoiny, redukuj akcje.

Przeczytałem kilka książek Roberta Kiyosakiego i nie zachwyciły mnie. W przeciwieństwie do Allena, Hansena, Buffeta, a nawet Ekera czy Shemina, uznaję go bardziej za filozofa niż praktyka. Nigdy nie słyszałem (a może to moja niewiedza?) o jego jakichkolwiek spektakularnych sukcesach inwestycyjnych lub innowacyjnych na miarę Muska albo Jobsa. Teraz ten pan proponuje – sprzedaj akcje, kup złoto, srebro i bitcoiny.

Podaje też przyczynę – idzie czas luzowania, dużych wydatków i inflacji. Dolar nie chroni nas przed niczym, potrzebny kruszec. No i stoję na rozdrożu. Z kilku powodów. Najpierw, tezę o spodziewanej inflacji, uważam za słuszną. Wiele razy o tym pisałem. Z drugiej jednak strony, dzisiaj złoto jest po prostu drogie. I to nie tylko nominalnie, ale i relatywnie. W szczycie kryzysu dotcomów kosztowało niecałe 300 USD, teraz 6 razy tyle. I powiedzmy sobie, dolar nie osłabił się tak bardzo. Jeśli przeliczymy na złotówki, mamy jeszcze większą dysproporcję. W 1999 r., gdy zaczynałem pracę dolar kosztował 4 zł, a uncja złota niespełna 1200 zł. Ja zarabiałem 985 zł brutto, czyli ok. 80% uncji złota w dolarze. Można taką ilość złota można było kupić 1000 l mleka w sklepie. Tanie auto (Fiat Uno) kosztowało 25 tys. zł czyli 20 uncji. Dzisiaj mamy zupełnie inną sytuację. Dolar jest po 4,42 zł (niewiele drożej), ale złoto po 8500 zł/uncję. Dzisiaj pensja minimalna wynosi 3490 zł. Czyli kupimy za nią tylko 41% uncji złota (połowę tego co przed ćwierćwieczem). Mleka za złoto kupimy już 2000 l. Nowe, tanie auto (Dacia Sandero) kosztuje 62 tys. zł. Trzeba mieć ok. 7 uncji na taki pojazd. Pod każdym względem złoto jest drogie. Jakie sens ma zatem kupowanie „na górce” nawet jeśli oznacza to „przed szczytem”? Moim zdaniem niewielki. Być może jestem niedouczony, być może zbyt konserwatywny (lubię nabyć z dyskontem). I o ile rozumiem używanie złota jako zabezpieczenia (10-20% portfela), ale jako główna lokata? Podziękuję.

Podobne uwagi mogę snuć o srebrze, z zaznaczeniem, że jest obecnie w średnioterminowym trendzie spadkowym, co jeszcze bardziej zniechęca.

A bitcoin? Krypto uważam za wielki przekręt. Jeśli zarzucamy USD, że ma coraz mniejsze pokrycie w towarze i dobrach zgromadzonych w USA, to cóż powiemy o bitcoinie? Bądźmy dorośli i konsekwentni.

Co więc sądzę o opinii Kiyosakiego? Że o ile właściwie stawia diagnozę (idzie inflacja), o tyle receptę wypisuje kiepską. Może dlatego, że chce się „skeszować” ze złota i krypto, a tanio kupić akcje? Nie wiem. Mnie to wygląda na strzyżenie baranów. Ja skłaniam się ku czekaniu (w obligacjach?) na okazje inwestycyjne. Przyjdą. W złoto, i tylko w nie, mogę zaangażować 10-20%, nie więcej.

O inwestowaniu. Obligacje korporacyjne. Pomiędzy pewnością a ryzykiem.

Podobno lokaty i obligacje są pewne, a akcje ryzykowne. Wszyscy tak mówią, więc to musi być prawda. A może, odwołując się do klasyka filozofii współczesnej g…o prawda?

