Moje plany na 2025 r.

Jednym z podstawowych założeń samorozwoju jest tworzenie planów: tygodniowych, miesięcznych, rocznych, wieloletnich. Przez lata dzieliłem się z Wami swoimi celami na dany rok. Wprawdzie styczeń już w pełni, ale warto pomyśleć, jak zmienić swoje życie na lepsze. U mnie oznacza to m.in. radykalną zmianę trybu życia. Zaczynamy.

Założenia. Rok 2025 r. powinien mnie przybliżyć do stanu FIRE czyli możliwości utrzymania wyłącznie z dochodu pasywnego. W tym kierunku pójdzie większość działań. Grupuję je w trzech blokach:

  1. Ograniczanie pracy etatowej.
  2. Zmniejszenie wydatków.
  3. Zwiększenie dochodu pasywnego.

I dokładnie wg tych punktów planuję.

Ograniczanie pracy etatowej. Jak mówią zwolennicy magicznego myślenia, które nazywam teorią obfitości wszechświata, wystarczy o czymś pomyśleć, albo zaplanować, a wszechświat zacznie nam ułatwiać realizację, podsuwać szansę i wydarzenia. Jak wiecie, przyjmuję takie wróżbiarsko-coachingowe tezy, z uśmiechem na twarzy. Natomiast wiem, że dla niewtajemniczonych – metoda ta wydaje się działać. Jak to możliwe? Bardzo prosto – skupiając myśli, dostrzegamy przedmioty, wydarzenia, szanse, o których myślimy. Dokładnie w ten sam sposób, jak motocykliści wypatrują na drodze innego motocyklisty, aby go pozdrowić gestem. Jadąc autem elektrycznym widzę znacznie więcej zielonych tablic, a kabrioletem – kabrioletów. Proste, tak działa nasz mózg. Dokładnie z tego samego powodu, gdy skupiłem się na ograniczeniu (a docelowo – porzuceniu) etatu, spostrzegłem, w jaki sposób umowa o pracę 40h/tydz. ogranicza mi swobodę , i o ile lepiej byłoby mi bez niej. Stąd różne pomysły oraz dostrzeżenie szans.

  1. Całkowita ucieczka z jednego etatu. Doskonała okazja. Mój wieloletni szef idzie na emeryturę, i prawdopodobnie zastąpi go człowiek z zupełnie innej bajki, który będzie ściągał swoich ludzi. Świetny moment na wynegocjowanie złotego spadochronu. Jednocześnie uwolnię się od 2 dni pracy w tygodniu oraz zakazu konkurencji tzn. będę mógł zmienić zakres działalności gospodarczej o jeszcze jeden produkt.
  2. Ten drugi produkt mogę realizować w 90% zdalnie. W efekcie powinienem być w stanie utrzymać dochody netto na podobnym poziomie, a pracować z werandy wiejskiego domu.

Efekt tych dwóch działań? Obecność w biurze średnio 2 dni tydzień, przy pensji wystarczającej na chleb z masłem i szynką czyli podstawowe potrzeby mojej rodziny.

Zmniejszenie wydatków. Kiedy stała pensja spadnie kilkadziesiąt procent musisz sporo popracować głową, aby zbilansować budżet. Konieczne stanie się cięcie wydatków. U mnie tak ma to wyglądać. Zostanie mi nieco ponad 2/3 stałych dochodów. W zeszłym roku wydawałem średnio ok. 5000 zł/m-c na tzw. wydatki podstawowe, a jeśli uwzględniłem rzeczy ekstra plus koszty wakacji i firmy wyszło już 10000 zł/m-c. Sporo. Czas na cięcia, bo na takich warunkach, budżet się nie zepnie, skoro pensja wynosi niecałe 8000 zł.. Nie ma takiej opcji. Co zrobię? Wyprowadzka na wieś ograniczy koszty utrzymania domu, jedzenia, pewnie też wyjazdów, a rezygnacja z etatu, wydatki z nim związane.

Zwiększenie dochodu pasywnego. Obecnie uzyskuję go z obligacji i akcji. Czas pomyśleć o aktywizacji tzw. martwego kapitału. I tak – z akcji i obligacji planuję wyciągnąć ok. 8-10% netto. Dojdzie jeszcze sprzedaż domu w mieście i zainwestowanie martwego kapitału.

Poza kwestiami finansowymi, dochodzą jeszcze następujące punkty:

  1. Przygotować materiał na pierwszą książkę i kurs.
  2. Wykonać kompleksowy remont w wiejskim domu.

Na cokolwiek innego może zabraknąć czasu.

Matrix w rolnictwie i pewien profesor.

Kiedy Robert w komentarzu odniósł się do antystemowości i foliarstwa, stanąłem przed pewnym dylematem. Czym dla mnie jest system (Matrix)? Jak go rozumiem i postrzegam? Czy nie przekroczyłem w tym przypadku cienkiej granicy z foliarstwem. Następnego dnia trafiłem na ten wywiad: https://www.onet.pl/informacje/smoglabpl/prof-piotr-nowak-polskie-rolnictwo-umiera-to-zagraza-nam-wszystkim/ftyet5z,30bc1058?utm_source=onet&utm_medium=referral&utm_campaign=post

Streszczając: dr hab. Piotr Nowak – profesor UJ, kreśli katastroficzną wizję Polski bez własnej żywności, uzależnionej w razie wojny od dostaw z Ukrainy czy Ameryki Płd., a więc głodującej. Pierwsza uwaga, którą mam (a propos foliarstwa), dotyczy kompetencji naukowca. Jego specjalizacja to socjologia (sportu i rolnictwa), co oznacza, że na ekonomii zna się średnio. I to niestety widać.

Teza 1. Produkcja żywności w Europie i w Polsce nie jest regulowana przez rynek, ale korporacyjny oligopol. Półprawda. Istotnie korporacje kupują, sprzedają, zaciemniają pochodzenie (mąka sprzedawana jako z Lubelszczyzny, a pochodząca z Ukrainy). Natomiast rynek ma znaczenie. Z tym, że nie lokalny, ale regionalny lub globalny. Jeżeli pomidory są tańsze w Gruzji, to korpo je sprowadzi, a klient dostanie tańszy towar – i na tym polega wartość. Poszukiwanie ceny i wartości stanowią jednak element gry rynkowej, a nie tajemne machinacje Templariuszy, tfu – korporacji.

Już samo pojęcie „oligopolu” niesie za sobą ograniczenie konkurencji. I od tego mamy UOKiK, że zwalczać zmowy cenowe. Natomiast nie nazywajmy zmową dążenia do niskich cen, kosztem interesów polskiego rolnictwa. Wolny rynek nie działa na zasadzie „dobre, bo polskie”. Czyli zadziwiające dla naukowca pomieszkanie pojęć i populistycznych haseł. Wszystko poza kompetencjami zawodowymi. Socjologia to nie prawo konkurencji ani ekonomia. Tyle.

Teza 2. W skład co 10. gospodarstwa domowego wchodzi rolnik, a dochód osiąga 300 tys. gospodarstw rolnych pozwalających na godne życie. Ergo – rolnictwo umiera. Liczbowo prawda – wnioski zupełnie fałszywe. 14,1 mln gospodarstw domowych, 1,4 mln z rolnikami, 300 tys. dochodowych (dane za 2021 r.). Ale o czym to świadczy? O specjalizacji. O komasacji, która przez całą II RP, a i później, przedstawiana była jako lek na biedę na wsi. Ludzie znaleźli pracę w mieście, posprzedawali karłowate ojcowizny (bogatszym rolnikom, albo na działki rekreacyjne). Nad czym tu płakać? Że we wsi jest jeden rolnik z 50ha zamiast 15 po 3 ha? Bez żartów. A te 300 tys. dochodowych z 1,4 mln ogółem? Zjawisko, o którym pisze na blogu – kombinatorzy z pseudoKRUS . Tam nie chodzi o żadną produkcję, nawet na własne potrzeby tylko tanie ubezpieczenie, brak podatków, i możliwość dorabiania sezonowo lub na czarno. Dla mnie miarą „zdrowia” w rolnictwie jest:

  1. wielkość globalna produkcji poszczególnych płodów,
  2. procent ugorów,
  3. zyskowność.

