Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment – plan.

Kilka lat temu, przed sporymi podwyżkami cen wszystkiego, zrealizowałem na blogu takie doświadczenie. Starałem się przeżyć, za jak najmniejszą stawkę. Projekt zakładał – mniej niż 300 zł. Wtedy udało się. Teraz plan wygląda inaczej.

Założenia. Miesiąc na wsi. 1 -2 dojazdy w tygodniu do pracy (urlop, zdalna). Nie liczę tu nagłych potrzeb firmowych, związanych z wyjazdami – na te mam osobny budżet (firmowy). Sporo własnego jedzenia. Wszystkie media opłacone. Reszta zakupów – sporadyczna. Wydatki jak zwykle dzielę na kategorie.

Dom czyli media. Ten punkt zmusza mnie do opłacenia – wody (10 zł, stawka symboliczna), komórki (30 zł), abonamentu prądowego (36 zł, )opłata śmieciowa (28 zł) Razem 104 zł. Gdybym mieszkał na stałe, musiałbym jeszcze dołożyć: wywóz szamba (25 zł), drewno (22 zł), ) podatek od nieruchomości (100 zł), internet (90 zł – spróbuję bez). Razem 341 zł. W ten sposób zniknęłoby albo 2/3 budżetu. Dlatego przyjmuję wersję za 104 zł.

Chemia, leki, kosmetyki. Ten punkt wydaje się prosty, zwłaszcza w przypadku faceta. Dezodorant, mydło, pasta i szczotka do zębów, proszek do prania, płyn do naczyń, jakieś środki czyszczące, papier toaletowy (nawet niekonieczny, gdyby mieć bidet) plus stałe leki. Pewnie w okolicach 60 zł dam radę się zmieścić.

Transport. Zero auta. Raz – dwa razy w tygodniu dojadę pociągiem, płacąc miesięcznie 45 zł. Może wybiorę rower.

Ubranie. Symboliczne 50 zł. Zakładam średnią. Nie planuję nic kupować.

Drobne wydatki własne. Kolejne 50 zł na gazetę, może książkę.

Jedzenie. Tu już co zostanie. Letnio – 191 zł. Całorocznie? Brakuje, bo już poświęciłem 546 zł. Co robić? Musiałbym jeszcze przyciąć powyższe. Jak? Rezygnując z internetu kablowego (-90 zł), zadowalając się komórkowym, obniżając podatek od nieruchomości np. przerabiając garaż na lokal mieszkalny -70 zł. Wtedy i w zimie zostałby mi 114 zł (wydatki pozajedzeniowe 376 zł).

Czy potrafię zmieścić się w takich kwotach? Zobaczymy. Z drugiej strony, jeśli dam radę, pokażę Wam coś ważnego – ile faktycznie trzeba, by biologicznie przeżyć. O jakimkolwiek komforcie za 500 zł/os. przecież nie mówię.

Dlaczego warto mieć własne warzywa i owoce? Argumenty zdrowotne.

O finansowych korzyściach posiadania swojej grządki czy sadu pisałem wiele razy. Teraz czas na opowieść o tym, że żywiąc się jedzeniem masowym, ryzykujemy zdrowiem, a nawet życiem.

Informacja pierwsza z brzegu – w truskawkach znaleziono pestycydy – https://www.onet.pl/informacje/smoglabpl/co-zjadamy-w-polskich-truskawkach-lista-jest-dluga/d6crm69,30bc1058 . Co gorsza nie tylko w marketowych, lecz także tych z tzw. bazarku czyli targu. Czasem tylko kilka substancji, czasem całkiem sporo. Cena czyni cuda, ale natury nie oszukasz.

Teraz źródło mniej sensacyjne niż codzienny portal internetowy https://cowzdrowiu.pl/aktualnosci/post/pestycydy-w-produktach-spozywczych-na-polskim-rynku-raport. Czego się dowiadujemy? Ponad 51% próbek żywności zawierało pestycydy „w normie”, 6% ponad normę, a tylko 43% nie było skażonych. I jeszcze Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego mówi nam – „wszystko w porządku”. Organizacje konsumenckie zaś biją na alarm. Z jakiego powodu? Pestycydy wchodzą w interakcję- czyli trochę tego w truskawce, innego w ogórku, pojedynczo ok, ale razem już nie. Poza tym – dawki się kumulują, a większość pestycydów działa kancerogennie. Wreszcie na koniec – znam całe mnóstwo substancji (w tym słynny glifosat, leki), które okazywały się szkodliwe po latach. Dlatego podziękuję.

Jedynym sposobem, żeby uzyskać pewność zdrowego jedzenia jest…. wytworzyć go samodzielnie tak dużo, jak się da. Bez stosowania oprysków i nawozów sztucznych. Na dobrą sprawę powinniśmy jeszcze mieć trochę zwierząt (o czym w następnym wpisie), żeby kupiony np. ze stadniny obornik, nie został skażony antybiotykami i innym świństwem. I do tego zmierzam. Ostatnio, w moim otoczeniu, nastąpiła plaga nowotworów, dotknęła kilka kobiet, z których jedna już nie żyje. W zasadzie, gdzie się nie obrócę, słyszę o tym świństwie. Zła jakość jedzenia – to jedno ze źródeł choroby.

Jeszcze raz o bezsensie polityki stałego wzrostu PKB.

