Ile straciłem nie robiąc kariery w Warszawie?

Pisząc o pensjach po studiach we Wrocławiu i innych miastach, wpadłem na pomysł stworzenia „rzeczywistości alternatywnej”, cofnięcia się w czasie. Zamiast pójścia do biura w dużym mieście wschodniej Polski zaczynam karierę i rozwijam ją w Warszawie. Jak dzisiaj wyglądałoby moje życie?

Firmy analizujące wynagrodzenia podały twarde dane. Gdybym był ambitny jak prof. Matczak, miał szczęście, zrobił karierę w Warszawie, dziobał po 16 godzin dziennie, dzisiaj byłbym partnerem w warszawskiej spółce z dochodami brutto 30-60 tys. zł miesięcznie, z domem na kredyt w Konstancinie, BMW X5 w leasingu, wczasami w tropikach, po pierwszym zawale i problemami w życiu osobistym (lub wręcz przeciwnie – małym dzieckiem na stanie). De facto dostawałbym 20-40 tys. zł netto, które może osłodziłyby mi wszystkie niedogodności. Ciężko harując nie miałbym czasu na inwestowanie, kombinowanie, urlop .

Zostając w swoim „grajdołku” zarabiam (bez wzrostu wartości inwestycji) na poziomie dolnej granicy warszawskiego partnera. Jeśli odliczę mu ratę w Konstancinie (10k, a ja nie mam już żadnej), dobijam „średniej warszawskiej” w czołówce mojego zawodu (poza partnerami – może 10%, istnieje jeszcze 90 % planktonu „specjalistów” różnych szczebli). Jednocześnie, w lipcu siedziałem w biurze 14 dni z 23 , a w sierpniu 3 dni z 22, co oznacza, że w wakacje pojawiałem się tam przez 17 dni z 45 czyli ok. 37% czasu. Na koniec tego okresu mam jeszcze, do wykorzystania do końca roku:

  • 21 dni urlopu u jednego pracodawcy,
  • 12 dni pracy zdalnej okazjonalnej,
  • 11 dni urlopu u drugiego.

Co więcej warszawiacy nie mają szansy skończyć pracy, chyba że przenieśliby się na Podlasie, spieniężając konstancińską willę i spłacają kredyt. Wtedy jednak zaliczyliby radykalną zmianę statusu. O dziwo, paru z nich już policzyło i podjęło taką decyzję (chociaż czasami Podlasie zastąpili Sycylią, Wyspami Kanaryjskimi itp.).Jak zwykle, kombinowanie popłaca.

Odpowiadając na tytułowe pytanie – nie jadąc do Warszawy, nic nie straciłem, a nawet sporo zyskałem (czas, luz, rodzinę). Bez nowej X5-tki potrafię żyć.

FIRE na próbę albo GAP FIRE

Naczelną zasadą idei FIRE (wczesnej emerytury) pozostawało zakończenie aktywności zawodowej. Następnie wyewoluowały kolejne podtypy tego sposobu na życie:

  • FAT FIRE – „na bogato”. Zgromadzone środki muszą starczyć na wiele przyjemności.
  • LEAN FIRE – „biednie”. Po przejściu na emeryturę, żyjemy za niewielkie pieniądze. Taką opcję propaguję na blogu. Bo czymże innym jest wyprowadzka na wieś, utrzymywanie jednego auta, rezygnacja z wielu zbędnych wydatków,
  • Classic FIRE – „normalnie”. Żyjemy zwyczajnie, ani nie tniemy nadmiernie wydatków, ani nie uważamy się za królów życia.

Jeśli połączymy FIRE z dorobkiem umysłowym Tima Ferrissa („mikroemerytury” przez całe życie, zamiast końca aktywności w określonym wieku) możemy sobie wyobrazić jeszcze jeden sposób – GAP FIRE. O nim traktuje dzisiejszy wpis.

GAP FIRE może okazać się cennym doświadczeniem, FIRE na próbę. Na czym ma polegać?

Z kapitału żyjemy przez pewien czas. W zależności od potrzeb i możliwości – od pół roku do kilku lat. Potem normalnie wracamy „do kieratu”. Czy to ma sens? Moim zdaniem tak. Dlaczego.

Po pierwsze – jak mówi przysłowie – „Lepszy rydz, niż nic”. Znacznie lepiej mieć rok wolnego, niż ciągle zapieprzać w matriksie.

Po drugie – możemy się zregenerować. Długa i stresująca praca wywołuje w nas określone niekorzystne zjawiska – choroby zawodowe i zwyrodnieniowe (my, biurowcy – kręgosłup). Brak czasu dla siebie (praca pochłania minimum 65% naszego aktywnego funkcjonowania (przy założeniu klasycznego stylu życia: na etacie 8h, przygotowanie, dojście, powrót, dekompresja – 3 h, sen 7h, łączny czas aktywności – 17 h). Nagle możemy ten czas odzyskać i przeznaczyć na to, co dla nas ważne. Dość szybko zauważymy powrót życiowej energii.

Po trzecie – mamy okazję przetestować styl życia. FIRE wcale nie jest dla każdego, przecież istnieją ludzie, którzy „nie mogą żyć bez pracy”. Osobiście do nich nie należę, ale nie mierzmy każdego własną miarą. Dlatego tak ważne będzie testowanie. Warto spróbować, co dla nas ważne, sensowne, ile realnie potrzebujemy, jak brak pracy wpływa na codzienną rutynę.

Po czwarte – w ten sposób realizujemy marzenia. Odzyskany czas można albo zmarnować albo wykorzystać. M.in. na realizację marzeń. W czasie FIRE damy radę spełnić wiele marzeń, które wymagają niewiele pieniędzy, a sporo czasu.

Wszystkie te powody skłaniają, aby chociaż przemyśleć ten rodzaj próbnego FIRE. Może po pół roku przestaniemy o nim marzyć. Teraz czas na konkrety. Jak to zrobić?

Widzę trzy drogi do celu, przedstawię je od najbardziej radykalnej do najłatwiejszej.