Tyle. I praktycznie, w poz. 1-2 zaliczyliśmy od PRL-u oraz wejścia do UE spory wzrost. Zyskowność spada, ale małym, duzi spokojnie utrzymują się na wodzie.

Teza 3. Otwarcie na Ukrainę i kraje MERCOSUR to zło. Teraz to już całkiem dra hab. Piotra Nowaka nie rozumiem. Ma być wolna konkurencja czy protekcjonizm? UE zła czy dobra? Całkiem się pomieszał, ponieważ zamiast trzymać się specjalności snuje swoje socjologiczne opowiastki. Typowe ekonomiczne foliarstwo – wolny rynek jest dobry, gdy jest dobry dla mnie, inaczej już nie. Otóż otwarcie rynku UE na kraje trzecie, w tym silne rolniczo, uważam za błąd, aczkolwiek nie z pozycji wolnorynkowca. 300ha rolnik (w Polsce duży) nie ma szans rywalizowania z takim który ma 100 tys. ha – proste. Nie ta skala, inne koszty jednostkowe. Podobnie w zakresie samodzielności żywnościowej. Ukraina walczy 3 lata m.in. dlatego, że potrafiła ominąć rosyjską blokadę morską i sama produkuje żywność.

Z punktu widzenia któtkoterminowego interesu konsumenta – podpisanie tych umów pozwoli powstrzymać drożyznę w sklepach. Moim zdaniem – cena której nie warto zapłacić.

Teza 4. Mnie osobiście bardzo bawią te wszystkie artykuły w mediach o ludziach, którzy przyjeżdżają na wieś i zaczynają produkować dla siebie, „w zgodzie z naturą”. Bardzo to jest piękne, tylko zwykle zapomina się dodać, że oni są rentierami lub co najmniej mają kapitał, lub pozarolnicze źródło dochodu, które zapewnia im w tym poczucie bezpieczeństwa. Ponownie kompletny misz-masz i niezrozumienie procesów zachodzących na rynku (to jeszcze rozumiem), ale i w społeczeństwie (a tego nie, w końcu mówi do nas socjolog). Uporządkujmy. Profesor płacze, że rolnikom nie opłaca się żyć z ziemi i szukają innych źródeł dochodu, a jak mieszczuch trafia na wieś z takim źródłem, też źle? Takich bajek nie snuje nawet sam poseł Sawicki ani dyletanci z min. Jurgielem na czele. Otóż, gdyby nie ci bohaterowie artykułów w mediach, wszyscy „podwarszawscy rolnicy na 20a” wieś całkiem wyludniłaby się i umarła. Ze „zgody z naturą” rodzą się konsumenci zdolni zapłacić więcej za produkt polski, lokalny i wyższej jakości. Czy nie o to chodziło w pierwszej tezie? A że przy okazji zrobią teatr, przywiozą trochę kasy i dadzą pracę miejscowym, utworzą biura księgowe, architektoniczne, otworzą gabinet lekarski, to źle? Problem leży zupełnie gdzie indziej. PRL prowadził politykę „wszyscy do przemysłu i nauki” co miało jeden niekorzystny skutek. Najmniej zdolny syn zostawał na gospodarce (plus garstka pasjonatów). Potem dzieła zniszczenia dokonał Balcerowicz. Polityka rolna UE nieco naprostowała, bo rolnictwo znowu zaczęło się opłacać. Rzecz jasna, nie na 3-10ha zboża jak za Gierka, ale albo w ogrodnictwie, albo produkcji wielkotowarowej. Teraz wchodzi nowy trend i ma szansę powodzenia. Przyszedł z Zachodu Europy i USA, gdzie podźwignął wielu farmerów. Na imię mu „ekologia”, „bio”, „dostawa od producenta do konsumenta” czyli „skrócenie łańcuchów dostaw”. Efekt? Rolnik dostaje znacznie lepsze pieniądze od świadomego nabywcy. Maksymalizuje zyski z ha i łapie oddech. Przykład. Proszę bardzo. Wspominana „Brudna robota”. Para mieszczuchów jedzie na wieś aby wydzierżawić, a potem kupić farmę. Następnie sprzedaje płody rolne w najbliższym miasteczku dostarczając co tydzień zróżnicowaną transzę żywności od warzyw, owoców przez mleko do mięsa i gotowych przetworów.

Druga kwestia. Jeśli na wieś zjadą pasjonaci z kapitałem, prawdopodobnie jego część zainwestują lokalnie, co przyniesie korzyści całej wspólnocie. A w najgorszym wypadku – zaczną płacić podatki, czyli zasilać możliwości inwestycyjne samorządu.

Grupa ludzi, nawet jeśli ich produkcja odbywa się w niewielkiej skali i na własne potrzeby, stanowią element suwerenności żywieniowej, nad której utratą płakał nasz socjolog na samym początku. Krótko mówiąc czyste zyski.

A gdzie ten Matrix? Otóż, jeżeli nawet ludzie zajmujący się rolnictwem opowiadają nierealne bajki, walczą z potencjalnym sojusznikiem, jakby ten był wrogiem, rodzą się dwa pytania. Komu pan profesor służy (świadomie lub nie)? Czy system dopłat, ulg, zwolnień, regulacji, zabije całkiem wieś, a uzależni miasto, czyniąc Polskę (oraz wiele innych krajów) całkowicie bezbronnymi w obliczu agresji? Otóż mam nadzieję, że przedstawiana czarna wizja nie spełni się, a rozmówca Onet-u zwyczajnie błądzi. Przyjdzie pokolenie (i nie bez znaczenia pozostaje fakt, że to młodzi szukają dzisiaj jedzenia ekologicznego), które w niewielkich rozmiarach, na ewentualnych gruzach średniego i wielkiego przemysłu rolnego, odtworzy potencjał produkcyjny zdolny do utrzymania niezależności żywnościowej na wypadek „W”. I chociaż to już nie moje pokolenie, sam zamierzam być częścią tego ruchu. Wiem, daleko mi do będzie do wydajności farm, ale przynajmniej zachowam zdrowie.

Jeszcze o korzyściach z rzucenia pracy etatowej.

Mój wpis o problemach wynikających z biurowej pracy na etacie cieszył się popularnością odwiedzających. Postanowiłem rozwinąć temat, pokazując jak te 3 tygodnie wpłynęłyby na moje dochody oraz co więcej dałem radę zrobić.

Powtórzmy liczby: W ciągu 3 tygodni (15 potencjalnych dni pracy +6 dni weekendów) przebywałem w biurze 2 dni i 4 godziny. W tym czasie:

  1. byłem na L4 8 dni (nieco ponad połowę czasu), na urlopie 4 dni, oraz 3 dni w pracy.
  2. odbyłem 2 spotkania wyjazdowe, 2 zdalne (z domu) i 1 w moim mieście, które zakończyły się uzyskaniem dla moich pracodawców kwoty odpowiadającej mojemu miesięcznemu wynagrodzeniu brutto.
  3. Krótko mówiąc w 10 godzin właściwej pracy (spotkania i przygotowanie do nich) plus czas dojazdu – kolejne 6 godzin zarobiłem równowartość mojej lepszej miesięcznej pensji, na którą normalnie spędzam 12 dni w biurze.

Ponadto:

  • codziennie przesypiałem od 7 do 10 godzin,
  • napisałem łącznie 4 wpisy na bloga i 100 stron (prawie 5 dziennie) książki o finansach osobistych (poprzednie 35 strony zajęły mi 3 miesiące porannej pracy),
  • prawie wynegocjowałem synowi nowy kontrakt sportowy,
  • przeczytałem 7 książek liczących razem ponad 2,5 tys. stron,
  • spędziłem z rodziną dodatkowych kilkadziesiąt godzin, praktycznie codziennie (poza okresem intensywnych objawów choroby), zaplanowałem i kupiłem wszystkie prezenty mikołajkowe i gwiazdkowe, omówiłem z żoną przeprowadzkę na wieś,
  • ustabilizowałem ciśnienie krwi.

