Czy warto starać się o działkę w rodzinnych ogrodach działkowych?

W latach osiemdziesiątych pracownicze (obecnie rodzinne) ogrody działkowe przeżywały renesans. Były to bowiem dostępne dla wszystkich niewielkie nieruchomości położone blisko centrów miast. Brak własności nikogo nie przerażał – w socjaliźmie nawet mieszkania były spółdzielcze, a prawa do działki pozbawiano zupełnie wyjątkowo.

Potem lata 90-te i renesans prywatnej własności, zepchnęły działkowców do defensywny. Atak przypuściły też samorządy, które ostrzyły sobie zęby na cenne grunty. Działki stały się synonimem reliktu PRL-u i opcją dla nieudaczników (tych których nie stać na „prawdziwą” własność).  Dlatego moje pytanie może brzmieć nieco przekornie?

Odpowiedź jednak jest krótka. Jeśli możesz znaleźć działkę blisko swojego domu, za rozsądne odstępne (2-3 tys.), lubisz pracę w ziemi, a nie możesz (bądź nie chcesz) uzyskiwać własności (np. ze względów finansowych), to opcja jest dla Ciebie. Jeśli jednak ogródek przeraża Cię ogromem prac, masz różne zajęcia od rana do wieczora, to porzuć ten pomysł jak najszybciej.

Tyle o kwestiach nastawienia. Teraz, jako oszczędny milioner, napiszę co nieco o aspekcie finansowym.

Działki w ROD są tanie. Płaci się tylko za altanę i nasadzenia. Koszt jest niewielki (2-5 tys. zł). Żeby kupić grunt podobnej wielkości (300 m2) w dużym mieście trzeba wydać około 100 tys. zł i dodatkowo go ogrodzić, zagospodarować. To przemawia za działkami.

Z kolei własny kawałek pola pod miastem, rodzi kolejne ograniczenia. Po pierwsze, nie ma tam działek kilkusetmetrowych a 10 razy większe. Po drugie trzeba dojeżdżać. Co prawda wydamy już tylko 20-30 tys. zł, ale sporą  kwotę (np. 800 zł rocznie przy 40 wyjazdach) pochłonie benzyna do auta. Tutaj, działki wychodzą na plus.

Własne warzywa i owoce dają ulgę domowym budżetom. Z 200 m2 można zebrać 150 kg warzyw, co pozwoli na oszczędność w wydatkach ok. 600 zł.  Koszt ich wyprodukowania wyniesie ok. 100-150 zł. Jeśli zsumujemy zyski i koszty, będzie to wyglądało następująco:

Zysk – 600 zł (warzywa w cenach „sklepowych”),

Koszty – 350 zł (w tym 150 zł koszt produkcji, 200 zł utrzymanie działki).

Będziemy do przodu o 250 zł. Jest to suma, która równa się 4 godzinom pracy miesięcznie na umowie śmieciowej. Przy średniej pensji będzie to niespełna 1,5 godziny.

I tutaj wracamy do punktu wyjścia. Praca i relaks w ogródku działkowym mają wartość dla kogoś, kto to lubi. Dla przeciwnika „grzebania się w ziemi” lepiej znaleźć sobie dodatkowe płatne zajęcie na 7 godzin tygodniowo (tyle zajmie praca na działce). Efekt finansowy z pewnością będzie lepszy.

Kamper w mieście. Czyli o skutkach przeinwestowania.

Szukając informacji do mojego wcześniejszego wpisu trafiłem na bloga czterdziestolatka mieszkającego w kamperze:

http://kamperwmiescie.blogspot.com

Po przeczytaniu pierwsza myśl była – czemu nie. Autor przedstawia siebie jako kontestatora współczesnego planu na życie (domek na przedmieściach, praca w korporacji, codzienny kierat praca-dom) i twórcę odmiennego modelu zachowania (praca w ciekawym zawodzie – kapitan jachtu tylko 2 miesiące w roku).