Większość z Was słyszała pewnie o takim produkcie jak „obligacje korporacyjne”. Jest to odmiana obligacji (papierów wartościowych, których wystawca zobowiązuje się po umówionym okresie zwrócić kapitał i jeszcze co roku wypłacać odsetki), w których wystawcą jest firma. Zazwyczaj duża spółka – korporacja. Zamiast iść po kredyt/pożyczkę do banku, emituje właśnie obligacje. O ile w przypadku obligacji skarbowych ich emitentem jest państwo (raczej nie zbankrutuje), o tyle w przypadku korporacyjnych, ryzyko jest znacznie większe. Biznes może pójść źle, szefowie spółki pomylą się, rząd zmieni regulacje itp. Słyszeliśmy o spektakularnych plajtach (oberwał w ten sposób niejeden fundusz), istnieje nawet pojęcie „obligacje śmieciowe” (tzn. wystawione przez podmiot o niskiej wiarygodności). Tyle złych informacji. Czas na dobre.

Obligacje korporacyjne oprocentowane są znacznie lepiej niż skarbowe. Jeśli rząd płaci 7%, to firma nawet 12% (WIBOR + 5,5% – dzisiejsze warunki emisji Kredyt Inkaso S.A). Czasami istnieje jakieś zabezpieczenie (gwarancja państwa, większej firmy, hipoteka, zastaw itp.), a czasem nie. Jeśli spółka zbankrutuje, tracimy przeważnie całe zainwestowane pieniądze (jak na giełdzie). Z drugiej strony nie jesteśmy zależni od wyceny przez rynek. Mamy szansę na sprzedaż i wyjście wcześniej. No właśnie, coś pośredniego między giełdą a lokatą (nie zyskujemy na wzroście wartości spółki, lecz umówioną kwotę, i tylko wtedy gdy spółka ją wypłaci).

Jak dla mnie – całkiem niezły pomysł na dywersyfikację.

Rozporządzenie wykonawcze 6102. Prezydent USA jak Bierut. Oddaj nam swoje złoto.

Dzisiaj po raz kolejny przyznam się do niewiedzy. Szukając informacji o złocie, trafiłem na stronę jednej z firm handlujących tym kruszcem w postaci fizycznej i przyznam, że doznałem szoku. W 1933 r., pod koniec Wielkiego Kryzysu, w majestacie prawa, rząd USA wywłaszczył własnych obywateli z posiadanego złota.Kto nie sprzedał po zniżonej cenie, ten narażał się na konfiskatę.

Nie zrobił tego afrykański kacyk, ani żaden nasz umiłowany przywódca, lecz Wuj Sam. Szczegóły, jak zwykle, pod linkiem. https://goldenmark.com/pl/mysaver/0290-rabunek-w-majestacie-prawa-2/ . Wcześniej o tym nie słyszałem. I teraz, jakie to ma konsekwencje dla inwestujących w złoto, i oszczędzających w ogóle?

Skoro taki kraj jak USA, gdzie nawet żeby wprowadzić podatek, zmieniano Konstytucję, w czasie niewojennym, bez zagrożenia bezpieczeństwa państwa, de facto wywłaszcza za pół ceny (20 USD za uncję, za chwilę było 35 USD za uncję,) swoich obywateli, jakie prawa mamy my obywatele skromnego kraiku wschodniej Europy? Ano, żadne. Jeśli miłościwie panujący prezes zarządzi, sejm wykona, TK klepnie i będziemy chować cenny kruszec, jak w czasie II WŚ. A nawet nie kruszec, ale jakiekolwiek aktywa. Bo skoro można odkupić tanio, żeby sprzedać drogo, złoto, to tym bardziej obligacje, akcje, PPK, PPE, OFE, TFI , Finaxy, nieruchomości itp. Jak ktoś ma pieniądze, to skądś je ma, pamiętacie? W efekcie, Sławku, moje kilkanaście tysięcy w PPK nie są mniej bezpieczne niż Twoje lokaty. I, żeby nie było, to wcale nie jest miła konkluzja. Wręcz przerażająca. Tu już nie chodzi o podatki od dobrze zarabiających (zwane dla niepoznaki Daninami Solidarnościowymi), podatki od głupoty (aktywów dobrze zarabiających, głosujących na socjalistów), ale wprost wywłaszczenie, prokuratorskie najazdy itp. A pamiętajmy, dzisiaj wiedzą o nas znacznie więcej niż Wuj Sam w 1933 r. Wtedy jeszcze dało się niepostrzeżenie kupić. Dzisiaj wszystkie transakcje (poza tymi na czarnym rynku, ale ryzyko spore) podlegają rejestracji. Stąd faktycznie, może warto chować się w mysią dziurę i robić swoje?