Współczesne państwo (politycy) dążą do stałego wzrostu PKB. Ponieważ do jego wyliczenia służy wartość wytworzonej i sprzedanej pracy (darmowej nikt nie liczy) oraz towarów, inżynieria społeczna wymusza odejście od zrób-to-sam, a przejście do kupowania wszystkiego na wolnym rynku. Razem z agresywną polityką podatkową (dochodowy, składka zdrowotna, składki ZUS) całość prowadzi do stałego wzrostu cen, inflacji. Taki stan rzeczy jak pisałem, pozostaje korzystny dla państwa (bo od ceny liczy się podatki), a opłakany w skutkach dla obywateli. Jednocześnie państwo preferuje usługi, ponieważ tam można narzucić wyższe marże (a więc znowu – podatek). Efekt – absurdalne ceny i zachowania.

Dwie opowieści, kumpla z pracy i trenera mojego syna, pokazują to w szczegółach. Pierwszy planował urządzić ogród. Nic skomplikowanego – założenie trawnika oraz rozłożenie agrowłókniny między iglakami. Za obie usługi firma krzyknęła 5000 zł. Wiecie ile czasu zajęła praca? 2 dni. Trawnik wymagał pomocy członka rodziny z traktorem (czyli 1,5 dniówki + 4 h maszyna), agrowłóknina – została położona solo. Czyli 2,5 dniówki człowieka i pół dniówki traktora miały kosztować 5500-6500 zł. Odliczając komercyjne wypożyczenie i zatankowanie (niech będzie 500 zł) mamy 5000-6000 zł za 2,5 dnia – 2000-2400 zł/dniówkę. Teraz popatrzcie, ile trzeba dostawać, żeby zarobić pensją netto (znowu podatki) taką stawkę? Skoro firma dyktuje takie warunki, na pewno znajdują się ludzie gotowi płacić te absurdalne kwoty za proste i niewymagające prace fizyczne. Przecież zaorać, zbronować, wyrównać, posiać, zwałować potrafi przysłowiowy „każdy głupi”. Nie piszę o super skomplikowanych, rzemieślniczych zajęciach.

A’propos rzemieślniczych zajęć. Trener opowiadał mi inną historię. Dziecko poprosiło go o nowe biurko. Cena w sklepie, egzemplarza porządnie wykonanego i dla nastolatki 1500 zł – 1/4 pensji nauczycielskiej. Coś takiego: https://yrke.pl/meble-biurowe/biurka-szkolne/biurko-szkolne-jan-rozowe?gad_source=1&gclid=Cj0KCQjwmMayBhDuARIsAM9HM8cql1hEau5m6UDd8X8gjD1MQLNkb2hUrSJyR4AaVwylUNWWMBBqk-0aAoraEALw_wcB . Trener doszedł do wniosku, przecież to nic skomplikowanego. Narzędzia miał, płyty i wkręty kupił za 300 zł. Po 6 godzinach biurko stało gotowe. Niecała dniówka pracy, pozwoliła zaoszczędzić 1200 zł oraz zyskać satysfakcję. Teraz tym samym sposobem, „po staremu” z teściem i szwagrem bierze się za budowę domu, w trakcie…nauczycielskiego urlopu dla poratowania zdrowia.

Spójrzmy na obie te opowieści z perspektywy przeciętnego człowieka. Korposzczur zarabia nieźle, ale całą nadwyżkę pensję wrzuca w zakup usługi i de facto… płacenie podatków. Porównajmy ponownie człowieka „do-it-yourself” oraz właśnie korposzczura.

Pierwszy – za 200 tys. zł kupił działkę 2000 m2, 15 km od centrum miasta. Uzbroił ją, zamówił u sąsiada (bez podatku) stan surowy zamknięty, który z projektem wyszedł go 2000 zł/m2. Czyli (niewielki dom) 400 tys. zł (działka+roboty+materiał). Wykańczał sam, płacąc fachowcom tylko za niezbędne czynności (montaż pieca c.o., elektryka), więc zmieścił się w 6500 zł/m2. Dom w stanie „do wejścia” kosztował razem z działką 650 tys. zł.

Korposzczur wolał pracować zawodowo, jak mu nakazywała ogólna narracja. Ponieważ przeszedł wszystkie szkolenia ze sprzedaży, wytargował segment na działce 300 m2, położony 10 km od centrum miasta (5 km bliżej niż samodzielnego), płacąc za stan deweloperski 130 m2 (większy metraż domu, ale działka mniejsza) 1 mln zł. Zostało mu jeszcze 300 tys. zł na wykończenie. Cała inwestycja kosztowała 1.3 mln zł. Dwa razy więcej.