Ale im więcej dowiadywałem się ze źródeł zewnętrznych, tym bardziej rósł mój sceptycyzm. Kroplą, która przepełniła czarę był ten wywiad (do którego „przypadkowo” brak linka na blogu):

http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/ma-cztery-mieszkania-i-mieszka-w-kamperze,154309.html

Nagle okazało się, że rzeczywistość wygląda inaczej. Autor, z zawodu finansista, nie rozumie, że żeby żyć trzeba nie tylko oszczędzać ale i … zarabiać, co uświadamia mu dopiero … dziennikarz. Poza tym, życie w kamperze nie było wyborem, ale ostatnią deską ratunku. I nagle zamiast obrazu świadomego swoich potrzeb kreatora nowego gatunku ludzi, pojawił się człowiek, którego życie zniszczyły ciężka praca, przeinwestowanie i pułapka kredytowa. Jak to się stało?

Najpierw była praca w korporacji, jak sądzę nieźle płatna, skoro Witek był w stanie zaciągnąć … 4 kredyty hipoteczne, których obecna suma wynosi 730 tysięcy (w tym 3 we frankach szwajcarskich). Zakup 4 mieszkań skończył się pułapką kredytową i pracą nad siły. W efekcie, partnerka podjęła decyzję o wyprowadzce (z dziećmi), a czynsz z wynajętych mieszkań ledwo starczał na ich utrzymanie.  Nie jest to dobra sytuacja dla czterdziestolatka. Żeby obniżyć koszty życia zamieszkał w kamperze i żyje za 10 zł dziennie. Przyznasz, że nie wygląda to na historię życia człowieka sukcesu, prezentowaną na blogu.

 

 

Kooperacja księgowych – sposób na mieszkanie.

Księgowi codziennie stykają się z pieniędzmi. Powinni o nich wiedzieć znacznie więcej. Czy tak jest zawsze? Nie, ale znam wielu księgowych, którzy są wyjątkowo oszczędni, po prostu rozumieją wartość pieniądza i starają się go pomnożyć. Czasami mają problem z inwestowaniem, ale w oszczędzaniu są naprawdę dobrzy. Dzisiaj jedna historia z życia wzięta.

Pewna całkiem spora spółka zatrudniała 10 księgowych. Pracowały one ze sobą od lat, zarabiając w sumie niewielkie pieniądze – ok. 3/4 średniej krajowej (w przeliczeniu na dzisiejszą wartość pieniądza  2000 zł netto). Ich mężowie mieli nieco lepsze pensje, ale rodziny uzyskiwały ok. 2 średnich krajowych (czyli były blisko mojego wzoru oszczędnego milionera). Kiedy po kolei dorastały dzieci, pojawiła się potrzeba zapewnienia im mieszkań. Księgowe nie miały wyjątkowych ambicji – myślały o kawalerkach. Zaczęły liczyć.

Skoro kawalerka kosztuje 40 średnich pensji, nie bardzo mają szanse odłożyć taką kwotę samodzielnie, tym bardziej w krótkim okresie. Co robić? Każda potrafiła zaoszczędzić 20% pensji swojej i męża, czyli ok. 40% średniej. Ponieważ było ich 10, razem miały już 4 średnie pensje miesięcznie. Czyli co 10 miesięcy mogły kupić kawalerkę. Postanowiły wykorzystać efekt synergii.

Po kolei każda z nich kupowała mieszkanie dla dziecka, pozostałe oddawały jej swoje oszczędności. Potem następna i następna. Przez 100 miesięcy (ok. 8 lat) wszystkie dysponowały mieszkaniem dla dziecka.  Gdzie tu geniusz? Przecież w 8 lat zbierając oddzielnie kupiłyby mieszkania? No tak, ale tutaj wyglądało to trochę inaczej. Pierwsza dostała klucze już po 10 miesiącach, a dopiero ostatnia po 8 latach. Średni czas oczekiwania wynosił niespełna 5 lat. Rozumiesz?

