Ile przedsiębiorca ma z każdej faktury, a ile zabiera mu fiskus?

Dzisiejszy wpis wynika z rozmowy, którą przeprowadziłem z kolegą, całe życie pracującym na etacie. Zaczął on wyrzekać na wysokie ceny w knajpach i zdzierstwo gastronomii. Czy ma rację? Czy faktycznie gros kwoty z paragonu lub faktury trafia do kieszeni przedsiębiorcy?

Wariant I. Knajpa.

Z kilkoma właścicielami restauracji przyszło mi rozmawiać, stąd nieźle znam proporcje. Wezmę ceny wakacyjne tj. z mojego miejsca w górach. Napiszę o zestawie obiadowym i piwie.

Zestaw obiadowy obejmuje kotleta (130 g) ziemniaki (200g) oraz surówkę (150 g). Razem ok. 450g posiłku za 30 zł. Tyle ubywa nam z portfela. A jak to wygląda z drugiej strony baru?

Przygotowanie i podanie posiłku wymaga: zakupu towaru, pracy ludzkiej, mediów, czynszów, podatków i składek.

Zacznijmy od wsadu do kotła. Bierzemy 130 g mięsa (kurczy się podczas smażenia, ale dochodzi panierka) za cenę 2 zł. Do tego 200g ziemniaków za 4 zł tj. 0.8 zł, oraz jarzyny na surówkę 1 zł. W sumie produkty kosztują 3.8 zł.

Trzeba je przygotować (posiekać, obrać, usmażyć). Niech trwa to 15 minut. Przy dzisiejszej stawce minimalnej – 8 zł (bo są i koszty pracodawcy). Już straciliśmy prawie 12 zł.

Do tego kelner/ktoś kto siedzi za barem. Czasem dosłownie – siedzi, a czasem zwija się jak w ukropie. Niech będzie, że poświęci nam 2 minuty czyli kolejna złotówka. Już 13 zł.

Teraz media. Kotleta usmażymy, ziemniaki gotujemy. Niech będzie 15 minut na naszą porcję. Mięso trzeba było trzymać w lodówce – niech wyjdzie kolejna złotówka – 14 zł.

Czynsz/podatek lokalny. W tym punkcie mogą być spore różnice. Załóżmy, że zajmujemy stolik w górach, gdzie czynsz wynosi w lecie 5000 zł za 50m2 pod budę i stoliki. Podatek za taką powierzchnię to kolejne 120 zł/miesiąc. My zajmujemy (ze stolikiem) 1 m2 przez 1 godzinę. Koszt łączny 1 zł. Doszliśmy do połowy rachunku.

Teraz koszt amortyzacji. Właściciel budy kupił ją z wyposażeniem za 150 tys. zł. Posłuży mu 10 lat. Rocznie (a w zasadzie przez 3 miesiące w roku) potrzebuje kolejnych 15 tys. zł. Znowu przeliczamy na naszą przestrzeń – 1 zł. Dla właściciela knajpy zostaje 14 zł. Sporo? Jeszcze nie opłacił podatków. Dla równego rachunku zaniedbaliśmy dowóz, księgową itp.

Podatki. Liczmy tylko VAT, dochodowy, ZUS, składkę zdrowotną. VAT 8% od 20 zł (resztę odliczamy) ok. 1,5 zł, dochodowy – 1,7 zł, ZUS 0,3 zł, zdrowotna 1,4 zł. Tym sposobem doszliśmy do 4,9 zł. Dla właściciela zostanie 9,1 zł – niecała 1/3 rachunku. I to tylko wtedy, gdy płaci minimalną. Zawsze tak było, zysk to te 30%, tylko teraz wszystko droższe.

Może odbije sobie na piwie? Pół litra kosztuje 10 zł. Koszt 2 zł. Zostaje 8 zł. Wszystkie koszty pozostałe (mniej czasu, zamiast podgrzania schłodzenie, piwo zamówione do stolika) – 2 zł. Czy 6 zł idzie do kieszeni? Nie – bo zostają podatki. Kolejne 4 zł. Właściciel zarobił 2 zł.

Wariant II. Usługa.

