Radykalne ucieczki od oczywistości.

Dzisiaj zaczynamy rozważania pod takim, nieco prowokacyjnym, tytułem. Czym jest ta „oczywistość”. Wyborem drogi prostej, powszechnie uczęszczanej czyli ścieżki: skończ szkołę (studia), idź do pracy (januszex, własna firma, korpo, budżetówka – bez znaczenia), ciężko haruj od pn do pt, w weekend zaszalej, miej dzieci, wakacje raz, 2 razy w roku, dotrwaj do emerytury w wieku 60-65 lat. Czy takie życie ma sens? Dla wielu – tak. Utwierdza ich w wyborze rodzina, znajomi, kapłani, media. Całkiem spora i wpływowa grupa.

Zawsze jednak istniały jednostki odrzucające system, żyjące na jego obrzeżach. Miały inne pomysły na funkcjonowanie. I o tym właśnie dzisiaj chciałbym napisać.

Legendarny Thoreau i jego „Walden” – biblia dla współczesnych anty- spod każdego znaku. Od radykalnej lewicy do radykalnej prawicy. Pomysł – wyprowadzić się do lasu, na kawałek własnej ziemi, samodzielnie zbudować dom. Brzmi nieźle, i co tu dużo gadać, realne może być i dziś. Przynajmniej częściowo. Nie musimy odrzucać wszystkiego. Da się radę samemu i z rodziną. Najwyżej skrajny program „zero pracy” zamienimy na zajęcia dorywcze, rękodzieło itp. 10-16 godzin tygodniowo zamiast 40-50 to już istotny postęp.

Kto jeszcze? Wszelacy ideolodzy spod znaku komun (nie mylić z komunistami). Motywowani religijnie lub wręcz przeciwnie. Zbieramy grupkę ludzi podobnie myślących, kupujemy razem dom, kawał pola i staramy się coś stworzyć. Zagrożenia? No niestety ludzki charakter i upływ czasu. Jak pisał Jonasz Kofta z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni. I to wkurwienie uniemożliwi im wspólne życie. Droga wielokrotnie przemierzana. Nie znam komuny 60-letnich hipisów. Dzisiejsi samotni czterdziestolatkowie mogą fantazjować o wspólnym mieszkaniu na starość, ale rzeczywistość skrzeczy. Singielkom przeszkadza „zbyt głośny stukot klawiatury” (autentyczne – jedna z dziewczyn mojego brata), zbyt głośno chrapiący facet, a co dopiero wspólna kuchnia z dziesiątką wyluzowanych bałaganiarzy. To się raczej nie uda.

Może zatem coś pośredniego? Własna ziemia, na niej dom. Nie na kompletnym odludziu, ale też i nie w mieście czy centrum dużej wsi. Ot, takie Podlasie, Bieszczady? Dzieci w edukacji domowej, albo lokalnej szkole. Co im zabieramy? Szansę na karierę naukową albo w korpo na tzw. szanowany zawód. Ale przecież żeby zostać dobrze prosperującym szambiarzem, nie potrzebuję sieci znajomości, prawda? Płytka ceramiczna, którą kładę, nie pyta mnie o wyniki matury sprzed 30 lat. Ścinane drzewo, koparka, także. Więc, czy żyjąc po swojemu, tak wiele tracimy? Coś na pewno, ale i zyski trzeba umieć ocenić należycie. Ostatnio, w mojej pracy wzmożenie. Może zlikwidują cały dział, w którym pracuje, a może jednak nie. Może pogorszą nam warunki pracy, będzie więcej dupogodzin do odsiedzenia albo… skończy się na strachu. Wprowadzili ostry dres code – „żadnych swetrów, panowie”. Prawie wszyscy przerażeni. Jak sobie poradzimy, bo jednak warunki względnie cieplarniane? A ja, z moimi zredukowanymi wydatkami (na dwa auta z ubezpieczeniem jednego, w styczniu wydałem 462 zł, w lutym – ani złotówki, a jeszcze półtora roku temu płaciłem po 2000 zł miesięcznie), śpię spokojnie. Zwolnią mnie – wypłacą ekwiwalent za urlop, odprawę 3 miesiące, okres wypowiedzenia kolejne 3, czyli razem – jakieś 8 pensji, będę miał na 2 lata życia. Nawet, gdy i druga praca wyparuje, na podobnych zasadach, przeżyję 4 lata z samych odpraw itp. Słowo-klucz? Niskie koszty. W obecnych warunkach, gdy na jesieni zamontujemy piec na drewno, w mieście przeżyjemy za 3500 zł + koszty jedzenia. Co jasne, skończą się wakacje, inne niż na własnej działce, comiesięczne wyjazdy w góry itp., ale głodu nie będzie, auto pod domem, ciepło i coś na grzbiet też się kupi. Te 4500 zł, zarobię z kapitału i ew. wykonując zlecenia klientów 3-4 godziny tygodniowo, albo i bez zleceń, o ile pomieszkując w przyczepie, wybuduję i zacznę wynajmować domek na działce w górach.

Ktoś mi powie – jesteś mądry, bo masz 50 lat, kapitał, nieruchomości. Prawda, lecz czy nie da się inaczej tzn. bez nieruchomości, oszczędności, zawodu i wieku. Jak mówi francuskie przysłowie „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Da się za niewielkie pieniądze (teraz relatywnie niewielkie, w porównaniu z cenami mieszkań) kupić kawałek ziemi z domem do remontu (widziałem oferty pomiędzy Warszawą a Lublinem za 90 tys. zł – domek na małej 600m2 działce). A jeśli nie kupić, to wynająć za grosze. A jeśli nie wynająć, to mieszkać za remont przez pewien czas. Mała firma z robotą fizyczną, gdy ktoś nie boi się brudu, smrodu, kurzu, przyniesie 10 tys. zł miesięcznie bez ogromnego wysiłku (praca fizyczna jest teraz w cenie).

Pokolenie X. Jak nie podejmować decyzji finansowych w klasie średniej.

Kilkukrotnie omawiałem na blogu temat „podejmowania decyzji” oraz „klasy średniej”, pokazując co rozumiem przez te pojęcia. O podjęciu decyzji, możemy, moim zdaniem, mówić tylko wtedy, gdy mamy jakieś opcje do wyboru. Jeśli los postawi nas pod ścianą, nie wybieramy i nie decydujemy.

Z tego względu powiedzenie np. młodzi wybrali wynajem, a nie zakup, pozostaje z gruntu fałszywe, albowiem ktoś, kto zarabia 5 tys. zł brutto i nie posiada oszczędności, ani nie kupi za gotówkę, ani na kredyt. Wynajmowanie stanowi wtedy jedyne wyjście, a nie decyzję.