Złożyć wypowiedzenie. Po prostu rzucamy pracę. Tracimy etat, o kolejny zaczniemy się martwić przed powrotem. W ten sposób mogą zachować się osoby pewne swego. Większości to nie dotyczy. Nie jest tak łatwo ponownie zatrudnić się na podobnych warunkach. Nie żyjemy w USA.

Wziąć urlop bezpłatny. Tu powinno być łatwiej (chociaż jak pisałem – nie zawsze). Idziemy do szefa i prosimy o rok wolnego. W tym czasie nic nie zarabiamy, ale powrót mamy prawie pewny. Urlop się kończy, wracamy do roboty.

Skorzystać z uprawnień „państwa dobrobytu”. Jeżeli jesteśmy ubezpieczeni dysponujemy kilkoma opcjami. Pierwsza – zasiłek chorobowy. Wady – musimy cierpieć na jakieś schorzenie, powodujące niezdolność do pracy (od złamanej ręki do depresji), a maksymalny czas to pół roku (potem mamy świadczenie rehabilitacyjne), no i wielu rzeczy nie zrobimy (wiążą nas zalecenia lekarskie). Druga – ułatwienia dla młodych rodziców. Dziecko umożliwia „odpoczęcie” od etatu na kilka lat (zwolnienie ciążowe, macierzyński, wychowawczy, zaległy urlop). Wady – odpoczynek mamy w teorii, wielu rzeczy nie zrobimy. Natomiast zaletą, w każdej z opcji, niezmiennie pozostaje uzyskiwanie dochodu, pomimo nieobecności w pracy, i przynajmniej w teorii, szansa na powrót.

Skoro mamy możliwości, z czego będziemy żyli? No cóż, oszczędności nadal potrzebujemy. Jeśli wybierzemy wypowiedzenie, czy urlop bezpłatny, na nasze konto wpłynie równe 0 zł. A wydatki jednak jakieś mamy. Brak koła ratunkowego w postaci dobrze zarabiającego współmałżonka, każe pomyśleć i policzyć źródła utrzymania. Chcesz zaczynać, zacznij od siebie – zgodnie z takim mottem, przedstawiam Wam wyliczenia.

W moim przypadku, wydatki minimalne, z zachowaniem pewnych proporcji (rok bez wakacji) mogą kształtować się na poziomie ok. 4600 zł, w tym :

  • 800 zł opłaty,
  • 300 zł utrzymanie domu na wsi i działek,
  • 300 zł auto,
  • 700 zł nauka syna,
  • 800 zł (ubrania, kieszonkowe, ubezpieczenia, prezenty),
  • 1500 życie,
  • 200 rezerwa na wydatki nadzwyczajne.
  • Tyle potrzebuję. Przejadając oszczędności i zakładając GAP FIRE przez rok, muszę dysponować nadwyżką 55.200 zł. Takie oszczędności wydam w 12 miesięcy. W przypadku uprawnień pracowniczych (w moim przypadku raczej zwolnienie plus zasiłek) spokojnie dam radę i bez nich (zasiłek chorobowy przekroczy znacznie potrzeby. Gdybym nie chciał przejadać oszczędności (czyli klasyczne FIRE), zakładając zysk 6% netto (obligacje, dywidendy), powinienem zgromadzić ok. 920.000 zł w inwestycjach. Wtedy żyłbym tylko z odsetek, dywidend. Jak widzicie, pierwsza opcja pozostaje znacznie łagodniejsza.

Jeszcze jedno porównanie na koniec. GAP FIRE kontra Barista FIRE. Ten drugi model to praca „na pół gwizdka”. Żeby zarobić 55.200 zł (pokrycie kosztów), musiałbym miesięcznie przynosić 4600 zł. W moim przypadku oznacza to pracę realną 1 dzień w tygodniu przez pełną dniówkę, albo pn-pt po 2 godziny dziennie, przy zachowaniu stawki godzinowej (czyli nie w knajpce lecz jako freelancer w swoim zawodzie).

Każdy z modeli FIRE nie będzie odpowiadał wszystkim. Od Ciebie zależy, czy wybierzesz klasyczne FIRE (porzucenie pracy, by nigdy do niej nie wrócić), Barista Fire (pracować znacznie mniej lub w nieskomplikowanym otoczeniu) czy GAP Fire (czasowe uwolnienie od obowiązków zawodowych).

Jeszcze raz o idei „życia bez pracy”.

Wyjaśnijmy sobie na początku – nie zamierzam pisać o błogim lenistwie na leżaku, lecz o rezygnacji ze stałej pracy zawodowej. Wszelki freelance, dorabianie, okazjonalna działalności gospodarcza – ok. Fizyczne zajęcia wokół własnych potrzeba (wytwarzanie jedzenia) – jak najbardziej. W rozważaniach wykluczam wyłącznie etat i dg w godzinach od-do, 5 dni w tygodniu, 170 godzin w miesiącu. Czy we współczesnym społeczeństwie, taka idea pozostanie utopią, a może są ludzie, którzy tak żyją?

Tak – są. I dzielą się na kilka grup.

Zacznijmy od rentierów. Rentier, posiadacz kapitału, ulokowanego w akcjach, obligacjach, pożyczkach, funduszach itp. przynoszącego mu dywidendę, odsetki, wzrost wartości. Tu rachunek wydaje się prosty. Trzeba posiadać 25-krotność rocznych wydatków, żeby żyć z kapitału. Proste. Czy znam rentierów? Jasne. Część z nich spieniężyła własne firmy, część odziedziczyła kapitał.