Oczywiście, takie współdziałanie wymaga albo wyjątkowego zaufania, albo mocnych zabezpieczeń, nie jest jednak niemożliwe. Przemyśl to. Może znasz osoby, z którymi jesteś w stanie powtórzyć osiągnięcie księgowych?

Ile powinien kosztować pierścionek zaręczynowy?

Pod wpływem dyskusji na pewnym (kobiecym) forum postanowiłem poruszyć ten temat, z męskiego punktu widzenia.

Kobiety prezentowały generalnie trzy postawy:

  • materialistki – pierścionek powinien być jak najdroższy, ten kto nie szarpnie się na drogi pierścionek nie nadaje się na męża,
  • romantyczki – pierścionek nieważny, ważne uczucie,
  • pragmatyczki – istnieje pewien poziom (oczywiście mówimy o dorosłych „poważnych” zaręczynach, a nie o nastolatkach), poniżej którego zejść nie wypada.

Jako facet powiem tak – materialistkami nie warto sobie zawracać głowy (do tej pory pamiętam pytanie koleżanki-studentki, którego faceta ma wybrać – jeżdżącego fordem czy oplem, bo ona się nie zna).

Romantyczki są w zdecydowanej mniejszości.

Pozostają pragmatyczki. Tutaj pozostaje jedna rada. Istnieje niepisana reguła – pierścionek nie powinien być tańszy niż dochód miesięczny mężczyzny. Górną granicę stanowi fantazja darczyńcy, ale przekroczenie 3-krotniości tego dochodu będzie już przesadą.

 

Skoro budowa domu kosztuje drogo, czy warto kupić tani dostępny na rynku wtórnym?

Najpierw odpowiem pytaniem na pytanie? Co to znaczy „tani”? Jeśli mówimy o najtańszym domu daleko od miasta (i miejsc pracy) dla osoby wychowanej w miejskiej dżungli, odpowiedź brzmi zdecydowanie – nie. Koszty dojazdy, utrzymania samochodu (lub dwóch), remontu zdecydowanie przewyższą zyski.

Jeśli jednak myślisz o wymagającym lekkiego liftingu budynku w idealnej lokalizacji, wtedy mówię – tak. Co więcej, sam tak zrobiłem. Oto przyczyny.

W doskonałej lokalizacji (blisko centrum) nie ma wolnych działek budowlanych. Wyjścia są w zasadzie dwa. Kupić dom, zburzyć go i postawić nowy albo próbować remontować istniejący. Co wybrać? Wszystko zależy od stanu technicznego.

Zanim wybrałem konkretny budynek, obejrzałem ich kilkanaście. Nie jestem budowlańcem, ale w każdym z nich odkryłem jakąś wadę (a uczciwie mówiąc – kilka). Pierwsza rzecz – ogólne zaniedbanie. Oznacza ono konieczność ciągłych poprawek. Stary dom, nieremontowany od lat to skarbonka. Trzeba wymieniać wszystko – zostaną gołe mury (które warte są grosze w stosunku do całej inwestycji). Podam przykład. Dom totalnie zaniedbany, niezamieszkany od lat, mały. Cena 400.000 zł. Do zburzenia. Mój dom – zadbany, chociaż oczywiście do remontu, ale poza wykończeniówką możliwego do odłożenia na lata. Cena 525.000 zł. Za 125.000 zł nie wymienię podłóg, instalacji c.o., dachu, tarasu, okien, drzwi z futrynami. A to takie podstawy. Czy ktoś kupił dom za 400 tys.? Oczywiście. I natychmiast go rozebrał, stawiając nowy.  Cały czas mówimy o powojennych domach tzw. klockach, a więc murowanych.  Zakup domu drewnianego w celu innym niż jako weekendowy mija się z celem. Koszty jego utrzymania będą gigantyczne.