Niemniej jednak, nie każdy młody przedstawiciel klasy średniej stoi pod murem. Tym bardziej w grupie 45-55 liczba opcji gwałtownie zwiększa się. Możemy mówić o wyborze spośród dopuszczalnych alternatyw.

Dzisiaj opowiem historię swoich rówieśników, singli z odzysku, którzy:

Przypadek 1. Mieszka w domu, wymagającym spłaty byłemu małżonkowi i ma dorosłe dziecko, już samodzielne. Własny udział wynosi 500 tys. zł, ale zostaje do spłaty kredyt. Miesięczny dochód to ok. 30 tys. zł netto.

Przypadek 2. Posiada trzypokojowe mieszkanie, oraz oszczędności w kwocie 500 tys. zł. Jedno dziecko jeszcze wymaga pomocy. Miesięczny dochód singla wynosi 15 tys. zł. netto.

Jakie alternatywy stoją przed takimi osobami?

Przypadek 1.

  • Sprzedaż domu, spłata byłego małżonka, kredytu i pozostanie z 500 tys. gotówki na dwupokojowe eleganckie mieszkanie,
  • Jw. , ale zakup działki pod miastem i budowa małego domku,
  • Jw., ale zainwestowanie 500 tys. zł i wynajem niewielkiego mieszkania.
  • Pozostanie w obecnym domu, spłacając 3 tys. zł raty plus zasądzoną sumę dla byłego małżonka.
  • Wynajem posiadanego domu i zakup niewielkiego mieszkania.

Przypadek 2.

  • Pozostanie w dotychczasowym mieszkaniu i zainwestowanie tych 0,5 mln zł,
  • Pozostanie w dotychczasowym mieszkaniu i podarowanie dziecku 0,5 mln zł (albo części tej sumy),
  • Sprzedaż mieszkania, dorzucenie 0,5 mln i kupienie 5-pokojowego domu na obrzeżach miasta,
  • Wynajęcie mieszkania, zakup za oszczędności działki pod miastem i zabudowanie jej niewielkim domkiem,
  • Wynajęcie mieszkania, zakup za oszczędności drugiego, nowszego i lepiej zlokalizowanego.

Za każdą z decyzji przemawiają różne argumenty: racjonalne i emocjonalne. Emocjonalne odwołują się do złych lub miłych wspomnień z domu/mieszkania, do chęci posiadania „domku”, który stanowi pewien symbol statusu, dla osób wychowanych w PRL-u, wielkości zajmowanej przestrzeni, słynnej 'kawy na tarasie” lub „grilla” albo przeciwnie, negatywnych doświadczeń ciągłych napraw, odśnieżania, zajmowania się ogrodem.

Racjonalne, odpowiadają na pytania: co lepsze?, na co mnie stać?, jakie są moje potrzeby i możliwości?

Co wybiera dwójka osobiście znanych mi przedstawicieli klasy średniej?

Przypadek 1. Pozostanie solo w siedmiopokojowym domu ponieważ „muszę mieć co najmniej: salon, sypialnię, gabinet, bibliotekę i garderobę, co weekend dzieci wpadają na grilla”.

Przypadek 2. Zakup domu, z pięcioma pokojami za wszystkie oszczędności, albowiem „potrzebuję tej przestrzeni, bo dzieci wpadną do mnie na święta lub weekend i muszą mieć swoje pokoje gościnne”.

Co oznacza to w każdym z tych przypadków? Sami zainteresowani odpowiadają: będziemy musieli (i chcemy) pracować do śmierci.

Najlepsza rada o tym jak radzić sobie w finansach osobistych.

Gdybym miał wybrać jedno zdanie, które najlepiej podsumowuje sposób, w jaki należy się zachować, aby osiągnąć finansową stabilizację, byłaby to myśl: Jeśli chcesz być zamożny, nie możesz nadążać za konsumpcją sąsiadów/znajomych.Dlaczego?

Po pierwsze, ponieważ w ten sposób pozbawiasz się możliwości odkładania. Wydając całe dochody, jak duże nie byłyby, na konsumpcję, nie masz szans na oszczędności, a tym samym na inwestycje. Nie mając ani jednego ani drugiego, dalej tkwisz w tym samym miejscu. Może wyglądasz bogato, ze swoimi zabawkami rozłożonymi na dywanie i w garażu, ale w rzeczywistości, Twój majątek (wartość netto) może być ujemny. Dolar nie wydany, to dolar zarobiony – słyszałeś to już?

Po drugie, nadążanie z konsumpcją za ludźmi o wyższych dochodach, prowadzi do zadłużenia i katastrofy. Mój brat i wielu kumpli zarabiają znacznie lepiej niż ja. Czasami 5-7 razy więcej. Gdybym próbował wydawać podobnie, poszedłbym pod wodę. Na pewne rzeczy po prostu mnie nie stać – na zagraniczne wakacje 12 razy w roku, na budowę wielkiej hali, na auta za 500 tys. zł. Przyjąłem to do wiadomości i żyję według własnego rozkładu jazdy.

Po trzecie, sąsiad może być sympatycznym człowiekiem i profesjonalistą w swoim zawodzie, ale w finansach nadal tkwi w przedszkolu. A może on wcale nie zarabia tak dużo, lecz po prostu nie ma pojęcia jak gospodarować gotówką? Kompletnie nie zna się na inwestowaniu? Naśladowanie go w tym nie będzie wcale rozsądne, bo czy będziesz jak pięciolatek skakał i krzyczał, gdy ktoś odmówi Ci zabawki? Dorośli ludzie akceptują ograniczenia i… starają się tak kombinować, żeby mieć ich w życiu jak najmniej. Ten punkt zawiera cenną myśl – nie zawsze profesor oznacza mądrość finansową. Mam dwóch kumpli z tymi tytułami – obaj pod względem finansów sięgają ledwo do kolan znanym mi gościom bez studiów. Potrzebujecie dowodów? Zobaczcie oświadczenie profesora Czarnka, z czasów gdy dopiero zaczynał czerpać dwoma chochlami z państwowego kotła. Czy to znaczy, że lepiej skończyć zawodówkę niż rozpoczynać karierę akademicką? Oczywiście, nie. Po prostu porządek w portfelu i na koncie nie ma związku z wykształceniem.

Po czwarte, taka ciągła rywalizacja w konsumpcji zabija zadowolenie. Odwiedzając Apulię, obserwowałem Włochów, ich radość życia nie zależy od poziomu dochodów. Czy zarabiają dużo czy mało cieszą się kolacją z rodziną, rozkoszują pogodą i dniem dzisiejszym. Kiedy myślisz „Kowalski kupił nowego Lexusa, czas zmienić swoje BMW”, posiadanie całkiem fajnego wozu przestaje Ci sprawiać przyjemność.