To znam najlepiej. Niech będzie 200 zł za 1 godzinę pracy. Z tego 38 zł to VAT. Koszty? Czynsz za lokal 30m2/osobę – 1200 zł czyli 5 zł/h.Do tego wyposażenie 2 zł/h, media, samochód, program komputerowy, książki, składki – niech będzie jeszcze 10 zł/h. Zostaje 145 zł. Od tego płacę składki i podatki: zdrowotna 13 zł, ZUS 6 zł, dochodowy 17 zł. W kieszeni zostaje mi 109 zł. To trochę lepiej niż u knajpiarza (55% a nie 30%), ale daleko od kwoty z paragonu.

Pokazałem dwie drogie usługi, a co ma zrobić właściciel sklepu spożywczego?

Wynajem czy kupno nowego samochodu? Wyliczenia.

Dzisiaj temat wywołany w komentarzu. Obiecałem, że policzę. Tym razem nie wersję najtańszą, ale dostępną dla przedsiębiorcy.

Na początek zastrzeżenie. Wynajem jest alternatywą dla kogoś, kto ma pieniądze. Jeśli nie dysponuje gotówką – pozostaje mu tylko kredyt, leasing lub wynajem. W firmie, kredyt wypada beznadziejnie, więc mamy realnie dwie opcje. O popularności możemy mówić jako fakcie, m.in. dlatego, że ludziom brakuje gotówki.

LEASING – STUDIUM PRZYPADKU.

W 2019 r. mój brat wziął na firmę w leasing Skodę Karoq. Kosztowała równo 100 tys. zł, a była wersją dopasioną (automat, większy silnik, podgrzewane siedzenia, panoramiczny szyberdach). Dzisiaj, gdyby chciał, po zrobieniu 140 tys. km, sprzedałby ją za….95 tys. zł. Łączny koszt leasingu (zakładając wzrost od początku 2022 r.) wyniósł go 20 %. Zapłacił 120 tys. zł w ratach, ma auto warte 95 tys. zł. Nieźle. Nie płacił za przeglądy (były w cenie), płacił za ubezpieczenie (12 tys. zł/4 lata), oraz drobiazgi (opony 2000 zł). W sumie poniósł koszt (bez paliwa, bo ono akurat nie ma znaczenia) – 39 tys. zł. Jeśli miał gotówkę (a tak zakładamy – mówimy o alternatywie) część przeznaczył na wpłatę własną (10%), a resztę mógł włożyć na lokatę. Ta miała szansę dać (z uwagi na wysoką inflację) – 18 tys. zł. Był do tyłu 21 tys. zł (39-18). Przy uwzględnieniu zwrotu podatku wychodził na plus.

WYNAJEM DŁUGOTERMINOWY.

W tamtym czasie można było wziąć auto grupy VAG na wynajem długoterminowy 1% miesięcznie. Czyli przez 48 miesięcy płaciłeś prawie pół ceny pojazdu – 48 tys. zł. Do tego dochodziło: ubezpieczenie 12 tys. zł i mamy już 60 tys. zł. Dużo drożej. Odsetki od gotówki (20 tys. zł) niewiele zmieniły – zostało -40 tys. zł.

ZAKUP.

Tym razem nie będzie odsetek, bo gotówkę wydano na początku. Oznacza to jednak minimalną stratę wartości – 5 tys. zł (100-95). Do tego ubezpieczenie 12 tys. zł i opony 2 tys. zł. Razem – 19 tys. zł.

WYNIK.

Wynajem wypadł najgorzej. Leasing najlepiej, bo dawał też spore korzyści podatkowe. Dlaczego więc nie on? Widziałem parę umów leasingowych zamkniętych przed terminem (kradzież, szkoda całkowita) – dramat. Gigantyczna strata. Do tego przez 2 lata możesz tylko ogarnąć cesję. Nie wykupisz auta, gdy stopy wzrosną drastycznie. Wynajem – kompletnie nie ma sensu. Po czterech latach zostajesz z niczym. Nie masz ani nowego, ani używanego auta. Zaleta jest jedna (i reklamowana) – niższa rata, bo spłacasz tylko utratę wartości.

BONUS.

