Jako drwal.

Wczoraj po rannej pobudce i przejrzeniu prognozy pogody, podjąłem decyzję – biorę „kacowe” i zamiast do biura jadę na działkę. Zapowiadali 11 stopni na plusie no i słonecznie. Tak też wyglądał dzień. Rano chłodne +2, ale potem coraz lepiej.

Zaplanowałem sobie ścinkę drzewa. Powalone dwa tygodnie temu, teraz pozostało pociąć, wyczyścić i zwieźć. Na miejscu pojawiłem się trochę po 8.00. Wiadomo, trzeba otworzyć, obejść stare kąty, rozpalić w kominku. W międzyczasie zadzwonił klient i pogadałem z nim pół godzinki.

Robota nie mogła jednak za długo czekać, a i kupiona niedawno ostrzałka do piły domagała się wypróbowania. Chciałem sprawdzić, jak mają się moje możliwości do zawodowego drwala. Wiadomo, sprzęt nie ten, tnę nie na metrowe kawałki lecz na okrąglaki 25-40 cm akurat do pieca (po porąbaniu na ćwiartki, rzecz jasna). Jak podali mi koledzy na forum norma drwalska wynosi 2-3 mp drewna dziennie, przy czym ich dzień pracy zaczyna się rano (7), a kończy ok. 16, z krótką przerwą na obiad (w okolicach 16.30 zapada zmrok).

Zatem co mi, przy pomocy piły mocno rekreacyjnej (Stihl 181 z prowadnica 35 cm) udało się zrobić? Od 8 do 15 wyrobiłem ok. 1,5 mp drewna. Na chleb nie zarobię w ten sposób, ale do materiał do kozy będzie. Taka ilość daje ok. 3000 KWh energii, dla mnie wystarczy na 4 tygodnie, gdybym tylko własnym miał palić. Żeby uzbierać te 20.000 KWh musiałbym robić przez tydzień , ścinając ok. 6-7 drzew. Pocięte kawałki od razu wiozę pod garaż i tam układam. Osobno cienkie, osobno grube do łupania. Z nimi rozprawię się w przyszłym tygodniu, albo w niedzielę, jeśli nie będzie padało. Zobaczymy. Muszę pamiętać o siekierze, która została w mieście.

Skutki rosnącej pensji minimalnej.

Gdy oglądaliśmy TVP widzieliśmy państwo odnoszące same sukcesy. Jako jeden z nich, przedstawiany jest stały wzrost pensji minimalnej. Czy faktycznie ten proces ma wyłącznie dobre strony?

Najpierw informacje. W latach 2008-2016 (decyzje PO) – pensja minimalna wzrosła z 1126 zł do 1850 zł. Następnie (8 lat władzy PiS) do 4242 zł. Ogromny skok – blisko x 4 przez 16 lat. Jeśli uwzględnimy inflację, obie partie przeskoczyły ją znacznie. Za PO wynosiła ok. 15 % a minimalne wynagrodzenie o 64%. Za PiS inflacja skumulowana kształtowała się na poziomie 55% (oficjalnie), a wzrost „najniższej krajowej” – 130%.

Teraz nie chodzi o rozmowę „co lepsze” lecz pokazanie pewnego procesu, a ten jest jasny – minimalne pensje rosną znacznie szybciej niż średnie (z 2800 do 7300). W efekcie od 1 stycznia 2024 r. na „najniższej” znajdzie się 1/4 zatrudnionych. To wynik znacznie gorszy niż w rozwiniętych państwach europejskich, które czasem jak np. Włochy czy podobno socjalistyczna Szwecja w ogóle nie ustalają dolnego pułapu wynagrodzeń. Podwyżki pozostają bez związku z wydajnością.

Teraz czas na skutki.

Spadek motywacji średnio zarabiających. W dzisiejszej szkole młoda sprzątaczka dostanie tyle co młody nauczyciel – dokładnie minimalną. Młody adwokat, tyle co sekretarka w kancelarii. Urzędnik bankowy, tyle co portier. Zacierają się luki pomiędzy specjalistą a świeżakiem przy produkcji, bo mówimy o 100-200 zł miesięcznie. Co więcej, np. w kulturze wszyscy poza szefem biblioteki dostają identyczne pobory – najniższe: księgowa, bibliotekarze, konserwator. Spadek motywacji oznacza obniżenie wydajności.

Kurczenie się legalnego rynku pracy. „Na czarno” czyli pod stołem – nie ma limitów. Na kontrakcie b2b – można kombinować. Przy umowie zlecenia zaniża się liczbę godzin, żeby wyszła minimalna stawka godzinowa. W efekcie, tam gdzie legalnej pracy jest mało, pojawia się jej jeszcze mniej.

Likwidacja małych firm.Budżetówka i korpo sobie poradzą. Tracą najmniejsi. Zamyka się sklepy, bary, zakłady usługowe, produkcyjne. W ich miejsce wchodzi albo szara strefa albo korpo. Biedronka zastępuje sklepik „U Zosi”.

Sztuczne pompowanie wskaźników. Rośnie pensja minimalna – rośnie i średnia. A od jednej z nich liczy się np. składki ZUS małych firm, różne odpisy i daniny. Skutek – poniżej.