I teraz policzmy. Samodzielny pracował jako nauczyciel w szkole. Zarabiał 6500 zł/m-c, podobnie jak jego żona. Razem mieli 13.000 zł pensji. Żeby spłacać kredyt (niestety okazało się to konieczne) na 80% wartości domu z działką, musieli zadłużyć się na 520 tys. zł. Rynkowa rata (bez żadnych 0% czy 2%) wyniosła 4160 zł. Zostanie im na pozostałe wydatki 8.840 zł. Ponieważ nauczyciele (co udowodnił dr Stanley, w swoich badaniach milionerów), należą do grupy oszczędnych, spokojnie dadzą sobie radę. Jedno auto, niewiele wyjść do knajp, brak drogich ubrań i wakacji w tropikach. Duża działka pozwoli na warzywnik, a samochód, używana Skoda Skala nie służy do reprezentacji, za to kosztuje 800 zł/m-c. Wakacje – raz w roku, do agroturystyki – 5000 zł, plus obozy dziewczynek 6000 zł. W sumie miesięcznie, po odliczeniu tych wydatków (średnio – 800 zł auto, 900 zł wakacje) zostaje 7140 zł. Dodatkowe roczne wynagrodzenie tzw. trzynastkę oraz 800+ można odłożyć na emeryturę lub przyszłe potrzeby.

Wróćmy do korposzczura. Jego pensja to 13 tys. zł miesięcznie (netto), a żony 7000 zł. Razem dostają 20.000 zł. Kredyt na 80% wartości wykończonego domu (1.040 mln) kończy się ratą … 8320 zł. Co to oznacza? Na wszystkie wydatki zostaje 11.680 zł. A te są niebagatelne. Żona domaga się SUV-a, którego trzeba spłacić i utrzymać (2500 zł), trzeba wyjechać na wakacje minimum 2 razy w roku (lato+narty) oraz na dwa „długie weekendy”. Przy czteroosobowej rodzinie oznacza to wydatek – średnio 3000 zł/m-c. I już z 11.680 zł zostaje …. 6180 zł. A trzeba jeszcze gdzieś wyjść, żyć „na poziomie”. Na ten cel przeznacza się całe roczne premie oraz 800+ za dzieci.

Jak widzicie, korposzczur funkcjonuje od wypłaty do wypłaty, łatając dziury premiami i modląc się, aby firma nie planowała redukcji. Para nauczycieli cieszy się domem, rosnącymi oszczędnościami i… każdym dniem. Od Ciebie zależy, który model wybierzesz. Dla zaskakującej liczby młodych ludzi, marzeniem pozostanie powtórzenie stylu rodem z korpo, napędzanego przez państwo (podatki…).

Letnie wiejskie życie, czyli jak optymalnie wykorzystać czas i podnieść poziom zadowolenia.

W kwietniu podjąłem decyzję – tak dłużej funkcjonować się nie da. Codzienne powroty z pracy, aby wykonać firmowe zlecenia i padać na pysk w okolicach 18. Szybka kolacja, chwila rozmowy z rodziną i już mamy wieczór. Od 1 maja wdrożyłem plan. A wyglądał on następująco.

W okresie od 1 do 31 maja brać 2 dni wolnego tygodniowo, albo w postaci dni ustawowych (1 i 3 maja miałem na starcie potem jeszcze 30 maja), albo urlopu, albo pracy zdalnej. Wiadomo, część dni wykorzystywałem częściowo na jakieś spotkania firmowe, załatwianie spraw, ale inaczej wyglądają nawet 2-3 godziny z klientem niż 8 godzin wysiadywania jajka za biurkiem. Mam tego wolnego sporo, więc miało wystarczyć do września. Te dni wolne oraz weekendy starałem się spędzać na wsi. Wiadomo, niezbyt restrykcyjnie. Bo w jedną niedzielę wypadały imieniny syna, w inną drugi grał mecz, w trzecią pojechaliśmy w odwiedziny do trzeciego. Ale starałem się. Żona raczej wpadała (akurat ona nie ma opcji pracy zdalnej i urlopu w takim wymiarze).

Czas na efekty. Te okazały się zgodne z tytułem wpisu. Wiejskie życie polegało na wczesnym (ok. 21-22) kładzeniu się spać, równie wczesnym (4-5) wstawaniu (budził mnie wschód), prostym jedzeniu, oraz spędzaniu czasu w ogrodzie (po niespełna 3 tygodniach okazałem się bardziej opalony niż koleżanka, która plażowała tydzień na Krecie). Krótko mówiąc- znacznie mniej stresu, sporo luzu, przez 4 dni w tygodniu. Po tygodniu w czystym powietrzu wrócił mi węch i smak, oraz cofnęło się zapalenie zatok. Moja przewlekła choroba, także wydaje się znacznie mniej problematyczna. Drzemki popołudniowe nie trwają godziny lecz 10-20 minut. Żaden pracodawca nic nie marudzi, w końcu woli mnie widzieć 1-2 dni niż miałbym się zwolnić.

Dojazdy nie wydają się żadnym problemem. Mamy wiosnę, gdy wstanę rano o 4.50, wtedy o 6.00 siadam do śniadania z żoną w mieście (w dni pracujące). 4 dojazdy tygodniowo, to 300 km, wraz z miastem. Nie kosztuje mnie wiele – po powrocie podłączam elektryka do gniazdka i te 7-8 KWh naładuje w 4 godziny. Za darmo, ponieważ instalacja FV produkuje wystarczająco dużo prądu. 30 KWh/tydzień i 120 KWh/m-c, nawet według cen rynkowych zamyka się w kwocie 150 zł/m-c (ja, jak zaznaczyłem płacę równe 0 zł). Gdybym jeździł benzynową 500-tką żony ok. 500 zł.