Nie przypominam sobie podobnych 3 tygodni.

Na tym polega paradoks produktywności – robiąc mniej osiągamy lepsze wyniki. Znam to już z przeszłości. Podczas urlopu bezpłatnego, kiedy założyłem dg,w pierwszym roku zarabiałem regularnie 3 razy więcej niż na etacie, pracując 60% czasu. Jaka nauka z tego płynie? Jeśli chcę poprawić rezultaty, muszę rzucić jeden etat. Zaplanowana na początku grudnia droga, wydaje się całkowicie właściwa. Usunięcie pobocznych, właściwych dla etatu eksperta questów (ciągle ktoś przerywa pracę pytaniami), wystrzeliło efekty w kosmos. Mechaniczne czynności: odbieranie maili, odpowiedzi na nie, rozmowy telefoniczne, proste zadania, trwające 10 minut niweczyły pracę zaplanowaną na godziny. Co więcej, zauważyłem, że siedząc w domu lub na wyjeździe mam większą łatwość zabrania się do pracy i mniejszą skłonność do odkładnia. Lenistwo jako lek na prokrastynację – brzmi ciekawie.

Stąd decyzja o dramatycznym ograniczeniu zadań.. Tak jak pisałem w odpowiedzi Piotrowi dla mnie etat stracił sens. Muszę siedzieć na tyłku 15 dni w miesiącu (i tak mało), w sytuacji, w której w 2 dni jestem w stanie zarobić równowartość 12 dniówek etatu. Logiki w tym zero. Drugi pracodawca płaci jeszcze gorzej – częściowo w efekcie polityki podatkowej państwa (składki 29% i podatek 32%) netto dostaję o połowę mniej niż brutto. Ten pójdzie na pierwszy ogień.

Natomiast wróćmy do tematu wpisu – korzyści z rzucenia większości pracy etatowej:

  • odzyskane 10 dni w miesiącu, które mogę przeznaczyć na rodzinę, wieś, bloga, firmę, naukę nowego zawodu, remonty – na co tylko zechcę,
  • zwiększona motywacja do czynności przynoszących wymierne efekty,
  • znacznie lepszy sen i ciśnienie krwi,
  • brak uczucia zagonienia, kiedy dzień rozpoczyna się o 5.30, a kończy o 21 (czasami do 12 miałem już napisane 4 strony książki), zamiast zaczynać o 17.30 po zjedzeniu obiadu i drzemce i kończyć o 21,
  • więcej odhaczonych ważnych zadań, przy lepszej jakości pracy (mniej błędów do poprawy).

Wszystko to za cenę zmniejszenia dochodów z etatu o 43% brutto i ledwie 33% netto (podatki!).

Praca biurowa szkodzi. Eksperyment na samym sobie.

Na blogu często pojawiają się wyniki eksperymentów, wzorowanych na słynnym Buckminsterze Fullerze – człowieku, który zrewolucjonizował rozwój osobisty. Głównym przedmiotem badań jest sam badacz, oceniający, jak zmiana pewnych parametrów, wpływa na życie.

W moim przypadku, eksperyment wykonał się sam. W końcu listopada zachorowałem. Nie tak lajtowo, ale z potężnym kaszlem, bólem w boku – no zapalenie oskrzeli a może nawet płuc (sugerowano mi gorsze choroby, ale się nie potwierdziły). Krótko mówiąc – na 2 tygodnie zostałem wyłączony z pracy. A ponieważ przed nimi miałem niewiele siedzenia w biurze (przez całe 5 dni – 9 h i 20 minut), więc mogę powiedzieć, jak brak chodzenia do biura przez 3 tygodnie wpłynął na moje życie, głównie w aspekcie zdrowotnym.

Pierwszy plus – lepsze spanie. Tu opowieść jest krótka – przesypiałem całą noc, budząc się rano. Skończyły się początkowe etapy bezsenności, czyli wstawanie na 2 godziny ok. 2-3 w nocy.

Drugi plus – brak problemów z żołądkiem. Dość podobnie jak wyżej, mógłbym odesłać do historii Marcina z Kalpapady. Długotrwały stres załatwia jelita i żołądek, co skutkuje zgagami, a przede wszystkim gigantycznym pobudzeniem perystaltyki. Fachowo i wersji zaawansowanej (na którą cierpiał Marcin) co 10 minut jesteś w toalecie. U mnie nie przekroczyło to rozmiarów rozsądnych (3-4 wizyty w środku dnia) i do czasu… aż nie przestałem chodzić do biura. Teraz jakbym w ogóle nie miał żołądka i dalszej części przewodu pokarmowego. Moja nieformalna ankieta wśród pracowników biur – problem dotyczy praktycznie wszystkich. Czy winne są długie godziny na siedząco, stres, czy dieta (trudno jeść regularnie), nie wiem. Chociaż stawiam na połączenie wszystkich trzech. Kiedy jesteś na ciągłym ASAP-ie i nie możesz popełniać błędów, żołądek płata ci figle. I praktycznie wszystkim na długim zwolnieniu (urlopie) objawy ustępują. W moim przypadku – wbrew logice, bo brałem antybiotyki, które powinny zadziałać wręcz odwrotnie.

Trzeci plus – zdrowy kręgosłup. Praktycznie każdy biuroszczur walczy z bólami zwyrodnieniowymi kręgosłupa, to taka choroba zawodowa. Dotyka zarówno dyrektorów regionalnych (6-8h dziennie w aucie), jak i sekretarkę. Siedzenie ogromnie obciąża aparat ruchu, a przed komputerem, podwójnie. Przez ostatnie 2 tygodnie kręgosłup nie wiedziałem, że mam kręgosłup, całkiem nic. W pozycji siedzącej spędzałem 2-3 godziny, resztę albo leżałem (na początku), albo stałem/chodziłem.

Czwarty plus – więcej czasu. Niby oczywiste, ale warto napisać. Nawet pierwszy tydzień, z dwoma podróżami służbowymi (wtorek – 270 km autem, czwartek 360 km pociągiem), trzema spotkaniami z klientami, siedzeniem środę w biurze, oraz długim zebraniem w piątek (poza firmą) dał mi sporo wolnego. Jadąc pociągiem przeczytałem książkę, przygotowałem się do spotkania i jeszcze chwilę zdrzemnąłem. Podróż samochodem przerwałem skrętem po rewelacyjny ser (24 m dojrzewający) oraz dobrym obiadem. Pomimo tego: kupiłem prezenty mikołajkowe, wykonałem szereg zadań firmowych itp. Poza wtorkiem (konieczność pobytu u pracodawcy nieco ponad godzinę) i środą (dniem biurowym) miałem możliwość pospania dłużej, albo (co właśnie się stało), napisania sporej ilości tekstu, zjedzenia w spokoju śniadania z żoną i synem oraz odwiezienia go do szkoły.

Piąty plus -rodzina. Nie należę do ludzi, którzy cieszą się chwilami spędzonymi bez rodziny. Wręcz przeciwnie. Wspólne śniadania mają dla mnie wartość dodaną. Natomiast w dniach pracy zawodowej są nierealne. Młody normalnie idzie do szkoły na 8-9-10, a jako nastolatek – wstaje w ostatniej chwili, gdy mnie już nie ma w domu. Ta przyjemność normalnie mnie omija. Ale nie w czasie wolnym od biura. Podobnie z żoną, wprawdzie wstajemy podobnie i nawet pracujemy blisko siebie, ale czym innym wspólnie wypita kawa i droga do pracy, a czym innym spędzenie razem całego dnia. Da się omówić wszystkie tematy, na które nigdy nie ma czasu, a nawet zwyczajnie pobyć razem.