Wzrost wpływów ZUS i państwa. Kto zyskuje na podwyżkach i inflacji? Państwo. Nagle ma więcej kasy do dyspozycji – rosną wpływu podatkowe i składki ZUS. Skoro pensja jest x 4 to i składek będzie 4 razy tyle – proste. A to że za 4 razy większą emeryturę kupimy sobie potem tylko 2 razy więcej towarów, to inna historia. Podobnie, pomimo skokowego zwiększenia składki zdrowotnej – czas oczekiwania na zabiegi lekarskie wcale się nie skrócił.

Wzrost cen. Rosną koszty – rosną i ceny. Proste. W gospodarce zdominowanej przez usługi i budżetówkę, poziom wynagrodzeń ma kapitalne znacznie. Zresztą nawet w produkcji nie pozostaje bez znaczenia. Silny i niepowiązany z wydajnością wzrost pensji minimalnej wywołuje spiralę cenowo-płacową. Widać to najlepiej w latach 2021-2023 r., kiedy skokowo rozwijała się inflacja, w zasadzie nie było segmentu, w którym ceny nie rosły od opłat bankowych do wizyty u specjalisty. Do pewnego poziomu można to próbować ograniczać kombinowaniem (łączenie dwóch firm rodzinnych to jedne składki ZUS, a właściciel-syn na KRUS-ie nawet 0, nowa firma często nie płaci VAT-u), ale takie sposoby dostępne są dla „mikro” a nie przedsiębiorców zatrudniających ludzi – trzeba płacić minimalną i już.

Spadek konkurencyjności polskiej gospodarki. Szukajac mieszkań we Włoszech byłem w szoku. Pensja dostępna na już (bo minimalnej tam nie ma) w biednym Bari (odpowiednik Białegostoku, Kielc, Lublina, Olsztyna) wynosi 1000 Euro. Niewiele więcej niż najniższa krajowa w Polsce. A przecież Włosi mają silne marki, zwłaszcza odzieżowe i PKB na głowę mieszkańca istotnie wyższe. Nasz schemat – tanie usługi i produkcja (montownia) wymaga niskich płac. Inaczej zastąpią nas (i już to się dzieje) – Rumuni, Chińczycy, Uzbecy itp.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część III -W jakim kierunku skierować karierę zawodową, żeby przyzwoicie zarabiać za 10-15 lat.

Kiedy zacząłem myśleć o tym wpisie, przez głowę przeszły mi rady pokolenia moich rodziców i teściów. Brzmiały one: Kończ studia i dostaniesz dobrą pracę. Trzymaj się jej, a będziesz miał dostatnią emeryturę. Jako przyszłościowe kierunki wskazywano: medycynę, prawo, zarządzanie, ale każdy dyplom magistra gwarantował, według tej filozofii, powodzenie. W efekcie młodzi szli na prywatne uczelnie, kształcące humanistów (najtaniej), socjologów, psychologów, z których większość nie miała pracy. Stąd stereotyp absolwenta socjologii na zmywaku w knajpie lub na kasie w markecie. Dlaczego?

Ponieważ ta rada bazowała na czasie przeszłym. Ludzie wchodzący na rynek pracy w latach 90-tych, jeśli zdobyli magistra i umieli angielski robili bajeczne kariery w korporacjach. Szybko, przed 30-tką zarabiali lepiej od rodziców. Sam miałem kolegę, który rzucił studia na SGH, bo jako student dostał pracę w funduszu inwestycyjnym jako zarządzający. Tak to działało. Ale już nie działa. Od 20 lat nie działa.

Dlatego, trzeba wymyślać własną drogę na nowo. A zatem moje rady.

Raczej zapomnij o medycynie i prawie.

Oba te kierunki wymagają poziomu wiedzy i dyscypliny niespotykanego gdzie indziej. Żeby dostać się na medycynę musisz mieć dwa-trzy rozszerzenia na poziomie 80%. Ile znasz takich osób? Oczywiście możesz zawsze pójść do Rydzyka lub na inną „słynną” uczelnię. Tam przyjmują wszystkich. Tylko albo poziom dramatyczny (nie zdasz na specjalizację, a bez niej jesteś nikim), albo wywalą połowę po 1 roku.

Kierunki medyczne nielekarskie mają się nieco lepiej. Poziom odrobinę niższy (choć dalej wysoki) na takiej fizjoterapii, pielęgniarstwie itp. Pensje niezłe, ale roboty multum. Większość pracuje po 250-300 godzin w miesiącu (standardowy miesiąc to 170 godzin). Takie są standardy – także wśród lekarzy. Albo pracujesz jak robot i zarabiasz kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, albo dostajesz trochę powyżej średniej.

Prawo – tragedia. Dostać się łatwiej, ale… bez aplikacji na rynku zarabiasz niewiele (jak lekarz bez specjalizacji), chyba że pracujesz na uczelni (ułamek absolwentów – 3-4 osoby z 300-osobowego roku).Z aplikacją radcowską/adwokacką na początku klepiesz biedę. Przyzwoicie zaczynasz zarabiać po 35 r.ż i tylko wtedy, gdy jesteś dobry (oraz masz szczęście). Rynek został zabetonowany. Podobnie w sądach, prokuraturach, notariacie. Albo masz rodzinę, wielki łeb (jak prof. Matczak), albo nie próbuj.

Kierunki matematyczne.