Czy PKO TFI ma „nosa”? O wyborze amerykańskiego funduszu ETF w moim programie emerytalnym.

Dzisiaj krótka lekcja inwestowania w ETF odsłona druga. Omówię wyniki inwestycyjne na przykładzie dwóch wybranych przez PKO TFI funduszy indeksowych (ETF), które wpływają na wynik mojego PPK – Emerytura 2035. Pozwólcie, że Wam przedstawię ISHARES CORE S&P 500 ETF oraz X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF.

Pierwszy inwestuje w indeks S&P 500 – grupujący spółki szerokiego rynku amerykańskiego. W jego skład wchodzą i znani giganci (Apple, Microsoft, Tesla itp.) jak mniejsze podmioty Davita Inc, Organon). Jednak generalnie wyniki indeksu odzwierciedlają siłę amerykańskiej gospodarki.

  • 3 lata (+47%),
  • 2 lata (+24%),
  • 1 rok (+5,7%).

Ale pamiętajmy o jednym fakcie – są to wyceny w USD. Dochodzi jeszcze szansa na zysk z okazji wahania ceny pary USD PLN i ryzyko kursowe. Ponieważ dolar w ciągu 3 lat podrożał o 15%, w 2 lata o 18 %, a w ostatnim roku o niespełna 2%, znacznie przebijemy WIG20 i wiele polskich akcji.

A X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF? Inwestuje w czołowe giełdy europejskie. W ostatnich 3 latach fundusz (w EURO) osiągnął następujące wyniki:

  • 3 lata (+21%),
  • 2 lata (+12%),
  • 1 rok (+16%).

Jeśli przeliczymy go na złotówki, daje nam to dodatkowe 5%. Jeśli porównamy rezultaty z wynikami WIG 20 (podanymi w poprzednim wpisie) niewątpliwie dywersyfikacja dała nam szanse na wyższe zarobki.

A teraz weźmy wyniki przykładowych akcji amerykańskich. Apple zyskało przez 3 lata 112%, ale w ostatnim roku straciło blisko 9%. Baby Berkshire (fundusz Warrena Buffera) osiągnął wyniki (w USD):

  • 3 lata (+50%)
  • 2 lata (+24%)
  • 1 rok (- 5%).

I czas na podsumowania. Skoro sam Warren Buffet osiąga podobne efekty jak fundusz amerykański (a w ostatnim roku, nawet gorsze), to PKO TFI wybrało całkiem nieźle. Dlaczego i my mielibyśmy robić inaczej?

UWAGA: Dane liczbowe pochodzą z portalu stooq.pl i zostały pobrane w dniu 4 marca 2023 r.

Czy warto inwestować w fundusze typu ETF?

Fundusze ETF czyli fundusze naśladujące ruch indeksów giełdowych reklamowane są jako Święty Graal dla tzw. typowego inwestora. Czy faktycznie warto w nie wejść?

Klasyczne fundusze inwestycyjne (zwane wcześniej powierniczym, ponieważ majątek funduszu oddzielony jest od majątku zarządzającego -powiernika) bazują na idei, która ma 100 lat – finansiści są mądrzejsi od „przeciętnego inwestora”, więc należy im płacić grube pieniądza za możliwość korzystania z ich wiedzy i doświadczenia. Ponadto, stosowane w instytucjach finansowych zabezpieczenia, pozwalają minimalizować straty i osiągać nieprzeciętne zyski.