I jeszcze jedna kwestia związana z tematem bloga. Oszczędności. Przez 3 tygodnie wydałem na jedzenie – 210 zł, jeśli doliczę miejską kuchnię żony – może 400 zł wyjdzie. Jak to możliwe? Łatwo. Zbieram już nowalijki. Na drzewie rosną sobie czereśnie, więc zamiast po kawałek ciasta, spaceruję do ogrodu. Kawy poza pracą nie piję, zastąpiłem ją kakao (nie chciałem zabierać ekspresu). Najważniejsze. Nie kupuję też głupot, bo po prostu wolę siedzieć na bujanym fotelu (nawet z laptopem, gdy pracuję zdalnie), w ogrodzie lub na werandzie, niż pojechać do miasteczka. Niby mam 7 km do parku w Nałęczowie, ale byłem tam raz – gdy przyjechała rodzina. Tym samym potwierdzam opinię wszystkich „wiejskich” blogerów i vlogerów – życie na wsi, jeśli toczymy je ze zmianą przyzwyczajeń, wychodzi tanio: trochę chleba, coś do niego (może być własny dżem, smalec, szynka z puszki), 2-3 torebki herbaty, dwie łyżeczki kakao, kubek mleka. Na obiad kluski z sosem mięsno-warzywnym, pizza domowa albo miska flaków. Ze słodyczy, kupiłem sobie pół litra lodów i jadłem przez kilka dni po 2-3 gałki. Jeśli doliczę wydatki na rachunki 290 zł (30 zł abonament prądu, 30 zł śmieci, 20 zł woda (sporo podlewam), 90 zł internet, 30 zł komórka, 90 zł uśredniony podatek) oraz inne rzeczy (leki, chemię, kosmetyki, ubrania, ubezpieczenie zawodowe) -390 zł, oraz utrzymanie auta 120 zł, miesięcznie mogę przeżyć, pracując w mieście, za 1200 zł. Oczywiście, gdybym był sam. Bez pracy, byłoby jeszcze o 300 zł taniej (eleganckie ubrania, ubezpieczenie), gdybym obciął szybki internet (zostawił spory limit w komórce) i zamiast garażu miał pomieszczenie na zwierzęta, wydałbym mniej o jeszcze 180 zł. W sumie 720 zł. Pozbywając się auta, zszedłbym do 600 zł. Jak wiecie, planuję takie życie, ale dopiero w lipcu.

Jednocześnie mój poziom zadowolenia, spokoju, satysfakcji, wyluzowania i bycia wypoczętym drastycznie poszedł w górę. Tak jak już napisałem – nawet pracę, te 8 godzin, ale na werandzie lub w ogrodzie, boso i w t-shircie, odczuwam inaczej. Jeśli akurat nie pracuję nad dokumentem, na drugim laptopie pisze te słowa, wstanę po herbatę, zjem garść owoców. Wystarczy, że podniosę oczy znad ekranu i widzę zieleń. Nie męczę się bez klimy, w 27 st. C, bo jej nie potrzebuję – stała temperatura w domu oscyluje wokół 19 st. C (parter), 23 st. C (poddasze) i 20 st. C (weranda w środku dnia). Od 8, siadam z laptopem, w bujaku i na słońcu, po 11 przenoszę się w cień. Rozmowy z klientami o 18 nie męczą mnie, bo nie jestem wykończony całym dniem. A są jeszcze dni urlopu, gdy poza 1-2 godzinami pracy na potrzeby własnej firmy, nie muszę nic. Pracując takim systemem nie tęsknię do emerytury.

Jeden problem, dwa światy. Jak w takiej samej sytuacji patrzą „młodzi wykształceni z wielkich miast” i oszczędny przedsiębiorca.

Mamy dwie rodziny. W pierwszej, oboje małżonkowie pracują w korpo. Zarabiają całkiem sporo, jak na średnie miasto – 15k. Ich jedynym majątkiem jest niewielkie mieszkanie. Kupują większe. W drugim przypadku – ludzie utrzymujący się z firmy, dającej średnio 30k, majątek stanowią budynki przynoszące dochód, właśnie wznoszą kolejny. Problem – wykończenie lokali.

„Młodzi wykształceni z wielkich miast” planują kupić gotowe, nawet kosztem +2k/m2, co oznacza 200 tys. zł kredytu więcej. „Oszczędni przedsiębiorcy” wybierają inną opcję – samodzielne wykończenie, gdzie się da i zlecenie reszty, jak najtaniej (co oznacza lokalne małe firmy). Dzięki temu wykończenie wyniesie 1,2k/m2, przy 200 m2 ma to znaczenie. Wszystko finansują gotówką.

Pozornie 200 tys. zł kredytu, przy dochodach 15k i braku innych obciążeń (pierwsze mieszkanie sfinansowali rodzice, były też jakieś oszczędności), nie stanowi problemu, przecież „mini-ratka” to tylko 1600 zł, a znajomi biorą po 800k i płacą 6000 zł. Podobnie w przypadku przedsiębiorców. 160k dla kogoś, kto zarabia miesięcznie 30k, to są trzy kwartały oszczędności. Oni jednak myślą inaczej. Po co brać ludzi, skoro jest martwy sezon, a pan domu potrafi sporo zrobić. W cyklu życia (to ich kolejny budynek), te kwoty się kumulują, poprzednie dwa wygenerowały oszczędności pozwalające kupić trzecią działkę. Zresztą w ogóle warto żyć oszczędnie, wg moich szacunków za 25% sporych dochodów.