Jeśli masz zdolności – rozważ. Coraz mniej osób uczy się matmy, a w niej jest przyszłość. Można pracować jako w IT, w sektorze finansowym, ubezpieczeniach. W każdej z tych branż pensje są ponadprzeciętne. Zresztą nawet dobry nauczyciel matematyki spokojnie żyje z korków, a bez większego stresu. Każde korpo przyjmie matematyka z otwartymi rękami i… nieźle mu zapłaci.

Orientując się w liczbach łatwiej odnajdziesz się we własnych inwestycjach. Klucz do oceny ryzyka – rachunek prawdopodobieństwa – przecież czysta matematyka.

IT

Branża IT, zwłaszcza programowanie stale się rozwija. Oferuje, w największym chyba procencie, pracę zdalną. Czyli dasz radę dokonać optymalizacji geolokalizacyjnej – zarabiać w dolarach, funtach, euro, a wydawać w złotówkach, a nawet bahtach. I ta pensja. Nie jest niczym nadzwyczajnym trzydziestolatek z dochodami 10-20 tys., ale Euro.

Nie każdy jednak ma zdolności do skończenia powyższych kierunków. Co wtedy robić?

Skup się na byciu doskonałym rzemieślnikiem

Gdybym nie miał szkoły lub zaczynał teraz – poszedłbym właśnie w tym kierunku. Rzemieślników brakuje, nie ma komu robić. Tak zapomniane zawody jak kowal czy stolarz, świetnie sobie radzą.

Podobnie warto starać się zostać dobrym mechanikiem samochodowym, blacharzem itp. Wszelkie zawody budowlane także nie umrą z głodu.

Pamiętaj o złotej zasadzie inwestycji

Wszyscy wielcy rozwoju osobistego podkreślają – najlepszą inwestycją z najwyższą stopą zwrotu i najmniejszym ryzykiem jest inwestycja w siebie. W sensowne kwalifikacje, rozwój intelektualny, zdobywanie nowego, dobrego i interesującego zawodu. Ona będzie procentować przez dziesięciolecia (czasami 30-40 lat). Mój kumpel ma ojca lekarza, który przestał pracować w wieku 85 lat i tylko dlatego, że zaczął mieć problemy z chodzeniem. Dalej miał propozycje zawodowe, dalej działa mu głowa. Ja, zdobywając kwalifikacje w wieku 37 lat (czyli minęło już 10 lat), zarobiłem dodatkowo +100% rocznie, w tym samym czasie, oraz znacznie ułatwiłem sobie prowadzenie działalności gospodarczej.

Ile przedsiębiorca ma z każdej faktury, a ile zabiera mu fiskus?

Dzisiejszy wpis wynika z rozmowy, którą przeprowadziłem z kolegą, całe życie pracującym na etacie. Zaczął on wyrzekać na wysokie ceny w knajpach i zdzierstwo gastronomii. Czy ma rację? Czy faktycznie gros kwoty z paragonu lub faktury trafia do kieszeni przedsiębiorcy?

Wariant I. Knajpa.

Z kilkoma właścicielami restauracji przyszło mi rozmawiać, stąd nieźle znam proporcje. Wezmę ceny wakacyjne tj. z mojego miejsca w górach. Napiszę o zestawie obiadowym i piwie.

Zestaw obiadowy obejmuje kotleta (130 g) ziemniaki (200g) oraz surówkę (150 g). Razem ok. 450g posiłku za 30 zł. Tyle ubywa nam z portfela. A jak to wygląda z drugiej strony baru?

Przygotowanie i podanie posiłku wymaga: zakupu towaru, pracy ludzkiej, mediów, czynszów, podatków i składek.

Zacznijmy od wsadu do kotła. Bierzemy 130 g mięsa (kurczy się podczas smażenia, ale dochodzi panierka) za cenę 2 zł. Do tego 200g ziemniaków za 4 zł tj. 0.8 zł, oraz jarzyny na surówkę 1 zł. W sumie produkty kosztują 3.8 zł.

Trzeba je przygotować (posiekać, obrać, usmażyć). Niech trwa to 15 minut. Przy dzisiejszej stawce minimalnej – 8 zł (bo są i koszty pracodawcy). Już straciliśmy prawie 12 zł.

Do tego kelner/ktoś kto siedzi za barem. Czasem dosłownie – siedzi, a czasem zwija się jak w ukropie. Niech będzie, że poświęci nam 2 minuty czyli kolejna złotówka. Już 13 zł.

Teraz media. Kotleta usmażymy, ziemniaki gotujemy. Niech będzie 15 minut na naszą porcję. Mięso trzeba było trzymać w lodówce – niech wyjdzie kolejna złotówka – 14 zł.

Czynsz/podatek lokalny. W tym punkcie mogą być spore różnice. Załóżmy, że zajmujemy stolik w górach, gdzie czynsz wynosi w lecie 5000 zł za 50m2 pod budę i stoliki. Podatek za taką powierzchnię to kolejne 120 zł/miesiąc. My zajmujemy (ze stolikiem) 1 m2 przez 1 godzinę. Koszt łączny 1 zł. Doszliśmy do połowy rachunku.

