Jak działa system formatowania ekonomicznego. Polemika Noizz.pl z obliczeniami Davida Bacha na temat „czynnika latte”.

Jeden z czołowych popularyzatorów wiedzy o finansach osobistych, autor legendarnego „Automatycznego milionera”” czy serii „Finish rich”wprowadził zastrzeżone pojęcie „czynnika latte”. Przeprowadził obliczenia, sprowadzające się do wniosku, że rezygnacja z codziennej kawy w sieciówce, może doprowadzić Was do zamożności.

Z twierdzeniem Bacha oraz poglądem „gdyby młodzi nie pili kawy, mieliby mieszkania” próbuje polemizować dziennikarka Noizz.pl w tym artykule https://noizz.pl/spoleczenstwo/efekt-latte-czy-kawa-na-miescie-sprawia-ze-nie-kupie-mieszkania/kzlmeq6

Polemika, na niewtajemniczonym robi wrażenie i ukazuje mu bezsens rezygnacji z konsumpcji, jednocześnie zawierając szereg klasycznych manipulacji, które widziałem już wielokrotnie. Oto one.

Zniekształcanie zwalczanego poglądu poprzez nieprecyzyjność. Tutaj polega na połączeniu twierdzeń Bacha, obliczeń Związku Banków Polskich oraz anonimowych opinii. Autorka pisze tak „Często w przestrzeni medialnej pojawiają się przebąkiwania o tym, że młodych nie stać na kupno mieszkania, ponieważ wydają zbyt dużo pieniędzy na przyjemności, takie jak kawa na mieście, jedzenie w restauracjach, ubrania czy podróże. Gdyby zrezygnowali z tego wszystkiego i oszczędzali, innymi słowy „zaciskali pasa”, na pewno po jakimś czasie znaleźliby się „na swoim”.” W rzeczywistości Bach wcale nie twierdził, że „młodzi za dużo wydają”, on w ogóle nie pisał o poszczególnych pokoleniach. Jedna z jego książek nosi tytuł „Start late, finish rich” i jest adresowana do ludzi w średnim wieku. ZBP też nie krytykuje młodych. Chodzi zatem o jakiś bełkot nie do zweryfikowania, bo jak można polemizować z podaniem źródeł w stylu „często w przestrzeni medialnej pojawiają się przebąkiwania”. Dodatkowo same poglądy Bacha, przedstawiane są w sposób zniekształcony. Autorka artykułu twierdzi, że Bach napisa, że nie wydając rocznie 5500 zł, można zaoszczędzić przez 30 lat ok. 240 tys. zł. To nieprawda. Mam przed sobą „Start late, finish rich” w wersji oryginalnej. Na str. 50 jest tabela, pokazująca, jak wyglądają oszczędności. Najniższą sumą jest 5 dolarów dziennie (ok. 20 zł), tymczasem 5500 zł to efekt odkładania 15 zł. A właśnie ok. 20 zł kosztuje najtańsza kawa w sieciówce. Na ile Bach wyliczył oszczędności po 30 latach? Ok. 339 tys. USD, proszę państwa, w uproszczeniu 1.200.000 zł, Gdyby nawet zmniejszyć dzienne oszczędności do 15 zł, nadal zostanie nam 900 tys. zł, a nie żadne 240 tys. zł.

Błędne dane wymieszane z prawidłowymi. Żeby udowodnić tezę, nasza dziennikarka miesza prawdziwe dane z wymyślonymi. Pierwsze z brzegu – młodzi wydają na kulinarne przyjemności ok. 470 zł/miesiąc (to może być prawda, chociaż dane pochodzą z zeszłego roku). Ile to dziennie? No właśnie ok. 15-16 zł . Ale zaraz dodaje „Średnie ceny za m kw. wahają się obecnie między 10 a 11 tys. zł w skali całej Polski, a średni metraż, którym zainteresowani są Polacy to 35-50 m kw. Chcąc kupić kawalerkę o powierzchni 35 m kw., przyjmując, że m kw. kosztuje 10 tys. zł, trzeba uzbierać 350 tys. zł.” Nie wiem skąd te średnie? 10-11 tys. zł kosztuje m2 mieszkania w dużych miastach. Nawet na Dolnym Śląsku (temat moich analiz), we Wrocławiu da się kupić mieszkanie za 10 tys. zł/m2 (choć w dobrych lokalizacjach i nowe zamkną się w kwocie 16-18 tys. zł/m2). Ale już w Strzegomiu będzie to 6,5 tys. zł/m2, a w Nowej Rudzie nawet 4 tys. zł/m2. Czyli, żeby wykazać tezę, zmanipulowano dane. Średnia cena kawalerki w żaden sposób nie wynosi 350 tys. zł, a jest wiele miejsc, nawet 50 km od Wielkiej Trójki, gdzie da się kupić 2 pokoje za 250 tys. zł.

Pomijanie zysków od kapitału. Twierdzenie brzmi tak „By kupić ją na kredyt, potrzebne będzie nam 20 proc. wkładu własnego, a więc w tym wypadku 70 tys. zł. Zakładając, że nasz młody dorosły zrezygnuje z kawy i jedzenia na mieście, czyli oszczędza około 500 zł miesięcznie, które wcześniej wydawał na te przyjemności, to po ponad 11 latach udałoby mu się uzbierać na wkład własny. Jeśli chciałby kupić wspomnianą kawalerkę bez kredytu, musiałby nie pić kawy i nie jeść w restauracjach przez ponad 58 lat.” I tu dochodzimy do sedna. Autorka nie uważała na lekcjach. Nie umie szukać danych, ale i nie liczy odsetek.

Na kawalerkę nie trzeba 70 tys. zł wkładu własnego, lecz w takim Bytomiu, Jastrzębiu-Zdroju, Częstochowie, wystarczy 33 tys. zł, ponieważ da się ją kupić za 165 tys. zł. W wielu miejscach – nawet taniej.

Po drugie mamy odsetki i procent składany. Wtedy przez 5 lat (tyle trwają studia) z 8% stopą zwrotu odłożymy 37 tys. zł, z 500 zł miesięcznie. Wtedy na wkład własny wystarczy spokojnie. Po 11 latach byłoby to nie 70 tys. zł a 106 tys. zł (prawdopodobnie zapomniano o odsetkach).

A sam zakup? Ile odłożymy po 58 latach? Faktycznie tylko 350 tys. zł? Nie. Już po 50 latach mamy 4 mln zł (tak działa procent składany).

Podsumowanie. Tymi trzema zabiegami, autorka wpisu prowadzi młodych do konkluzji „Tylko czy naprawdę wyobrażamy sobie nie pić przysłowiowej latte, a uogólniając — nie kupować niczego, co nie jest niezbędne do przeżycia przez kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, by uzbierać na wkład własny albo na całą wartość mieszkania? Warto przecież zauważyć, że po tak długim czasie ceny mieszkań mogą pójść w górę, przez co uzbierane kwoty mogą okazać się niewystarczające. Za to na pewno będziemy mniej szczęśliwi, ponieważ kawał życia upłynie nam na oszczędzaniu, które nie pozwoli dogonić nam celu, którym jest mieszkanie na własność.” Bzdura goni bzdurę. Kawa nie czyni nas szczęśliwym (a już na pewno nie musimy pić jej w kawiarni). Zebranie na wkład własny na kawalerkę nie zajmuje nam 11 lat dokładnie 5 lat, czyli da się to zrobić w trakcie studiów. A 500 zł oszczędzane (i inwestowane) przez 40 lat nie daje nam 350 tys. zł, lecz ponad 2 miliony. C.b.d.u.