Te dwa style życia pokazują w długim okresie wyraźną różnicę. Korposzczury czują się panami życia za 15k netto, przedsiębiorcy przy dwa razy większych zarobkach, nie świrują z wydatkami, uznawanymi za niekonieczne. Swoje robi też różnica w dochodzie. W efekcie jedni oszczędzą 45k, drudzy 240k. Te roczne kwoty kumulują się, stale przyrastają. Po 40 latach, jedni dadzą dzieciom wykształcenie i kasę na wkład własny do mieszkania, drudzy działające biznesy i przykład. Następcy (akurat w obu przypadkach – dwójka dzieci) zaczną w zupełnie innym momencie. Jeśli powtórzą styl życia rodziców – któż to wie.

Czy da się wycisnąć z życia więcej niż pracując w korpo lub na zwykłym etacie? Trzy sposoby na funkcjonowanie poza utartymi szlakami.

Historia dwóch panów – warszawskiego człowieka sukcesu i moja, każe nam spróbować odpowiedzieć na pytanie, którym kończył się poprzedni wpis. Czy istnieje trzecia droga, dla kogoś, kto nie chce się szarpać, pracować ponad siły, a przede wszystkim nudzi go biuro.

Oczywiście. Ścieżki zawodowe moja i opisywanego syna trenera nie pozostają jedynymi. Możemy jeszcze spróbować zupełnie innych sposobów na życie.

Pomysł pierwszy. Rzemiosło. Nie czarujmy się, dzisiaj nie trzeba być wybitnym, nie trzeba nawet kapitału. Wystarczy gotowość do ubrudzenia się od czasu do czasu, którą ma coraz mniej młodych ludzi. Ostatnio powtarzam mojemu szefowi – jak mnie zwolni – założę firmę wywożącą zawartość szamba lub przepychającą rury. Inwestycja początkowa – kilkadziesiąt tysięcy (beczka lub elektrożmijka). Konkurencja – niewielka. Potrzeby – spore. Stawki? 400-500 zł za godzinę. Można (inaczej niż w doradztwie) nie być VAT-owcem, opodatkować się ryczałem. Mili ludzie, fajne klimaty (chociaż trochę gorzej zasysać gówna w deszczu lub na mrozie). Kupuję to. A kto ma wrażliwe powonienie? Temu zostaje robota stolarza, zduna, serwisanta rowerów, masztalerza, psiego trenera lub hodowcy.

Pomysł drugi. Niebieskie ptaki i artyści. Jeśli wystarcza ci niewiele, nie chcesz pracować w regularnych godzinach? No cóż, idziesz w zawód niebieskiego ptaka. Musisz mieć tylko względnie tani dach nad głową i chęć do kombinowania. Jako artysta-freelancer z głodu nie zdechniesz. Jeśli masz bajerę, przekonasz samorządowców, że warto właśnie Ciebie wspierać. Hodujesz kozy, tu kupisz taniej, tam drożej sprzedasz (bez podatku). Dostaniesz zasiłki, zapomogi itp. Wyślesz żonę do jakiejś pracy i już masz ubezpieczenie zdrowotne.

Pomysł trzeci. Życie na obrzeżu systemu. Praca tylko tyle co potrzeba – do 10 godzin tygodniowo.I to nawet nie praca – jakieś zlecenia, coś dorywczego, może „z ręki do ręki”. Posiadanie hektara ziemi i prowadzenie gospodarstwa rolnego, żeby móc legalnie dorobić na KRUS i płacić niskie składki. W takim przypadku, warunek jest jeden, niskie koszty życia. Jak niskie? W lipcu będę testował zapowiadany model życia za 500 zł miesięcznie. Realnie i długoterminowo, może nie 500 zł, a 1000 zł. To już jest kwota, za którą, produkując żywność, da się przeżyć miesiąc. Nie posiadamy samochodu, albo jakiegoś złomka, niewielki lub stary dom, własny kawałek lasu, staramy się pozyskiwać prąd ze słońca. Nazwałem to „życiem na obrzeżach systemu” a nie pozasystemowym z dwóch powodów. Pierwszy -doświadczenia z pozasystemowcami. Większość z nich twierdzi, że posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego, oznacza kontakt z systemem. Drugi – niechęć do stygmatyzowania kogokolwiek. Niektórzy, jeśli przyjdzie im żyć w ten sposób, czują się wyrzutkami społeczeństwa, źle im z całą sytuacją. To błąd, ale nie chcę nikogo piętnować. Każdy żyje, jak chce i tym, co mu przyniósł los. Wybór obrzeży systemu najczęściej oznacza wieś. Dlaczego? Ponieważ tylko na wsi da się tak radykalnie obniżyć koszty.

Uwaga! Ciekawy blog na horyzoncie.

Niedawno trafiłem w internecie na kolejnego bloga, którego warto poczytać. Jego twórca – Kacper, mój prawie-rówieśnik, zyskał staż pracy do emerytury i powiedział pas pracy. Mieszka sobie na działce, żyje z własnych zbiorów oraz na luzie.

Kogo interesuje tzw. pozasystem, będący w zasięgu ręki, znacznie szybciej niż nawet kawalerka w większym mieście, czytajcie i udostępniajcie: https://codziennoscnadzialce.blogspot.com/ . Niestety taki styl życia nie podoba się Facebookowi i w tym medium Kacper dostał bana. Dlaczego? Nie pojmuje. Nie pisze o kwestiach kontrowersyjnych, tylko zwyczajnym życiu.