Teraz koszt amortyzacji. Właściciel budy kupił ją z wyposażeniem za 150 tys. zł. Posłuży mu 10 lat. Rocznie (a w zasadzie przez 3 miesiące w roku) potrzebuje kolejnych 15 tys. zł. Znowu przeliczamy na naszą przestrzeń – 1 zł. Dla właściciela knajpy zostaje 14 zł. Sporo? Jeszcze nie opłacił podatków. Dla równego rachunku zaniedbaliśmy dowóz, księgową itp.

Podatki. Liczmy tylko VAT, dochodowy, ZUS, składkę zdrowotną. VAT 8% od 20 zł (resztę odliczamy) ok. 1,5 zł, dochodowy – 1,7 zł, ZUS 0,3 zł, zdrowotna 1,4 zł. Tym sposobem doszliśmy do 4,9 zł. Dla właściciela zostanie 9,1 zł – niecała 1/3 rachunku. I to tylko wtedy, gdy płaci minimalną. Zawsze tak było, zysk to te 30%, tylko teraz wszystko droższe.

Może odbije sobie na piwie? Pół litra kosztuje 10 zł. Koszt 2 zł. Zostaje 8 zł. Wszystkie koszty pozostałe (mniej czasu, zamiast podgrzania schłodzenie, piwo zamówione do stolika) – 2 zł. Czy 6 zł idzie do kieszeni? Nie – bo zostają podatki. Kolejne 4 zł. Właściciel zarobił 2 zł.

Wariant II. Usługa.

To znam najlepiej. Niech będzie 200 zł za 1 godzinę pracy. Z tego 38 zł to VAT. Koszty? Czynsz za lokal 30m2/osobę – 1200 zł czyli 5 zł/h.Do tego wyposażenie 2 zł/h, media, samochód, program komputerowy, książki, składki – niech będzie jeszcze 10 zł/h. Zostaje 145 zł. Od tego płacę składki i podatki: zdrowotna 13 zł, ZUS 6 zł, dochodowy 17 zł. W kieszeni zostaje mi 109 zł. To trochę lepiej niż u knajpiarza (55% a nie 30%), ale daleko od kwoty z paragonu.

Pokazałem dwie drogie usługi, a co ma zrobić właściciel sklepu spożywczego?

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Praca.

Nawet samowystarczalne gospodarstwo wymaga zarobienia chociaż tego minimum. W moim przypadku, jestem w stanie za 2 dni realnej pracy tygodniowo przynieść do domu ok. 6000 zł. Wtedy żona nie musi pracować, a ja sam faktycznie się nie zmęczę. To opcja nr 1.

Drugie wyjście – życie z kapitału, wygląda jeszcze lepiej. Zakładając prostą regułę 4% (na utrzymanie wystarczy 4% zgromadzonych i zainwestowanych środków), żeby uzyskać te 6 tys. zł powinienem dysponować ok. 1 mln 800 tys. zł. Da się łatwiej. Kupując akcje, przynoszące 6% dywidendy i dodające wzrost wartości wystarczy mi 1 mln 152 tys. zł.

Jeszcze ostrzejsza wersja to projektowane życie z wynajmu lokali. Dom w mieście wynajmę na pokoje za 5000 zł. Mieszkanie w górach za 1500 zł. I już mam kasę na życie.

Pozostańmy jednak przy pracy. Jeżdżąc do niej średnio 2 dni w tygodniu, wygeneruję tylko niewiele kosztów dodatkowych, bo jednocześnie zawiozę dziecko do szkoły i odbiorę z niej, a więc i tak musiałbym pokonywać drogę wieś-miasto-wieś. Ubrania zawodowe kosztują mnie ok. 120 zł/miesięcznie (garnitur, 3-4 koszule, krawaty, buty, spodnie, marynarka, płaszcz, teczka). Czasem muszę się złożyć na jakieś składki (kilkanaście zł/miesiąc). Praca wymusza też płacenie za ubezpieczenie zawodowe -130 zł/miesiąc. Razem koszty pracy to max. 270 zł (plus dojazd, który liczę w transporcie).

Żyjąc z kapitału/oszczędności/nieruchomości wydatków tych nie ponoszę. Nie tracę też 16 godzin tygodniowo na zajęcia niezwiązane z moimi priorytetami.

A co ma zrobić ktoś, kto nie dysponuje ani kapitałem, ani nieruchomościami, a zatrudnią go za minimalną na 40 godzin/tygodniowo? Cóż, widzę 2 wyjścia. W pierwszym, korzystamy z dobrodziejstw systemu państwa opiekuńczego. Staramy się o wszystkie możliwe zasiłki, dofinansowania itp. Mamy 800+, zasiłek dla bezrobotnych (nawet 1700 zł). W drugim – zakładanie dg.

Rozmowa, która zmieniła mój sposób postrzegania wsi jako miejsca do życia. O malinach.

W zeszłym miesiącu miałem okazję chwilę pogadać z moim starym kumplem. Tematem stała się jego praca zawodowa i, wydawałoby się, uboczne zajęcie – rolnictwo. Nie takie wcale uboczne, ale nie wyprzedzajmy faktów.