Feministyczne spojrzenie na finanse domowe. To nie może się udać. Oraz riposta młodego pokolenia.

Jakiś czas temu przeczytałem artykuł w portalu Gazeta.pl, który mógłby się ukazać w każdym medium popularnym. Traktował o finansach w związku, a był wywiadem ze specjalistką od komunikacji, współautorką książki napisanej z byłą Jana Kulczyka. Generalnie opierał się na kiepsko maskowanej tezie – także w tej sferze zawsze winien facet – jeżeli wydaje pieniądze na przyjemności jest rozrzutny, trzyma na koncie – sknera. Jeśli kobieta przepieprza pół pensji na operacje i ciuchy tzn. chciała się mężowi podobać a on „nie przedyskutował” (dosłownie tak powiedziała), że powinno być inaczej (jakby do dyskusji wystarczyła jedna osoba). Gdy kobieta ma dzieci z poprzednich związków – facet ma je utrzymać, jeśli dzieci należą do niego (alimenty) – płaci ze swojej puli. Mężczyzna regulujący wszystkie rachunki odbiera kobiecie samodzielność, umieszcza ją w złotej klatce, bo ona nie wie jakie są koszty i z jego winy nie radzi sobie sama. Itd., itp. Generalnie, jedna wielka popieprzona aberracja. Gdyby ktoś trzymał się tych rad – przepis na katastrofę np. danie dostępu osobie uzależnionej do wspólnego konta i wszystkich oszczędności. A dzisiaj coraz więcej kobiet pozostaje uzależnionych: nie tylko od zakupów, zabiegów beauty, ale i zwyczajnie, od wódy. Finanse wg feministek mają wyglądać tak: zarobki są wspólne, wydatki wspólne, chociaż rzadko kiedy równe. Czyli ona swoją pensję na przyjemności, on ma utrzymać mieszkanie. Ona płaci za jedzenie, on za resztę – częsty podział, oznaczający, że ona wydaje dajmy na wspólne 1500 zł, a on 7000 zł, co nawet przy dysproporcji dochodu działa na niekorzyść faceta, zwłaszcza jeśli płaci alimenty na dzieci z poprzedniego związku).

I tutaj wchodzą mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ubrani na biało. Rozmawiałem na ten temat z synami i teraz metoda jest prosta. Opiera się na dwóch filarach:

  1. jak najmniej zobowiązań (czyli zero ślubu i wspólnoty majątkowej),
  2. płacimy po połowie.

I szach-mat specjalistki ds. kreowania wizerunku, zajmujące się finansami. Guzik młodym zrobicie (a starzy, jak moi rówieśnicy-single, też zaczęli stosować te proste recepty). Skończyło się „więcej zarabiasz, więcej dajesz”. Już pokazuję jak wygląda praktyka.

Zamieszkujemy razem, chłop zarabia 7000 zł netto, kobieta 4000 zł netto. Wspólne wydatki to: czynsz i media 1000 zł (własne mieszkanie), jedzenie, chemia -2000 zł – razem 3000 zł. Oboje 1-go przelewają po 1500 zł na wspólne konto, z którego kupuje się jedzenie i płaci za mieszkanie. Resztę zachowują dla siebie. Każdy utrzymuje własne auto (kobiety zazwyczaj nie stać), płaci za swoje wakacje (znowu na podobnej zasadzie – jedziemy na urlop za 5000 zł, wpłacamy po 2500 zł), ubrania, przyjemności, potrzeby. I mamy sytuację, w której on dysponuje kwotą 5500 zł nadwyżki (robi z nią co chce, przepuszcza, oszczędza, inwestuje), a ona tylko 2500 zł.

Gdyby mieli psa – do wspólnych wydatków liczy się pies, przy dziecku – dziecko. No i teraz popatrzmy. Niech dziecko kosztuje 2000 zł, a pies 300 zł. Wspólny budżet puchnie do 5300 zł (2000 życie, 1000 zł dach nad głową, 2000 zł dziecko, 300 zł pies). Każde wpłaca na wspólne konto 2650 zł. Jemu zostaje nadal 4350 zł, jej 1350 zł. I z tej kwoty ma wystarczyć na wakacje i przyjemności. Gdzie kasa na zakupoholizm i inne -izmy? Zniknęła. Argument pozostaje prosty – ludzie są dorośli, odpowiedzialni, gdyby się rozeszli – za taką samą kwotę będą się utrzymywać samotnie (z pominięciem mieszkania, które często należy do mężczyzny).

Ba, nawet w moim pokoleniu, skończył się czas „ciepłych misiów”. Literalnie wszyscy znani mi, nieżle sytuowani single koło pięćdziesiątki (a to oznacza miesięczne dochody minimum 10.000 zł netto), żyją w luźnych związkach z podobnymi sobie kobietami, tzn. każde w swoim domu/mieszkaniu, ze swoim samochodem, zrzucają się na wakacje (no czasami facet płaci więcej, bo np. jadą jego autem i nie wymaga zwrotu za paliwo czy autostrady, albo funduje w knajpie). Stać ich i na alimenty, i na przyjemności. Nie żyją za 500 zł miesięcznie, a i tak „wydatki core” czyli dach nad głową, jedzenie, auto – kosztują ich 3000 zł. Dla kogoś, kto zarabia 10k i płaci jeszcze 2k alimentów (już niedługo, bo dzieci rosną), na resztę zostaje 5 k. Dla lepiej zarabiającego (20k), z 3k alimentów, 5k raty kredytu na dom i samochód, nawet 9k jeszcze można swobodnie dysponować. A kobiety? No cóż. Niech dostaną nawet te 2 k alimentów, 1.6k 500+ i 5k własnej pensji. Mają 8.6 k. No, ale muszą utrzymać siebie, dom, małe auto (2,5k), dwójkę dzieci dzieci (4k), i na ciuchy przyjemności całej trójki zostaje im 2.1k. Cieniutko.

Dlaczego tak się dzieje? Akcja rodzi reakcję. Kobiety zaczęły opowiadać „jesteśmy niezależne”, faceci zażądali dowodu. Kobiety wymiksowywały się z rodziny, faceci następnym razem dali palec, zamiast całą rękę. Jeśli weźmiemy pod uwagę „poważne” powody rozwodów (tzn. zdradę, nałogi a nie „wypaliliśmy się”) przyczyny leżą w 70% po stronie babek (i tyle samo wnosi pozwy). Dokładnie. W grupie singli, o której mówię (liczy 7. wykształconych, zadbanych, dobrze sytuowanych facetów) powodem rozwodu były:

  • 5 przypadów romans żony,
  • 1 przypadek romans męża i jednoczesny romans żony,
  • 1 przypadek – nałóg męża.