Dlaczego udostępniam? Blogów „działkowego minimalisty” Henryka i drugiego Henryka, o którym pisałem ostatnio już nie ma, zniknęły. Mam nadzieję, że Kacper nie zdecyduje się na zaprzestanie pisania, bo jego treści niosą sporą wartość – pokazanie, jak można żyć, będąc zwykłym człowiekiem. Nie aspirując do zmiany świata w sposób wywierania na niego innego wpływu, niż pokazując spraw wielkich, lecz właśnie codzienność. Źródła zarobkowanie Kacpra pozostają klasyczne: sprzedaż nadwyżek plonów, sadzonek, prace dorywcze, sprzedaż złomu. Tak spokojnie da się przetrwać do emerytury, chociaż i on nie podaje dokładnych zestawień finansowych.

Jeszcze raz o całkiem innym modelu życia.

Ostatnio trafiam na coraz więcej artykułów atakujących korpożycie, nawet w głównym nurcie. Chyba dotarło i do mainstreamu, że model – 8-10h + 2 dojazdu, rata 5k za mieszkanie, 2k samochody, nawet za pensję dwóch osób ok. 15k netto, powoli się wyczerpuje. No cóż, najpierw zaczęła rozumieć ten fakt nasza starsza młodzież.

Wielu z dwudziesto-, trzydziestolatków patrzy na starszych kolegów, własne możliwości i dostrzega rzeczywisty stan rzeczy. Korporacja wysysa siły. Zabiera czas (z dojazdem, bez nadgodzin) nawet nie 9-17, ale 8-18, przez 5 dni w tygodniu, od skończenia studiów do emerytury (lekko licząc – przeciętnie 40 lat). Dodatkowo może nas w każdej chwili zwolnić, nawet jeśli niedawno zatrudniała (przykład z Krakowa). Zostaniemy z ręką w nocniku, kompletnie nieprzygotowani z trzymiesięczną pensją albo i dwutygodniową, jeśli pracowaliśmy krócej. Trudno jest zaczynać od zera po 50-tce, a może tak się trafi. Owocowe czwartki, benefity, podróże służbowe, tęczowe piątki, a nawet elastyczny czas pracy, guzik nam dają, bo zawsze zostaje 10h poza domem plus czasami niepłatna przerwa lunchowa w środku, co oznacza już 11 h. Generalnie brak życia poza weekendem i 26. dniami urlopu, nawet jeśli nie ma nadgodzin i zawracania głowy poza czasem pracy. Do tego dochodzą kwestie finansowe. Niby fajnie, pensje dobre, dla seniora znacznie powyżej średniej krajowej, ale młody przecież zaczyna od juniora. Przyjąłem ok. 7,5k na rękę (ok. 11k brutto) na osobę czyli 15k na parę, co uważam za wizję optymistyczną. I teraz popatrzmy na wydatki:

  • kredyt hipoteczny 5k,
  • 2 auta – 2k (optymistycznie),
  • jedzenie – 2 k (z Panem kanapką),
  • opłaty domowe – 1 k,
  • styl życia (ubrania, prezenty, wakacje, konsumpcja na poprawę humoru) – 4k.

Zostaje „na luz” 1000 PLN. Da się oczywiście ściąć, zwłaszcza jedzenie, styl życia, ale jak powiedziałem – zarobki planowałem optymistycznie.

Alternatywy w postaci „Janusza” w ogóle nie rozważam, bo to w średnim mieście 4k na rękę i gigantycznych wymaganiach (brak urlopu, bezpłatne nadgodziny), co przy racie 3k prowadzi do szybkiego wypalenia w zawodach umysłowych.

Pozostaje jeszcze budżetówka, gdzie płacą „minimalna na początek”, a 4-5 k na rękę po 20 latach, ale jeśli mamy szczęście, pół dnia przesiedzimy albo będzie jak w korpo, a z mniejszą pensją. Zyskamy też prawo do L4 (średnio – 3 tygodnie w roku), może roczną nagrodę, jakąś kasę na święta. Wbrew pozorom dla kogoś, kto chce dorabiać lub ma własne mieszkanie bez kredytu (ew. akceptuję wynajem pokoju), to nie jest głupia opcja. Dodatkowy bonus średniego miasta – krótki czas dojazdu i robi się niecałe 9h zamiast 11 (z bezpłatną przerwą). Praca zaczyna się wcześniej i o 16 możemy już być w domu (korpo 18-19).

Własna firma w większym rozmiarze, dla większości oznacza podobny zapieprz jak w korpo, chyba że wyznaczamy wysokie marże lub akceptujemy 5k na rękę. Wiem, bo prowadzę dg na pół gwizdka, a i tak poświęcam sporo czasu. Obecnie, żeby włożyć do kieszeni 7,5k potrzebujemy zarobić minimum 17k. ( 1,5 k na ZUS, plus VAT, plus PIT, plus zdrowotna, jakiś lokal, inne koszty). Czyli przepracować faktycznie 170 godzin miesięcznie za 100 zł/h (równowartość etatu). Gdy dodamy czynności administracyjne (faktury, ofertowanie), dojazdy na spotkania, rozmowy z klientami, zrobi nam się 200 godzin miesięcznie minimum. Nikt nam nie da urlopu, musimy go sobie wywalczyć, pracując np. w weekend. Wiadomo, są mikrofirmy wysokomarżowe, które zapewniają właścicielowi stawkę i 500 zł/h. Można zatrudnić pracowników i na każdym zarabiać 50 zł/h, ale doświadczamy wtedy zupełnie innego ryzyka (np. ciąża, płatne urlopy, L4, czas na nadzór, błędy i nauka na nasze konto). Czy faktycznie nie da się inaczej?