Kumpel urodził się na wsi, ale pchany ambicją ukończył szkołę budowlaną w mieście powiatowym, po czym wyjechał na studia do siedziby województwa. Spotkaliśmy się kilkanaście lat temu, kiedy próbował, , zdobyć dodatkowe uprawnienia. Z pewnymi przygodami, ale wykonuje ten sam zawód co ja. I słowo „zawód” pada tu nieprzypadkowo, ma bowiem dwa znaczenia. O ile ja, trochę na etatach, trochę na swoim, zarabiam całkiem przyzwoicie, o tyle kumpel dostaje 4 tys. zł do ręki za 5 dni w tygodniu ciężkiej orki od 9 do 18-19. Często bierze robotę na wieczór.

I tu wracam do sedna, czyli gospodarstwa-ojcowizny. Leży ona na tyle blisko, że da się ją uprawiać, łącząc to z pracą zawodową. Zostaje przecież weekend. Zysków z tego gospodarstwa dotyczyła nasza rozmowa. Gospodarstwa, a dokładnie jego części – plantacji malin o powierzchni 0,7 ha. Tak dobrze czytacie – 0,7 ha. Pozostałą część obsiano jakimś zbożem, koniczyną czyli uprawami, które nie wymagają wiele pracy poza sezonem, ale pozwalają wyjść ledwie powyżej zera (2-3 tys. z ha). Do tego dochodzą dopłaty – 1 tys. ha. Czyli z 7 ha mamy ok. 21-28 tys. zł netto. Niewiele – 1,7-2,3 tys. zł miesięcznie. Poniżej pensji minimalnej, aczkolwiek podkreślmy za kilkanaście dni pracy w roku.

Wracamy jednak do malin. Kumpel powiedział mi, ile wziął w skupie w zeszłym roku – 70 tys. zł. Nie chciało mi się wierzyć, ale po sprawdzeniu danych (plony do 10 t/ha, ceny 13-15 zł/kg), uwierzyłem. Czas na koszty produkcji. Tutaj w sukurs przyszły mi kalkulacje ODR-ów. Roczne nakłady na ha plantacji, to ok. 70 tys. zł (z kosztami amortyzacji), a więc w przypadku „gospodarstwa” 0,7 ha, ledwo 49 tys. zł (przy 70 tys. zł przychodu). Jednak, jak to liczy ODR, obejmują one pracę ludzką, a ta pochłania 40 tys. zł/ha (28 tys. za 0,7ha). Czyli, odliczając własny wysiłek (i ewentualnie najbliższej rodziny) uzyskujemy 42 tys. zł za taką mikroskopijną, powiedzmy sobie szczerze, plantację. Zyski z intensywnej, ale ściśniętej czasowo, pracy (trochę oprysków, pielenia, podwiązywania i wycinania) na wiosnę, potem zbiór (ok. 4600 kg to przy wydajności 60-80 kg/dzień ok. 60-80 dniówek). Czyli uzyskujemy pewnie 80-100 dniówek, przy zysku 42.000 zł. Biorąc pod uwagę stopniowe dojrzewanie, w 2-3 osoby da się zebrać taką powierzchnię w miesiąc ciągłej pracy. W tym roku cena spadła do 1/4 czyli mimo większych plonów, wyjdzie na 0.

Kolega zarobił zatem 48 tys. zł za 250 dni skomplikowanej pracy biurowej (jak to na zleceniu – urlop symboliczny) i 42 tys. zł za 80 dniówek pracy ogrodnika (de facto nawet 50, bo w zbiorze nieodpłatnie pomaga mu matka-emerytka). Gdzie sens, gdzie logika? Kolejny przyczynek do dyskusji – czy warto iść na etat, wiążąc sobie cały rok przy stawce dziennej 192 zł, czy lepiej pracować przez 80 dni wg stawki dziennej 500 zł. Doświadczeni życiowo złożą dwa zastrzeżenia. Pierwsze – tu mamy do czynienia z ciężką pracą fizyczną, a tam biurową. Szczerze – wolę tę pierwszą i mieć 9 miesięcy wolnego. Drugie – niepewność zysków rolnika. I tu także dwa zastrzeżenia. Przedstawione przez mnie rachunki dotyczą przyzwoitego roku. Wiadomo, pogoda może zniszczyć część zysków, zdarzają się górki i dołki cenowe. Ale, pamiętajmy i o pesymistycznym założeniu – zbiór ręczny. Jeśli dysponujemy kombajnem zamiast 80 kg dziennie zbieramy 3 tony. Dzięki temu możemy, albo zwiększać areał, albo pracować nie 80 pełnych dniówek, lecz 30. Założyłem tez niższe od możliwych do uzyskania plony oraz typowe daty zbioru (przyspieszenie lub opóźnienie da lepsze rezultaty) podobnie jak sprzedaż nie w skupie lecz na targowisku (wymaga zaangażowania dodatkowej osoby)..

A na koniec – podsumowanie. Da się nadal, przy istotnym pilnowaniu i optymalizacji kosztów życia, wyżywić rodzinę, jeśli pracują nie 2 osoby na pełen etat, lecz jedna w rolnictwie. Mechanizacja plus wysokie ceny żywności – otwierają nowe szanse. Zwłaszcza jeśli sprzedajemy bezpośrednio odbiorcy.

Czy da się w mieście żyć bez stałej pracy?

Ten wpis, dalszy ciąg serii „alternatywnego życia” ma odpowiedzieć na pytania –

1) ile trzeba otrzymywać dochodu, aby funkcjonować,

2) czy można żyć „poza systemem” także w mieście?

Przy czym rozpatrujemy wersję: singiel i mała rodzina.