Jeżeli lokalizacja nie jest priorytetem, a mamy do wyboru działki – lepiej budować. Dobierzemy projekt do własnych potrzeb (rozkład pomieszczeń i ich ilość), nie będziemy zawierać zgniłych kompromisów. Dodatkowo ustrzeżemy się prowizorki i zostawienia denerwujących nas szczegółów (np. stara instalacja elektryczna, która po kilku latach spowoduje nasze frustracje). Próbując remontować zaniedbany dom możemy wpaść w dwie pułapki – albo remont będzie kosztował więcej niż budowa nowego albo stopniowe dokładanie całkowicie zniszczy nasz budżet na wiele lat, bo ciągle będzie coś do zrobienia.

Dlatego jeśli tani dom, to tylko w dobrej lokalizacji i w dobrym stanie.

 

 

Czy przeciętną rodzinę stać na dom?

W szczycie boomu na rynku nieruchomości (a minęło już 10 lat) przedsiębiorcy budowlani sprytnie podsycali mit: każda rodzina może mieć swój domek na przedmieściach. Czy to możliwe?  Warto policzyć.

Koszt budowy domu to ok. 3500 zł/m2. Minimalna sensowna powierzchnia domu wynosi 100 m2. Co oznacza, że koszt takiego domu wyniesie przynajmniej 350 tys. zł + koszt działki (przyjmijmy podmiejskie 150 tys. zł, co nie będzie prawdą w Warszawie). Dalej od miasta będzie taniej (np. 50 tys. zł)  Zatem budowa wymaga posiadania przynajmniej 400 tys. zł. Czy istnieją tańsze sposoby?

Można budować samodzielnie (jeśli potrafimy). Zaoszczędzimy w ten sposób 150 tys. zł. Wtedy potrzebujemy tylko 250 tys. zł.

Ktoś, kto ma działkę, nie wyda dodatkowo 50 tys. zł. Czyli potrzebuje tylko 200 tys. zł.

Żeby zebrać takie pieniądze można:

  • pracować kilka lat za granicą i oszczędzać każdy grosz,
  • przez 10 lat odkładać znaczną część pensji,
  • wziąć kredyt hipoteczny na tę kwotę i płacić ratę ok. 1000 – 1100 zł.

Zatem wracając do tytułowego pytania: czy przeciętną rodzinę stać na domek na przedmieściu, odpowiedź zależy od kilku czynników:

  • czy potrafimy zrobić wiele rzeczy własnymi rękami (aby obniżyć koszty),
  • czy chcemy wyjechać z Polski i oszczędzać,
  • czy potrafimy żyć za 80% pensji, bo 20% pożre nam kredyt hipoteczny.

Mnie się udało, ale domu nie kupiłem na samym początku lecz dopiero po 15 latach ciężkiej pracy.

Gdzie rzeczywiście powstają szwajcarskie zegarki?

Najpopularniejsza opinia dotycząca zegarków brzmi: kupuj szwajcara. Oczywiście „szwajcar” rozumiany jest jako zegarek szwajcarskiej marki. Czy to wystarczy?

Weźmy najbardziej rozpoznawalne firmy produkujące zegarki, identyfikowalne jako „szwajcary”: Atlantic, Tissot, Longines, Festina, Bisset, Albert Riele. Gdzie tak na prawdę powstają?

Z pewnością pewną wskazówką może być napis „Swiss made” najczęściej na tarczy zegarka, oznacza on m.in. że:

– mechanizm  musi być „Swiss made”
– włożenie mechanizmu do zegarka musi nastąpić w Szwajcarii
– w Szwajcarii musi odbyć się końcowa inspekcja.

Teraz, czym jest mechanizm „Swiss made”?