Szósty plus – relaks. Pochodna poprzednich pięciu. Skoro niczym się nie stresuje, spędzam czas z rodziną, nigdzie się nie spieszę, poza płucami nic mnie nie boli – diagnoza może być jedna – pełen relaks. I do tego taki, który uważałem za niemożliwy – we własnym domu, bez wyjeżdżania, bez wspomagaczy.

Wnioski. Te 3 tygodnie pomogły mi podjąć kilka ważnych decyzji, które dość intensywnie chodziły mi po głowie. W przyszłym roku ograniczam liczbę dni biurowych do (średnio) 1-2 dni w tygodniu, nawet, gdybym zaliczył w ten sposób spadek pewnych dochodów do kwoty mniejszej niż średnie wynagrodzenie tj. 5200 zł. Na jednym etacie powiem pa,pa, na drugim zmniejszę wymiar czasu pracy. Zostanie mi firma (jak się przekonałem, znacznie mniej stresująca) oraz szereg zajęć pobocznych. Uzgodniłem też z żoną – definitywnie wyprowadzamy się na wieś.

Cienka granica pomiędzy wegetacją a życiem.

Ten wpis stanowi rozwinięcie dyskusji w komentarzach, które siłą rzeczy, posiadają ograniczoną pojemność. Pierwotny wpis odnosił się do zasugerowanej przez Adama z bloga warsztatadama.pl kwoty 3875 zł jako pewnego miesięcznego minimum do życia na wsi (wg cen z sierpnia 2023 r.) , ale dyskusja zeszła trochę w bok, czy te ok. 4000 zł plus świadczenia na dziecko, oznaczają życie czy wegetację. I czym oba te stany istotnie są?

Definicji „życia” nie sformułujemy, ale „wegetacji” – jak najbardziej. Według Wielkiego Słownika Języka Polskiego (wsjp.pl) „wegetacja to życie ograniczone do zaspokajania podstawowych potrzeb biologicznych, bez perspektyw, bez możliwości zaspokojenia potrzeb emocjonalnych, intelektualnych, kulturalnych.”. Doszliśmy do konkretu.

Podstawowe potrzeby biologiczne określił już Seneka w „Listach moralnych do Lucyliusza” – jedzenie, dach nad głową, ubranie. Tyle potrzeba, by przetrwać. O ile mamy swój dom na wsi, będziemy płacić za media, podatki itp. ok. 490 zł przy 3-osobowej rodzinie. Jedzenie, leki, kosmetyki, chemię, kupimy za 1500 zł. Skoro blogerka godnezycie.blogspot.pl żywi 6 osób (w tym 5 dorosłych, a niektóre ze specjalną dietą) za 1800 zł/m-c, my damy radę z trzema. Ubranie kupimy za 150 zł. Tyle potrzeby biologiczne, do których dodałem jeszcze transport i wyszło mi 2440 zł/3-os./m-c.

Potrzeb emocjonalnych nie zaspokoimy pieniędzmi lecz relacjami, więc możemy je pominąć.

Inaczej będzie w przypadku potrzeb intelektualnych, kulturalnych. Tutaj jakąś minimalną chociaż kasę trzeba mieć. Załóżmy kilka wariantów.

Pierwszy. Dziecko uprawia sport, uczy się języka obcego, chodzi do szkoły, dorośli czytają książki, interesują się muzyką. W moim przypadku (miasto) kosztuje to ok. 850 zł/m-c.

Wiele zajęć dodatkowych da się ogarnąć za grosze (muzyka, taniec w domu kultury), albo za darmo (koncerty od disco polo do Chopina). Sport syna kosztuje mnie 300 zł/rok z dwoma obozami. Wycieczki i wyjścia szkolne 250 zł. Angielski – 200 zł. Książki, gdybym ich nie kupował, mogę za 0 zł wypożyczyć w bibliotece. Żona podobnie.

Mnóstwo wydarzeń kulturalnych transmituje telewizja, istnieją teatry amatorskie, groszowe zajęcia plastyczne. Praktycznie wszystko.

I tu zastrzeżenie – piszę o średniej.

Drugi. Natomiast bywają oczywiście dzieci wybitnie uzdolnione (może jakieś 10-20%) i takie wymagają znacznie większej kasy. Wychowanie drugiej Igi Świątek, to dzisiaj koszty kilkudziesięciu tysięcy miesięcznie, podobnie noblisty. Studia w dalekim mieście kosztują 3500 zł (wynajem, dojazdy, jedzenie, książki) i nie każdego na to stać. Dlatego młodzież pracuje, dorabia itp. Ojciec kierowcy wyścigowego sprzed IIWŚ sprzedał kamienicę w Krakowie, żeby kupić synowi Bugatti. Nowy fortepian oznacza konieczność wyłożenia kilkuset tysięcy złotych. Dlatego np. Rafał Blechacz dostał go dopiero po wygraniu Konkursu Chopinowskiego, wcześniej ćwiczył w budynku Akademii Muzycznej.

Trzeci. Trafiają się też wyjątkowe głąby, którym trzeba korepetycji, albo dzieci o specjalnych potrzebach z uwagi na stan zdrowia (leczenie, rehabilitacja). Tutaj także koszty idą w grube tysiące.

Jednak „typowe” dzieciaki – wariant pierwszy stanowią 70-80% populacji. I do nich się odnosiłem.

I na koniec „perspektywy”. Tutaj trafiło nam się słowo wyjątkowo pojemne. Może oznaczać zarówno zakup mieszkania, nowego auta na 18-tkę, pokazanie całego świata, zwiedzonego razem, studia w Londynie itp. No i wtedy, faktycznie 4000-5000 zł wygląda śmiesznie mało.

Natomiast jeśli przyjmiemy coś, co jeszcze niedawno nazwano by „uczciwym wychowaniem” tj. zdobyty zawód, objechanie Polski, jakiś kapitał kulturowy – 4000 zł powinno wystarczyć na życie, które w mieście, w kupionym na kredyt trzypokojowym mieszkaniu kosztuje pracownika korporacji 2-3 razy więcej.

Stąd podtrzymuję swoje zdanie – 4000-5000 zł we własnym domu na wsi, to nie wegetacja, a życie. Chociaż często traktując naszą, wielkomiejską bańkę jako punkt odniesienia, wydaje nam się inaczej. Zwyczajnie, przyzwyczailiśmy się do standardu zagranicznych wakacji, dobrych aut, domów w ciekawych dzielnicach, własnych firm.

Jak uciec z wyścigu szczurów?

Pytanie, które stawiam w tytule, nurtuje większość osób po przekroczeniu trzydziestki. Jesteśmy już wystarczająco zmęczeni ciągłym kieratem, straciliśmy złudzenia co do natury korporacji i pracy w ogólności, a mamy jeszcze siły coś zmienić. Odrzucenie pośpiechu, pracy (z dojazdem) 9 -11 h dziennie wydaje się zachęcającą perspektywą. Jednak z każdego kąta szczerzy zęby rzeczywistość i zmusza do zastanowienia się: Jak to zrobić?

Prosta recepta. Najprostszą odpowiedź daje złota reguła finansów osobistych: Zmniejsz wydatki, zwiększ przychody, zgromadź oszczędności, albo najlepiej …. wszystko razem.

Punkt startowy. Znam to doskonale, codziennie obserwuję. Rodzina 2+zwierzak domowy, może z kredytem hipotecznym w dużym mieście swobodnie wydawać 8-9 tys. zł uważając, że żyje oszczędnie. Przy czwórce (2+2) będzie to 15k. Jasne, oszczędnie to oni żyją, tylko gdy porównają się z całym otoczeniem. Dlaczego? Ano dlatego, że wydają 80-110 % swojej wypłaty, pochłaniając jednocześnie wszystkie ekstra dochody (jakieś nagrody, obrywy). Na tym polega wyścig szczurów. Biegną coraz szybciej, a nic z tego nie wynika. Niby jakieś podwyżki są, ale ledwo nadążają za kosztami.