Zacznijmy od singla.  Mieszkanie. 

Największym problemem jest dach nad głową. Nawet koszt wynajęcia samodzielnego pokoju może zniszczyć plany (minimum w jakimkolwiek mieście mojego województwa, standard „Gierek na bogato – 450 zł + dokładanie się do opłat), miejsce w pokoju wieloosobowym (kwatera) to 600 zł (tu już wszystkie media). Własną kawalerkę utrzymamy za 400 zł, o ile będzie mikroskopijna i bez kredytu (ten – dodatkowe 1000 zł, jeśli zakup nastąpił kilka lat temu). Alternatywa – pozostać w domu rodzinnym i dokładać się do opłat – 300-400 zł.

Czyli w zależności od oczekiwań, możliwości, portfela mamy 300-600 zł. Ewentualnie 1400 zł z kredytem.

Jak widać, już na początku, singiel z własnym mieszkaniem wygrywa. Podobnie jak taki, którego rodzice chcą dalej pod swoim dachem.

Singiel. Jedzenie.

`Znam koszty kilku osób gospodarujących samodzielnie. Minimum 150 zł (zakup głównie chleba, najtańszej herbaty,  reszta przywożona od rodziców ze wsi). Maksimum – 1200 zł (sportowiec, dieta 5000 Kcal, dobre jakościowo żarcie, część przywożona z domu).

Według moich doświadczeń z lata 2022 r. da się przeżyć za 15 zł dziennie. A były dni, że dawałem radę za 5 zł (cukinia własna, herbata z ziół). Przyjmijmy jednak realne 500 zł.

Singiel. Transport.

Da się wszędzie chodzić z buta, od czasu do czasu kupić bilet (większe miasto).  Realne koszty nie muszą przekroczyć 16 zł. Z biletem miesięcznym 100 zł.  Najtańsze auto? Będzie o tym wpis.

Singiel. Pozostałe.

Tu wrzucamy: leki, ubrania, prezenty, chemię, kosmetyki, jedzenie na mieście, jakieś życie towarzyskie, książki, alkohol. Minimum? 300-500 zł.

Singiel. Podsumowanie wydatków.

Jak już pisałem, wiele zależy od okoliczności. Jeśli akceptujemy „studencki styl życia” tj. brak auta i miejsce w pokoju (nie mamy własnej kawalerki)  potrzebujemy 1416 zł (300, 16, 500, 600).

Jeśli dysponujemy własnym kątem (ew. dołożymy się rodzicom), mamy ogródek i produkujemy żywność i chodzimy na piechotę, zejdziemy poniżej 1000 zł, a dokładnie do  941 zł (300, 16, 225, 400).

Opcja „na bogato” – małe auto, własna kawalerka na kredyt, lepsze żarcie wymaga 2700 zł (500, 300, 500, 1400 zł).

Teraz dochody.

Żeby zarobić 941 zł, w 2023 r. wystarczy że pracujemy 60 godzin w miesiącu, czyli ok. 14 h/tydzień. Niecałe dwie dniówki, przy założeniu pensji minimalnej. Gdy ktoś ma lepsze stawki, konkretne umiejętności, spokojnie dojdzie do 30 zł/netto/h czyli 32 godziny w miesiącu, 8 h/tydzień. Alternatywa? Przy obecnych odsetkach – kapitał  170.000 zł zapewni nam taki sam dochód. Albo? Pomoc społeczna (zasiłek stały – trzeba być niezdolnym do pracy)  i śmieszna praca na czarno (1 dzień w miesiącu). Zasiłek dla bezrobotnych.

Gdy potrzebujemy 1416 zł musimy „robić” na pół etatu. To 85 h/miesiąc i 20 h/tydzień. Gdy zarobimy dniówką 250 zł wystarczy nam 6 dniówek w miesiącu.  Ewentualnie pożyjemy jak rentier z 255 tys. zł.  A z zasiłków? Połowę dostaniemy z pomocy społecznej. Drugą zarobimy na czarno (3 dni w miesiącu).

Gdy mamy większe wymagania i spłacamy kredyt, stabilność daje nam stały dochód. Utrzymamy się za minimalną, ale…. i pół miliona kapitału lub pracując na czarno 11 dni w miesiącu (dniówka 250 zł). Idąc w zasiłki zaoszczędzimy 720 zł własnej pracy, zostanie nam do zarobienia ok. 2000 zł czyli 8 dni pracy na czarno.

W każdym z tych przypadków da się zmniejszyć koszty analizując inne sposoby życia poza systemem:

  • squat, wyprowadzka na wieś – zmniejszy koszty dachu nad głową,
  • własny rower – zastąpi auto/transport miejski,
  • podmiejska działka – zapewni produkcję żywności (da się zejść do 225 zł/miesiąc, a łatwiej o nią niż miejską). Podobny efekt da jadłodajnia, darmowe jedzenie (Caritas, MOPS-y).

W efekcie – wcale nie trzeba będzie pracować. Singiel spokojnie wyżyje z zasiłku.

Teraz rodzina. Przyjmijmy trzyosobową. Ma ona zupełnie inne warunki funkcjonowania. Przede wszystkim, nikt nie wynajmie lokum dla niepracujących z dzieckiem. Taki mamy klimat. Jedno dziecko to też za mało, by starać się o lokal socjalny. Co więc robić? Jak żyć poza systemem, panie premierze, jak żyć?