Do tego dochodzi kolejna liczba.Z tych 7 facetów 5 ma utrudniany kontakt ze swoimi dziećmi (jeden de facto je wychowuje, bo kobieta postanowiła realizować się z przyczyną rozpadu małżeństwa), a 3 nie widzi ich w ogóle. Czyli 1 z 7 zachował z eksią normalne stosunki po rozwodzie. Następnym razem, chłopaki nie chcą popełnić błędu, wyciągnęli wnioski z przeszłości. Widzą to też ich synowie, i koledzy ich synów. Pojęli starą prawdę – najdroższy seks jest w małżeństwie. W przypadkach zdrowych rodzin – warto płacić tę cenę, ale skoro połowa małżeństw rozwodzi się (współczynnik wynosi 35%, ale dane zaniżają osoby starsze), młodzi panowie myślą racjonalnie. Skoro mam 50% szans na porażkę, albo całkiem rezygnuję ze ślubu, albo przynajmniej nie dam się oskubać. I tak oto feministki (w tym lewicowe feministki i katofeministki) , swoim głupim gadaniem i zmianami w prawie (bo tak należy traktować np. przepis, że 800+ nie liczy się przy alimentach, mimo że kobieta je dostanie, facet dalej musi płacić 50-80% kosztów utrzymania dziecka, co przy 2k oznacza, że kobieta wydaje w rzeczywistości ze swoich może 200 zł, a często na dziecku zarabia, w tym sensie, że alimenty i 800+ przewyższają wydatki na dziecko) doprowadziły do pogorszenia sytuacji kobiet. Nadal wiele z nich zarabia mniej – w mojej bańce znam dosłownie 3 przypadki, gdy żona/partnerka przynosi większe dochody, przy kilkudziesięciu przeciwnych (wyższe zarobki męża/partnera), oraz może 10, gdy zarobki są porównywalne. Często te różnice okazują się ogromne (np. u mnie zarabiam 4 razy tyle co żona, a gdy dodam inwestycje – wolę już nie liczyć), ponieważ 90% zatrudnionych facetów dorabia (a tylko 20% kobiet). I dotyczy to również dzisiejszych trzydziestolatków. A opisuję realia klasy średniej (w wyższej czy niższej jest jeszcze większa dysproporcja na korzyść mężczyzn). Jaki z tego wniosek?

Świat się zmienia. Zachowania oczywiste w świecie naszych rodziców (mąż oddaje całą pensję żonie i dostaje kieszonkowe, a na przyjemności musi sobie dorobić lub „ukręcić”), powoli odchodzą do lamusa. W naszym pokoleniu bronił się schemat wspólnego w 100% budżetu, ale do czasu. Teraz, zwłaszcza w młodym pokoleniu, ale nie tylko w nim, obowiązuje podział na: nasze wspólne, moje, twoje czyli mamy jakby trzy budżety w jednym. I ma on swoje konkretne przyczyny. Feministki, głosząc hasła o „silniej, niezależnej kobiecie”, nawaliły, a mężczyźni po prostu dostosowali się do zmienionych realiów. Czy Wy też to widzicie?

Ile straciłem nie robiąc kariery w Warszawie?

Pisząc o pensjach po studiach we Wrocławiu i innych miastach, wpadłem na pomysł stworzenia „rzeczywistości alternatywnej”, cofnięcia się w czasie. Zamiast pójścia do biura w dużym mieście wschodniej Polski zaczynam karierę i rozwijam ją w Warszawie. Jak dzisiaj wyglądałoby moje życie?

Firmy analizujące wynagrodzenia podały twarde dane. Gdybym był ambitny jak prof. Matczak, miał szczęście, zrobił karierę w Warszawie, dziobał po 16 godzin dziennie, dzisiaj byłbym partnerem w warszawskiej spółce z dochodami brutto 30-60 tys. zł miesięcznie, z domem na kredyt w Konstancinie, BMW X5 w leasingu, wczasami w tropikach, po pierwszym zawale i problemami w życiu osobistym (lub wręcz przeciwnie – małym dzieckiem na stanie). De facto dostawałbym 20-40 tys. zł netto, które może osłodziłyby mi wszystkie niedogodności. Ciężko harując nie miałbym czasu na inwestowanie, kombinowanie, urlop .

Zostając w swoim „grajdołku” zarabiam (bez wzrostu wartości inwestycji) na poziomie dolnej granicy warszawskiego partnera. Jeśli odliczę mu ratę w Konstancinie (10k, a ja nie mam już żadnej), dobijam „średniej warszawskiej” w czołówce mojego zawodu (poza partnerami – może 10%, istnieje jeszcze 90 % planktonu „specjalistów” różnych szczebli). Jednocześnie, w lipcu siedziałem w biurze 14 dni z 23 , a w sierpniu 3 dni z 22, co oznacza, że w wakacje pojawiałem się tam przez 17 dni z 45 czyli ok. 37% czasu. Na koniec tego okresu mam jeszcze, do wykorzystania do końca roku:

  • 21 dni urlopu u jednego pracodawcy,
  • 12 dni pracy zdalnej okazjonalnej,
  • 11 dni urlopu u drugiego.

Co więcej warszawiacy nie mają szansy skończyć pracy, chyba że przenieśliby się na Podlasie, spieniężając konstancińską willę i spłacają kredyt. Wtedy jednak zaliczyliby radykalną zmianę statusu. O dziwo, paru z nich już policzyło i podjęło taką decyzję (chociaż czasami Podlasie zastąpili Sycylią, Wyspami Kanaryjskimi itp.).Jak zwykle, kombinowanie popłaca.

Odpowiadając na tytułowe pytanie – nie jadąc do Warszawy, nic nie straciłem, a nawet sporo zyskałem (czas, luz, rodzinę). Bez nowej X5-tki potrafię żyć.

Czy mini-emerytury są nam potrzebne?

W „Czterogodzinnym tygodniu pracy” Tim Ferriss zaproponował ciekawy tryb życia. Zamiast pracy biurowej 9-17, którą sam wykonywał (i niebezpiecznie zmierzała w kierunku 9-21), tytułowe rozwiązanie – mini-emerytury. O czym mówimy?

Standardowy Jankes pracuje inaczej niż my w Europie. Urlop wypoczynkowy w standardzie to 2 tygodnie/rok. Reszta – jako bonus, często po wielu latach pracy u danego pracodawcy. Luksus. Większość ma jeden dwutygodniowy urlop i koniec. Oczywiście, taka ilość odpoczynku nie wystarcza by zregenerować się. Stąd choroby, problemy, 50-letni zawałowcy, o sześciocyfrowych albo i siedmiocyfrowych pensjach. Na dłuższy odpoczynek klasa średnia czeka do emerytury. I jeżeli dożyje, uzyska godne świadczenie, ma go te 20 lat.