Jak widzicie oparłem się na danych historycznych z ostatnich lat. Były one wyjątkowo dziwne: brak utraty wartości i wysokie stopy procentowe. Do tego auta drastycznie podrożały. Taka sama Skoda, która w 2019 r. kosztowałaby 100 tys. zł teraz dostępna jest za …. 150 tys. zł. Tak, cena poszła w górę o 50%. Dlatego robię skróconą symulację aktualną, przy hipotetycznej lecz prawdopodobnej utracie wartości – 30% w 3 lata (skracam okres posiadania).

Wynajem. Rata wynajmu wzrosła – teraz to 2800 zł. Przez 36 miesięcy – 100.800 zł. 2/3 wartości auta przez 3 lata (a było 48% przez 4 lata). Przez to podrożało i ubezpieczenie – 18 tys. zł Opony kosztują 3000 zł. Razem mamy 121.800 zł. Nie pomogą nawet wyższe odsetki (20% przez 3 lata od 150 tys. zł) – strata wyniesie 91.800 zł.

Zakup. Utrata wartości – 45 tys. zł, ubezpieczenie 18 tys. zł, opony 3 tys. zł. Razem 66 tys. zł.

Leasing. Raty poszły w górę nawet o 100%, do tego liczymy je od wyższej wartości. Zapłacimy łącznie 172 tys. zł, a zostaniemy z autem wartym 105 tys. zł. Stracimy 67 tys. zł. Do tego dodajmy 21 tys. zł na opony i ubezpieczenie oraz odejmijmy odsetki (20% od 135 tys. zł tj. 27 tys. zł) i wyjdziemy na – 61 tys. zł.

Tym razem (dzisiaj) leasing wyjdzie nas taniej, ponieważ uzyskamy może jeszcze niezłe odsetki od naszej kasy. O ile nie zaliczymy całki. Czysty wynajem – ponownie wypada najgorzej. Kłamałeś Klausie Schwabie.

Wynajem samochodu zamiast zakupu. Czy to może mieć sens?

Jedna z moich ulubionych blogerek finansowych rzuciła taki tekst: czy potrzebujemy dwóch samochodów, a może nie potrzebujemy wcale, bo korzystamy z niego tylko przy dużych zakupach i na wakacje więc może lepiej opłaca się wynajem samochodu?

Temat ciekawy, warto go policzyć. Najpierw zagadnienia metodologiczne. Jakie auto? Jaki przebieg? Jakie zakupy? Wyobraźmy sobie parę z dwójką dzieci, która raz w tygodniu udaje się 3 km do marketu, mamy przebieg:

52 x 3 x 2 (bo i powrót)= 312 km

Do tego 1200 km wakacji. Łącznie 1512 km/rok. Policzmy koszty utrzymania auta na takim dystansie. Wystarczy model „klasy Golfa” z niewielkim silnikiem, może być wiekowy. Co powiecie na Opla Astrę II? Liczymy.

  • przegląd roczny – 500 zł,
  • ubezpieczenie – 400 zł,
  • naprawy – 300 zł (niewiele, bo i przebieg minimalny, ale akumulator/opony trzeba zmieniać),
  • paliwo – 790 zł.

Łącznie: 1990 zł (taki wóz już nie traci na wartości).

Teraz koszt wynajmu i paliwa. Żeby pojechać po zakupy nie będziemy wynajmować auta, bo to bez sensu. Weźmiemy taksówkę 20 zł x 2 x 52 = 2080 zł i już przekroczyliśmy koszt utrzymania auta, a zostały jeszcze wakacje. Niech trwają 7 dni, trzeba do tego doliczyć jeszcze dwa (nie oddamy auta w środku nocy, ani go nie odbierzemy), w sumie 9. Koszt w moim mieście 1431 zł. Zostało nam „tylko” paliwo na 1200 km – 500 zł. W sumie 4011 zł. Ponad dwa razy więcej niż posiadanie. Same tygodniowe wakacje zrównują się w cenie z posiadaniem auta.

Nie opłaca się nawet w takich warunkach. I wiecie co? Otóż nie znam nikogo, kto z auta korzysta tylko przy dużych zakupach i na wakacje. Nawet moi teściowie, para siedemdziesięciolatków regularnie jeździ na działkę, teść dojeżdża do dorywczej pracy.

Emerytura. Wizja i rzeczywistość.