Po piąte, po co? Jeden z apostołów „filozofii sukcesu” napisał tak: Karm tylko te myśli, które Cię wzmacniają. Co masz z rywalizacji z sąsiadem? Zszargane nerwy, kredyty i niezadowolenie. Dlaczego więc wzmacniać takie poczucie nieszczęścia. Ciesz się tym, co osiągnąłeś. Porównuj się z wczorajszym sobą, a nie dzisiejszym kumplem, który być może zaczynał z innego punktu, albo jest o 20 lat starszy od Ciebie.

Pamiętaj: Jeśli chcesz być zamożny, nie możesz automatycznie nadążać za konsumpcją sąsiadów/znajomych.

Fastlane milionera. Czy warto przeczytać tę książkę?

Tytułową pozycję sygnowaną przez MJ DeMarco przeczytałem kilkanaście lat temu, gdy tylko ukazała się na rynku (2012). Zachowałem z niej mgliste poczucie (mam słabą pamięć długotrwałą, zostają mi w głowie głównie wrażenia), że nie była to jedna z książek, które zmieniły moje życie. Niedawno, na życzenie kumpla i czytelnika bloga, odnalazłem ją na dysku (wtedy kupiłem w księgarni internetowej „Złote myśli”) i ponownie przeczytałem. I wiem dlaczego nie zrobiła na mnie wrażenia. Oto powody.

Praktycznie nie zawiera konkretów. Gruby na 528 stron tom, o podtytule „Złam kod bogactwa” obiecuje całkiem sporo. W rzeczywistości jest czymś pomiędzy „Bogatym ojcem, biednym ojcem”, a pozycjami z kręgu „energii pieniądza”. Jeśli oczekujesz ścisłych rad, jak w „Czterogodzinnym tygodniu pracy”, albo „Bezpiecznych strategii inwestycyjnych” (a ja właśnie tego szukam), zawiedziesz się.

Oparta została na kompilacji. Nie ukrywam, czytam całkiem sporo. Od pozycji pisanych przez księgowych „Jak kontrolować swoje finanse”, przez doradców inwestycyjnych „Wealthy barber”, praktyków ruchu FIRE „Your money or your life”, aż do głośnych pozycji z gatunku „pomyśl a osiągniesz” – „Jednominutowy milioner” czy „naśladuj milionerów” dra Stanleya, Tima Ferrissa, czy Briana Tracy. Widziałem pozycje cieniutkie „Najbogatszy człowiek w Babilonie” i ekstremalnie grube „Nawyki tytanów”. Znam większość idei dotyczących bogacenia się. W „Fastlane milionera” nie znajdziesz nowego pomysłu. Nawet naczelna idea – istnieje sidewalk (chodnik) dla ludzi biednych, slowlane (wolny pas) dla pracującej klasy średniej i fastlane (szybki pas do bogactwa) dla właścicieli firm stanowi, w mojej ocenie, kompilację myśli Roberta Kiyosakiego („biedni, klasa średnia, bogaci”) oraz Tima Ferrissa („stwórz biznes niewymagający poświęcania uwagi”).

180 stron, czyli 1/3 treści, zajmuje krytykowanie 99% społeczeństwa w tym pracującej klasy średniej. Jak napisałem, idea że nie można się wzbogacić wydając wszystko, co się zarabia (tzw. sidewalk), nie ma w sobie nic odkrywczego. Pisał o tym już Benjamin Franklin, a i wspominają o tym święte księgi wielu religii (w tym Stary Testament). Codziennie przypomina się o tym protestantom. Nie ma więc głębszego sensu, rozwlekanie tej myśli na 100 stron. MJ DeMarco idzie jednak dalej. Krytykuje ideę klasy średniej: ciężko pracuj, oszczędzaj, inwestuj w akcje, nieruchomości itp. (kolejne 80 stron). I o tym chcę napisać szerzej.

Książka zawiera bałamutne argumenty dotyczące niemożliwości wzbogacenia się pracą, oszczędnością i inwestowaniem. Jak wiecie, mój pomysł na zamożność opiera się na zasadach:

  1. pracuj o 20% więcej niż inni,
  2. oszczędzaj 10-50% dochodu,
  3. inwestuj i maksymalizuj zyski.

Bliskie są mi także idee, propagowane przez ruch FIRE (nie kłócące się z pozostałymi, ale wymagające oszczędzania nawet 2/3 dochodu) i skromnego życia, a nawet Tima Ferrissa „pracuj mądrze, nie ciężko”, „optymalizuj pracę”, „deleguj, eliminuj” itp. Nie zawsze zgadzam się ze wszystkimi jego pomysłami, bo „żyj jak milioner już dziś, wynajmij apartament, zamiast go kupić”, budzą mój sprzeciw. Ale ten sam człowiek kupił mnie swoimi dążeniami do znalezienia sposobów „optymalizacji życia”.

Natomiast MJ DeMarco krytykuje i ośmiesza wszelką ideę oszczędności, ciężkiej pracy i inwestowania w akcje czy nieruchomości. Ponieważ zawodowo żyję z liczb i udowadniania swoich racji pozwolę sobie na chwilę refleksji. Autor „Fastlane milionera” na jednej ze stron pokazuje rzekome prawdopodobieństwo wzbogacenia się za pomocą własnej, bezobsługowej firmy, sprzedanej na giełdzie lub większym inwestorom, prezentując ten sposób jako jedyną drogę do bogactwa. Wskazuje nawet prawdopodobieństwo – 1:14. To więcej niż praca, oszczędzanie, inwestowanie – 1:16, no i oczywiście lepiej niż wygrana na loterii (1: milionów). Nie wiem skąd DeMarco wziął te dane, bo książka nie zawiera przypisów ani odnośników (co już budzi wątpliwości). Są to jednak dane zupełnie sprzeczne, nie tylko z moim doświadczeniem, ale i badaniami ilościowymi dra Stanleya. Ba, nawet rozmówcy Tima Ferrissa, okazują się w większości pracownikami, wolnymi strzelcami, małymi przedsiębiorcami, a tylko pewna grupa (w tym sam Tim) – startupowi milionerzy, odpowiada ideom „Fastlane milionera”.