Następnie posiadacze nieruchomości. Radykalna lewica nazywa ich „czynszojadami”. Całkiem spora grupa. Środki potrzebne na przeżycie czerpią z wynajmu czy dzierżawy. Wielu wykonuje nisko płatne zawody, a radzi sobie całkiem nieźle. Jak to możliwe? Po pierwsze dobra nieruchomość daje całkiem niezły zwrot bieżący. Z domu wartego 1,2 mln zł, dostanę 60 tys. zł rocznego czynszu netto. Niskie opodatkowanie (ryczałt 8,5%) im sprzyja. Struktura rodzinna ludzi zamożnych bywa następująca – 4 dziadków, 2 rodziców, 1 dziecko. Czasem pojawiają się różne ciotki/wujkowie, po których coś tam się dziedziczy. W efekcie scenografka teatralna posiada 3 mieszkania w Warszawie, dochód z najmu ok. 10 tys. zł (w jednym mieszka sama), czyli znacznie wyższy niż pensja. Czy taką drogę da się powtórzyć? No cóż. Czasem tak (mamy zamożnych krewnych, dobre zarobki, możemy skupować lub odziedziczyć), czasem nie (przy obecnych cenach, znam efektywniejsze sposoby zarabiania niż czynsz najmu). Niewątpliwą zaletą pozostają preferencje podatkowe.

Wolni strzelcy. Zwani też z angielskiego freelancerami. Od zawodów stricte inteligenckich (pisarz, dziennikarz, lekarz, adwokat) do zupełnie fizycznych (stolarz, robotnik rolny). Kluczem pozostaje wysoka (znacznie wyższa niż przeciętna) stawka godzinowa. Tę uzyskamy albo w Polsce, albo na saksach. Wtedy da się żyć, nie czerpiąc dochodu ani z kapitału, ani z nieruchomości. Dlaczego? To proste. W jednym z wpisów pokazałem, jak za 4.5 tys. zł/m-c może żyć rodzina trzyosobowa (trzeba mieć tylko własne budynki i kawałek ziemi na wsi). Jeżeli nasza stawka godzinowa wynosi 100 zł brutto (ok. 70 zł netto), potrzebujemy 64 godzin pracy miesięcznie, gdy zarabia 1 osoba, i 32 godzin, gdy dwie. Tak, nie ściemniam – 32 godziny miesięcznie, ok. 1 dnia w tygodniu. Chyba warto powalczyć o taką niezależność?

Opisywałem też na blogu historię mojego kumpla z dzieciństwa – 3 miesiące „na szparagach” zapewniają mu kasę na rok. No i dostanie dwie (śladowe) emerytury. Zamiast „u Niemca” może być sezonowa praca w Polsce (choć rodak łatwiej oszuka).

Handlarze. Jak śpiewał zespół mojej młodości Big Cyc „Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie Cię bieda”. Handel to najlepszy sposób na lekkie życie, tylko nie każdy ma w sobie tę żyłkę. No i trzeba dysponować kapitałem obrotowym. Jednak potencjał jest. Jeżeli za kg jabłek producent dostaje 1 zł, a w mieście płacą 3.5 zł, za kg malin rolnik otrzyma 10-15 zł, a 40 km dalej 10 zł kosztuje 200-gramowe pudełko, przebitkę da się zrobić. Jeżeli na aucie za 50 tys. zł, zarabiam bez podatku, po pół roku, całe 5 tys. zł, to potencjał istnieje (mogę też sprzedać po miesiącu i podatek zapłacić). Pomijam zakup i sprzedaż nieruchomości, bo o fliperach pisała już chyba cała popularna prasa.

Każda z wymienionych wyżej grup, poświęcając od 1 godziny miesięcznie do 32 godzin, potrafi zarobić na życie zamiast chodzić do roboty 170 godzin. Dlaczego więc większość wybiera etat? O tym w kolejnym wpisie.

Lepsza praca wypiera gorszą.

Ostatnio jeden z moich kolegów zmienił robotę. Pracowaliśmy razem przez kilkanaście lat, a wcześniej chodziliśmy do jednego liceum. Jako prawie pięćdziesięciolatek dostawał ok. 6.5 tys. zł netto za 40 godzin w tygodniu intensywnej pracy. Miał dom podmiejski, pasję (psy), którą trudno realizować z biura.

I po poszukiwaniach znalazł Świętego Graala. Dostał etat w Warszawie z 90% pracą zdalną (musi pojawić się 1-2 razy w miesiącu). Podwyżka o 20% i zero kosztów dojazdu. No i wreszcie siedzi sobie w ogrodzie ze swoimi pupilami.

Dotychczasowy pracodawca bronił się przed zdalną, zarzucał zadaniami i wymaganiami, płacił nieźle jak na moje miasto, ale bez szału. W efekcie – stracił dobrego pracownika. Moja refleksja na ten temat – jak w tytule. Ludzie nie są głupi, pójdą tam, gdzie im lepiej. Pracodawca, opowiadający „zaprowadzę dyscyplinę”, zabraniający wychodzić z budynku w przerwie śniadaniowej, szybko straci najlepszych, ponieważ warunki się zmieniły. Coraz więcej firm proponuje pracę z domu, daje odrobinę luzu. Nie mówię o „owocowych czwartkach” czy „piątkach bez garnituru”, tylko elastycznym czasie pracy (przychodzę od 6 do 12 i muszę zostać 8 godzin), możliwości pogrania w rzutki w pokoju socjalnym, czy rozliczaniu z zadań a nie dupogodzin.

Przedsiębiorca, pracownik, rolnik, alkoholik. Kto ma gorzej? Licytacja trwa.

Całkiem niedawno trafiłem na ten artykuł: https://wir.org.pl/asp/renta-alkoholowa-a-rolnicza-emerytura,1,artykul,1,4645 . Sygnowany: „Biuro WIR” zawiera m.in. takie zdania „W kontekście tego niebywałym jest fakt, że najniższa emerytura rolnicza po co najmniej 25-letnim okresie ciężkiej pracy na roli i opłacaniu w tym czasie składek na rolnicze ubezpieczenie emerytalno-rentowe od 1 marca 2024 r. wynosi tyle samo, czyli 1 780,96 zł! Środowisko rolnicze tym faktem mocno zbulwersowane. Przekazujemy to pod rozwagę decydentom. Jeśli nie docenia się w Polsce ciężkiej pracy, to wkrótce nie będzie komu pracować. To wysoce demoralizujące dla społeczeństwa.”