Mbank przygotował wiosną spot, w którym weryfikowano zdanie młodych o emerytach z …prawdziwymi emerytami. Oczywiście wszystko po to, aby sprzedać produkt.

Jeśli masz 20-30 lat rozejrzyj się, pogadaj z osobami we własnej rodzinie, żeby zobaczyć jak wygląda emerytura. Nie ta z reklamy, lecz realna. Twoich dziadków, czasem rodziców. Ktoś nadal pracuje, bo chce. Inny, ponieważ musi. Co do tego doprowadziło? Jakie wybory i decyzje? Mnie jeszcze brakuje kilkunastu lat, ale widzę co się dzieje. Jak wygląda ta rzeczywistość.

Prawda nr 1. Państwowa emerytura będzie niska. Bardzo niska.

Za 20-30 lat, tzw. stopa zastąpienia (jaki procent ostatnich zarobków uzyskasz z emerytury) wyniesie ok. 20%. Ponad połowa dostanie minimalne świadczenie. Co to oznacza?

Zarabiasz do średniej krajowej (7400 zł) – dostaniesz 1500 zł.

Zarabiasz 10.000 zł. Dostaniesz 2000 zł.

Zarabiasz 20.000 zł. Dostaniesz 4000 zł.

Zarabiasz 40.000 zł. Dostaniesz 4000 zł (zadziała próg odcięcia składek). Koniec.

Potrafisz za to żyć? A może być jeszcze gorzej.

Prawda nr 2. Przedsiębiorca dostanie nawet mniej.

Przedsiębiorca płaci składki od 60% średniej krajowej. Dostanie emeryturę minimalną. Śmieszne 1500 zł (na dzisiaj).

To nic, że zarabiał 20.000 zł miesięcznie.

Prawda 3. Wielu emerytów dorabia.

Tak się dzieje. Pracują choćby na część etatu, zlecenie, na czarno. We wrześniu z pracy (częściowo, bo ma gdzieś jeszcze ułamek) odeszła moja koleżanka – wiek 68 lata, specjalista ds. bhp. Pracują lekarze, nauczyciele, budowlańcy, ekonomiści, urzędnicy, naukowcy. Mój teść nadal jest instruktorem pływania, opiekunem obozów, a ma 71 lat.

Prawda 4. Emeryt to nie zgrzybiały dziadek, życie po 70-ce też może być pełne wyzwań.

Ponownie przywołam mojego teścia. Zdrowie trochę mu dokucza, ale spokojnie jeździ na rowerze (choć raczej nie na długie dystanse i wolniej niż kiedyś), wykonuje prace fizyczne przy domku letnim, wygląda na 10 lat młodziej. Dzisiejsze sześćdziesięciolatki mają wigor dawnych pięćdziesięciolatków. Jeżdżą po świecie, uczą się nowych rzeczy, zakochują, kupują mieszkania. Zwłaszcza pierwszych 10 lat emerytury (mężczyznom pozostanie statystycznie jeszcze 4 lata życia do 79-tki) przedstawia się ciekawie.

Prawda 5. Zdrowie na emeryturze jest takie, na jakie sobie zapracowaliśmy.

Prawdziwe różnice zaczynają się już wcześniej. Jestem prawie-pięćdziesięciolatkiem i obserwuję otoczenie. Kto imprezował (nie od czasu do czasu, lecz codziennie) ma wygląd starca i dziesiątki chorób. Podobnie, moi koledzy, którzy po pracy siedzieli na fotelach, narażali się na wyjątkowy, zajadany stres – są siwi jak gołąbki z 30 kg nadwagi. Inni, uprawiający aktywnie sport – przed pięćdziesiątką biegają kilkanaście kilometrów tygodniowo w tempie 5 min/km.

U siedemdziesięciolatków różnica się pogłębia. Mój teść – pracuje, chodzi, jeździ na rowerze i generalnie ma sporo energii. Mąż koleżanki – w zasadzie nie wychodzi poza dom, tak siadło mu zdrowie. Różnice? Uprawianie sportów (lub siedzenie przed TV), dieta, nerwy.

Prawda 6. Kwestia pieniężna wygląda tak samo.