Znowu zaczniemy od wydatków.

Rodzina. Dach nad głową.

Wynajem jako się rzekło – praktycznie niemożliwy. Teoretycznie – z opłatami potrzeba ok. 2000 zł w najmniejszym z miast i kiepskim standardem. Więc co?

Rodzice (piętro, pokoje). Jeśli przyjmą do siebie, trzeba się dokładać do opłat – minimum 900 zł (300 zł/osobę).

Szczęściarze mają własne m. Jak pisałem, za 2 pokoje, minimum 900 zł (podobnie jak z rodzicami). Gdy dojdzie rata już 2500 zł (jeśli kredyt brany niedawno).

A może domek? Opisywałem takie siedliska, w cenie kawalerki, w moim mieście. Koszty utrzymania znam i wynoszą:

  • ogrzewanie (5 kubików drewna, może uda się pozyskać taniej) 220 zł,
  • gaz (1 butla miesięcznie) – 100 zł,
  • prąd – 120 zł, ale da się własną fotowoltaikę,
  • podatek – 30 zł,
  • internet – 85 zł,
  • 3 komórki – 80 zł,
  • woda -120 zł,
  • śmieci 90 zł

Razem: 845 zł.

Niespodzianka? Będzie taniej niż w bloku (ale palić trzeba i nie liczymy remontów).

Rodzina. Jedzenie.

W tym punkcie znowu walka postu z karnawałem. Bo tak, dom oznacza ogródek, a ogródek możliwość produkcji. Ale trzeba pracować w ziemi. Singiel da radę gorzej jeść, kobieta potrzebuje mniej, a dziecku nie pożałujesz. Z drugiej strony, dla dziecka chętniej da opieka. No i  zasiłki większe.

Zakładam zatem minimum 300 zł/os. W sumie 900 zł.

Rodzina. Transport.

Auto w bloku zbędne. Rowery dadzą radę. W domku na obrzeżach, już nie. Czyli liczymy – samochód 300 zł albo 50 zł (bilety dla dziecka).

Rodzina. Pozostałe.

W tym punkcie mam pewne doświadczenia. Ciuchy kobiety kosztują więcej. Wzrasta ilość kosmetyków, chemii. Dziecko = prezenty i leki. Dlatego ponownie – minimum to 900 zł.  Pod dwoma warunkami:

  • pociecha w wieku szkolnym (brak opłat za przedszkole),
  • zajęcia dodatkowe bezpłatne lub symbolicznie odpłatne.

Rodzina. Wydatki razem.

Znowu zakładam warianty. W pierwszym, mieszkamy z rodzicami, we własnym mieszkaniu bez kredytu.  Koszty 2750 zł (900,50, 900, 900).

W drugim, mieszkamy w swoim siedlisku, kupionym za gotówkę lub odziedziczonym. Koszty 2945 zł (900, 300,845,900).

W trzecim, płacimy kredyt za mieszkanie 4350 zł  (+1600 zł do wariantu I) ewentualnie za najem 3850  (+1100 zł do wariantu I).

Rodzina. Dochody.

Ten punkt wydaje się być znacznie bogatszy w przypadku rodziny.  Na dzieci państwo daje i tak:

  1. 500 zł  to słynne 500+,
  2. 124 zł – świadczenia rodzinne (podstawowa),
  3. obiady w szkole (zostaje w kieszeni kilkadziesiąt złotych miesięcznie),
  4. wyprawka, ubrania itp.

W sumie ok. 1/4 minimum  (ok.750 zł)  zbierzemy bez pracy.  Ale zostaje nam jeszcze 2000/2100/3100 zł. Tutaj ponownie możemy:

  1. iść do pracy na część etatu (8/12 dniówek dwóch osób łącznie),
  2. brać zasiłki dla bezrobotnych (czasowo i nie wystarczą przy kredycie),
  3. żyć z renty pieniężnej (360-558 tys. zł oszczędności).
  4. kombinować z innymi zasiłkami (np. opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem – wystarczy cukrzyca), kosiniakowe (małe dziecko, zaraz po urodzeniu),   minimum 600-1000 zł, a resztę dorobić,
  5. jedna osoba wyjeżdża na 2-3 miesiące do pracy „na szparagi”.

Konkluzja. W Polsce, jeśli mamy rodziców/dziadków, z którymi mieszkamy, ew. kupiliśmy własny dach nad głową za gotówkę, damy radę spokojnie żyć poza systemem, nawet jako rodzina.

Czy warto kurczowo trzymać się etatu?

Inspiracją do dzisiejszego wpisu są pospołu Jan oraz nauczyciele. Ten pierwszy rzucił temat „klatki” w komentarzu i wielokrotnie go rozwijał, grupa belfrów, narzekających na swój marny los i płacę minimalną, zainspirowała mnie do pokazania, że da się żyć inaczej. Inaczej, czyli jak?