Popularna literatura ekonomiczna (poradniki, takie jak „Czas wypłaty”) oraz blogerzy finansowi, ale i byli pracownicy, którzy porzucili Wall Street obalili wszystkie tego rodzaju tezy. Fundusze inwestycyjne w całej masie, nie są wcale ani bezpieczniejsze, ani zyskowniejsze niż … indeksy giełdowe, ale za to znacznie droższe w obsłudze. Opłata za zakup jednostek udziałowych w „klasycznym” akcyjnym TFI wynosi nawet 5% (de facto inwestujesz 95 % wpłaty). Do tego dochodzi roczna opłata za zarządzanie – max. 2% zgromadzonych środków, „success fee” – zazwyczaj 20% „nadprogramowych” zysków itp. Krótko mówiąc, płacisz gdy fundusz zyskuje, gdy stoi w miejscu i gdy traci. W efekcie zamiast zarabiać sporo – Twoje zyski okazują się śmieszne. Dlaczego? Ponieważ to nie Ty masz zyskiwać, ale zarządzający funduszem.

ETF działa inaczej. Ma minimalne opłaty za zarządzanie (łączny koszt 0,07% rocznie w przypadku ISHARES CORE S&P 500 ETF – w portfelu mojego PPK) i często zerowe opłaty wejściowe. Już to daje sporą przewagę na starcie. Do tego nie płaci za analizy i zarządzanie, bo po prostu odzwierciedla skład indeksów: X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF – giełd europejskich, a ISHARES CORE S&P 500 ETF – amerykańskiego S&P500. Oczywiście waluta wystawienia (euro lub dolar) eksponuje nas na ryzyko giełdowe. Kupujemy też pośrednio wszystkie akcje wchodzące w skład indeksu, nawet te najgorsze. Ale za to nie musimy myśleć. I jeśli myśleć nie lubimy – zyskujemy. Gdybym zamiast kupować wybrane akcje polskie (co robię) w ostatnich latach inwestował np. w Beta ETF WIG20 TR w rok straciłbym 6%, w 2 lata „tylko” 1,5%. Na przestrzeni 3 lat zarobiłbym 1%. W tym czasie WIG20 wypadł nawet gorzej (-8%, -5% – 3%). A poszczególne akcje?

  • KGHM – 1 rok (- 24% ), 2 lata (- 29%), 3 lata (+74%),
  • PZU – 1 rok (+26%), 2 lata (+39%), 3 lata (+18%),
  • CD Projekt – 1 rok (-19%), 2 lata (-41%), 3 lata (-56%),
  • Asseco Business Solutions – 1 rok (0%), 2 lata (+12%), 3 lata (+29%).

Przy czym cały czas mówimy o jednorazowej inwestycji w dokładnej dacie na zamknięciu. Uśrednianie ceny nabycia (najpopularniejsza metoda – napiszę o niej), może dać zupełnie inne wyniki. I tu widzimy, że osiągnięte rezultaty spółek różnią się pomiędzy sobą i od samego WIG20 (ABS nie wchodzi w skład powyższego indeksu – jest za mała).

Czego to nas uczy? Jeśli chcemy mieć święty spokój i nie boimy się ryzyka – kupujmy ETF. Jeśli sądzimy, że dysponujemy dobrą strategią – inwestujmy w akcje samodzielnie. Kto nie może spać z myślą o spadkach – niech wybiera inne „spokojne” klasy aktywów (jak obligacje SP) i… nie płacze przy tym, że nie osiąga zysków pow. 6-7% średniorocznie.

Zawsze jednak trzymajmy się z daleka od klasycznych TFI, bo pięknie wydrenują nam kieszenie, nie stratami lecz za pomocą opłat.

Marcowy dylemat z PPK. Jak go rozwiązać? Czy warto inwestować w PPK?

Zgodnie z wolą większości sejmowej, wymyślono przymusowy zapis do PPK (Pracownicze Programy Kapitałowe). Oczywiście jest czas, żeby się wypisać – wystarczy złożyć deklarację pracodawcy. Co robić?