Wielokrotnie na blogu pisałem o „drodze KRUS”, tak więc czas odpowiedzieć na stanowisko WIR.

Po pierwsze – emerytura rolnicza należy się nie za 25 lat ciężkiej pracy, lecz stażu ubezpieczeniowego (płacenia składek). Uświadamiam panów z biura WIR – żeby ubezpieczyć się w KRUS wcale nie trzeba ciężko pracować. Można kupić hektar przeliczeniowy, zarejestrować gospodarstwo w gminie, zgłosić się do KRUS, płacić te 160 zł miesięcznie (jeszcze 10 lat temu było to 84 zł/m-c) i po 25 latach dostać emeryturę. Żadnego obowiązku prowadzenia jakiejkolwiek działalności rolniczej, nikt tego nie sprawdza.

Po drugie – jak widać z powyższego, taki rolnik przez 25 lat wpłacił tyle, ile wybierze w jednym roku. Obliczenia są proste, chociaż nie udało mi się dotrzeć do składek za całe 25 lat. Skoro 10 lat temu rocznie wpłacono ok. 1000 zł, a teraz 1960 zł, wpłacone przez 25 lat składki (nominalnie) równają się (lub nawet są mniejsze) niż roczne świadczenie. Dalej uważacie to za zły interes? I mówimy o człowieku, który może mieć 49 ha sadu i zarabiać de facto miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Po trzecie – rolnik też może dostać tzw. rentę alkoholową. Dlaczego nie? Przypuszczam, znając realia, że całkiem spora beneficjentów świadczenia ubezpieczyła się w KRUS, a nawet była rolnikiem.

Po czwarte – rolnicy nie płacą podatku dochodowego a składki KRUS wystarczają na ułamek świadczeń, co oznacza, że na tzw. renty alkoholowe składają się pracujący, zleceniobiorcy i przedsiębiorcy, a nie rolnicy. Głównymi dawcami kasy na system emerytalno-rentowy są pracujący, przedsiębiorcy i zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Dokładnie w takiej kolejności. Zatem, kto nie płaci, niech zamilknie.

Po piąte – alkoholicy akcyzą i VAT-em pracują na swoje renty. Wiecie ile jest podatków w butelce wódki? 80%. Jeśli pijak wypija flaszkę dziennie – odprowadza tym samym 600 zł podatków miesięcznie. 4 razy tyle co rolnik składki emerytalno-rentowej. Jeszcze jakieś pytania, działacze Wielkopolskiej Izby Gospodarczej?

Po szóste – renty nie dostaje się za pijaństwo, lecz trzeba wykazać ciężką chorobę. Idźmy do źródeł. Chorobami poalkoholowymi są schorzenia psychiczne, marskość wątroby, zapalenie trzustki, nowotwory i problemy z sercem. Nie zazdroszczę i wiem jak wygląda walka z ZUS-em – droga przez mękę.

Po siódme – żeby dostać rentę należy wykazać się stażem pracowniczym, a to kosztuje składki. Podstawowym warunkiem renty jest staż pracy (różny w zależności od wieku) i powstanie niezdolności w czasie ubezpieczenia. Tłumacząc na polskie – jeśli zostałeś schorowanym alkoholikiem w wieku 35 lat musiałem przepracować (lub mieć inny okres składkowy) minimum 5 lat, a tak naprawdę pewnie z 10. A jeszcze alkoholik z marskością wątroby żyje krócej niż rolnik.

Po siódme – porównajmy rolnika z przedsiębiorcą. Dla przedsiębiorcy te 10 lat oznacza jedno – ok. 130 tys. zł odprowadzonych składek na dg plus pewnie drugie tyle podatków dochodowych. Policzcie – 26 tys. zł/rok plus te 7200 zł od wódki czyli 32 tys. zł. Może nie był Vatowcem. Ile odprowadza rolnik ? Średnio ok. 25 razy mniej. Czyli przedsiębiorca-pijak przez rok włożył do budżetu niż ten rolnik przez 25 lat. I rolnik nadal płacze. A porównuję go z pijakiem na minimalnym ZUS-ie.

Po ósme – porównajmy rolnika ze mną. Zarabiam dobrze, pije umiarkowanie, ale gdybym pił na ostro? Jak wyglądałbym?Tylko w 2023 r. odprowadziłem ok. 80 tys. zł składek plus 25 tys. zł podatku dochodowego (VATu nie liczę, mimo, że jestem VATOWCEM). 105 tys. zł w ostatnim roku. Jak to się ma do rolnika? W tym samym roku (2023) zapłacił ok. 1800 zł czyli 1/58 moich składek i podatku dochodowego. Już przepracowałem 25 lat, czyli tyle ile ten rolnik. Gdybym teraz szedł na rentę dostanę świadczenie rentowe w wysokości 6500 zł czyli 78 tys. zł/rok. Czyli rolnik przepracował 25 lat i dostanie emeryturę w wysokości 27% mojej renty, ale ja tylko przez rok odprowadziłem 4 razy więcej podatków dochodowych i składek niż on przez całe ćwierćwiecze. Wygląda sprawiedliwie?

CBDU. Przedsiębiorca i pracownik to w Polsce dojna krowa. Ten ostatni ma chociaż szansę na L4, a właściciel jednoosobowej firmy, nawet tego nie dostanie, bo wtedy nie zarabia. Poza okresem pandemii, przedsiębiorca nie dostaje żadnych dopłat, żadnego klęskowego. A zatrudniony – zawsze figę. Pracownik-pijak i przedsiębiorca-pijak na minimalnym ZUS-ie przez ostatni rok odprowadzili więcej składek i podatków dochodowych niż rolnik przez cały okres niezbędny do emerytury minimalnej. Ba, ich akcyza i VAT od wypitej wódki były 4 razy większe niż składki rolnicze. Natomiast rolnicy najwięcej płaczą. Zapraszam na bloga krzykliwi panowie z WIR-u. Czas zobaczyć twarde liczby.