Pewnie, że się da. Uświadomić trzeba jednak sobie, że oznacza to porzucenie „marzeń korposzczura” czyli wakacji w tropikach, citybreaków, apartamentów, aut za 200k. W bonusie odzyskamy czas, który trzeba umieć wykorzystać. Mrzonki? Aby jeszcze raz zobrazować różnicę, posłużę się prawdziwym przykładem. Tak prawdziwym, że aż szokującym, obalającym jednocześnie tezy lewicy i PiS „kto ma, ten dostał od rodziców/dziadków” i liberalnej prawicy „tylko wielkie miasta, tylko korpo albo własna firma”. Trójgłos zandbergowsko-kaczyńsko-mentzentowski można schować do kieszeni, i żyć całkiem inaczej.

Wyobraźcie sobie chłopaka (nie trzeba wielkiej wyobraźni – on istnieje), rodzice nic mu nie dali, zostawili rozwalający się przedwojenny dom z małą obórką, na spłachetku ziemi, która zresztą należała do nich pozornie (niezałatwiona od lat 80-tych sprawa spadkowa z rodzeństwem). Zostawili, za opiekę na starość. Wyjechał na saksy, zarobił, nauczył się roboty w budowlance, przebudował obórkę na swój dom, wziął rodziców pod własny dach, ożenił się.

I w takim momencie zadajmy sobie ważne pytanie. Czy dzisiaj taki sposób działania da się powtórzyć? Moim zdaniem – tak. Dom na wsi, ok. 50 km od dużego miasta, 10 km od powiatowego, wiadomo – do remontu, kosztuje 130 tys. zł. Trzeba zebrać 26 tys. wkładu własnego (max. pół roku roboty na saksach), resztę da się pożyczyć na ratę 800 zł. Albo posiedzieć na zachodzie 2 lata, wrócić i kupić. Inaczej, kupić na raty prywatne za dzisiejszą cenę i wyjechać zarobić. Wreszcie, kupić na kredyt, wyjechać na 1,5 roku i spłacić.

Następnym krokiem będzie remont. Potrzeba sporo pracy własnej i kasę na materiał: okna, ocieplenie, podłogi, drzwi, instalacje itp. Niech będzie 100 tys. zł. Kolejne 2 lata roboty. I w 4 lata dochodzimy do punktu, do którego korporacyjny wyrobnik dociera ok. 55 r.ż. A my mamy ich 25. Zero kredytu, własny dach nad głową. Przypominam – zaczynaliśmy od zera. Dla kogoś, czyj punkt początkowy wygląda inaczej mamy lepszą opcję – zyska czas. Sprzedaż mieszkania w mieście, kasa od rodziców na start, pieniądze z wesela, tego wszystkiego nie brałem pod uwagę.

No i w 25 r.ż zaczynamy. Skromnie da się żyć za 1200 zł//miesiąc/ na osobę, 2500 zł/miesiąc/ na parę. To 15-30 tys. rocznie.

Opcja nr 1. Praca 3m za granicą i 9m luzu.

Opcja nr 2. Jakaś niewielka własna dg, żeby tyle zarobić. Na KRUS-ie.

Opcja nr 3. Lokalne pół etatu dla 2 osób lub tylko jedna pracuje na cały.

Opcja nr 4. Praca dorywcza na miejscu (200 zł dniówką, oznacza tydzień roboty miesięcznie).

Opcja nr 5. Kombinowanie. 900 zł/os. na bankobraniu, drobny handel, naprawa.

Opcja 6. Świadczenia. Zasiłek dla bezrobotnych, zasiłki szkoleniowe, pomoc socjalna.

Para dorosłych ludzi poradzi sobie łatwiej. Jeśli pojawi się dziecko, możliwości ulegają ograniczeniu. Zasadniczo nie zostawimy go przecież na kwartał samego i odpada opcja nr 1. Wydatki idą w górę (nauka, częste zakupy ubrań).
Z drugiej strony, wzrasta strumień pomocy państwa. Nadal jednak dajemy radę, z niewielkim udziałem własnego czasu – nieproporcjonalnego do etatu w korpo. Musimy jednak żyć skromnie.

Radykalne ucieczki od oczywistości.

Dzisiaj zaczynamy rozważania pod takim, nieco prowokacyjnym, tytułem. Czym jest ta „oczywistość”. Wyborem drogi prostej, powszechnie uczęszczanej czyli ścieżki: skończ szkołę (studia), idź do pracy (januszex, własna firma, korpo, budżetówka – bez znaczenia), ciężko haruj od pn do pt, w weekend zaszalej, miej dzieci, wakacje raz, 2 razy w roku, dotrwaj do emerytury w wieku 60-65 lat. Czy takie życie ma sens? Dla wielu – tak. Utwierdza ich w wyborze rodzina, znajomi, kapłani, media. Całkiem spora i wpływowa grupa.