Ferriss proponuje zmienić paradygmat. Co kilka lat brać miesiąc, dwa, trzy wolnego (bezpłatnie) lub przerzucić się na pracę zdalną. Może nawet rok wolnego. Po co? Żeby zwiedzać świat, nie jak turysta, lecz mieszkaniec . Czy to ma sens? Właśnie o tym chcę napisać. W USA, gdzie pracę łatwo się znajduje i łatwo traci, taka luka w zatrudnieniu nie stanowi problemu. W Europie działamy odmiennie, bo kultura biurowa różni się. Ktoś, kto przepracował (jak ja) 20 lat w jednym miejscu, ma zdecydowane fory. Zna wszystkich, bo szefowie wielu działów, zaczynali razem z nim od juniora. Przełożony, często stary kumpel, zrozumie, że potrzebuję kilku dni wolnego, i jeśli HR nie broni, da mi nawet tydzień, dwa zdalnej. Wiadomo, dupy za mnie nie nadstawi, ale też nie szkodzi. Świeżak nie może liczyć na takie traktowanie. Wszystko załatwia formalnie, nikt nie przymknie oko na gorsze dni, ma robić i koniec. W znacznie większym stopniu pozostaje trybikiem w maszynie i to takim, który w razie potrzeby (zużycia, niewystarczającej wydajności) wymienia się. Dlatego częsta zmiana pracy nie wygląda tak, jak to Ferriss przedstawia. Ryzykujemy, może nie bezrobocie, ale gorsze warunki. Pojawia się pytanie – czy warto?

Teoretycznie takie 3 miesiące bezpłatnego raz na 3 lata, pewnie dostałbym. Nawet w dg znajdę zastępcę, który za cały zysk, chętnie zrobi za mnie, co trzeba. I mógłbym wtedy wyjechać np. na kwartał do Grecji, Włoch, Francji itp. Rodziny jednak nie zabiorę. Żona nawet na bezpłatny w tym wymiarze raczej nie liczy, a syn ma szkołę. Musiałbym jechać sam. Drugie pytanie – czy tego potrzebuję i chcę. I tu odpowiedź brzmi – nie. Dlaczego? Ponieważ nie mam duszy podróżnika. Pomoczyć się w ciepłym morzu – owszem, tydzień, dwa. Zwiedzać mógłbym dłużej, ale nie 3 miesiące w jednym miejscu. Inne jedzenie – dałbym się skusić. Bardziej cenię sobie własne łóżko, szczoteczkę do zębów. Po prostu nie potrzebuję mini-emerytur do szczęścia. Wolę pracować 3 dni w tygodniu, a przez pozostałe 4 robić, co lubię. Mieć 2 tygodnie pełnych wakacji od tego jeszcze 3 tygodnie w sanatorium. Starczy. Z mojej wsi mogę co sobotę wsiąść w pociąg i od maja do września słuchać od południa do wieczora Chopina w Łazienkach albo przez tydzień koncertów w pobliskim Nałęczowie. Wybieram wąwozy Kazimierza Dolnego i cichą knajpkę w każdym tygodniu poza sezonem, zamiast greckiej tawerny przez kwartał, ale raz na 3 lata. Taki jestem.

Zresztą. Współczesna kultura mainstream-u stawia na egzotykę, inne kontynenty, kolory skóry, różnorodność, ale przecież istnieją alternatywy. Jeszcze 100 lat temu, główny żywiciel rodziny, w czasie wakacji, wywoził żonę do Urli, Otwocka (z Warszawy), do Kazimierza, Nałęczowa (z Lublina lub Warszawy), do Garbatki (z Radomia), czy do Zakopanego (z Warszawy czy Krakowa) i odwiedzał ją w weekendy. Sam, brał krótki urlop i spędzał go w tym samym miejscu co rodzina. Ale przez tydzień, może dwa. Nie tęskniono, w ówczesnej klasie średniej, za lodowcem, Malediwami, Bali czy Kalifornią. Szczytem wyrafinowania pozostawał Paryż, Wiedeń, albo kurorty Niemiec, Holandii czy Francji. Mam w sobie tamtą krew. Morze – owszem, zwiedzanie – owszem, ale 2-3 tygodnie, a nie 3 miesiące, a tym bardziej rok. Jeśli pracuję w ciepłym półroczu, systemem 3 dni w biurze, 4 dni na wsi plus urlop – takie mini-emerytury nie są mi do niczego potrzebne. A Wam?

Zarządzanie finansami osobistymi poprzez cele. Jak jedna idea może zmienić nasze życia.

W czasie prosperity, oszczędzający nie mają dobrej prasy. Prędzej niż „oszczędny” usłyszycie „sknera”, zamiast „frugal” raczej „cheap”. A może jeszcze „sknera”, „kutwa”, „dusigrosz”, „centuś”. Żadne z tych określeń nie brzmi przyjemnie. Wiecie dlaczego? Ponieważ większości oszczędzanie kojarzy się ze Smaugiem śpiącym na górze złota. Bogactwami gromadzonymi bez sensu, bez celu, dla samego bogacenia się. Czas to zmienić. Jak? Tłumacząc, jaka jest różnica pomiędzy „chciwcem” a „gospodarnym”. Zaczynamy.

Jak zwykle od historii. Wiele lat temu poznałem nieco starszego ode mnie człowieka i usłyszałem jego opowieść. Mając 25 lat postanowił rzucić palenie, a każdą złotówkę przeznaczyć na zakup książek, które kochał. Wprawdzie nie odkładał, nie inwestował, ale rezygnując z wielkiego pożeracza kasy, jakim są używki, spełniał swoje marzenia. Zawsze lubił czytać i marzył o wielkiej bibliotece. Jako 60-latek dopiął swego. W jego mieszkaniu, w pokoju 20-metrowym, 3 ściany pokrywały pełne szafy biblioteczne. Od podłogi do sufitu.

Czy Ty też masz marzenia? A może już konkretne plany? Tylko nie wiesz jak je sfinalizować i sfinansować. Podpowiem. Zarządzając finansami poprzez cele. Pokażę Ci jak to zrobić.

Etap I. Najpierw określ cel. Może dodatkowa emerytura. Albo super rower. Nie? Auto? Gitara Stratocaster? Własny motocykl Harley-Davidson? Większe mieszkanie? Dom? Wycieczka dookoła świata? Nurkowanie z delfinami? Kurs odnawiania starych mebli? Trafiłem?

Etap II. Określ kwotę. Praktycznie każda rzecz lub przyjemność, wymieniona przeze mnie ma swoją cenę, wymierną w pieniądzu. Najtańsza okaże się gitara. Najdroższy pewnie dom. Załóżmy, że potrzebujesz 1000 zł (Stratocaster) albo nawet 400 tys. zł (dom na wsi). Myślałeś o czymś innym? Sam podaj cenę.

Etap III. Zastanów się, ile masz czasu na zgromadzenie gotówki i ile potrzebujesz miesięcznie. Spróbujesz? Gitara za rok. A dom – za 10 lat. 1000 zł podzielone przez 12 miesięcy daje 85 zł/m-c. 400.000 zł przez 10 lat to 40.000 zł rocznie. Upraszczam. Zakładam, że osiągniesz stopę zwrotu równą inflacji. Pasuje?Teraz Ty.

Etap IV. Co możesz zrobić, żeby odkładać taką sumę. 85 z/m-cł to niewiele. Pewnie wystarczy odmówić sobie 1 piwa dziennie. Nie pijesz piwa? Nie szkodzi. Może warto chodzić piechotą do pracy, zamiast brać auto lub wsiadać do tramwaju. Rzucić palenie. Wziąć jedną nadgodzinę w tygodniu. Sprzedawać graty na OLX.