Plan. Recepta pokazuje tylko jedno – kierunki. Poza nimi konieczny jest plan. Musimy wiedzieć, co konkretnie trzeba zrobić i w jakim terminie. Przejdziemy te etapy po kolei.

Zmniejsz wydatki. Realną stawką, do której da się zejść to 1,5k/osobę. Rekordziści, w większych rodzinach, zmieszczą się i w 1k/osobę. Podobnie samotnicy. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić. I tu przechodzimy do planowania. Skoro znamy poziom docelowy, jak działać, żeby do niego dojść?

Radykalnie ciąć w każdym punkcie. 1k na osobę to 450 zł na tzw. dom, 300 zł na jedzenie i 250 zł na wszystko inne. Gdy mówimy o 1,5k, myślimy 450 zł na dom, 450 zł na jedzenie i 600 zł na resztę. Gdzie tu miejsce na kredyt hipoteczny? No, nie ma. Gdzie na dwa auta? Też się nie zmieściły. Czyli co? Ano, przyjdzie Wam opuścić miasto, albo mega kombinować (pamiętacie wpis o nieruchomościach – kup duży dom i wynajmij na mieszkania?, zamieszkaj w na piętrze w domu rodziców), korzystając z obecnej zdolności kredytowej. Żadnych apartamentów (chyba, że za gotówkę lub w darowiźnie). Nie wierzysz, że się da? Poczytaj Frugalwoods albo… tego bloga.

Mój dom w mieście (już bez kredytu) kosztuje mnie z ogrzewaniem gazowym (drogo – 650 zł/miesięcznie) ok. 1,3 tys. zł. Ponieważ mieszkamy we trójkę wychodzi 433 zł/osobę. Gdyby grzać drewnem (piec zgazowujący, kominek z płaszczem), zamontować solary i FV, zejdziemy do 630 zł (gaz 100 zł, 50 zł prąd, 140 zł śmieci, 90 zł internet, 100 zł drewno, 150 zł woda, 40 zł podatek), a to już 210 zł/osobę. Na wsi będzie nawet taniej o wodę (-25 zł/osobę). Ale powiedzmy sobie szczerze, pięciopokojowy dom dla 3-4 osób to zbędny luksus. Spokojnie wystarczyłby 45m2 + antresola (3 sypialnie, salon z aneksem+łazienka). Jego eksploatacja, we współczesnym standardzie okazałoby się jeszcze tańsze. Zwłaszcza na wsi. Więc spokojnie da się zejść poniżej tych 433 zł/osobę za dom.

Temat 300-450 zł/osobę na jedzenie, wałkowałem na blogu wielokrotnie. Nie chodzi o głodowanie, życie na kluskach, lecz produkcję, gotowanie w domu, kupowanie u producentów, więc taniej. Skoro blogerka godnezycie.blogspot.pl może, to i Ty też, bez problemu dasz radę. Nie wymiękaj. Nawet alkohol da się wyprodukować, a co dopiero herbatki, chleb, wędliny, warzywa, owoce czy przetwory.

Teraz pole – „pozostałe”. Tutaj zalecam umiar. Kupujemy chemię i kosmetyki. Ktoś bierze stałe leki (jak ja), potrzebujemy ubrań (niekoniecznie markowych i nowych), a dzieci edukacji (tylko formalnie bezpłatnej). Dorosły paradoksalnie kosztuje taniej, bo już nie rośnie, a zajęcia dodatkowe znajdzie bezpłatnie. Auto? Da się je objechać tanio – Fiat Panda z gazem, samoobsługą i przebiegiem 500 km/miesiąc kosztuje nas 250 zł. Przy trzyosobowej rodzinie – 83 zł/osobę, tyle co bilet miesięczny. Do 600 zł/osobę zostaje nam jeszcze sporo, więc upchniemy jakieś tanie wakacje (mój syn – dwa obozy sportowe rocznie – razem 2000 zł, plus wyjazd nad jezioro ze znajomymi na dwa tygodnie), minimalne zajęcia dodatkowe (godzina języka, sport, obiady w szkole), ciuchy, kosmetyki i chemię. Trzeba się nakombinować, nie powiem. Bezdzietna para zrobi to taniej. Bo przecież za 800 zł opłacą pole namiotowe na tydzień, drugie tyle przeznaczą na jedzenie, coś tam na dojazd i mają wakacje za 1800 zł, czyli 75 zł/osobę/miesięcznie. Nie we Władysławowie lecz nad jeziorem, ale czy koniecznie musi być morze?

Razem wydatki, jako się rzekło 1,5 kzł/osobę, co oznacza:

  • 1,5 tys. zł – singiel,
  • 3 tys. zł – para,
  • 4,5 tys. zł -rodzina trzyosobowa,
  • 6 tys. zł – rodzina z dwójką dzieci.

Zwiększ dochody. Trudno mieszkać na wsi i zarabiać w korpo 20 k/2 os. Pomijam konfederacki ideał – zdalna w IT. Ale czy musi być korporacja? No nie. Ogarnięty człowiek, pracą fizyczną zarobi te 50 zł/h netto. Nie trzeba rąbać za minimalną w sklepie czy budżetówce. Przyznał to nawet prezydent Andrzej Duda. Więc niech 11h zmieni się w … właśnie w ile? Dwie osoby pracujące po 20 h tygodniowo (lub jedna 8h), wyrobią 170h/miesiąc, czyli 8500 zł. Na parę – aż nadto. Na trójkę, czy czwórkę – z 800+, także.

A minimalna (22 zł/h)? Niech będzie, w końcu to wieś. 3700 zł/170h. Na dwójkę starcza. Trójka ma 1500 zł zapasu (ze świadczeniami od państwa). Czwórka – tu już będzie brakowało 700 zł (6000-5300).

A może wcale nie warto zawracać sobie głowy etatem? 3700 zł na 2 osoby to 20 dób pracy dniówkowej. Jedna łazienka zrobiona w mieście przez głowę rodziny, raz na kwartał (2-3 tygodnie pracy).

Jeszcze inaczej zdarzy się, gdy dysponujemy przychodem pasywnym. 18 k rocznie (1 osoba) to 5% od 360 tys. zł. 36 k (dwójka) od 720 tys. zł. 54k (trójka) od 880 tys. zł (+… 800+), 72 k od 1.050 tys. zł. Sporo. Większość jednak będzie zmuszona pójść do pracy.

No, ale miało być o zwiększeniu dochodów, a ja już o zmniejszeniu. Wracamy na ziemię. Może żeby zdobyć pewne oszczędności, trzeba będzie pojechać na saksy, może wziąć popołudniową pracę, może zmienić robotę. Na jakiś czas – 3-5 lat. A potem rozkoszować się wynikiem – zwiększonymi oszczędnościami. I ucieczką z wyścigu szczurów.

Łatwo obalone kolejne mądrości prof. Matczaka.

Całkiem niedawno (25.XI.2024 r.) prof. Marcin Matczak udzielił wywiadu Onetowi wywiadu, któremu nadano tytuł „Całe pokolenie młodych ludzi nosi cechy zepsutych arystokratów”. Rozmowa zawiera cały szereg tez, kompletnie fałszywych, a powtarzanych od pokoleń. Nie braknie reklamy „kultury zapierdolu” ani prób zafałszowania historii.

Czas jak zwykle obalić te twierdzenia, ponieważ bazują one na celowym wprowadzaniu czytelnika/rozmówcy w błąd, poprzez pominięcie ważnych elementów. Tworzą, jak pisał Bursa „sylogizm prostacki”, chociaż wypowiadany przez profesora (który tym razem celowo zniekształca rzeczywistość, żeby pasował mu do tezy). Do obalenia zaś wystarczy wiedza na poziomie dobrze zdanej matury.