Czy da się wycisnąć z życia więcej niż pracując w korpo lub na zwykłym etacie? Trzy sposoby na funkcjonowanie poza utartymi szlakami.

Historia dwóch panów – warszawskiego człowieka sukcesu i moja, każe nam spróbować odpowiedzieć na pytanie, którym kończył się poprzedni wpis. Czy istnieje trzecia droga, dla kogoś, kto nie chce się szarpać, pracować ponad siły, a przede wszystkim nudzi go biuro.

Oczywiście. Ścieżki zawodowe moja i opisywanego syna trenera nie pozostają jedynymi. Możemy jeszcze spróbować zupełnie innych sposobów na życie.

Pomysł pierwszy. Rzemiosło. Nie czarujmy się, dzisiaj nie trzeba być wybitnym, nie trzeba nawet kapitału. Wystarczy gotowość do ubrudzenia się od czasu do czasu, którą ma coraz mniej młodych ludzi. Ostatnio powtarzam mojemu szefowi – jak mnie zwolni – założę firmę wywożącą zawartość szamba lub przepychającą rury. Inwestycja początkowa – kilkadziesiąt tysięcy (beczka lub elektrożmijka). Konkurencja – niewielka. Potrzeby – spore. Stawki? 400-500 zł za godzinę. Można (inaczej niż w doradztwie) nie być VAT-owcem, opodatkować się ryczałem. Mili ludzie, fajne klimaty (chociaż trochę gorzej zasysać gówna w deszczu lub na mrozie). Kupuję to. A kto ma wrażliwe powonienie? Temu zostaje robota stolarza, zduna, serwisanta rowerów, masztalerza, psiego trenera lub hodowcy.

Pomysł drugi. Niebieskie ptaki i artyści. Jeśli wystarcza ci niewiele, nie chcesz pracować w regularnych godzinach? No cóż, idziesz w zawód niebieskiego ptaka. Musisz mieć tylko względnie tani dach nad głową i chęć do kombinowania. Jako artysta-freelancer z głodu nie zdechniesz. Jeśli masz bajerę, przekonasz samorządowców, że warto właśnie Ciebie wspierać. Hodujesz kozy, tu kupisz taniej, tam drożej sprzedasz (bez podatku). Dostaniesz zasiłki, zapomogi itp. Wyślesz żonę do jakiejś pracy i już masz ubezpieczenie zdrowotne.

Pomysł trzeci. Życie na obrzeżu systemu. Praca tylko tyle co potrzeba – do 10 godzin tygodniowo.I to nawet nie praca – jakieś zlecenia, coś dorywczego, może „z ręki do ręki”. Posiadanie hektara ziemi i prowadzenie gospodarstwa rolnego, żeby móc legalnie dorobić na KRUS i płacić niskie składki. W takim przypadku, warunek jest jeden, niskie koszty życia. Jak niskie? W lipcu będę testował zapowiadany model życia za 500 zł miesięcznie. Realnie i długoterminowo, może nie 500 zł, a 1000 zł. To już jest kwota, za którą, produkując żywność, da się przeżyć miesiąc. Nie posiadamy samochodu, albo jakiegoś złomka, niewielki lub stary dom, własny kawałek lasu, staramy się pozyskiwać prąd ze słońca. Nazwałem to „życiem na obrzeżach systemu” a nie pozasystemowym z dwóch powodów. Pierwszy -doświadczenia z pozasystemowcami. Większość z nich twierdzi, że posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego, oznacza kontakt z systemem. Drugi – niechęć do stygmatyzowania kogokolwiek. Niektórzy, jeśli przyjdzie im żyć w ten sposób, czują się wyrzutkami społeczeństwa, źle im z całą sytuacją. To błąd, ale nie chcę nikogo piętnować. Każdy żyje, jak chce i tym, co mu przyniósł los. Wybór obrzeży systemu najczęściej oznacza wieś. Dlaczego? Ponieważ tylko na wsi da się tak radykalnie obniżyć koszty.

Rzeczywiste obciążenia podatkowe. Jak państwo zniechęca do pracy.

Miało być o czym innym, ale kwiecień to miesiąc rozliczeń PITó-ów. Zrobiłem go i ja. Popatrzyłem na liczby i przemówiły do mnie doskonale. Wnioski? Zacznijmy od danych.

Tak się składa, że zarabiam całkiem przyzwoicie. Szczerze mówiąc – głównie dzięki inflacji. w 2013 r., gdy zrobiłem papiery miałem pensję o połowę niższą i lokowałem się, dzięki rozliczeniom z żoną, w pierwszym progu podatkowym lub delikatnie wchodziłem w drugi. Teraz pomimo reform podatkowych mam gorzej. Pensje wzrosły, ale koszty też, w odpowiedniej proporcji. Jak dużej. Już pokazuję.

Najpierw my. Jak wiecie, pracuję na dwóch, nieźle płatnych etatach + dg, a żona na jednym poniżej średniej. Łącznie daje to całkiem spory dochód. Ja sam mam ponad 3 średnie krajowe (co ogólnie wygląda super, ale nie zapominajmy – to są trzy źródła). Tendencja się utrzymuje. W 2015 r. było podobnie. Tylko, że wtedy średnia wynosiła ok. 3900 zł brutto, a dzisiaj 7500 zł miesięcznie (wzrost o 92%). Drugi próg podatkowy – wtedy 85 tys. zł, a teraz 120 tys. zł (wzrost o 41%). Ba, pensja minimalna wzrosła z 1750 zł do 4242 zł o 142%. Gigantycznie i skokowo wzrosły też ceny:

  • prąd podrożał o 100%,
  • chleb o 120%,
  • metr nowego mieszkania o 100% (zależy od miejsca i wielu czynników, w górach nawet o 120%),
  • nowe najtańsze auto Dacia Sandero o 125% (z 29 do 65 tys. zł i nie jest już najtańsza),
  • gaz o ponad 50%,
  • węgiel o 200%,
  • drewno kominkowe o 150%,
  • jajka o 100%.