Większość milionerów zalicza się do grupy 1-5 mln (w USA, w dolarach) i wzbogaciło się oszczędnością, pracą, inwestowaniem (we własną firmę, akcje, nieruchomości) ok. 40 r. ż. I tu dochodzimy do drugiej części „bałamuctwa”. Wymieniając z imienia i idei (stąd nie ma potrzeby podawania nazwisk) „guru slowlane”: Davida Bacha, Suze Orman, George’a Clasona i jeszcze paru innych, zarzuca im propagowanie nieprawdziwej myśli – „wolnego bogacenia się”, dającej „bogactwo na starość” przedstawianej jako pieluchy, wózek inwalidzki i dom opieki. Przytacza tabele z książek Bacha (bez źródła), pokazujące, że niewiele, osiągniemy zamożność w wieku 65-75 lat, przy średniej długości życia 74 lata. Nie trzeba Wam chyba mówić, że mamy do czynienia z manipulacją liczbami. Po pierwsze – żeby cieszyć się wolnością finansową i zamożnością (nawet rozumianą jako posiadanie Lamborghini), wcale nie potrzebujemy 3-5 mln dolarów. David Bach, i wszyscy zwolennicy ruchu FIRE na czele z The Frugalwoods, udowadniają nam to codziennie. Wystarczy (w polskich warunkach) ok. 2 mln zł (poza wartością „miejsca do mieszkania”). Już milion złotych w inwestycjach znacząco zwiększy nasz komfort życia, a za 300 tys. Euro możemy kupić kilkunastohektarowe gospodarstwo: gaj oliwny, winnica, sad orzechowy, dwa domy (spokojnie agroturystka) w centralnych Włoszech i prowadzić tam życie pełne słońca, slow foodu i radości, zamiast użerać się w korpo. Po drugie – jestem żywym przykładem, że ten pierwszy milion (poza mieszkaniem), da się zarobić do 35 r.ż., za przeciętną pensję. Po trzecie – ocena 15% stopy zwrotu jako „nierealnej”, także kłóci się z doświadczeniem. Wie o tym 50% ludzi, którzy zainwestował w swoje kwalifikacje (dobrze je wybierając), nieruchomości czy starannie dobrane akcje. Po czwarte – kto mówi o 10.000 dolarach (złotych) jednorazowo? Przy średniej pensji+20% 90 tys. USD (USA) 10% oszczędności to 750 USD miesięcznie. Do tego, da się spokojnie zaoszczędzić w takich warunkach 30% średniej pensji czyli 22.5 tys. USD (blisko 2000 USD/miesięcznie). Patrząc w tabele oszczędzania, mamy pierwszy milion USD (a w Polsce – złotych), po 13 latach (stopa zwrotu 15%). Czyli nie na emeryturze, nie przed śmiercią, ale po 30-tce (jeżeli zaczynamy pracę po maturze), albo przed 40-tką (gdy pracujemy dopiero po studiach). Znowu MJ DeMarco trochę podkolorował swoje obrazy.

Niskie prawdopodobieństwo scenariusza proponowanego przez autora. Życzę Wam (i sobie) dobrze, ale szansa na stworzenie i sprzedaż bloga, bezobsługowej firmy, za minimum 5 milionów dolarów (taki jest próg bogactwa), z pewnością nie wynosi 1:14. Gdyby tak było, mielibyśmy ulice pełne multimilionerów. W rzeczywistości, co MJ DeMarco zbywa, aż 99,9% firm nigdy nie osiąga rozmiarów pozwalających właścicielowi na sprzedanie swojego dziecka za takie kwoty. Stosując agresywną wycenę finansową, oznacza to roczny zysk ok. 1.7 mln zł (c/z = 12, czyli cena sprzedaży = 12-letni zysk). Przy ostrożnych rachunkach (c/z =8), firma musiałaby przynosić 2.5 mln zł zysku rocznie i jeszcze spełniać wymóg bezobsługowości. Znam kilka przedsięwzięć o takich wynikach finansowych, właściciel każdego z nich ma 45 lat i nadal zapieprza codziennie po 10-12 godzin. Natomiast, z drugiej strony, obserwuję całkiem sporą grupę ludzi z wartością netto (bez mieszkania/domu) pow. 1 mln zł w wieku 40+, zarządzających niewielką firmą z zyskami kilkaset tysięcy rocznie, lub pracujących na etacie.

Czy widzę w „Fastlane milionera” jakiś jasny punkt? Nawet dwa. Pierwszym jest nowatorska „matryca podejmowania decyzji” (przełożenie argumentów „za i przeciw” na liczby), drugim wskazanie, że na etacie trudniej się wzbogacić. Pisałem o tym wielokrotnie – przeciętny przedsiębiorca ma lepsze możliwości optymalizacji podatkowej, oraz w konsekwencji dochody, niż przeciętny pracownik. Dodatkowo, co podkreślał już Robert Kiyosaki, pracownik żyje ze sprzedaży swojego czasu, a na właściciela firmy pracują inni.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Dzieci – część IV.

Posiadanie dzieci z pewnej oczywistej (w ramach możliwości) drogi stało się w ciągu ostatnich dwóch dekad zagadnieniem politycznym i filozoficznym. Wcześniej wszystko było proste – mogłeś mieć dzieci (byłeś fizycznie zdolny), to się rodziły, nie, to nie. Teraz poza epidemią bezpłodności (podobno 20-25% populacji dzieci mieć nie może), coraz częściej mamy do czynienia z decyzją, a nawet deklaracją. Z jednej strony grupa antynatalistów, twierdzących że światu nie potrzeba więcej ludzi, którzy w końcu zniszczą planetę, feministek – traktujących dzieci jako symbol patriarchatu, oraz ludzi wygodnych. Z drugiej koalicję duchową od mułłów przez rabinów i księży do Władimira Putina. Pierwsi mówią o „odwiecznym porządku świata”, Putin o patriotyzmie. Co mniej mnie dziwi, każdy z nich nazywa nieposiadanie dzieci „dekadentyzmem”, „zepsuciem”, które zgodnie płynie ze „zgniłego zachodu”. A potem przedstawiciele tego rosyjskiego, muzułmańskiego, katolickiego, raju ponieważ u nich zbyt biednie jadą do ateistycznej bądź protestanckiej Europy Zachodniej i tam rodzą lub … nie rodzą. Zostawmy jednak ideologię na boku. Kto z młodych może, chce mieć dzieci i wie z kim, będzie je miał. Moją rolą opowiedzieć jak sobie radzić z kosztami.

Grupa naukowców podaje co roku, ile kosztuje wychowanie dziecka w Polsce. Padają robiące wrażenie sumy, o równowartości mieszkania. Dodatkowo, co roku idą w górę. Media wywierają presję, że już dla bąbelka, to wszystko kupujemy nowe i prima sort. Stąd koszty rosną. Ja, jako ojciec trzech chłopaków, powinienem już dawno zbankrutować, a co powiedzieć o kierowcy z mojego miejsca pracy, z którym dobrnęliśmy do podobnego etapu. Ponieważ mam pewne doświadczenia pozwolę sobie dać Wam kilka rad.

Sprawdza się stara prawda – posiadanie dziecka w jednych warunkach jest drogie, w innych – tanie. Wszystko zależy od miejsca, otoczenia, stylu życia oraz stanu zdrowia dziecka. Jak to wygląda?