  1. Decyzję: Czy mieszkać u rodziców, czy się wyprowadzać i kiedy – w wieku 18, 25, czy 35 lat? trudno podjąć kierując się wyłącznie intelektem.

Zupełne kłamstwo. A dlaczego nie? Należy ocenić, czy stać na na wyprowadzkę, czy dajemy jeszcze radę mieszkać z rodzicami, w jakiej sytuacji znajduje się rynek najmu/kupna, w jakim kierunku pójdą ceny, czy mamy z kim zamieszkać. Wszystkie te pytania są typowo intelektualne i takie na nie odpowiedzi.

2. W wielu kwestiach – na przykład kryzysów ekonomicznych – merytokracja zawiodła.

Zupełne kłamstwo. W kwestii kryzysów zawiedli politycy. Merytokraci (ekonomiści) doskonale znają rozwiązanie. Wiadomo, jak zwiększyć wpływy z podatków, zatrzymać inflację, spłacić długi państwowe. Tylko politycy tego nie robią. Natomiast politycy przekupują tłum pieniędzmi pracujących.

3. Dzisiaj młodzi nie tyle buntują się przeciwko starym, ile nimi pogardzają.

Półprawda. Tak było zawsze. Niektórzy młodzi zostawali konformistami, niektórzy buntowali się, niektórzy pogardzali. Widać to w literaturze (np. Jasieński, Mickiewicz), widać w polityce (stosunek Lenina czy Piłsudskiego do caratu). O muzyce, rzecz jasna nie wspomnę. Ba postawię odwrotną tezę: bardzo często starzy pogardzali młodymi i… kiepsko na tym wychodzili.

4. Starszym ludziom bliżej do wizji homo faber (kogoś kto zmaga się z twardą rzeczywistością i zmienia ją pracą fizyczną) a młodym do homo ludens (człowiek żyjący w rzeczywistości wirtualnej).

Bzdura. Po pierwsze – homo ludens nie oznacza żyjącego w rzeczywistości wirtualnej lecz człowieka bawiącego się. Pod drugie – w każdym pokoleniu są przedstawiciele zarówno homo faber jak i homo ludens. W końcu Kuba Wojewódzki jest starszy o ponad 10 lat od prof. Matczaka, a mój fryzjer dorabiający nocami w magazynie o 20 lat młodszy.

5. Młodzi wyrzucają na śmietnik historii powiedzenie „kto rano wstaje, temu pan Bóg daje”, dłużej śpią, żeby po południu krytykować w internecie „kult zapierdolu”.

Oczywista brednia. Pokolenie wcześniejsze niż prof. Matczak i ja, wytworzyło zasadę „Czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy”. Po prostu nastąpiła zmiana rytmu dobowego. Moi synowie nie dlatego śpią dłużej, że są leniwi, ale ponieważ później idą spać i mogą wstać o 8. Młodzi krytykują „kult zapierdolu”, widząc 40-50-letnich zawałowców, brak więzi w pokoleniu rodziców i bezsens pracy jako celu w życiu. Rozumieją fałszywość tezy „ciężką pracą ludzie się bogacą” porównując Fagatę czy inny Team X, zarabiających więcej niż najbardziej pracowity robotnik czy profesor.

6. Od 2010 r., a więc wraz z upowszechnieniem się internetu i smartfonów wzrasta dramatycznie cierpienie młodych ludzi.

Bardzo jestem ciekawy badań, na których oparł się prof. Matczak, bo ma jakieś podstawy by tak twierdzić, prawda? Nieprawda. Twierdzenie, że młodzi ludzie cierpią dramatycznie mocniej od 2010 r. niż np. w latach II WŚ czy 70-tych XX w. jest z gruntu fałszywe. Samobójstwa młodych istniały zawsze. Dowodzą tego popularność „Cierpień młodego Wertera”, „Klimatów” czy „Anny Kareniny”. Światu zagrozić miały już: telewizja, muzyka big-beatowa, gry komputerowe. Zresztą, akurat wpływ zapierdolu na depresję, znany jest doskonale.

7. Stalinizm pochłonął nieporównywalnie więcej ofiar niż wojna trzydziestoletnia, a to znaczy, że systemu niereligijne są uzasadnieniem dla większej przemocy niż religijne.

Kolejna półprawda z błędnymi założeniami. Podaje się, że Stalin jest odpowiedzialny za śmierć 20 mln ludzi. Liczba ludności ZSRR w tym czasie to ok. 160-200 mln, ale ponieważ nie wszyscy żyli jednocześnie (Stalin rządził prawie 30 lat) można wskazać na ok. 220 mln. Czyli Stalinizm zabił 9% ludności ZSRR. Jeśli doliczymy wszystkie kraje Bloku Wschodniego, wynik spadnie do 5%.

Wojna Trzydziestoletnia spowodowała śmierć ok. 40% ludzi na terenach Niemiec, czyli ok. 8 mln ofiar. Dla osoby znającej matematykę na poziomie klasy podstawówki, 40% okazuje się sporo większe od 9%.

Dodajmy do tego, że w stalinizmie nie ofiar Stalina w wąskim znaczeniu ideologicznych a nie z przypadku (Hołodomor, Gułagi, czystki ) było jeszcze mniej może 10-12 mln (5% populacji ZSRR). Reszta zginęła „przy okazji” błędnych decyzji gospodarczych i trudno je wiązać z przemocą. Jeśli dodamy, że Wojna Trzydziestoletnia, nie była jedną wojną motywowaną religijnie (w Ameryce konkwistadorzy wyrżnęli 90% rdzennej ludności czyli ca. 60-70 mln ludzi, w czasie jednej krucjaty potrafiło zginąć 0,5 mln. ludzi, a ogółem mówi się nawet o 9 mln ), Matczak doskonale to wie, ale zwyczajnie kłamie, aby udowodnić nieprawdziwą tezę.

8. Dla Europy i dla Azji odpowiednio w chrześcijaństwo i islam były w średniowieczu motorami rozwoju, chociażby naukowego.

Pomylenie przypadkowego związku z ciągiem przyczynowo-skutkowym. W ustach profesora – kłamstwo (nieświadomy różnicy może być wczesny licealista). Po pierwsze – w rozwoju naukowym w średniowieczu islam zaszedł znacznie dalej niż chrześcijaństwo. Po drugie – zarówno w świecie islamu jak i chrześcijaństwa rozwój ten okazywał się nierównomierny. Teren Kalifatu Kordobańskiego różnił się od Mogadiszu, a Włochy czy Francja od Litwy. Nie miał też większego znaczenia czas trwania religii na danym terenie (porównaj Irlandię z Węgrami), ani odmiana chrześcijaństwa (husyckie Czechy były mocniej rozwinięte niż katolicka Polska, a gorzej niż prawosławne Bizancjum).

Motorami rozwoju naukowego (nota bene – narcystycznie przyjęte przez prof. Matczaka kryterium, dlaczego nie długość życia, sztuka czy wygrane z ideologicznym przeciwnikiem?) Azji i Europy nie były religie, ale względny brak wyniszczających wojen, dobrobyt (handel), nadwyżki żywnościowe, oraz swoboda myśli. Dzisiaj nikt (poza Putinem i jego akolitami) nie będzie dowodził wyższości prawosławia nad katolicyzmem patrząc na osiągnięcia naukowe Rosji (wyższe) niż Polski.

Taka wizja jest też bardzo ograniczona. Nauka na wysokim poziomie istniała też w Chinach, które pominięto, bo nie pasowały do tezy. Nie wytłumaczono też, dlaczego rozwój cywilizacyjny cofał się, pomimo utrzymania danej religii (Arabowie są tu doskonałym przykładem), ani dlaczego dalej rozwijają się państwa niereligijne (ponownie Czechy i Chiny).