Z 40.000 zł przez 10 lat nie pójdzie nam tak łatwo. Nie byle co. Jakie masz opcje? Rozpiszmy to.

Opcja 1. Zbierać przez 2 lata na wkład własny, podejmując dodatkową pracę, a potem wziąć kredyt i spłacać go z wynajmu.

Opcja 2. Pracować dodatkowo przez 10 lat.

Opcja 3. Zmniejszyć wydatki domowe o 3500 zł miesięcznie.

Opcja 4. Sprzedać mieszkanie, kupić dom na wsi i przenieść się tam.

Opcja 5. Znaleźć dom za 240 tys. zł. I z 10 lat zrobić 6.

Opcja 6. Zagrać w Lotto. Żartowałem. Akurat takie rozwiązanie jest głupie. Wiesz to, jeśli uważałeś na matmie.

Na pewno wymyślisz coś swojego, adekwatnie do potrzeb. Żeby Ci podpowiedzieć, kilka moich historii.

Fortepian – nagrody z pracy.

Auto żony – podobnie.

Ekstra wakacje – nagroda roczna i zwrot podatku.

Porsche – 1/2 dochodów z firmy.

Mieszkanie w górach – drobne (20 tys. zł) oszczędności i 500+ na spłatę kredytu.

Mógłbym to mnożyć. Na co czekasz?

Konkluzja. Jak widzisz zarządzanie poprzez cele ma sens. Ponieważ motywuje nas do sensownej pracy i kombinowania, które to cechy odróżniają nas od prymitywnych plemion i zwierząt. Oraz jednocześnie pozwala nie zmienić się w pożałowania godnego Golluma. Naszym skarbem nie musi być złoto. Może akurat chodzi o przygodę?

O muzyce Fryderyka Chopina i jej związkach z zamożnością.

Dzisiejszy wpis ma charakter typowo filozoficzny. Pokazuje powiązania naszego finansowego „cyklu życia” z charakterystycznym dla twórczości Chopina (chociaż pojawiającym się u innych romantyków, a wcześniej np. u Mozarta) rodzajem prowadzenia melodii, nazwanym „tempo rubato”.

Co ono oznacza? Jak podaje Wikipedia (za Franciszek Wesołowski, Zasady muzyki, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 2008 ISBN 978-83-224-0461-4) –  Rubato (z wł., dosł. „obrabowanie”) – chwiejność tempa wynikająca z dowolnego wydłużania i skracania dźwięków podczas wykonywania utworów. Grane w taki sposób, by średni rytm na przestrzeni frazy lub taktu granego rubato był zgodny z oryginalnym. U Chopina polegało ono na tym, że lewa ręka (akompaniująca) gra stale ustalonym rytmem, a prawa snuje melodię raz zwalniając, raz przyspieszając, lecz utrzymując miarę taktu (w mazurku 3/4) w obrębie taktu lub całej frazy. Najlepiej takie falowanie usłyszycie w wykonaniu mistrza Mazurków Janusza Olejniczaka https://www.youtube.com/watch?v=-dvbiz7iXe4 .

No dobrze, ale co to ma wspólnego z finansami? Przecież nie zamierzamy nikogo obrabować. Już tłumaczę. Otóż pamiętacie o moim „trójkącie zamożności” – zamożność = (zarabianie + oszczędzanie) x inwestowanie. Nasze oszczędności w obrębie taktu (czyli każdego roku) są mniej więcej stałe, przez co odkładamy podobną kwotę pieniędzy (albo zarabiamy coraz więcej, ale przez zwiększone wydatki oszczędzamy podobnie). Zatem ta część w nawiasie (matematycznie – mnożna) równania zamożności daje podobny wynik – mówimy o stałym akompaniamencie lewej ręki w tempie rubato.

Druga część, w życiu odpowiedzialna za inwestycje to mnożnik – faluje jak prawa ręka u Chopina czy Olejniczaka. W jednym roku inwestycje przyniosą lepszy efekt, w innym gorszy.

A rezultat? W obrębie frazy (czyli przykładowo dekady) oraz całego mazurka (życia) obie ręce grają średnio w tym samym tempie. Sposób wykonania zaś zależy wyłącznie od talentu i wrażliwości twórcy (inwestora). Założył sobie, że gra 3/4, w inwestycjach np. 10 % netto średniorocznie i trzyma rytm. Oczywiście występuje drobna różnica. Muzyk, jeśli gra za szybko, zostanie opieprzony przez nauczyciela, inwestor, jeśli zamiast 10% wyciągnie Buffetowskie 20% zbierze pochwały i ludzie zaczną spijać słowa mądrości z jego ust.

I jeszcze jedno. Życie jak Chopin zastawia na nas pułapki i stawia wyzwania. Słynny kompozytor napisał np. walca Des-dur op. 64 nr 1 nazwanego „minutowym”, którego wykonanie, pomimo gigantycznego postępu mechaniki instrumentu, zazwyczaj trwa pełne 2 minuty, a wirtuozom udaje się urwać może 30 sekund. Do poprzeczki Chopina sporo brakuje. W inwestycjach tymi wyzwaniami są osiągnięcia wielkich (jak właśnie Buffet) oraz wszelkie kryzysy, zwalniające grę, pardon , średnią stopę zwrotu.

Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

O ojcostwie konkretnie. Zarabianie pieniędzy. O chciwości. Gdzie leży granica?

Dzisiaj pokażę moje własne spojrzenie na granicę angażowania się w zarabianie pieniędzy. Postaram się zrobić to maksymalnie praktycznie. Mam nadzieje, że się uda.

Motywem jest przywoływana dwukrotnie na blogu książka „Ślady ojca. Przewodnik po budowaniu więzi”. Po komentarzu Turbiny długo zastanawiałem się w czym leży problem, dlaczego poza błędami merytorycznymi, tak mocno ta książka mnie odrzuca. Z jakiego powodu, nic nie skorzystałem z tych 200 stron? Czym jeszcze, czego wcześniej nie dostrzegłem, różni się od książki Dobsona. I już wiem. Kupując książkę nazwaną „Poradnik”, „Podręcznik”, „Przewodnik”oczekujemy praktycznej porady. Konkretnego wskazania- co robić, jak robić, kiedy robić. Dr Dobson to potrafił – mówił do męża – przynajmniej raz dziennie powiedz swojej żonie, jak jesteś szczęśliwy, że ją masz, także jako matkę waszych dzieci.. Natomiast ks. Maliński i ks. Grzywocz (w zasadzie – ten drugi in absentia), o dość ważnej sprawie – gdzie u ojca przebiega granica pomiędzy „zapobiegliwością”, „pracowitością” a „chciwością” czy wręcz „pracoholizmem”, odpowiada w następujący sposób.