Przykład 1. Warszawa i inne wielkie miasta na bogato. Większość mieszkańców Warszawy to przyjezdni. Nie mogą liczyć na wsparcie rodziców, więc ponoszą koszty opieki nad maluchem od końca macierzyńskiego do czasu przedszkolnego. Koszt – równowartość pensji minimalnej (4000 x 24 miesiące czyli 96.000 zł). Jeśli mamy trójkę robi się prawie 300 tys. zł. Potem idzie prywatne przedszkole, szkoła i spokojnie dojdziemy do kilku milionów (3000 zł/miesięcznie x 192 miesiące x 3). W tym czasie mamy jeszcze zajęcia dodatkowe (60 zł/godzina to minimum), dowożenie, no i przecież – jedzenie, ubranie, rozrywki, Iphony. I faktycznie jak to wszystko policzymy – strach mieć dzieci, bo trzeba zarabiać (dochodzi jeszcze kredyt na większe mieszkanie) 2 x 20 tys. zł netto. Nic dziwnego, że dzietność niższa niż na wsi.

Przykład drugi – spore miasto i okolice. Tu widzę dwa zwalczające się trendy. Pierwszy – równanie do warszawskich standardów, drugi – zwyczajne życie bez ciśnienia. Kto chce (albo musi) pójść schematem: opiekunka/prywatny żłobek, potem szkoła, wypas w trakcie, albo sporo zarabia i stać go na to, albo kończy na maksymalnie jednym dziecku. Kto – chce mieć dużą rodzinę, kombinuje.

Pierwszy sposób „warszawski” już omówiłem, tu faktycznie 1 mln/dziecko może okazać się mało, bo co oznacza 60-80 tys. rocznie, czyli 1,5-2 mln przez 25 lat do uzyskania dorosłości, a potem jeszcze 0,5 mln na początek – razem 2-2,5 mln na nowego obywatela. Ile znacie osób, które tak żyją?

Można też całkiem inaczej. Z małym dzieckiem do wieku przedszkolnego zostaje babcia, ciocia itp. lub matka żyjąca z własnej mini-firmy, albo pracy zdalnej. Wprawdzie wiek emerytalny efektywny ciągle się podnosi, ale z drugiej strony, teraz ludzie później mają potomstwo. Potem państwowe przedszkole/szkoła (im mniejsze miasto, tym o miejsce łatwiej). Na koniec nie całe mieszkanie, ale wkład własny/kawałek ziemi po dziadkach itp. A jeśli dziadków nie ma lub pracują? No cóż, wtedy musimy sobie radzić przez dwa lata – od 1 r.ż. (koniec urlopów) do 3 r. ż. I tylko na ten czas potrzebujemy rezerwy, bo (zazwyczaj) kobieta nie pracuje. Czy to prawda?

No cóż. Dwóch moich starszych pomagali wychować dziadkowie i od tego czasu minęły wieki . Z najmłodszym żona siedziała w domu. I co? Jej pensja wynosiła blisko kosztu opiekunki (nigdy nie zarabiała dużo), więc płacenie i wychodzenie do pracy nie miało sensu. Z drugiej strony, dawała radę sprzedawać szkolenia, które prowadziłem, zarabiając w 16 godzin miesięcznie połowę swojej ówczesnej pensji (za 170 godzin), czyli pracują 1/10 oficjalnego czasu (plus nie marnując go na dojście do pracy, malowanie itp.) wychodziła na plus (przecież jeszcze opiekunka kosztuje). W sumie same zalety – matka w domu z dzieckiem, zdobyła nowe umiejętności, a i finansowo lepiej wszystko wyglądało.

Na co starcza 800+. Kiedy wchodził program 500+ (wiosna 2015) miałem na stanie dwóch nastolatków i jednego malucha. Dostałem 1000 zł (wtedy wypłata zależała od dochodu). Taka kwota starczała na:

  • angielski dla obu i zajęcia sportowe dla jednego (350 zł) plus jedzenie dla trójki, albo
  • ratę kredytu na 90% wartości dwupokojowego mieszkania w górach (porównywalne z dużym miastem).

Dzisiaj warunki uległy diametralnej zmianie. Zlikwidowano kryterium dochodowe i za chwilę zamiast 500+ wypłacą 800+. Jednocześnie zaatakowała inflacja. Dzisiejsze 2400 zł (trójka dzieci) nie starczyłoby na ratę za takie samo mieszkanie (wzrosły stopy i cena z ok. 4 tys./m2 zł do 10 tys. zł/m2), ani na ich jedzenie i zajęcia dodatkowe, ponieważ:

  1. godzina korepetycji językowych kosztuje nie 40 zł ale ok. 80- 100 zł,
  2. zajęcia sportowe podrożały z 30 zł/miesiąc na 150 zł/miesiąc (w tym samym klubie) a obóz (tzw. camp) z 600 zł do 2500 zł.
  3. chleb, który kosztował 1.8 zł dzisiaj sprzedają za 4 zł i generalnie mnóstwo podstawowych rzeczy (owoce, warzywa, wędlina, masło, olej, jajka) kupujemy 2 razy drożej.
  4. Znacznie więcej płacimy za opłaty (ogrzewanie, czynsze, śmieci, prąd, gaz +60-120%).
  5. Podrożały (+80-100%) samochody nowe i używane (najtańsza Dacia Duster nie 40 a 80 tys. zł). Nawet małego Volkswagena Polo z silnikiem 95 KM wyceniają na ….120 tys.zł.
  6. O mieszkaniach już wspominałem (+120% w 7 lat).
  7. Opiekunka, kosztuje nie 1800 zł a właśnie w okolicach 3500-4000 zł.

Jak zatem żyć?

Zasada 1. Wybieraj możliwie niekosztochłonne otoczenie. Nie ma opcji – korpo i praca 9-17 utrudnia życie i podnosi wydatki. Dodatkowo wielkie miasto = długie dojazdy, a za ten czas też płacisz opiekunce. Na wszystko nakłada się presja społeczna. Mam przyjaciół, którzy uciekli z Warszawy do małego miasta. Żyją taniej i spokojniej.

Zasada 2. Organizuj opiekę nad dziećmi i naukę możliwie bezkosztowo. Oznacza to, przy wieku „żłobkowym”, albo pracę na zmiany (żona pierwsza zmiana, a mąż druga lub trzecia) albo pomoc przysłowiowej „babci”, albo połączenie wychowawczego i chałupnictwa/rękodzieła.

Kobieta (a czasem mężczyzna) w domu oznacza niższe koszty życia. Nie wydaje się na dojazdy, mniej na ubrania/fryzjera/kosmetyczkę, znika nagradzanie się zakupami, gotowanie w domu (o czym już pisałem) wychodzi taniej niż żywienie na mieście. W efekcie, nie można podać dokładnego bilansu urlopu wychowawczego, ale przykład mojej żony pokazuje, że strata może wynosić 20-30% pensji. W niektórych przypadkach – nawet mniej.