Zawsze jednak istniały jednostki odrzucające system, żyjące na jego obrzeżach. Miały inne pomysły na funkcjonowanie. I o tym właśnie dzisiaj chciałbym napisać.

Legendarny Thoreau i jego „Walden” – biblia dla współczesnych anty- spod każdego znaku. Od radykalnej lewicy do radykalnej prawicy. Pomysł – wyprowadzić się do lasu, na kawałek własnej ziemi, samodzielnie zbudować dom. Brzmi nieźle, i co tu dużo gadać, realne może być i dziś. Przynajmniej częściowo. Nie musimy odrzucać wszystkiego. Da się radę samemu i z rodziną. Najwyżej skrajny program „zero pracy” zamienimy na zajęcia dorywcze, rękodzieło itp. 10-16 godzin tygodniowo zamiast 40-50 to już istotny postęp.

Kto jeszcze? Wszelacy ideolodzy spod znaku komun (nie mylić z komunistami). Motywowani religijnie lub wręcz przeciwnie. Zbieramy grupkę ludzi podobnie myślących, kupujemy razem dom, kawał pola i staramy się coś stworzyć. Zagrożenia? No niestety ludzki charakter i upływ czasu. Jak pisał Jonasz Kofta z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni. I to wkurwienie uniemożliwi im wspólne życie. Droga wielokrotnie przemierzana. Nie znam komuny 60-letnich hipisów. Dzisiejsi samotni czterdziestolatkowie mogą fantazjować o wspólnym mieszkaniu na starość, ale rzeczywistość skrzeczy. Singielkom przeszkadza „zbyt głośny stukot klawiatury” (autentyczne – jedna z dziewczyn mojego brata), zbyt głośno chrapiący facet, a co dopiero wspólna kuchnia z dziesiątką wyluzowanych bałaganiarzy. To się raczej nie uda.

Może zatem coś pośredniego? Własna ziemia, na niej dom. Nie na kompletnym odludziu, ale też i nie w mieście czy centrum dużej wsi. Ot, takie Podlasie, Bieszczady? Dzieci w edukacji domowej, albo lokalnej szkole. Co im zabieramy? Szansę na karierę naukową albo w korpo na tzw. szanowany zawód. Ale przecież żeby zostać dobrze prosperującym szambiarzem, nie potrzebuję sieci znajomości, prawda? Płytka ceramiczna, którą kładę, nie pyta mnie o wyniki matury sprzed 30 lat. Ścinane drzewo, koparka, także. Więc, czy żyjąc po swojemu, tak wiele tracimy? Coś na pewno, ale i zyski trzeba umieć ocenić należycie. Ostatnio, w mojej pracy wzmożenie. Może zlikwidują cały dział, w którym pracuje, a może jednak nie. Może pogorszą nam warunki pracy, będzie więcej dupogodzin do odsiedzenia albo… skończy się na strachu. Wprowadzili ostry dres code – „żadnych swetrów, panowie”. Prawie wszyscy przerażeni. Jak sobie poradzimy, bo jednak warunki względnie cieplarniane? A ja, z moimi zredukowanymi wydatkami (na dwa auta z ubezpieczeniem jednego, w styczniu wydałem 462 zł, w lutym – ani złotówki, a jeszcze półtora roku temu płaciłem po 2000 zł miesięcznie), śpię spokojnie. Zwolnią mnie – wypłacą ekwiwalent za urlop, odprawę 3 miesiące, okres wypowiedzenia kolejne 3, czyli razem – jakieś 8 pensji, będę miał na 2 lata życia. Nawet, gdy i druga praca wyparuje, na podobnych zasadach, przeżyję 4 lata z samych odpraw itp. Słowo-klucz? Niskie koszty. W obecnych warunkach, gdy na jesieni zamontujemy piec na drewno, w mieście przeżyjemy za 3500 zł + koszty jedzenia. Co jasne, skończą się wakacje, inne niż na własnej działce, comiesięczne wyjazdy w góry itp., ale głodu nie będzie, auto pod domem, ciepło i coś na grzbiet też się kupi. Te 4500 zł, zarobię z kapitału i ew. wykonując zlecenia klientów 3-4 godziny tygodniowo, albo i bez zleceń, o ile pomieszkując w przyczepie, wybuduję i zacznę wynajmować domek na działce w górach.

Ktoś mi powie – jesteś mądry, bo masz 50 lat, kapitał, nieruchomości. Prawda, lecz czy nie da się inaczej tzn. bez nieruchomości, oszczędności, zawodu i wieku. Jak mówi francuskie przysłowie „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Da się za niewielkie pieniądze (teraz relatywnie niewielkie, w porównaniu z cenami mieszkań) kupić kawałek ziemi z domem do remontu (widziałem oferty pomiędzy Warszawą a Lublinem za 90 tys. zł – domek na małej 600m2 działce). A jeśli nie kupić, to wynająć za grosze. A jeśli nie wynająć, to mieszkać za remont przez pewien czas. Mała firma z robotą fizyczną, gdy ktoś nie boi się brudu, smrodu, kurzu, przyniesie 10 tys. zł miesięcznie bez ogromnego wysiłku (praca fizyczna jest teraz w cenie).