Kto przygotował się, ten zbiera owoce. Ludzie, z którymi zaczynałem pracę, biorą kredyty na wesele dziecka, nie ma mowy, żeby kupili mieszkania, zarabiają po 4 tys. zł/miesięcznie. Inni – jeżdżą po świecie, a 200 tys. zł wydają bez zastanowienia. Gdzieś w środku jestem ja – oszczędny milioner. Do emerytury nożyce rozewrą się jeszcze bardziej. Jedni zaczną bidować za 1500 zł państwowego, drudzy zobaczą cały świat.

Klimat dla biznesu, czyli dlaczego coraz więcej firm ulega zamknięciu.

Od pewnego czasu, przechadzając się ulicami mojego miasta, obserwuję pewne niepokojące zjawisko – coraz więcej pustych lokali użytkowych z napisem „na sprzedaż” lub „do wynajęcia”. Jeszcze niedawno były tam drobne zakłady usługowe, niewielkie sklepiki, teraz wystawy świecą pustkami, nie ma wcale chętnych na wynajem.

Czy to problem jednego miejsca, czy ogólnopolski? W samym tylko 2022 r. czasie zlikwidowano (wykreślono z CEIDG): 157 tys. jednoosobowych działalności gospodarczych i spółek cywilnych. O 30% wzrosła liczba niewypłacalności i bankructw. Jeżeli pod uwagę weźmiemy pierwsze półroczne tego roku, to wskaźnik urósł o kolejne 48 %. To oznacza, że w ciągu pół roku 2023 r. upadło sporo więcej firm niż w całym 2021 r. (pomimo ograniczeń covidowych). W zasadzie jedna branża ma się lepiej – medyczna.

W tej sytuacji musimy zapytać o przyczynę? Widzę ich wiele.

Przedsiębiorcy narzekają, że władza traktuje ich jak „bankomaty”, mają płacić coraz większe podatki i daniny. Przykręcanie śruby widać na kilku płaszczyznach. Najpierw wprowadza się nowe podatki (cukrowy, deszczowy itp.). Potem modyfikuje istniejące, w taki sposób by oznaczały straty dla biznesu. Tu prym wiedzie sławetny „Polski Ład” i nieodliczalna składka zdrowotna. Przeciętny mały przedsiębiorca, który do tej pory, przy dochodzie 100 tys. zł rocznie, płacił jej kilkaset złotych (resztę odliczał), teraz musi odprowadzić 9.000 zł, czyli kilkanaście razy tyle. Uniemożliwia się korzystanie z ryczałtu i karty podatkowej albo wręcz przeciwnie zmusza do rozliczeń ryczałtem (najem), tam gdzie jest to niekorzystne. Dla małej firmy może to oznaczać kolejne kilka procent „w plecy”. Pompuje się składki ZUS bez istotnego powodu. Kolejna strata na przestrzeni 8 lat – ok. 10.000 zł/rocznie. Rosną wynagrodzenia minimalne, czyli koszty pracy. Nawet zatrudniając jednego pracownika, wzrost z 1800 zł do 4300 zł (przyszły rok) mamy o 45 tys. zł rocznie więcej. Przy trzech osobach (mały zakład fryzjerski) prawie 150 tys. zł. Nic dziwnego, że ceny usług rosną.

Wreszcie zwiększa się obciążenia parafiskalne. Wymusza zmiany oprogramowania, dokupowanie nowych urządzeń (e-kasy fiskalne, e-faktury), robi bzdurne kontrole (kara za paragon położony na kontuarze). To wszystko kosztuje.

Sejm próbuje dokonać rewolucji w Ordynacji Podatkowej poprzez praktyczne uniemożliwienie przedawnienia zobowiązania podatkowego (i kilkunastu innych świadczeń i kar, do których OP ma zastosowanie). Ogranicza uprawnienia w kontroli.

Na koniec, rzecz nie mniej ważna. Fala upadłości wywoływana jest zatorami płatniczymi. A te powstają, bo sądy nie działają efektywnie. Za obecnego Ministra Sprawiedliwości czas rozpoznania sprawy znacznie się wydłużył (o kilkadziesiąt procent). Miało być szybko jak w USA, a zbliżamy się do standardów wschodnich – lepiej wziąć windykatora niż iść do sądu.