Kiedy dziecko wchodzi w wiek przedszkolny, staraj się znaleźć w okolicy dobrą państwową placówkę, podobnie zrób ze szkołą i studiami. Prywatne szkolnictwo to dla klasy średniej wir sił wysysających przyszły majątek. Szkoła wymaga poziomu, a niekoniecznie go zapewnia (od 5-6 klasy 3/4 bierze korki z wielu przedmiotów), wycieczki to nie Muzeum Nauki Kopernik lecz Berlin, Londyn, a nawet Nowy Jork. W zimie obóz narciarski, w lecie konie. Do tego poziom życia (ubrania, telefony potem samochody) rówieśników, daleko wyższy od przeciętnego. Rozmawiałem z kumplem, ojcem 11-latka, prywatna podstawówka + jej styl życia, kosztują go miesięcznie ok. 6 tys. zł, w mieście, w którym przeciętna pensja to 6,5 tys. zł….brutto.

W testach szkoły prywatne wypadają lepiej, ale niekoniecznie dlatego, że są lepsze. Obcina się cały dół (wywalając ze szkoły), gorszych dzieci nie ma, stąd średnia idzie w górę. Mój syn chodzi do państwowej. W klasie jest córka posła, dwóch ojców profesorów, kilku adiunktów, nauczycieli itp. Poziom – wcale nie gorszy niż w prywatnej (choć to akurat najlepsza klasa, w najlepszej państwowej placówce), a odpada mi dowożenie, a młodemu presja korków. Starsi synowie chodzili do tej samej szkoły. Jeden – sportowiec, uczyć się nie chciał i studiuje na AWF, drugi – umysł ścisły, dostał się na ekonomię. Dostał dwa lata korków przed maturą na rozszerzenie – i to wszystko (plus języki). Z kolei syn znajomych po szkole prywatnej nie zdał matury (rodzice prawnicy, dziadkowie lekarze) i teraz świetnie sobie radzi, we własnej firmie. Nie ma reguły. Nie wierz w mantrę klasy średniej – świetna nauka w szkole= świetne studia=świetna praca. Już w poprzednim wpisie serii starałem się Wam to uświadomić. Lepiej (w sensie czasowym, wolności, wynagrodzenia) ma dobry rzemieślnik niż korposzczur.

W takich warunkach nauka jednego dziecka wymaga wydania miesięcznie 400-500 zł (książki, zbiórki, zajęcia dodatkowe). Oczywiście trafi się zdolniacha (instrument muzyczny, dowozy sportowe), albo potrzeba specjalnego kształcenia, ale piszę o pewnej średniej.

Zasada 3. Nie przesadzaj z rozrywkami i konsumpcją. Konsumpcja zje każdy dochód. Im większy, tym pochłania więcej. Aż do dna w mieszku. Jedno dziecko ma Iphone’a , cała klasa domaga się go od rodziców. Nastolatki wydające na fryzjera – 4000 zł albo 3000 zł miesięcznie na ciuchy i kosmetyki (akurat tu ojcowie dobrze zarabiają). 10 wycieczek zagranicznych w roku – proszę bardzo. Część kupuje to wszystko za gotówkę (i miewa niewielkie oszczędności), wielu na kredyt. Bo mówimy ciągle o klasie średniej – czyli zarobkach na rodzinę od ok. 10 tys. zł netto do 30 tys. zł.

Nauczenie dziecka nadmiernego konsumowania – to fundowanie mu problemów na przyszłość – najgorsza wyprawka. Niekoniecznie bowiem powtórzy status rodzica, a będzie domagać się „zabawek” zawsze i w każdych warunkach. Ty dajesz przykład – maluch i nastolatek patrzą i najczęściej (bo nie zawsze) – naśladują. Recepta na zamożność w klasie średniej to sporo oszczędzać, inwestować z jak najlepszą stopą zwrotu. Telefony za 6-10 tys. zł są młodzieży zbędne. Z drugiej strony – skąpienie na rozwój (naukę zawodu, formację intelektualną, firmę) – to błąd – druga strona medalu.

Ile więc potrzeba na rozrywki – konsumpcję? Wakacje 1 -2 razy w roku. Może być obóz sportowy w zimie i w lecie. Koszt średni – 400 zł miesięcznie . Nauka języków, jakieś jedne zajęcia dodatkowe (znowu, sport, teatr, hobby ) – mieliśmy powyżej. Do tego ubrania, kosmetyki, kieszonkowe (kolejne 400 zł). Dorzućmy jeszcze prezenty i szczególne potrzeby (rower, deskorolka, audio, komputer) – 400 zł

W sumie zasada 2 i 3 – 1600 zł miesięcznie

Zasada 4. Najlepsze jedzenie – domowe. Nie da się porównać niemowlaka karmionego piersią, z nastolatkiem ze szczególnymi potrzebami. Jednak moja ulubiona blogerka pokazuje – domowe jedzenie to wydatki 2000 zł/5 osób (w tym nastolatki i dorośli), czyli znowu 400-500 zł/osobę (bo dodaję obiady w szkole), jeżeli gotujemy sami, z własnych produktów.

Wszystkie drożdżówki, słodycze, diety pudełkowe, nie dadzą nic więcej, a kosztują 3-4 razy tyle.

Zasady 2,3,4 – 2000 zł.

Zasada 5. Trzymaj w ryzach auto i mieszkanie.Łatwo popaść w skrajności i myślenie albo „dzieci nic nie potrzebują” albo „potrzebuję vana i domu, bo urodziło mi się dziecko”. Nie warto się do nich zbliżać. Wiadomo, z dwójką nastolatków – Fiatem 500 nie pojeździmy, ale czy od razu potrzeba salonowego Audi Q7?

Wybierałbym rozsądnie – albo duży samochód klasy B, albo kompaktowy, przy jednym dziecku. Kompakt przy dwójce, i wyższa średnia kombi/minivan przy trójce. Ja zostałem de facto z jednym (najmłodszy ma 170 cm wzrostu) i wystarcza nam Hyundai Kona (a mamy jeszcze średniego psa). Od biedy zmieścimy się i w Fiacie 500. Koszt – przy samochodzie 10-letnim (rozsądny kompromis), a w zasadzie jako różnica między klasą miejską i kompaktem 400 zł miesięcznie (w tym paliwo, utrata wartości i dowożenie od czasu do czasu).

Z mieszkaniem – żyję w przekonaniu – każde dziecko musi mieć własny pokój. Czyli minimum z jednym – dwa (rodzice śpią w salonie), a optymalnie 3-pokoje. Szczęśliwie tak się składa, że dobrze wybierając, zapłacimy za ten dodatkowy drugi lub trzeci pokój całkiem niewiele – często 50-70 tys. zł, czyli +400 zł do raty.