Przykłady mógłbym mnożyć. Zatem pozornie zarabiamy więcej, ale nasza siła nabywcza nie rośnie. Pisałem o tym wielokrotnie. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie wzrost obciążeń podatkowych.

W 2015 r. dzięki uldze na 3 dzieci, zaliczyłem spory zwrot podatku, przypomnę – zarabiając wraz z żoną ok.400% średniej krajowej.Dlaczego? Drugi próg zaczynał się od 181 % średniej krajowej.

W 2023 r. już tak nie było. Dopłacimy spore pieniądze pomimo, że zarabiamy podobnie w relacji do średniej krajowej. Jednak drugi próg zaczyna się od 131% średniej krajowej.

To jeszcze nie wszystko. Wzrosły łączne obciążenia podatkowo-składkowe. W 2015 r. płaciłem 18% podatku, 13% składek społecznych i 1,25 % zdrowotnej. Razem ok. 30% (różne podstawy). Dzisiaj od drugiego etatu płacę 13% składek społecznych, 32 % podatku i 9 % zdrowotnej. Razem ok. 52% ekstra dochodu oddaję w podatkach bezpośrednich i składkach. W praktyce nie ratuje mnie nawet ogromna liczba ulg (IKZE x 2, związkowa, na dzieci), bo żeby zaoszczędzić 30% podatku musiałbym wydać 100%, i sporo (ok. 10 tys. zł) dopłacę. Ten problem dotyka prawie całej klasy średniej.

W efekcie praktycznie nie opłaca się więcej pracować, skoro państwo zabiera mi ponad 50% dochodu w podatkach. Warto robić minimum. W tym roku trend się pogłębi, gdyż otrzymałem sporą podwyżkę (obiektywnie – rośnie też pensja minimalna o ok. 20%, a średnia o 10-15%). Progi podatkowe są zamrożone. Co to oznacza? W 2024 r. drugi próg podatkowy zacznie się na poziomie średnia krajowa +13%. Czyli modelowe gospodarstwo domowe (2 razy średnia +20%) wpadnie w drugi próg. Przeciętniacy zaczną płacić ponad 50% podatko-składki. Bez możliwości sensownej ucieczki. Nie żadni bogacze,Rockefellerowie. To jest efekt 8 lat rządów PiS, ich pomysłów na gospodarkę.

Jeszcze gorzej mają przedsiębiorcy. W 2015 r. przedsiębiorca wykazujący dochód na poziomie 150% średniej krajowej (co stanowi premię za ryzyko, w stosunku do etatowca), rozliczający się wg skali podatkowej, płacił 850 zł składek ZUS i NFZ miesięcznie i w nawet w grudniu 18% zaliczki na podatek. W 2023 r. – składki wyniosły dobrze ponad 2000 zł a grudniowy podatek 32%. Łączne obciążenia podatkowo-składkowe jego dg wzrosły drastycznie (składki prawie o 200%, podatek o blisko 100%).

Konkluzja. Państwo zniechęca do pracy. Poważnie rozważam rzucenie drugiego etatu, ponieważ z niego zostaje mi faktycznie mniej niż 50% kwoty z angażu. Powoli dorabianie przestaje to mieć sens. Zarobię (w tym roku) ok. 120 tys. zł dostanę 60 tys. zł. Całą podwyżkę zje mi podatek. Co gorsza, nie mam wielkich szans na reakcje. W DG robiąc większy zakup zyskuję (od „góry”): 19% VAT (lub 7% gdy stawka 8%), 9% zdrowotnej, 29% podatku czyli zostaje mi w kieszeni 47-59% pierwotnej faktury brutto – super. Przy etacie – zaoszczędzę maksymalnie 32% podatku, a biorąc pod uwagę wypłatę brutto (składek mi nie potrącą) w efekcie ok. 30% zakupu/wydatku brutto. Słabiuteńko. Więc logiczne będzie dociążenie czasowe DG, zamiast pozostawanie w drugim stosunku pracy. Uwolnienie się z jednego etatu oznacza 2 dni wolne w tygodniu (a de facto 4 dniowy weekend). W DG mogę sterować kosztami (w granicach rozsądku) i płacić minimalne podatki oraz składki zdrowotne (społecznych nie płacę, ponieważ jestem etatowcem). Klasyka – zostaje kombinacja. A Ty – szary przeciętniaku, jeśli dorabiasz – płać. Teraz dowalą jeszcze składki ZUS od każdej kolejnej umowy zlecenie.

Patrząc na podatko-składkę widzę jeszcze jeden wniosek. Państwo zachęca do konsumpcji. Dokładnie tak jest. Skoro pracując, te 30% mogę urwać z ulgi (np. termomodernizacyjnej), wydam. Skoro w firmie kupując kolejny komputer albo telewizor zyskam 59%, to przecież racjonalnie rzucić tę kwotę na ladę. Szaleństwo.

I wreszcie ostatnia myśl. Państwo zachęca do kombinowania. Nazwijmy elegancko – optymalizacji. Skoro na etacie mam obciążenie 112 godzin miesięcznie (w tym na dotarcie) i dostaje za to netto 7500 zł , może lepiej zarobić, poświęcając 45 godzin np. 6 tys. zł brutto z wynajmu, płacąc 12,5% ryczałtu i zero składek, na rękę 5500 zł? Albo wynająć człowieka i poświęcić 10 godzin zarabiając 4 tys. zł. Albo zapłacić 19% podatku od dywidend. Ciągle myślę. Kombinuję. Bo do tego namawia mnie państwo. Tu warunek jest jeden – trzeba mieć kapitał.

Chciwość.

Z jednej strony Gordon Gekko i jego „Chciwość jest dobra. Chciwość działa, chciwość jest w porządku. Chciwość oczyszcza, uszlachetnia i ucie­leś­nia ducha ewolucji. Chciwość w każdej formie: chciwość życia, pieniędzy, miłości, wiedzy doprowadziła do rozwoju ludzkości.” Z drugiej nauki różnych filozofów i kościołów. Co moim zdaniem jest prawdą?