Cała sprawa ma dwa wymiary – ekonomiczny i polityczny. Zacznę od drugiego. Wobec alarmujących doniesień o wysokości emerytury dzisiejszych czterdziestolatków (80% dostanie minimalną – na dzisiaj ok. 1500 zł, a reszta 20-30% ostatniego wynagrodzenia), rząd musi pokazać, że coś robi. I wymyślili – ponieważ do stworzonego kilka lat temu programu nie było zbyt wielu chętnych – zapisujemy przymusowo wszystkich, może nie zdążą wypisać się (albo z lenistwa tego nie zrobią). Wtedy odtrąbimy sukces, a mamy dalsze alibi na utrzymywanie głodowych emerytur (podobnie jak jest nim masowa praca seniorów). Całość wymyślono jako dodatkowe podniesienie kosztów pracy (zatrudnienia pracownika), o ponad 3,5% (3,5 % składki i podatek dochodowy od partycypacji pracodawcy).

Ekonomicznie całość nie wygląda tak źle. Po pierwsze, naśladujemy program obecny na całym świecie – dodatkowych emerytur kapitałowych. Po drugie, poprzez wpłaty pracodawcy i dopłaty państwowe uzyskujemy ciekawy „wehikuł inwestycyjny”. Po trzecie, mamy dostęp do inwestowania na Zachodzie, co w przypadku krachu złotówki, da nam pewien plus. Z tych ekonomicznych powodów, jako jeden z niewielu w swoim otoczeniu, zapisałem się kilka lat temu do PPK. Czas na wyniki, bo może one otworzą oczy niedowiarkom.

Do PPK wstąpiłem w 2021 r. Pierwsze wpłaty poszły w kwietniu i maju 2021 r., co oznacza prawie dwuletnie inwestowanie. Przypisano mnie do funduszu PKO TFI Emerytura 2035. A oto rezultaty:

  • dostałem 500 zł wpłaty powitalnej oraz 480 zł dopłaty rocznej (za chwilę minie mi druga rocznica, wtedy dopłacą kolejne 480 zł), ponieważ mam dwa rejestry i dwóch pracodawców
  • na każdym koncie mam ok. 7200 zł – w sumie dokładnie 14.350,84 zł.
  • wynik inwestycji funduszy jest minimalnie ujemny (ok. – 46 zł). Na samej wpłacie powitalnej straciłem ok. 6,6%. W tym czasie (od daty wpłaty powitalnej) WIG 20 stracił prawie 10%.
  • pracodawcy wpłacili ok. 6000 zł, a moja wpłata wyniosła nieco ponad 8000 zł.

Podsumowując wpłacając niecałe 9200 zł (dochodzi podatek od wpłat pracodawcy), mam na kontach zaksięgowane 14.350,84 zł. Już ta informacja (zysk ok. 50%/ 2 lata znacznie przekraczał inflację) powinna skłonić do pozostania w programie. Oczywiście, to nie wynik cudów, ale dopłat pracodawców, które nawet z uwzględnieniem podatku (netto ok. 4800 zł) odpowiadają za końcowy rezultat.

Czy ekonomicznie są tu słabe strony? Tak. W krótkim okresie wpłaty pracodawcy decydują. W dłuższym, istotny będzie wynik na działalności inwestycyjnej. Jego nie przewidzimy. Na razie wypada nieco lepiej (-6,6 % na wpłacie powitalnej) niż benchmark (WIG20 – 10%), ale gorzej niż dobrane przeze mnie prywatnie akcje (+40%).

A skład portfela Emerytura 2035? 60% instrumenty dłużne, 40% instrumenty udziałowe. A dokładnie (dane na 31 stycznia 2023 r.)?

  • akcje polskie 38%,
  • obligacje skarbowe 35%,
  • tytułu uczestnictwa funduszy akcyjnych 16%,
  • obligacje korporacyjne 6%
  • inne – 5%.

Za inwestycje zagraniczne odpowiadają głównie dwa fundusze ETF – X-TRACKERS MSCI
EMU UCITS ETF oraz ISHARES CORE S&P 500 ETF. Przyjrzę im się w kolejnych wpisach.

Wreszcie odpowiedź na fundamentalne pytanie – czy warto wchodzić w PPK? Moim zdaniem, tak. Zarówno na krótki okres (zyskujemy na wpłatach pracodawcy), jak i dłuższy (wynik lepszy niż WIG20+ wpłaty pracodawcy). Zresztą, zawsze możemy zrezygnować.

Czy giełda może dać nam wolność finansową?