9. Nauka nie da odpowiedzi jak żyć, jak dokonywać wyborów moralnych, jak radzić sobie z cierpieniem, zdradą, śmiercią.

Myślę, że ta teza walczy o miano najgłupszej, bo trudno nawet powiedzieć – w najwyższym stopniu błędnej. Po całym dorobku greckiej filozofii, a potem jej rozwoju na przestrzeni wieków (w tym etyki), po psychologii negować dorobek nauki, w udzielaniu odpowiedzi na przytoczone pytania, może tylko albo kompletny manipulator albo głupiec? O to drugie prof. Matczaka nie podejrzewam zostaje więc motywowane ideologicznie szerzenie nieprawdy.

Kończąc – prof. Matczakowi zwyczajnie rzuciło się na głowę. Wypowiada się jako autorytet, a próbuje brzydko (i kompletnie nieskutecznie) kłamać. Zwyczajnie nie wierzę, że nie zna on filozofii stoików, liczby ofiar Wojny Trzydziestoletniej i stalinizmu, czy faktycznych przyczyn obecnego kryzysu. Nie są nimi ani brak chęci do ciężkiej pracy, ani internet lecz chciwość, kłamstwo i poczucie posiadania 100% racji. Nie ma co zganiać na młodych, czas popatrzeć w lustro.

Jeszcze o sensie wyboru „życia w wielkim mieście”.

Wielkie miasto przyciąga. Oferuje niespotykane atrakcje. Dobrą pracę. Ma też jednak wady. Opisałem je w kilku wpisach (obalenie stereotypu różnicy pensji, cen mieszkań, mojego alternatywnego żywota jako partnera w spółce). Teraz czas zebrać wszystko do kupy – na zasadzie myth bustera. Obalmy więc mity. A może wcale nie?

Mit 1. Wielkie miasto daje wielkie pensje. No jeśli spojrzymy na partnera w spółce 60 k netto miesięcznie, widzimy oczami wilka, korzyści z takich poborów. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć sobie – średnio, nawet Warszawa, przysłowiowej dupy nie urywa. 9,4 k zł brutto w przedsiębiorstwach. Coś około 6,5 k netto. A skąd się bierze średnia. Prezesi firm, wysokiej klasy specjaliści (np. mój kolega – od inwestycji w nieruchomości pow.100 mln, zarabia 1 k zł/h) podbijają ją niebotycznie. Przeciętniacy, jakich najwięcej, nie mogą liczyć na wiele. Zwykły korposzczur zarabia teraz 10 tys. zł brutto, a często i 8k zł. W handlu czy gastronomii zarobki nawet w stolicy oscylują wokół minimalnej (plus napiwki). Budżetówka (poza ministerstwami i kolegami) nie oferuje gigantycznych płac. Jednak teraz da się jeszcze mieć warszawskie pensje, a koszty podlaskie (praca zdalna).

Mit 2. Wysokie pensje równoważą koszty życia. Kolejny mit. Różnica średniej ceny m2 mieszkania, pomiędzy Lublinem a Warszawą wynosi 6000 zł (+60%), a mediana miesięcznej pensji (2200 zł i +32% – odpowiednio 6700 i 8900 zł brutto). Gdy popatrzymy na ratę, za dwupokojowe 40 m2, szeroko otwieramy oczy. Koszt takiego „M”: Warszawa – 640 tys. zł, Lublin 400 tys. zł. Posiadając 130 tys. zł wkładu własnego, wydamy raty za lokal odpowiednio 4080 zł i 2160 zł. I tyle wystarczy, żeby różnica średniej pensji w obu miastach okazała się niewystarczającą (różnica w pensji netto 1,6k zł, różnica w racie prawie 2k). Podobnie będzie przy najmie. Jeśli porównamy pobory – małe miasto na wschodzie (mediana 6,0k brutto) z Warszawą, różnica wyjdzie nam 2.9k brutto (2 k netto). Ale takie mieszkanie (40 m2) kupimy już za 240k. Co to oznacza? Ponownie – rata 4080 zł kontra 880 zł, przy identycznym wkładzie. Czyli bardziej opłaca się żyć tam niż w Lublinie (pensja -500 zł netto, rata -1280 zł), oraz w Warszawie (pensja – 2k netto, rata – 3200 zł). Do tego w małym miasteczku możemy mieć tanie auto, lepsze jedzenie (znajomi, okoliczni rolnicy).

Mit 3. Wielkie miasto – wielkie atrakcje. Powiem Wam szczerze, mam wątpliwości. Dlaczego? Już tłumaczę. Przyzwoicie znam Warszawę, teraz analizowałem Wrocław. Piękne ulice, wspaniałe budynki, zabytki, kultura. Koncert chopinowski na światowym poziomie i za darmo – proszę bardzo. Opera też (akurat nie przepadam). Ścieżki rowerowe. Kina, sklepy, edukacja. A ostatnio rozwaliły mnie publicznie dostępne hamaki na wrocławskim Szczepinie. W średnim mieście – cóż, średnio. zostają jakieś knajpki, sklepy i ścieżki rowerowe. Uniwerki – przeciętne. Małe miasto/wieś – po każdą z tych rzeczy trzeba dojechać. I tu właśnie druga połowa. Otóż w dzisiejszych czasach przeciętny korposzczur nie bywa w tygodniu w Łazienkach, bo pracuje w Mordorze 8,5h (z przerwą lunchową), do tego marnuje 2 h na dojazdy i w domu jest ok. 18.30. Z Białołęki jedzie na koncert godzinę, ja ze swojej wsi pod Nałęczowem – 2h (z 30 minutami tramwajem w stolicy). Do Filharmonii Narodowej ma 1 h, a ja 1,5 h. Bez problemu dotrę i na 10 i na 18. Dam też radę wrócić. Przy czym swobodnie wezmę i 3 dni wolnego. A mityczny hamak? No cóż, po co mi publiczny, jak dostałem od żony własny. Na werandzie mogę z niego korzystać nawet w deszczowe dni. I mam 160 m2 domu z podwójnym garażem za 500k, a nie 40m2 mieszkania z dwoma miejscami parkingowymi za 800k. Niemniej jednak, w punkcie „atrakcje” faktycznie wieś czy średnie miasto od Wrocławia czy Warszawy in minus. Istotnie się różni. Mit – prawdziwy.

Mit 4. W Warszawie czy Wrocławiu da się żyć bez auta, a na wsi trzeba je mieć. To zależy. Jeśli jesteśmy singlem, mieszkającym blisko pracy i centrum ewentualnie przy metrze lub tramwaju – faktycznie. Jednak większość nowych dzielnic ma kiepską komunikację. Autobus z Jagodna jedzie do centrum Wrocławia prawie godzinę, z Białołęki pod PKiN w Warszawie podobnie. Stąd większość rodziców auta jednak ma, choćby dlatego, by pojechać w weekend do dziadków po słoiki. Do tego, czasy przejazdu różnią się w godzinach szczytu i poza nimi. W sobotni ranek przejedziecie ten sam odcinek, na który w szczycie trzeba godziny, w 20 minut, Mój eksperyment dowiódł – nawet miasto wymaga samochodu.Mit częściowo obalony (zależy od miejsca oraz rodziny).

Mit 5. Na wsi wszędzie jest daleko. Znowu, i tak, i nie. Wiele zależy od wsi i tego, co uznajemy za ważne. W mieście mój syn ma do szkoły podstawowej 1,1 km, na wsi 2,1 km, więc niewątpliwie dalej, ale z drugiej strony, gdybym chciał dowozić, teraz jadę 6 minut, a po lokalnych drogach 4 minuty. Porównanie najbliższego sklepu również wypada na korzyść miasta (100m kontra 1 km), marketu (1 km kontra 4,5 km), stacji benzynowej (500m i 4,5 km), liceum (1,1 km a nie 8 km), zajęć sportowych w interesującej nas dyscyplinie (5km zamiast 20 km, aczkolwiek czasowo – podobnie, bo musimy pokonać miejskie korki). Z drugiej strony wieś wygrywa dostępem do lasu (0,5 km vs 5 km), boiska, na którym gra lokalny klub i można jednocześnie bezpłatnie haratać w gałę (1 km kontra 3 km), dojazdem do stolicy (147 km, a nie 170 km) oraz minimalnie (2,5 km zamiast 3,5 km) w kategorii stacja PKP. Generalnie jednak – mit potwierdzony. Natomiast nie zapominajmy – wielkie miasto przegrywa znacznie częściej z niewielką miejscowością (miasteczkiem).