„Prawdziwy ojciec troszczy się, ale nie robi tego
zbytnio. Bo owszem trzeba zabiegać o to i owo, ale
miarą tej troski jest to jedno słówko – „zbytnio”. Bóg
nie mówi: „Nie troszczcie się o nic”, Jego apel brzmi:
„Nie troszczcie się zbytnio o wszystko, co dopiero
nastanie, o to, co będzie jutro, co będzie pojutrze”
(por. Mt 6,25-34).”

a potem po chwili, jeszcze:

„Ciągły lęk – „Czy podołam? Czy utrzymam rodzinę?” – nie sprzyja wychowaniu. Dziecko, patrząc na
ojca siedzącego z głową między rękami i wpatrzonego w dal, a do tego z wypisaną na czole myślą:
„To się nie uda. Nie ma szans, by się dobrze ułożyło. Nie wiem, jak przeżyjemy jutro, pojutrze…”, nabiera
przekonania, że życie to ciąg wydarzeń nieuchronnie zmierzających ku katastrofie. Prawdziwa troska ojca
jest natomiast pięknym darem, z którego wydobywa się nadzieja na to, że wszystko się dobrze ułoży.”

Czyli zamiast konkretów, mamy opowieść o skrajnym przypadku nieudacznika i nieostre znaczeniowo nic nie mówiące zwroty „nie troszczyć się zbytnio”, „Prawdziwa troska”. I tu leży pies pogrzebany. Zero konkretów. Nie „Przewodnik”, czy rady lecz zestaw przypowieści. Pojawiają się też słowa, takie jak „zawierzenie”, ale mają one oczywiście religijny a nie materialny charakter i nie będę się do nich odnosił.

Czas jednak wrócić do tematu i opracować go konkretnie, bo mężczyźni zazwyczaj są oczekują konkretu, a nie nawijania makaronu na uszy. Forma? Pytanie + odpowiedź.

Pytanie 1. Ile trzeba zarabiać, aby było „wystarczająco”?

Tu posłużę się wielokrotnie powtarzaną na blogu prawdą „średnia +20%. Czyli ojciec rodziny 2+2 w klasie średniej. powinien zarabiać tyle, żeby z żoną mieli razem 2,4 średniej krajowej. Na każde dziecko powyżej dwóch, dodatkowo 40% średniej.

Kiedy można mniej? Gdy ma się odziedziczone/podarowane/spłacone mieszkanie/dom. Gdy żyjemy faktycznie oszczędnie, wtedy wystarczy i 1,5 średniej krajowej na rodzinę oraz zdolność do szybkiego podniesienia wypłaty.

Pytanie 2. Co materialnego koniecznie musimy dzieciom zapewnić?

Dach nad głową, jedzenie do syta, ubrania, wakacje, potrzeby edukacyjne (każdy inne, ale: zajęcia dodatkowe minimum jedne, korepetycje – jeśli potrzebne, własny komputer). Do tego dodałbym jeszcze, w klasie średniej: własny pokój dla każdego dziecka w wieku nastoletnim, a na pewno oddzielny dla dziewczynek i chłopców.

Pytanie 3. Co warto jeszcze dołożyć dziecku?

Dobrze też dać coś dziecku „na start” – wkład własny na mieszkanie, jakąś działkę pod budowę, kasę na rozkręcenie firmy. Może pierwsze auto, mieszkanie.

Pytanie 4. Jakie dary będą wyrazem „zbytniej” troski?

Wszystkie, które chcą dziecko ustawić na całe życie. Czyli gotowa firma, nieruchomości na wynajem, szpanerski wóz, ślub w tropikach. Takie podarunki są dobre wśród bogaczy, do klasy średniej nie pasują, albo wymagają całkowitej rezygnacji z życia rodzinnego.

Pytanie 5. Ile czasu ojciec powinien spędzać w pracy?

Tu łatwo nie będzie. Zacznijmy od pytania – co uważamy za pracę? Etat, zlecenie, freelance, dg, własną większą firmę i każdy sposób zarabiania na życie. Dolnej granicy – nie ma. Znam niepracujących 40-latków. Żyją z kapitału spadkowego. I dobrze, są skutecznymi ojcami, obecnymi w życiu dzieci.

Druga strona – ile maksymalnie? – dopiero zaczynają się schody. Odpowiedź „tyle, żeby mieć czas dla dziecka”- brzmi jak rada ze „Śladów ojca”, niewiele z niej pożytku. Powiem tak. Należy mieć czas: na wspólną zabawę, rozmowę, pokazanie dziecku świata (majsterkowanie, gotowanie, ogrodnictwo, czytanie), obecność na ważnych wydarzeniach (zawody sportowe i inne, ślub, imieniny, urodziny, święta). Czyli: 1-2 godziny dziennie w czasie aktywności dziecka i naszej (czyli powrót o 18 i dwie godziny drzemki – odpada), oraz minimum jeden dzień weekendu wolny. W praktyce, dajemy radę z ojcostwem jeśli przebywamy w pracy (z dojazdem) – 8-11 godzin dziennie i ok. 50-55 godzin tygodniowo. A co ma zrobić marynarz, kierowca zawodowy w transporcie międzynarodowym albo ktoś pracujący systemem „14 dni w Norwegii”, „14 dni w domu”? Przez czas spędzany na miejscu, być z dziećmi na 100%. Maluchy odprowadzać i przyprowadzać z przedszkola/szkoły, chodzić do kina, na kinderbale, planować wspólne zabawy. W trakcie pobytu w pracy – codziennie kontaktować się przez urządzenia.

Stąd główna uwaga. O jakości ojcostwa, wbrew temu co się twierdzi, do pewnych granic, nie decyduje sama ilość pracy. Ktoś, kto nie pracuje, ale cały dzień spędza na kanapie przed telewizorem będzie gorszym wzorcem niż ratujący ludzi na SOR-ze w wymiarze 300 godzin miesięcznie, albo ścigający się w maratonach na całym świecie. Pierwszy będzie, ale nieobecny i nieistotny. Drugi, tylko nieobecny. A nieobecni mogą kształtować nasze życie, o czym wiedzą Ci, których ojcowie zmarli wcześnie, czasem nawet przed wiekiem nastoletnim dziecka. Taki ojciec mógł być punktem odniesienia przez całe życie. Z tego powodu, opowieść o bezwzględnym złu płynącym z nieobecnego, zapracowanego ojca, wydaje się z gruntu fałszywa. On też kształtuje w jakiś sposób swoje dzieci. Ponieważ ojcostwo nie ma jednego wymiaru – materialnego i warto o tym pamiętać.

Pytanie 6. Na czym polega chęć zysku i chciwość?

W starych książkach religijnych możemy znaleźć takie dwa zdania, na temat jaka praca zakazana była w niedzielę: Niekonieczna albo podejmowana z chęci zysku i chciwości. Nie jak w Talmudzie – żadna. Z niekonieczną mamy prościej – nie muszę dzisiaj sprzątać, mogę to zrobić jutro. A chęć zysku i chciwość? Tu napotykamy większe trudności. Jeśli idziemy do pracy, w niedzielę (dla ludzi areligijnych – w czasie przeznaczonym dla rodziny), ważna jest nasza motywacja. Czy zamierzamy gromadzić bogactwo? Kupić coś zbytkownego? Jeśli tak, podejmujemy pracę z chęci zysku i chciwości. Przecież w pozostałych godzinach (określiłem je jako 50-60 tygodniowo) zarabiamy. I ma wystarczyć. W klasie średniej i tak samolotu sobie raczej nie kupimy. Maybach nam niepotrzebny.