Na to nakładają się efekty błędnej polityki gospodarczej: inflacja, podnoszenie cen nośników energii, ogrzewania, towarów, środków trwałych, no praktycznie wszystkiego. W efekcie, ktoś kto zarabiał rocznie 100 tys. zł w jednoosobowej firmie, dzisiaj cieszy się, jeśli zostanie mu równowartość pensji minimalnej. Zatrudniając pracownika, ponosiłby już straty. A nikt nie prowadzi biznesu, aby do niego dokładać. Stąd likwidacje, upadłości, bankructwa. Ludzie wolą iść na etat. Taki ciąg zdarzeń doprowadzi do gigantycznych problemów w przyszłości. W końcu gros PKB tworzą małe firmy, nie korporacje, nie budżetówka, nie rolnictwo. Masowe zamknięcia zatrą obracające się koła: spadną wpływy podatkowe, wzrośnie bezrobocie. Wróćmy do niewynajętego lokalu. Państwo ma 8,5% z każdej złotówki czynszu, do tego podatki (VAT, akcyzę, dochodowy od prądu, gazu, węgla – zużytych do oświetlenia i ogrzewania). Trzeba jeszcze doliczyć składki właściciela i ewentualnych pracowników. Per saldo na każdym niewynajętym lokalu (zlikwidowanej małej firmie) państwo traci kilkadziesiąt tysięcy rocznie. Tracą też zwykli ludzie. Wzrost podatków to wzrost cen. W jakiej skali? W 2017 r. przeciętna stawka naprawy samochodu w ASO wynosiła 150 zł (marki popularne). Teraz to ponad 300 zł. Nowe samochody podrożały za obecnych rządów o 100% (głównie w ostatnich 3-4 latach).

Do czego to prowadzi? Już tracą wszyscy. Konsumenci – przez wyższe ceny, przedsiębiorcy – bo muszą zamykać biznes, a właściciele lokali dokładają do nich, zamiast osiągać przychód (spada też wartość). Za 4-5 lat obudzimy się w korporzeczywistości, gdzie zostaną tylko sklepy sieciowe, duże warsztaty naprawcze, banki, firmy ubezpieczeniowe, fryzjerzy itp. Padną knajpki, a sporo podmiotów przeniesie się do szarej strefy – z czegoś w końcu musi żyć.

Czy elektryk może się opłacać? Spadek wartości.

Kona jest wdzięcznym obiektem do porównań. Występowała w wersji benzyna/diesel/hybryda/elektryk. Do tego produkowano ją dosyć długo (debiut 2017 -do dziś). Porównajmy.

W 2019 r. Kona electric podstawowa kosztowała ok. 155 tys. zł. Obecnie nieco lepiej wyposażony egzemplarz (4 lata) da się kupić za 95 tys. zł .Utrata wartości wynosi więc 60 tys. zł żywej gotówki i 38%.

Diesel był do wyrwania za 80 tys. zł . Teraz biorę go za 70 tys. zł. Czyli stracono 10 tys. zł i 12%.

Benzyna kosztowała 73 tys. zł . Teraz znalazłem za 65 tys. zł. Strata 8 tys. i 11%.

Hybryda ze 100 tys. zł …. zeszła do ok. 88 tys. zł. (najmniej używanych egzemplarzy). Deprecjacja wyniosła 12% i 12 tys. zł.

Różnice są tak znaczące, że elektryka nie uratuje nawet lepsze wyposażenie. Nawet gdyby je wyrównać, straty wyglądają druzgocąco dla elektryka:

Elektryk 60 tys. i 38%. Diesel 12 tys. i 15%. Benzyna 15 tys. i 20%. Hybryda 19 tys. i 19%. Próbujemy jeszcze ratować elektryka dopłatą „państwową” – 18/27 tys. zł (więcej firmy i duże rodziny – przyjąłem dzisiejsze zasady). Utrata wartości wyniesie wtedy 42/33 tys. zł . Nawet po dopłacie nowy elektryk nie zaczyna być konkurencyjny.

A może warto kupić egzemplarz używany? No cóż, tu na dopłaty liczyć nie możemy, niewielkie są także różnicę przy wyposażeniu. Dodatkowo elektryk i hybryda nie występowały jako wersje 4×4. Różnice w cenie nadal występują, bo 4-latek kosztuje: elektryk 95 tys. zł, hybryda 88 tys. zł, diesel 75 tys. zł, benzyna 65 tys. zł.