Ostatnio, z racji otoczenia ekonomicznego, liczba wpisów poświęconych inwestowaniu dramatycznie się zmniejszyła. Postanowiłem nadrobić zaległości, jednocześnie odpowiadając na fundamentalne pytanie – czy możliwa jest wolność finansowa osiągana dzięki inwestowaniu na giełdzie.

Giełda pozostaje jednym ze sposobów inwestowania, który daje szanse na spore zyski. Chciwych i zbyt pewnych siebie, sprowadza do parteru, czyszcząc im konta. Nigdy dosyć przypomnienia o tych faktach. Tak, tak, w niesprzyjających okolicznościach (czyli raz na dekadę), z indeksu wyparowuje 1/3, 1/2, a nawet 2/3 tzw. wartości. Po co więc zawracać sobie głowę akcjami?

Powód pierwszy – akcje niosą za sobą szansę na ponadprzeciętne wzrosty.

Powód drugi – giełda stanowi optymalne wyważenie pomiędzy ryzykiem a potencjałem zysku, o ile robimy to z głową. Co znaczy „z głową” wielokrotnie tłumaczyłem, odwołując się do samego Warrena Buffeta.

W książce „Money. Mistrzowska gra” Tony Robbins tłumaczy to.. po mistrzowsku odwołując się do istotnych prawd: dywersyfikacja (nigdy wszystkie jajka nie lądują w jednym koszyku), inwestowanie w to, na czym się znamy, długoterminowe budowanie wartości oraz jak ognia unikanie podatków. Książka ma 515 stron, ale sięgnijcie do niej, bo warto.

Wracając jednak do naszych baranów, czyli akcji. Dzisiaj, przy inflacji ok. 17%, lokatach na 7% rocznie, giełda wydaje się przeżytkiem. Po co ryzykować dla 8%, skoro mamy pewne 7%? Niegłupie pytanie? Tylko, jeśli zakładamy, że takie warunki potrwają 10 lat. Nawet wtedy, zawsze znajdą się „akcje-perły” i moment by je kupić.

Na blogu często odwołuje się do spółek, które sam kupiłem, ze szczególnym uwzględnieniem mojego faworyta Asseco Business Solutions. W kwietniu 2022 r. kosztowała 42 zl, potem spadła do 28 zł, a teraz znowu da się kupić za 35 zł. A mówimy tylko o roku. Gdyby jednak ktoś, jak ja zainwestował w nią w 2015 r., kupując w okolicach 10-12 zł? Wtedy odzyskałby początkowy wkład z dywidendy czyli…. miałby akcje za darmo. Co więcej kupując w lokalnym dołku (za 28 zł – spadek o 1/3), osiągnąłby stopę dywidendy na poziomie 7,5% (w 2022 r. wypłacono jej 2,1 zł/akcję), czyli wyższą niż obecnie z lokat, ponosząc niewielkie ryzyko zmiany kursu ( i raczej na krótki czas).

Konserwatysta wybierający w 2015 r. akcje PZU mógł je mieć za 22-30 zł. Potem zaliczyłby spadek do 18 zł, następnie wzrost do 34 zł. Ba, w ostatnim roku przeżyłby zjazd z 34 zł do 23 zł, a potem wybicie do 38 zł. Przez 7 lat dostałby 12 zł dywidendy, z tego w ostatnim roku prawie 2 zł (czyli 6,7% przy zakupie za 30 zł, kto kupił za 23 zł, liczył już na 8,6%).

I tu mamy clou. W gorszych i lepszych czasach te dwie spółki płaciły regularną dywidendę. Dawały zarobić dzięki tzw. uśrednianiu ceny nabycia. Pozwalały zyskiwać znacznie więcej niż lokaty i przeciętny rynek. I tak prowadziły do wolności finansowej, jeśli mieliśmy wystarczająco pieniędzy by w nie inwestować regularnie. Takie 10% średniej rocznej dywidendy (licząc od uśrednianej ceny zakupu z 2015 r.) pozwala żyć na poziomie średniej pensji (obecnie 4000 zł) już dysponując kapitałem ok. 0,5 mln zł.