Gordon Gekko się mylił. A konkretnie pomylił chciwość (chorobliwą żądzę pieniądza, za każdą cenę) z ambicją, miłością, pasją. Chciwość niszczy relacje międzyludzkie, międzynarodowe i absolutnie nie doprowadza do rozwoju. Chciwość życia prowadzi do nadmiernego ryzyka, a nawet śmierci (himalaiści, Balzak). Chciwość pieniędzy do samotności i nieszczęścia (słynny przykład Cecila Rhodesa). Chciwość miłości doprowadziła Freddiego M. do przedwczesnej śmierci, a Piotra Abelarda do kalectwa. Ofiar chciwości wiedzy znamy stosunkowo najmniej, ale taki dr Mengele, proszę bardzo.

Chciwym przedsiębiorcą był Jan Kulczyk. Czy „żył długo i szczęśliwie”? Oj, chyba nie. Chciwym władcą pozostał Jerzy III. Jego chciwość doprowadziła kraj do utraty kolonii północnoamerykańskich. Wreszcie, chciwymi pozostają Soros i Trump. Czy stworzyli coś wielkiego, czy tylko pasożytują na społeczeństwie? Czy są szczęśliwsi niż Buffet, Branson czy Ferriss? Czyje idee przetrwają dłużej i będą inspirować? Czy ta druga grupa nie ma „wystarczająco” pieniędzy, szacunku, pasji? Czy nic nie stworzyli?

Dlatego nikomu nie polecam chciwości. Ona karze pracować ponad siły i skraca życie, w efekcie – unieszczęśliwia, nie pozwala w pełni smakować życia. Konieczny jest umiar. Ot taki Colas Breugnon, ideał praktycznego rzemieślnika, miłośnik śpiewu, jadła i napoju. Ani ktoś miotający się od jednej skrajności do drugiej (Ignacy Loyola, Karol V, Henryk VIII). Ni typowy asceta, ni hulaka.

Pieniądze często uzależniają. Chciwcowi trudno się z nimi rozstać. Niektórzy (tytułowy Skąpiec), żałują ich własnym dzieciom, nie są w stanie przestać zarabiać. Jednocześnie, przecież potrzebujemy ich do życia, dobrze jest spełniać marzenia.

Jak zreorganizować życie – rzeczywisty przypadek millenalsa.

Całkiem niedawno zwrócono się do mnie, jako „Wujka Sknerusa” o radę dotyczącą zaplanowania dalszego życia finansowego warszawskiej 40-letniej singielki.

Nasza bohaterka wiedzie pełen sukcesów życie zawodowe humanistki. Pracuje w dużym wydawnictwie, jej własne książki i artykuły sprzedają się całkiem nieźle. Ale…. niestety, rynek w branży księgarsko-literackiej mamy wilczy. Rzeczywiste dochody b2b za miesiąc pracy (głównie zdalnej, na miejscu 1 dzień w tygodniu) wynoszą netto (po odliczeniu składek i podatków) 5000 zł. Do tego pozycja pozwala od czasu do czasu (raz w miesiącu) dorobić na artykule przeciętnie 700 zł netto. Wynik dochodowy +5700 zł.

W warunkach wiejskiego slow-life-u fantastyczny pomysł na życie. Niestety mówimy o kompletnie odmiennych realiach. Nasza bohaterka żyje w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, na granicy Śródmieścia i Mokotowa. Cena wynajmu małego mieszkania 3500 zł + opłaty. Cóż powiedzieć, na wszystkie inne potrzeby zostaje ok. 1800 zł. Dla kogoś, kto lubi karmelowe latte w Starbuniu (26 zł za dużą porcję, sprawdzałem), powinien raz w tygodniu dojechać pociągiem do Krakowa – żałośnie mało. Millenalsce trochę, dopóki mogą, pomagają rodzice. Nie ukrywają, że obecny stan rzeczy nieco ich niepokoi. Czwarty krzyżyk, czas na stabilizację, a tej nie widać. Szans na kredyt w Warszawie (cena wynajmowanego mieszkania ok. 1,5 mln), patrząc przez najbardziej różowe okulary nie widzę. Rata (zero opcji kredytu 0% z uwagi na wartość początkową), przy wpłacie pierwszej 20% (300 tys. zł) wynosi 9600 zł (800 zł x 12), nawet rodzice-współkredytobiorcy nie ratują sytuacji. Przebranżowienie – nie wchodzi w grę. Co robić? Oto opcje, które widzę:

  1. Skoro praca ma charakter zdalny, zamiast drogiej Warszawy wybrać np. Kielce, położone dokładnie w połowie drogi pomiędzy dwoma głównymi centrami życia. Tam ten wkład własny 300 tys. zł (rodzice z bólem go wyłożą) starczy na całe mieszkanie. Drastycznie spadną koszty dachu nad głową, a przede wszystkim, będzie własny.
  2. Wybrać mieszkanie w Umbrii i raz w tygodniu pokonywać samolotem drogę Rzym-Warszawa lub Rzym-Kraków, a Umbria-Rzym- pociągiem. Ponownie, 300 tys. zł wystarczy na zakup i remont. W pakiecie dostaje się kontakt z inną kulturą, który dla twórcy zawsze jest inspirujący.
  3. Przenieść się do innych krajów z tanim życiem i tam wynajmować za odsetki od 300 tys. zł.
  4. Wybudować domek, na działce niedaleko linii kolejowej (rodzice mają taki grunt) za 200 tys. zł. Własny, tanie utrzymanie, nowoczesne budownictwo nie zje zysków.
  5. Przyjąć ofertę pracy za granicą, np. w ambasadzie jako „attaché kulturalny”, a w zamian dostać mieszkanie służbowe.

Rozmowa z wieloletnim kadrowcem. Kto ma gorzej, przedsiębiorca czy pracownik?

Ten wpis powstał na kanwie mojej dyskusji z osobą zajmującą się kadrami i płacami u pracodawcy. Koleżanka nigdy nie przepracowała godziny na swoim, rodzice całe życie w budżetówce. Niemniej jednak z racji zawodu, wydawało się, że ma świadomość, jak funkcjonuje system podatkowo-składkowy. Jak widać nie do końca.