A co jeśli weźmiemy pod uwagę ceny paliwa na dystansie 60 tys. km (planowany przebieg przez 4 lata)? Elektryk, eksploatowany oszczędnie potrzebuje 13 KWh/100 km (mój rekord 6.8 Kwh/100 km na odcinku 40 km „z góry”), w lecie będzie to bliżej 12 KWh/100 km w zimie raczej 14-15 KWh/100 km. Hybryda spali 5.5 l/100 km. Diesel zadowoli się 6.5 l/100 km, a mała benzyna potrzebuje 7 l/100 km. 4-letnie koszty paliwa wynoszą:

  • elektryk (same ładowarki – 20 tys. zł, połowa z gniazdka domowego – ok. 13 tys. zł, 3/4 z gniazdka – 10 tys. zł, połowa z FV – 10 tys. zł, 3/4 z FV – 5 tys. zł, wszystko z gniazdka – ok. 6 tys. zł, wszystko z FV -0 zł).
  • hybryda – ok. 21.000 zł,
  • benzyna – ok. 27.000 zł,
  • diesel – ok. 24.000 zł.

Przyjmując podobne koszty pozostałych elementów (przegląd, naprawa, ubezpieczenie) ok. 10 tys.zł/4 lata nowy samochód elektryczny wypada gorzej. Przy moim sposobie eksploatacji (ok. 1/4 pochodzi z płatnych ładowarek, a 1/4 z gniazdka a połowa z FV) – ok. 7 tys. zł. Dlaczego? Ponieważ przeważa utrata wartości. Mamy bowiem:

-elektryk (7 tys. „paliwo”, 10 tys. eksploatacja, 60/42/33 utrata wartości w zależności od poziomu pomocy państwa) – 77/59/50 tys. zł,

-hybryda (21 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 12 tys. utrata wartości) – 43 tys. zł,

-benzyna (27 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 8 tys. utrata wartości)- 45 tys. zł,

-diesel (24 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 5 tys. utrata wartości)- 39 tys. zł.

W takiej sytuacji, nowy elektryk broni się wyłącznie, gdy weźmiemy pod uwagę spore dopłaty państwowe i ładowanie darmowe (koszt 43 tys. zł) ew. zakup używki. Dlaczego więc wybrałem (przynajmniej czasowo) wersję elektryczną, a nie diesla wychodzącego najtaniej? Proste – w moim przypadku utrata wartości po roku/dwóch latach będzie minimalna, ponieważ kupiłem 10 tys. zł poniżej ceny rynkowej. W tym czasie (1 rok) benzyna (na wolnym rynku) straciłaby 5 tys. zł, a pozostałe wersje proporcjonalnie). Inne były ceny paliw (benzyna i diesel droższe o ponad 1 zł/litrze, a prąd 0,6-1,7 zl/KWh – obecnie 0,8-2,9 zł/KWh). W przypadku aut używanych koszty eksploatacji przesuwają się na niekorzyść diesla i turbobenzyny (więcej skomplikowanych elementów).

Tylko w takim wariancie elektryk ma ekonomiczny sens.

Walden. Przemyślenia o podróżach i cenie pracy.

W jednym z akapitów Waldena, Thoreau stawia przed nami pewien paradoks. Podróż na dystansie 30 mil (ok. 50 km) odbyta pociągiem kosztuje dniówkę pracy. Skoro sprawy piechur pokona tę odległość w ciągu 10 godzin, nogi okażą się szybsze niż pociąg, na który trzeba zarobić, zanim wyruszy się w podróż. Wprawdzie relacje płacy minimalnej i ceny biletu kolejowego uległy drastycznej zmianie (a i sama podróż znacznie się skrócił), ale takie patrzenie na świat daje do myślenia.