W Polsce dość modny stał się model – praca etatowa, 8 godzin dziennie (ew. 12 godzin, ale nie we wszystkie dni), 26 dni urlopu w roku (średnio 2 tygodnie na raz i po 1 dzień w miesiącu). W przypadku nauczycieli, nieco odbiega on od standardu, bo przy tablicy spędzają 18-20 godzin lekcyjnych (czyli 15 godzin zegarowych), ale trzeba dojść, dojechać, obskoczyć kilka szkół, wreszcie poświęcić w domu czas na przygotowanie do zajęć. Niemniej jednak za „dniówkę szkoleniową” – 6 godzin lekcyjnych (12 dniówek miesięcznie z wyjątkiem wakacji), młody nauczyciel zarabia ok. 300 zł brutto (250 zł netto). Stale, za pośrednictwem swoich związków zawodowych narzeka, jak słabo płatna jest ta praca (tu, racja) oraz… nic nie zmienia. A da się? Skoro głównym pracodawcą pozostaje budżetówka, przykręcająca stale śrubę? Da się.

Kiedy moi starsi synowie byli w wieku szkolnym, przychodził do nich nauczyciel. Tzn. były nauczyciel, bo nie pracował w żadnej szkole. Jednocześnie człowiek renesansu, uczył kilku języków, a poza tym przygotowywał do matury z WOS-u i historii. Jego stawka godzinowa wynosi obecnie 60 zł/45 minut – w blokach 2-godzinnych – 120 zł. Jak to w przypadku korepetycji – bez podatku. Czyli za 6 godzin lekcyjnych zarabiał 360 zł – o 50% więcej niż w szkole. Ponieważ miał renomę i wyniki, robił dziennie tych godzin 12 (9 godzin zegarowych), co daje 720 zł/dzień, 3600 zł/tydzień, 14.400 zł/miesiąc netto. Poruszał się starym autem, nie wiem, czy dlatego żeby nie zwracać uwagi fiskusa (formalnie pozostawał bez pracy), czy nie przywiązywał do samochodów jakiejkolwiek wagi. Tak więc, da się . Sytuację w mojej branży opisałem w jednym z komentarzy – 100 zł/godzinę szybkiego zlecenia (bez podatku) tj. 800 zł/dzień, 4 tys. zł/tydzień, 16 tys. zł/miesiąc. Nawet sprzątaczka ma lepiej niż dziobacz na prostym etacie – 150 zł/3 godziny/mieszkanie tj. 450 zł dziennie (9 godzin), 2,25 tys. zł/tydzień, 9 tys./miesiąc. Tyle netto nie zarabia niejeden korposzczur na szeregowym stanowisku, a w budżetówce 1/3 tej stawki.

Możemy wyjechać za granicę i wyciągnąć spokojnie 10E/h przy szparagach. Pracujemy kwartał (w dwóch rzutach i po 60 h/tydzień) – przywozimy 36 tys. zł wg aktualnego kursu.

Przy takich obliczeniach nie warto kurczowo trzymać się (słabego) etatu. Skoro bowiem w rok zarabiamy na nim netto 36 tys. zł, lepiej (moim zdaniem) pracować kwartał i uzyskać:

  • 27 tys. zł przy sprzątaniu,
  • 36 tys. zł w szparagach,
  • 43 tys. udzielając korepetycji,
  • 48 tys. łapiąc szybkie zlecenia w mojej branży.

Przez pozostały czas – relaksować się. Istnieje oczywiście inna opcja, robimy freelance przez cały rok (szparagi odpadają) za sumę 3-4 krotności etatu. Ewentualnie wybieramy opcję pracy:

  • dwie godziny dziennie,
  • jeden dzień w tygodniu,
  • jeden tydzień w miesiącu,
  • jeden miesiąc w kwartale,
  • jeden kwartał w roku.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia. Czy za 3 tys. miesięcznie da się wyżyć? I tu przychodzi nam z pomocą model funkcjonowania budżetowego. Jeśli chcemy żyć na kredyt w wielkim mieście – z pewnością nie da się (nawet we dwoje). Gdy jednak obniżymy standardy, sytuacja ulega zmianie.

To co stanowi biedowanie w stolicy, oznacza przeciętność na niewielkiej wsi (tu jednak trudno o zlecenia, korepetycje, sprzątanie, chyba że zdecydujemy się dojeżdżać). Chodząc do roboty tydzień miesięcznie, otwieramy sobie mnóstwo opcji, bo:

  • możemy produkować żywność,
  • sami wyrabiamy opał i palimy w piecu,
  • płacimy minimalne podatki (rolny) i składki (KRUS), a nasza emerytura będzie i tak na poziomie 70% pracujących,
  • mamy czas szukać pomocy lekarza,
  • dostajemy wszystkie dofinansowania (oficjalnie zero dochodu),
  • nie płacimy kolosalnych kwot ekipom remontowym,
  • możemy się rozwijać (czas!).
  • mamy spokój i znacznie mniej stresów.

A niedługo przedstawię model finansowy życia za 3 tys. zł w wersji singiel, para i rodzina 3-osobowa, pokazujący że nawet utrata jednej pensji – niestraszna.

Dlaczego „państwo solidarności społecznej” nie może się udać.

Jeśli włączycie program TVP usłyszycie opowieść o krainie mlekiem i miodem płynącej. Tego dobra jest tak dużo, że można dokładać: na dzieci, emerytom, policjantom i źródło nigdy się nie wyczerpie. Rządzący mówią o „solidarności”. Czy tak będzie w istocie? Czytaj dalej Dlaczego „państwo solidarności społecznej” nie może się udać.