Mit 6. Na wsi nie ma pracy. Krótko – zależy jakiej. Biurowej – na pewno. Specjalistycznej – także. Natomiast zwykłej, produkcyjnej, budowlanej, w ho-re-ca czy przy opiece – jest. Być może, mówię o nisko płatnych zawodach, może inaczej sprawy mają się w innych regionach (np. obrzeża Podlasia), ale sporo zależy od zawodu. Część da się wykonywać zdalnie i wtedy dojazdy tak nie ciążą.

Wniosek. Zyski z dużych miast ograniczają się, patrząc statystycznie, do pewnej liczby atrakcji, większego wyboru miejsc pracy oraz bliskich odległości, nie zawsze przekładających się na czas. . Czy są one warte pośpiechu, pędu, zniszczonych więzi, braku odpoczynku? Nie sądzę. Optymalny wybór – niewielkie miasto.

Najważniejszy argument za wyprowadzką na wieś. Zdrowie.

Wczoraj zbiegły się dwa zdarzenia, które spowodowały szybkie powstanie tego wpisu. Komentarz Piotra o konieczności utrzymania wagi oraz moja wczorajsza rozmowa z osobą pracującą wysoko w ochronie zdrowia. Komentarz znacie, a rozmowa dotyczyła wpływu poprzedniego i współczesnego jedzenia na stan zdrowia.

Moja rozmówczyni zrelacjonowała mi opowieść pewnego lekarza. Pracuje on od wielu lat, operuje nowotwory głowy. I stawia tezę, na razie roboczo, natomiast na podstawie długich obserwacji, że współczesne jedzenie (marketowe, przemysłowe, przetworzone) powoduje wręcz epidemię raka. Zapadają na niego ludzie względnie młodzi, którzy nie pamiętają wiejskiego jedzenia sprzed 30-40 lat. I ci, dwudziesto-, trzydziestolatkowie, chorują znacznie ciężej, oraz umierają częściej niż przedstawiciele pokolenia boomerów (55+ a nawet 75+). Neurochirurg jest pewien swoich spostrzeżeń i dzieli się nimi w gronie towarzyskim.

Ale nie kończy na gadaniu. Działa. Otóż postanowił, że nie będzie kupował żarcia ze sklepu. Wybrał zaufanego chłopa, któremu płaci grube pieniądze, by hodował dla niego świnię, metodami „jak za Gierka”, a w rzeczywistości starszymi. Ma być karmiona niepryskanymi ziemniakami, zbożem własnej produkcji. Wychodzi wielokrotnie drożej, ale dobrego lekarza stać. I teraz doktor sam, według tradycyjnych receptur przerabia mięso na wędliny.

Mając taką wiedzę, nie od jakiegoś szaleńca, lecz doświadczonego medyka, możemy zdecydować, co z nią zrobić. Czy nadal karmić siebie, i własne dzieci, śmieciowym żarciem, z umęczonej w chlewni świni, faszerowanej antybiotykami, nie widzącej nieba? Czy spróbować pozyskać z pewnego źródła, albo samodzielnie wyhodować, doskonałe mięso? Odpowiedź narzuca się sama.

Wiadomo, nie każdy ma dochody chirurga, żeby zlecić drogą produkcję. Nie każdy zapłaci 1500 zł za tucznika z eko-gospodarstwa. Nie każdy zaufa zapewnieniom przypadkowego rolnika z OLX-a. Nie każdy ma warunki do przechowania półtuszy (nie sprzedają mniej). Co w tej sytuacji?

Widzę rozsądne wyjście nr 2 dla gorzej uposażonych. Przeprowadzić się na wieś i samodzielnie hodować zwierzęta (koza, świnia, królik, kura, gęś), żeby zapewnić swojej rodzinie zdrowie na wiele lat, za znacznie mniejsze pieniądze. A Wy co sądzicie?

Jak wspierać naszą gospodarkę i zachować zdrowie? Kupuj polskie – np. ryby.

Jednym z problemów wywołanych inflacją pozostaje poszukiwanie przez konsumentów zachodnich odpowiedników tradycyjnych, polskich produktów żywnościowych. Te ostatnie stały się, według obiegowej opinii, zbyt drogie. Czy na pewno tak jest? Czy to tylko propaganda sieci handlowych? Mówię sprawdzam.

Niedaleko mojego domu na wsi działa prywatna firma zarządzająca siecią stawów rybnych. Poznałem ją ćwierć wieku temu, z opowieści kumpla, wędkarza jeżdżącego na połów nad Wisłę. Jeśli nic nie złowił, zatrzymywał się na stawach i kupował rybkę, żeby żona nie marudziła. Potem rozbudowali ofertę o pstrąga (sztuczna rzeka), którego pokazywało się ręką, a odbierało gotowego do wrzucenia na grill, restaurację itp. Ponieważ firma położona jest na uboczu – 50 km od Lublina i 175 km od Warszawy, żeby zyskać odbiorców, musieli postawić na niekonwencjonalną opcję sprzedaży. Wybrali busy w firmowych barwach, dojeżdżające raz w tygodniu do Kazimierza Dolnego, Nałęczowa, Puław, Sandomierz a dwa razy do Lublina. I właśnie w Nałęczowie dokonałem ostatniego zakupu oraz zacząłem snuć refleksje do tego wpisu.

Rzecz pierwsza – dowożenie musi kosztować, bus to nie TIR, większą część „paki” zajmuje powietrze, korytarz dla sprzedawcy, miejsce na lodówkami – 2/3 objętości auta-chłodni. Pomimo tego fileta z karpia (idealnie – bez ości, bez łba, flaków) – samo mięso i trochę skóry, sprzedają za 69 zł/kg. Drogo? Za prawdziwą rybkę, wolno żerującą w stawie, bez tablicy Mendelejewa? Porównajmy.

W sklepie internetowym (pośrednik), zaznaczono produkcja Polska, ale nie wiadomo skąd (może niemieckie lub holenderskie firmy i hodowle przemysłowe) – cena 92 zł/kg,

Panga (aż z Azji) filet mrożona, nie świeża – 35 zł/kg, ale 30% glazury (mrożonej wody), więc realnie 52 zł/kg,

Morszczuk filet – 52 zł/kg (tu 1% glazury, więc pomijalm).

I teraz, co powinien wybrać polski konsument? Kierować się zasadą „Swój, po swoje, do swego” i kupić karpia z rodzinnej firmy. Nie straci na tym, ani zdrowia (morszczuk i panga mrożone, a ta ostatnia dodatkowo szkodliwa), ani kasy. Właściciel płaci podatki w Polsce, zyski zostawia tutaj, zatrudnia pracowników. Niech zarabia on, a nie azjatycki rybak i niemiecki/francuski/portugalski pośrednik. I na tym polega patriotyzm gospodarczy. Nie na zachwalaniu nieistniejącej Izery (500 mln na projekt, który nie mógł się udać), ale na wspieraniu rodzimych, zdrowych przedsięwzięć, nie szalejących z marżą.

Z jednego płata (pół ryby), za 20 zł miałem na wsi dwa obiady, nie tak tanie, jak ze swojej cukinii/fasolki, ale jadłem je już po projekcie „Życie za 500 zł”. W ich restauracji – gotowe danie- filet smażony w sosie śmietanowym – kosztuje 50 zł (nie podają gramatury w internetowym menu). Ja usmażyłem sobie na smalczyku i za najedzony za 12 zł (własne pomidory+kupiony chleb+smalec), z pełnym brzuchem kończę ten wpis.