Dzisiaj większość wybiera samochód. Dojazd na do stolicy samochodem (ok. 170 km) potrzebuję ok. 2 godzin. Paliwo do auta będzie mnie kosztować 70 zł (diesel), co oznacza 4 godziny pracy wg stawki minimalnej. Żeby zatem dotrzeć do Warszawy, potrzebuje 6 godzin, dwóch na drogę i czterech na pracę. W rzeczywistości nawet 8 (dwie na drogę, dwie na pracę, 2 na dojście do pracy, powrót z niej, przebranie się umycie itp.). W 8 godzin rowerem także dojadę do stolicy.

Mogę, to jasne wprowadzić pewne modyfikacje. Droga autem kosztuje 70 zł i 8 godzin pracy. Podróż pociągiem 30 zł (mam zniżki) czyli 4 godziny (dojście do pracy, powrót, mycie, przebranie – 2h i 2 h pracy),ale jeśli doliczę jeszcze podróż na dworzec w moim mieście i do celu w Warszawie (2 x 40 minut), oczekiwanie na pociąg (10 minut), powoli dochodzę do 5,5 godziny. Rowerem przejechałem w tym czasie nawet 120 km. Gdybym chciał jechać wygodnie (Bolt-em z dworca i na dworzec) doliczam przynajmniej 20 zł czyli …. podobny wydatek czasowy (tym razem na zarabianie).

Zostawmy syreni gród w spokoju. Popatrzmy na naszą aktywność zawodową. Utrzymujemy samochód, po to… aby dojechać do pracy.

Jeszcze długo można by się tak bawić. Jedno pozostaje niezmienne – każda podróż kosztuje czas i pieniądze, czyli ponownie… czas. tym razem poświęcony na zarabianie.

Kolejny zwariowany pomysł. Kupuję mieszkanie we Włoszech.

Wydarzenia ostatnich lat (wojna, pandemia, ceny nieruchomości, inflacja) wywołały pewien trend – Polacy kupują coraz więcej nieruchomości zagranicznych. Po drobiazgowej analizie postanowiłem spróbować i ja.

Zacznijmy od analizy cen. Mieszkanie w górach – cena 450 tys. zł (na taką kwotę podpisałem umowę przedwstępną zbycia). Mieszkanie w Chorwacji (Riwiera Makarska – 200 tys. euro – 2 razy drożej). Mieszkanie w Bari (ciepło, a przy tym duże miasto nad samym morzem) czy Monfalcone (mekka polskich żeglarzy we Włoszech) – od 70 tys. Euro (za 130 tys. Euro mam mieszkanie 100m od morza na Starym Mieście w Monopoli) . Czyli mogę mieć porównywalny lokal jak w polskich górach …. tylko taniej, albo nieco drożej – znacznie lepszy.. Włochy okazują się tańsze niż Chorwacja.

Koszty utrzymania. W Polsce płacę ok. 650 zł miesięcznie – 7800 zł/rok. We Włoszech – będzie porównywalnie (niższy czynsz, a wyższe podatki od nieruchomości).

Koszty dojazdu. Bliżej zawsze oznacza taniej. Elektrykiem jadę w góry za max. 150 zł. „Normalnym” benzynowcem 250-300 zł. Do Bari mam 2200 km, więc zostaje samolot (teraz na rekonesans dla dwóch osób 1600 zł w obie strony). Alternatywą stała się wycieczka autobusowa. O dziwo, mam bezpośredni, choć akurat on jedzie 39 godzin w jedną stronę i jest nawet droższy.

Sens. Lubię, żeby moje działania go miały. Góry wpisują się w szansę na podleczenie. A Apulia? Reprezentują miejsce wakacyjne (4 tygodnie minimum) oraz „miejsce ucieczki” na wypadek wojny. „Pamiętniki” Marai’ego uświadamiają mi ten fakt z całą ostrością niewesołej perspektywy. Oby wystarczył urlop.

Policzmy więc. Koszt wynajęcie mieszkania w Italii/Chorwacji na 2 miesiące, gdy jest ciepło, to ok. 16-20 tys. zł (4 tys. Euro). 3 razy więcej niż koszty utrzymania całości. Te zrekompensuje sobie wynajmując mieszkanie „za koszty” gronu dalszych znajomych. Tym sposobem, podobnie jak w górach wyjdę na zero. Potencjalne źródło zarobku stanowić będą: wzrost wartości oraz prognozowane osłabienie złotówki. Jak widzicie, „włoski wariant” może mieć sens.