Chciwość to też spowodowanie, że wdowa z pominięciem własnych dzieci, przepisze na nas mieszkanie. Wyrzucenie brata z mieszkania, żeby samemu je zająć. Domaganie się 30% marży albo całkowitego zwolnienia z podatków, podczas gdy inni je płacą. Dyktowanie astronomicznych cen, które druga strona umowy zapłaci pod przymusem psychicznym. . Pożyczanie na wysoki procent (lichwa). Budowa pałacu kosztem darmowych robotników i dotacji państwa, podczas gdy to nie ma na leczenie ludzi z raka. Opowiadanie (autentyczna opowieść z mojego miejsca pracy) zdegradowanego dyrektora, że jak to obniżyli mu płacę, a teraz nie ma na prywatne studia medyczne dla dziecka. Ustalanie sobie wynagrodzenia za chwilę pogadania, na poziomie tygodniowych zarobków specjalisty. Przykłady mógłbym mnożyć, nasze portale internetowe są ich pełne. Codziennie.

Pytanie 7. Jak się chronić od chciwości?

Generalnie metody są dwie.

Pierwsza – prostsza – znaleźć człowieka (dla faceta będzie to przyjaciel lub własna żona), który sprowadzi na ziemię, gdy przegniemy. Drugi facet, poklepie po plecach i powie np. tak” Nie p…l, że żal ci kasy, nie wychodziliśmy razem całe lata, dzisiaj musimy się napić”, a żona wrzuci tysiąc koniecznych wydatków, z których wypada nam zaakceptować przynajmniej 100. Tak, mądra kobieta dobrze chroni przed chciwością.

Druga trudniejsza, bo wymagająca poważnej autorefleksji, polegająca na stawianiu samemu sobie pytań. Np. takich jak Buddenbrookowie: Czy jeśli wejdę w ten interes, będę mógł spać po nocach? Negatywna odpowiedź oznacza, że jestem chciwy, chcę dostać więcej niż słuszne, robię coś źle. Kolejne: Co poświęcę i czy warto? Bo żeby coś kupić, odłożyć zawsze trzeba coś innego poświęcić. Czasem słusznie (nie palę papierosów, a kasę przeznaczam na książki, albo nie kupuję kawy na mieście, żeby odkładać na emeryturę, albo uprawiam warzywa na działce, żeby za oszczędności kupić dziecku mieszkanie), a czasem niesłusznie („w świecie za funtem, odkładał funt na Toyotę przepiękną aż strach”, pracuję po 10 godzin dziennie, żeby sfinansować operację powiększenia biustu żonie). Wreszcie ostatnie – niezmiernie ważne pytanie – test chciwości – czy pracuję i odkładam po coś (na jakiś cel) czy dla samego odkładania. Warto sobie je zadać. Ja robię to regularnie i koryguję w ten sposób kurs.

O klasie średniej raz jeszcze. Wywiad z naukowcem (Forbes).

Całkiem niedawno ukazał się taki wywiad https://www.forbes.pl/life/tak-snobuja-sie-30-i-40-latkowie-musza-udowadniac-wyzszosc-pieniadze-nie-wystarcza/z6ktsfs z doktorem n. hum. Uniwersytetu Wrocławskiego. Spłycenie analiz i, nazwijmy rzecz po imieniu, kretyńskie wnioski skłaniają mnie do napisania kolejnego tekstu z tagiem „filozofia”.

Zawsze mnie uczono, że naukowiec to określone metody, język, oraz rozwaga w sądach (plus przestrzeganie swoich kompetencji, żeby jak prof. Strzembosz czy prof. Czarnek nie opowiadać głupot w dziedzinach, o których nie ma się pojęcia). Nie wszyscy trzymają się standardu, tutaj jednak przekroczono wszelką miarę.

Po pierwsze – klasę średnią przedstawiono jako grupę aspirantów, pijących wino, ganiających z festiwalu na festiwal i snobujących się na klasę wyższą. A wyższą – jako bandę nierobów. Czyli od razu kompletne błędnie. Klasa średnia, w zależności od sposobu definiowania obejmuje bowiem albo wszystkich o określonych dochodach (może to być i glazurnik, byle zarabiał wystarczająco dużo), albo ogranicza się do inteligencji (pracowników umysłowych z wyższym wykształceniem, wykonujących zawody eksperckie). Czyli wywiad jest o klasie średniej, której …. nie ma. Ponieważ ta grupa snobów to część inteligencji – fragment odłamu nazywanego przeze mnie „korposzczurami”. W rzeczywistości nie 55 % (przy kryterium dochodowym) obywateli RP, lecz może 5%.

Po drugie – klasa wyższa jako banda nierobów, polega na niehistorycznym i niesocjologicznym założeniu, że klasy wyższe składały (i składają się) z próżniaków, przekierowujących nadmiar czasu w kulturę i styl życia. A „klasa wyższa” ma też podklasy – wpływowi profesorowie, wybitni lekarze, wysocy urzędnicy (posłowie, ministrowie), prezesi i dyrektorzy korporacji, zarządzający własnymi firmami, a nie tylko rentierzy, landlordzi i  podobne „pasożyty”. Wielu z nich „zapierdala” nawet ciężej niż niejeden z klasy średniej. Dyrektor handlowy korporacji jeździ po całej Polsce, w domu pisze raporty – ten gość jest zawalony robotą od świtu do zmierzchu. Tim Ferriss, amerykański pisarz-przedsiębiorca wprowadził na salony NR-ów – ludzi dysponujących pieniędzmi i wolnym czasem. Nie ma wśród nich typowych przedstawicieli klasy wyższej – dyrektora banku, ministra czy profesora-chirurga, a są drobni przedsiębiorcy, freelancerzy. Dlaczego? Ponieważ właściciele firm, najemni zarządcy, lekarz pracują po 10-16 godzin dziennie. Najwięcej w mojej rodzinie na pracę poświęca moja kuzynka – profesor medycyny. O 8 jest w klinice, wychodzi koło 14, zjada obiad i idzie do gabinetu, przyjmuje pacjentów do 19, a potem wraca do domu, zjada kolacje i pracuje naukowo do 24. Jeździ też na festiwale literatury. Ja, przedstawiciel klasy średniej i wolnego zawodu, mam czas na wieś, a ona bywa tam może 4 dni w roku. Czas mają rentierzy, celebryci-artyści i landlordowie – grupa nieliczna, choć widoczna.

Po trzecie – pogląd dra Lewińskiego – przyjęcie, że te podziały klasowe są sztuczne, a przedstawiciele klasy średniej – inteligencji-salariatu muszą coś udowadniać, dokonując wyborów aspiracyjnych. Uważna lektura paru książek socjologicznych, oraz trzymanie się własnej specjalności, pozwoliłoby kłopotów uniknąć. Pozostanie przy dystynkcji amerykańskiej – dochodzie – również. Klasa średnia w USA pozostaje bowiem bardzo szeroka. Znajdą w niej miejsce i miłośnicy grilla/piwa – właściciele warsztatu samochodowego jak i nauczyciele akademiccy, urzędnicy, czy pracownicy korpo wybierający raczej styl życia opisany w wywiadzie jako  „udowadnianie”. Wracając do błędnej tezy, dorobek polskiej socjologii pokazuje, że klasy, w naszym rozumieniu,  różni właśnie styl życia. W USA pokazuje to Nomadland czy „Za grosze…” – klasyka reportażu wcieleniowego (przedstawiciel klasy średniej ukrywa swoją tożsamość i zaczyna pracować jako klasa niższa).U nas chyba jeszcze nikt tego nie zrobił. Poprzestaliśmy na literaturze fikcji (Radek Rak) lub historii (Ludowa Historia Polski) a nawet herstorii (Chłopki, Hanka).