Podsumowanie. Łączne, rozsądne, lecz nie skąpe, wydatki na przeciętne dziecko to 2800 zł miesięcznie. Zaznaczam – pisze o miejskiej lub podmiejskiej klasie średniej. Na wsi, gdzie i pokus mniej i oczekiwany standard gorszy, a ceny (nieruchomości, jedzenia) niższe, znam takich, którzy wdają połowę. Przy planowanym od stycznia 800+, kwestia finansowa schodzi na dalszy plan, jeśli nie damy się porwać szaleństwu. Wtedy, co pokazują alimenty celebrytów i 15 tys. zł może być mało.

Pokaż mi swoje buty, a powiem Ci kim jesteś.

Tekst jest pokłosiem rozmowy odbytej z kolegą z pracy, na temat cen butów i przyzwyczajeń osób, które je kupują. Nie ukrywam, że w moim domu istnieją dwie partie – jedną stanowię ja i mój najstarszy syn, drugą – żona i średni. Najmłodszy jeszcze nie ma swojego zdania, a może przeważyć szalę.

Czy wyobrażacie sobie kupić parę butów za 2500 zł, zarabiając nawet całkiem sporo, ale mówimy raczej o 30-40 tys. zł miesięcznie a nie setkach tysięcy? Ja nie. Dzisiaj piszę ubrany w mokasyny z Lidla, upolowane rok temu za 49,90 zł. Wyglądają tylko nieco gorzej niż znanych firm, dostępne za 400-500 zł. O ile jeszcze pobłażam pasjom kobiet, ale facet, profesjonalista w swojej dziedzinie? Po co? Dlaczego? – jak pytał pewien krytyk po ślubie znanego pisarza.

A tytułowa deklaracja? Prowokacja. Widząc jakie ktoś ma buty, możemy powiedzieć o nim niewiele. Weźmy „emerytowanego zbawcę narodu”. Tak zniszczone do granic kiedyś eleganckie półbuty nosi zarówno on, żul spod sklepu, hipster ze Zbawixa i król brytyjski Karol III. Sporo ich różni, nieprawdaż? Jarosław nie przywiązuje wagi do wyglądu, ale już hipster – tak, znoszone obuwie stanowi pewną wystudiowaną pozę.

A drogie eleganckie buty? Nie wiemy czy to świadoma decyzja, zakup kochającej kobiety, potrzeba zawodowa, czy realizacja coachowskiej maksymy „ubieraj się jak do pracy, którą chciałbyś wykonywać”.

Buty z Decathlonu założy ubogi sportowiec, jak i mój kumpel milioner-mysliwy, który do listopada zakłada sport-sandały.

Droższe złote obuwie sportowe znanych marek noszą zarówno pozerzy z półświatka, wnuki utrzymujące się z renty babci, raperzy, sportowcy ze złym gustem i cała grupa innych osób.

Stąd buty nie powiedzą o nas wiele. A już na pewno nie o statusie finansowym.

Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Tym razem zetrą się dwie filozofie. Pierwszą reprezentują miłośnicy spółdzielni i państwowej dostawy ciepła. Drugą, ci którzy liczą na siebie. Będzie i o ekonomice obu rozwiązań i o zagadnieniach praktycznych. Czytaj dalej Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Spotkanie po 32 latach od zakończenia szkoły. Jak stałem się ofiarą korpomyślenia.

Na początku grudnia poszedłem do knajpy na spotkanie klasowe. Od czasu gdy skończyliśmy szkołę podstawową minęły 32 lata. Wniosek – jak w tytule – współczesna kultura pokazuje nam jak myśleć i wbija w schematy. Stałem się ich mimowolną ofiarą.

Najpierw dla porządku – przybyło 11 osób spośród 32. Część wyjechała w całkiem odległe zakątki globu, dwójka siedzi w Dubaju, kilka osób wyemigrowało do USA. Większość jednak została w naszym mieście i nie znalazła czasu w wymiarze 1 nocy (zaczęliśmy o 19.30, skończyliśmy o 3 rano, gdy zamykali drugi bar).

Zagadkę wyjaśnił mi jeden z kumpli, który miał już za sobą podobne spotkanie z liceum. Wiele osób traktuje takie powroty do lat dziecinnych jako okazję do licytacji, kto więcej osiągnął, kto więcej zarobił. Prowadzący zwykłe życie, obserwując klasę na fejsie, rezygnują z przyjścia, nie chcą bowiem konfrontować się z własną przeciętnością. W efekcie spotkają się wyłącznie „ludzie sukcesu” i po godzinie przechwałek rozchodzą do domu z kwaśnymi minami, jeśli nie wypadli najlepiej, bo jak wiadomo „król może być tylko jeden”.

U nas, na szczęście, wszystko przebiegało inaczej. Z drobnym wyjątkiem. W pewnym momencie przysiadła się i zagadnęła mnie klasowa prymuska (obecnie organizująca social media w warszawskim korpo). Ewidentnie obchodziła się ze mną „jak z jajkiem”, wspominała wiersze, które przesyłałem do niej w 5-tej klasie, proponowała abym pisał książki, ale wyczuwałem ton troski, zmieniający się stopniowo w westchnienie ulgi. I za chwilę wszystko się wyjaśniło, kiedy usłyszałem „Uff, a bałam się, co zastanę, myślałam że masz ciężką depresję”. Skąd dziewczyna, którą ostatni raz widziałem późną wiosną 1990 r. mogła zdalnie mnie diagnozować? Ano z tablicy Facebooka, a w zasadzie jednego zdjęcia i braku treści. Na tej fotografii, klasycznej samoróbce (wspominałem na blogu o moich antytalentach plastycznych) wyglądam istotnie „jak pół-dupy zza krzaka”. Do tego profil założyłem dopiero, gdy zagrożono mi wyłączeniem komunikatora. Strzeliłem szybką fotkę, dodałem login i hasło, no i tyle. Dla korposzczurki moja smętna fizis oraz całkowite zaniechanie pochwał swoimi osiągnięciami, wywołało zwarcie na łączach, ponieważ dodała 2 do 2. Przecież każdy rozsądny człowiek umieszcza na profilowym najlepsze przefiltrowane trzykrotnie zdjęcie, na jego staranny wybór poświęciwszy wcześniej cały tydzień. Dodatkowo osiągając nawet namiastkę sukcesu (dobry obiad w fajnej restauracji, wakacje w egzotycznym miejscu, nowe auto, całuski od żony, sukcesy dzieci) nie omieszka oznajmić o tym całemu światu. Jeśli postępuje inaczej, wtedy jego życie stanowi z pewnością pasmo cierpienia od braku kobiety w życiu, przez niegodny wspomnienia zawód, do zera zainteresowań i przeżyć. Prawda? Tak mówi kodeks współczesnego świata. Do tego stanowiłem żałosny kontrast z bogatym życiem mojego własnego brata-bliźniaka, także ucznia tej klasy. Po pierwsze, on w odróżnieniu ode mnie potrafi robić zdjęcia i czyni to hurtowo. Po drugie, jeździ po świecie, wrzucając zdjęcia z każdej podróży. Po trzecie, realizuje liczne wyzwania (w stylu 365 książek w rok) i publikuje stałe sprawozdania i recenzje. Po czwarte, na fotkach towarzyszą mu coraz to inne dziewczyny, nierzadko 20 lat młodsze. Skoro, fejs pokazuje tak różne życia bliźniaków, to muszą one takie być. Niezawodnie.