– komponenty mechanizmu w conajmniej 50% wartości muszą być wytworzone w Szwajcarii (wartości, nie ilości, czyli liczbowo większość części może powstać w Chinach)
– złożenie mechanizmu w całość musi nastąpić w Szwajcarii
– końcowa inspekcja – także w Szwajcarii.

W rzeczywistości producenci wymienieni powyżej kupują masowo produkowane mechanizmy ETA lub Ronda, które są „Swiss made” do swoich zegarków. Pozostałe części (np. koperta, tarcza, wskazówki) również mające wpływ na dostrzegalną jakość nie są objęte takimi restrykcjami.

Oczywiście pomiędzy zegarkiem Bisset za 300 zł a Longinesem za kilkanaście tysięcy może być gigantyczna. Z czego ona wynika?

W zegarkach płaci się za markę, jej historię, prestiż dokonania. Z ww. firm najlepszy jest Longines, a najgorszy Bisset?

Nikt, kto zna się na zegarkach nie kupuje wyłącznie wzrokiem, zawsze patrzy też na mechanizm. Wybiera zazwyczaj automatyczny (kwarc tylko w zegarkach wykorzystywanych w specyficznych warunkach). Nie spojrzy nawet w kierunku marek wirtualnych, takich jak Albert Riele. Za to zainteresują go produkty firm, których Ty może nawet nie znałeś jak Zenith czy Eterna.

Dlatego, jeśli chcesz imponować  zegarkiem (co samo w sobie trąci snobizmem, lecz czasem pomaga w interesach) z przedstawionych powyżej wybierz Longinesa ze średniej półki i szykuj powiedzmy 6-8 tys.  Jeśli Cię nie stać, kup tańszy zegarek marki Casio lub Seiko i koniecznie pamiętaj aby był dopasowany do okazji (garniturowiec, nurek, pilot, sportowy). Nie wypada bowiem np. założyć Casio G-Shocka do garnituru. Taki krok jest tak samo fałszywy jak połączenie czarnych mokasynów i sportowych skarpet.

Czy złoto jest dzisiaj dobrą formą lokowania pieniędzy?

W mojej ocenie nie. Dlaczego? Już to wyjaśniam.

Złoto ma niewątpliwą zaletę, ładnie wygląda i cieszy oko, poza tym w czasie wojen staje się uniwersalnym środkiem płatniczym. Jednak kiepsko nadaje się na długoterminową inwestycję. Poza wyglądem i płynnością ma bowiem wiele wad.

Złoto łatwo ukraść (czego nie można powiedzieć o nieruchomościach). Jeśli chcemy wyeliminować takie niebezpieczeństwo musimy płacić za przechowanie (czyli nigdy nie zarobimy zbyt wiele). Nawet w czasie ostatniej wojny ponad 4/5 budynków  w Polsce przetrwało (chociaż były miasta zniszczone w większej części – Jasło 96%). Ziemia pozostała.  Złoto w większości zostało zrabowane.

Złoto podlega znacznym fluktuacjom cenowym, a teraz jest blisko wieloletnich szczytów. Na początku lat osiemdziesiątych złoto było warte 700 USD (za uncję), pod koniec lat 90-tych już tylko 300 USD (a inflacja zjadła połowę wartości dolara). W szczycie kosztowało prawie 1700 USD teraz już tylko nieco ponad 1200 USD. W rzeczywistości inwestowanie w złoto jest równie ryzykowne jak zakup akcji.

Ryzyko cen złota w PLN skorelowane jest dodatkowo z ryzykiem kursowym USD/PLN. Jeśli dolar rośnie (a złotówka spada) złoto drożeje. Czy jesteś w stanie przewidzieć ruch cen walut? Ja nie.

Złoto jest teraz nadal drogie. Wprawdzie cena złota w dolarach spadła znacznie od szczytu (chociaż moim zdaniem to nie koniec), to dolar jest relatywnie drogi. Zatem cena złota w PLN, nie wygląda atrakcyjnie (4.700 zł za uncję).