Zaczęło się od jej stwierdzenia, jak to właściciel firmy ma dobrze, płaci niskie podatki niż pracownik, a jeszcze wszystko „wrzuca w koszty”. Pracownik, w trudzie i znoju pomnaża dochód innych, a do tego płaci większość podatków i składek. I to niesprawiedliwe. Ponieważ mam zwyczaj prowadzenia dyskusji poprzez pytania, zadałem pierwsze:

Ja: A ile składek i podatków płaci pracownik? Padła odpowiedź – 23,75% plus 12/32% podatku (poza kwotą wolną). Od 90 tys. zł (średnia krajowa) ok. 26 tys. zł (21,4+4,6). Zostanie mu 64 tys. zł. Od minimalnej ok. 50 tys. zł. – już 13 tys. zł(12+1), a na rękę 37 tys. zł.

I wtedy wyliczyłem sytuację mikroprzesiębiorcy z wysoką marżą. Gdybym zarobił 90 tys. zł, musiałbym zapłacić – 23% VAT (17 tys. zł), do tego składki ZUS – 18 tys. zł, lokal (niech będzie 12 – minimum), telefon, internet (2), komputer i oprogramowanie (6) zdrowotną 9% (3), podatek dochodowy (0,5). Zostanie mi nie 63 tys. zł, a 31,5 tys. zł.Połowa dochodu pracownika. A przy pensji minimalnej? 50 tys. zł – VAT (9,5) ZUS (nadal 18), lokal i reszta – 20, zdrowotna 1, dochodowy 0. W kieszeni zostaje …. 1,5 tys. zł. Pracownikowi 24 razy więcej.

A ile zapłacą podatków i składek? Pracownik na średniej pensji – 26 tys. zł. Przedsiębiorca na podobnej – 38,5 tys. zł. Jeśli porównamy minimalne – odpowiednio – 13 tys. zł i 28,5 tys. zł. Tyle o opodatkowaniu biznesu i pracy. Idźmy jeszcze dalej. A gdyby obaj zarabiali po 300 tys. zł? Pracownik opodatkowanie 32% (minus kwota wolna) zmieni w pewnym momencie na 56% (drugi próg), a następnie na 41% (odcięcie składek). Właścicielowi firmy VAT pozostanie na stałym poziomie (liczony od góry ok. 19%), dojdzie 9% zdrowotnej i stawka liniowa 19% (tu ma kwoty wolnej) czyli w sumie 41% od całości i jeszcze śladowy ZUS (zrównoważony kosztami). Wyliczmy na liczbach. Przedsiębiorcy zabiorą 41% czyli 123 tys. zł. Pracownikowi: 34 tys. składek ZUS, 24 tys. zł zdrowotnej, oraz 68 tys. zł podatku. Razem 126 tys. zł. Dopiero na poziomie 300 tys. zł brutto obciążenia podatkowe mniej-więcej zrównają się.

Nadal jednak przedsiębiorca nie ma płatnego urlopu, ponosi ryzyko, wreszcie urządza sobie sam stanowisko pracy (w moim zawodzie minimum kilkanaście tysięcy zł rocznie). Tego koleżanka nie była świadoma. Można oczywiście optymalizować, iść w spółkę, nie płacić zdrowotnej. Są zwolnienia z VAT-u (akurat nie w mojej doradczej branży).

I jeszcze jedno. Pracownik z 300 tys. zł dochodu dostanie emerytury ok. 4 tys. zł przy przepracowanych 40 latach, a właściciel firmy – minimalną (1,5 tys. zł). Pomimo, że płacili identyczne podatki. Tyle było gadki.

Jednak, jak wielokrotnie pisałem, nie pracownicy, lecz przedsiębiorcy mają ostatecznie większe prawdopodobieństwo zostania ludźmi zamożnymi. Uczciwie mówiąc, również w drugą stronę, prawdopodobieństwo bankructwa także. Dlaczego tak się dzieje?

Powód pierwszy. Pracownicy zarabiają mniej za godzinę. W mojej branży stawka godzinowa stawka zaczyna się od 100 zł/h+VAT na fakturze. Pracownik dostaje mniej bo nawet 50 zł brutto. Przecież pracodawcy też musi coś zostać. Znajdę oczywiście firmy doradcze, które kasują klienta na 500 zł/h+VAT, a pracownikowi płacą 100 zł brutto.

Powód drugi. Związany z pierwszym. Jeżeli ktoś robi sam i zatrudnia jeszcze 5 pracowników dostaje zysk ze swojej godziny i godziny każdego zatrudnionego. W ten sposób zarabia 100 (swoje) + 5*50 (pracownicy) tj. 350 zł za godzinę. Swoista premia za ryzyko.

Powód trzeci. Przedsiębiorcy pracują wydajniej. Jeżeli rozliczają się nie za godzinę lecz za efekt, umieją zrobić więcej w krótkim czasie. Ja, jako pracownik wykonuje zadania przydzielone. Byłbym głupi, gdybym domagał się kolejnych, bo to oznaczałoby, że pracuję za innych. I pracodawca płaci mi za 8 h dziennie, a ja te zadania wykonuję w 2-3 godziny, pozostałe 5-6 siedzę lub robię inne rzeczy. W firmie kliencie rozliczają się za efekt, więc jeśli zrobię coś w 2 godziny, to sześć godzin mam wolnego. To motywuje do wydajności.

Powód czwarty. Możliwa optymalizacja podatkowa jest większa niż dla pracownika. Ryczałt, liniowy, skala. Tylko ta trzecia forma dostępna jest pracownikowi. No i nawet jeśli ponosi koszty uzyskania przychodu większe (bo np. dojeżdża 60 km dziennie, a to oznacza benzynę i parkowanie) dostanie je w wysokości zryczałtowanej. Standardowo – 250 zł/m-c. A wydaje znacznie więcej (sam bilet parkingowy 300 zł). Tu mikrofirma ma lepiej.