I są to różnice rzeczywiste, a nie wydumane. Wiem to, ponieważ codziennie żyję w kulturowo-społecznej polifonii. Widzę, że zupełnie inaczej żyje, konsumuje, patrzy na świat,wybiera nauczyciel/pracownik naukowy, a inaczej  korposzczur czy lekarz. Koleżanka z roku – żona profesora dziwi się światu, w którym byli trójkowi uczniowie są dziś zamożnymi biznesmenami, a naukowcy klepią biedę. Odmienności wykazują też właściciele małych firm usługowo-produkcyjnych (nazwani  niesprawiedliwie „Januszami biznesu”), niejednokrotnie bez matury lub po technikum. Wiem to, ponieważ mam przyjaciół w każdej z tych grup. Ci ostatni istotnie w znacznej części skupiają się na zarabianiu (dzięki czemu mają często kilkanaście razy większe dochody niż nauczyciel) piją wódkę/piwo, słuchają disco-polo, robią w weekend grilla, a gdy pojadą na wakacje dzielą czas między plażę i knajpę. Tak zostali nauczeni i takie mają potrzeby. Nie ma w tym nic złego. Już ich dzieci uczą się języków, kończą studia, wybierają inne zawody i… jak w PRL-u inteligencja z awansu, zmieniają klasę.  Natomiast „klasa średnia-inteligencja” dzieli się na dwie grupy. Pierwsza – bazuje na wiedzy, ale niejednokrotnie cierpi na brak kasy. Należą do niej  młodsi nauczyciele, pracownicy naukowi-humaniści, niżsi urzędnicy. Czują rozgoryczenie i wracają do źródeł z wieku XIX, jako we własnym wyobrażeniu „arystokracja ducha”, patrzą w książki, kompensując nieumiejętność zarabiania. Oni nie piją whisky lecz właśnie wino, czytają poezję, jeżdżą na festiwale i są w tym autentyczni. To nie jest żadna poza, jak twierdzi dr Lewiński lecz pełne przekonanie. Wreszcie silna grupa (w ogóle cała ta  „klasa średnia-inteligencja” to ledwie 8-15% populacji) – posiadaczy wykształcenia i sensownego dochodu, składa się z pracowników korpo, tzw. inteligencji technicznej, średnich urzędników, wolnych zawodów (lekarzy, prawników, księgowych, weterynarzy itp. Konsumenci whisky, książek wycieczek do źródeł kultury europejskiej (wycieczki objazdowe – nie tylko leżenie na plaży i picie w barze), zdyscyplinowani w 90% wyborcy KO. I znowu, oni wcale nie jeżdżą aspiracyjnie – mają rzeczywiste potrzeby, czują łączność z Europą „Kultury”, Cyceronem (oraz, coraz rzadziej, z Watykanem).

„Bezinteresowne znawstwo”  cechuje tę grupę, tu nie ma miejsca na fikcję. Bliżej im do Pierre’a Bourdieu czy Didiera Eribona niż mechanika samochodowego z małym, ale własnym warsztatem, co jest cechą „klasy” w tradycyjnym pojęciu (marksowski robotnik z Łodzi też lepiej czuł się z metalurgiem z Lille niż własnym pryncypałem-fabrykantem). Niezrozumienie, że tak właśnie jest, dyskwalifikuje oceny dra Lewińskiego, którzy przypisuje je snobowaniu, a wręcz jak mówi „obowiązkowi snobowania”. 

Po czwarte – kompletna aberracja czyli krytyka „kompetencji eksperckich” czy „bezinteresownych zainteresowań” jak nazywa je naukowiec. Bez jaj. Prosty człowiek wie, że kiedy praca – to praca, kiedy zabawa – na całego. I potrafi się bawić. Jest w tym coś z „Wesela”. Przy czym rozrywką klasy średniej-inteligencji jest właśnie poszerzanie horyzontów w dowolnej dziedzinie. Niech będzie to kawa, piwo, historia sztuki – bez znaczenia.

A Wy co o tym myślicie? 

Jeden problem, dwa światy. Jak w takiej samej sytuacji patrzą „młodzi wykształceni z wielkich miast” i oszczędny przedsiębiorca.

Mamy dwie rodziny. W pierwszej, oboje małżonkowie pracują w korpo. Zarabiają całkiem sporo, jak na średnie miasto – 15k. Ich jedynym majątkiem jest niewielkie mieszkanie. Kupują większe. W drugim przypadku – ludzie utrzymujący się z firmy, dającej średnio 30k, majątek stanowią budynki przynoszące dochód, właśnie wznoszą kolejny. Problem – wykończenie lokali.

„Młodzi wykształceni z wielkich miast” planują kupić gotowe, nawet kosztem +2k/m2, co oznacza 200 tys. zł kredytu więcej. „Oszczędni przedsiębiorcy” wybierają inną opcję – samodzielne wykończenie, gdzie się da i zlecenie reszty, jak najtaniej (co oznacza lokalne małe firmy). Dzięki temu wykończenie wyniesie 1,2k/m2, przy 200 m2 ma to znaczenie. Wszystko finansują gotówką.

Pozornie 200 tys. zł kredytu, przy dochodach 15k i braku innych obciążeń (pierwsze mieszkanie sfinansowali rodzice, były też jakieś oszczędności), nie stanowi problemu, przecież „mini-ratka” to tylko 1600 zł, a znajomi biorą po 800k i płacą 6000 zł. Podobnie w przypadku przedsiębiorców. 160k dla kogoś, kto zarabia miesięcznie 30k, to są trzy kwartały oszczędności. Oni jednak myślą inaczej. Po co brać ludzi, skoro jest martwy sezon, a pan domu potrafi sporo zrobić. W cyklu życia (to ich kolejny budynek), te kwoty się kumulują, poprzednie dwa wygenerowały oszczędności pozwalające kupić trzecią działkę. Zresztą w ogóle warto żyć oszczędnie, wg moich szacunków za 25% sporych dochodów.

Te dwa style życia pokazują w długim okresie wyraźną różnicę. Korposzczury czują się panami życia za 15k netto, przedsiębiorcy przy dwa razy większych zarobkach, nie świrują z wydatkami, uznawanymi za niekonieczne. Swoje robi też różnica w dochodzie. W efekcie jedni oszczędzą 45k, drudzy 240k. Te roczne kwoty kumulują się, stale przyrastają. Po 40 latach, jedni dadzą dzieciom wykształcenie i kasę na wkład własny do mieszkania, drudzy działające biznesy i przykład. Następcy (akurat w obu przypadkach – dwójka dzieci) zaczną w zupełnie innym momencie. Jeśli powtórzą styl życia rodziców – któż to wie.