 

Czy mechaniczny zegarek Omega jest lepszy niż kwarcowe Casio za 300 zł?

Odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest prosta. Zależy bowiem od tego czego oczekujemy od zegarka?

Jeśli precyzyjnego podawania czasu, to lepszy będzie kwarcowy Casio. Zegarki popularnie nazwane elektronicznymi mają bardzo dokładny chód. A zatem w przeciętnych warunkach nie późnią się i nie spieszą więcej niż 0,5 sekundy na dobę. Tymczasem zegarki mechaniczne dobrej klasy mają tolerancję rzędu 3-5 sekund na dobę. Po miesiącu różnica wynosi już nawet 2,5 minuty.

Jeśli odporności na ciężkie warunki (wstrząsy, temperaturę) również wybierzmy Casio. Mechanizm zegarka mechanicznego jest bardzo czuły. Silne wstrząsy potrafią wpłynąć na dokładność a nawet doprowadzić do awarii.

Jeśli jakości wykończenia – zwycięża Omega. Jest  idealnie wykonana. Do jej produkcji użyto doskonałych materiałów. Wszystko jest piękne i przemyślane.

Jeśli prestiżu – tu już nie ma wątpliwości – znowu bezapelacyjnie Omega. Istnieje hierarchia marek zegarkowych.  Omega jest na bardzo wysokiej pozycji. Casio – prawie na samym dnie (czyli zaraz po chińskiej produkcji no-name i podróbkach).

Jeśli ważna jest dla nas cena – wybieramy Casio. Nowa Omega kosztuje przynajmniej 30 razy więcej.

Jeśli niskich kosztów eksploatacji – ponownie Casio. Zegarki kwarcowe wymagają raz na kilka lat wymiany baterii. Koszt u specjalisty-bateryjkarza to kilkanaście złotych. Powtarzany z taką samą częstotliwością serwis Omegi to wydatek 600-800 zł czyli …. cena trzech nowych Casio.

Po przeczytaniu mojej analizy widać, że klienci wybierający albo Casio albo Omega kierują się zupełnie innymi kryteriami. Są też tacy, którzy mają i jedno i drugie. Casio na codzienne zmagania i Omegę od święta.

 

 

 

Wycieczki szkolne kiedyś i dziś. Rozważania ojca-milionera.

Wychowanie dzieci kosztuje. Ten fakt nieznany jest osobom, które dzieci jeszcze nie mają. Co więcej, jest coraz drożej. Kiedyś cieszyliśmy się z małych rzeczy dzisiaj nastolatkom zapewnia się znacznie więcej.

Mój najstarszy chodzi do gimnazjum. Publicznego, co ważne. Pierwsza gimnazjum odpowiada  dawnej siódmej klasie podstawówki. Pamiętam jak pojechaliśmy wtedy na dwa dni na Roztocze.

Wczoraj moja żona wróciła z zebrania i usłyszała plan wycieczek.   No cóż, teraz wszystko wygląda inaczej. Plan jest następujący.

Pierwsza klasa – Londyn. Koszt ze zwiedzaniem, symbolicznym kieszonkowym, posiłkami w drodze – 2500 zł.

Druga klasa – Berlin, Drezno, Tropical Island. Bliżej, to i taniej – 1500 zł.

Trzecia klasa – Paryż. Znowu prawie 2500 zł.

Ze szkoły syna, na wycieczki jedzie tylko połowa. Nie dziwie się, skoro koszt zbliża się do średniej pensji. Przeciętnie zarabiających, po prostu nie stać. Muszą wybierać albo wakacje całą rodziną (za 2500 zł, czteroosobowa rodzina da radę spędzić tydzień w górach lub nad jeziorem).  Singiel za podobne pieniądze wyjedzie na 2 tygodnie np. do Gruzji.

Warto pokazać to wyliczenie przeciwnikom programu 500 Plus.