Mój serdeczny śmiech, bo właśnie po raz kolejny zdobyłem „nagrodę milionera z sąsiedztwa”, o której pisał dr Thomas Stanley (chodzi o to, aby ludzie, patrząc na pozory zewnętrzne, potraktowali nas jak nie-milionerów), trochę zbił koleżankę z pantałyku, ale i uspokoił. Wyciągnęła jeszcze ze mnie co robię zawodowo, że posiadam rodzinę, w tym syna sportowca, udzieliła trzech rad, jak powinienem wykonać zdjęcie profilowe, o czym należy pisać na Facebooku i potem rozmowa wyglądała już normalnie.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na blogu widzę sporą grupę młodych ludzi a Beata trafnie zdiagnozowała problem w jednym z komentarzy. Młodość (jak widać po koleżance, nie tylko ona), oznacza silną presję grupy. Trzeba wyglądać, konsumować pokazowo, bo inaczej zostaniemy uznani za outsiderów. Koszt takiego blichtru – ogromny. W najlepszym wypadku – puste kieszenie, w najgorszym – gigantyczne długi, zaciągnięte w celu zaimponowania innym. Nie warto się temu poddawać – my zaraz-pięćdziesięciolatkowie, już o tym wiemy. Funkcjonujemy na własnych warunkach, poświęcając gotówkę na to, co dla nas ważne. Mamy wyrąbane na cudze opinie. Stąd mój śmiech, a nie przerażenie, że zostałem zdemaskowany. Ta historia ma jeszcze jedną, ciemniejszą i mniej zabawną stronę. 21 osób na spotkanie nie przyszło, może dlatego, że bało się takiej oceny. O kilku wiem na pewno. Świetna uczennica, która skończyła w nudnym zawodzie. Doskonały jako młody, piłkarz, ale koniec końców, nie zrobił kariery. Smutnym cieniem kładła się opowieść o piękności z równoległej klasy, która tydzień wcześniej, zapiła się na śmierć, zaliczając po drodze dwa długie lecz nieszczęśliwe związki. Ich zabrakło, pewnie również z powodu strachu przed konfrontacją z: lekarzem (on akurat zwolnił – pracuje 3 dni w tygodniu, za to w Warszawie), deweloperem, informatykiem z Google’a mieszkającym w Kalifornii, właścicielami firm, szychami z korpo. Na szczęście nie wszyscy mieli taką optykę, na koniec zrobiliśmy „miśka” z klasowym rozrabiaką, obecnie kierowcą ciężarówki. Spotkanie wypadło super. Pośmialiśmy się, powspominaliśmy stare dzieje, pożartowaliśmy z siebie nawzajem, pocieszyliśmy się, że jeszcze walczymy. Ja zdobyłem wspomnianą odznakę i miałem setny ubaw, nie tylko z autentycznego przerażenia koleżanki. No i mam materiał na ten wpis.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część III -W jakim kierunku skierować karierę zawodową, żeby przyzwoicie zarabiać za 10-15 lat.

Kiedy zacząłem myśleć o tym wpisie, przez głowę przeszły mi rady pokolenia moich rodziców i teściów. Brzmiały one: Kończ studia i dostaniesz dobrą pracę. Trzymaj się jej, a będziesz miał dostatnią emeryturę. Jako przyszłościowe kierunki wskazywano: medycynę, prawo, zarządzanie, ale każdy dyplom magistra gwarantował, według tej filozofii, powodzenie. W efekcie młodzi szli na prywatne uczelnie, kształcące humanistów (najtaniej), socjologów, psychologów, z których większość nie miała pracy. Stąd stereotyp absolwenta socjologii na zmywaku w knajpie lub na kasie w markecie. Dlaczego?

Ponieważ ta rada bazowała na czasie przeszłym. Ludzie wchodzący na rynek pracy w latach 90-tych, jeśli zdobyli magistra i umieli angielski robili bajeczne kariery w korporacjach. Szybko, przed 30-tką zarabiali lepiej od rodziców. Sam miałem kolegę, który rzucił studia na SGH, bo jako student dostał pracę w funduszu inwestycyjnym jako zarządzający. Tak to działało. Ale już nie działa. Od 20 lat nie działa.

Dlatego, trzeba wymyślać własną drogę na nowo. A zatem moje rady.

Raczej zapomnij o medycynie i prawie.

Oba te kierunki wymagają poziomu wiedzy i dyscypliny niespotykanego gdzie indziej. Żeby dostać się na medycynę musisz mieć dwa-trzy rozszerzenia na poziomie 80%. Ile znasz takich osób? Oczywiście możesz zawsze pójść do Rydzyka lub na inną „słynną” uczelnię. Tam przyjmują wszystkich. Tylko albo poziom dramatyczny (nie zdasz na specjalizację, a bez niej jesteś nikim), albo wywalą połowę po 1 roku.

Kierunki medyczne nielekarskie mają się nieco lepiej. Poziom odrobinę niższy (choć dalej wysoki) na takiej fizjoterapii, pielęgniarstwie itp. Pensje niezłe, ale roboty multum. Większość pracuje po 250-300 godzin w miesiącu (standardowy miesiąc to 170 godzin). Takie są standardy – także wśród lekarzy. Albo pracujesz jak robot i zarabiasz kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, albo dostajesz trochę powyżej średniej.

Prawo – tragedia. Dostać się łatwiej, ale… bez aplikacji na rynku zarabiasz niewiele (jak lekarz bez specjalizacji), chyba że pracujesz na uczelni (ułamek absolwentów – 3-4 osoby z 300-osobowego roku).Z aplikacją radcowską/adwokacką na początku klepiesz biedę. Przyzwoicie zaczynasz zarabiać po 35 r.ż i tylko wtedy, gdy jesteś dobry (oraz masz szczęście). Rynek został zabetonowany. Podobnie w sądach, prokuraturach, notariacie. Albo masz rodzinę, wielki łeb (jak prof. Matczak), albo nie próbuj.

Kierunki matematyczne.

Jeśli masz zdolności – rozważ. Coraz mniej osób uczy się matmy, a w niej jest przyszłość. Można pracować jako w IT, w sektorze finansowym, ubezpieczeniach. W każdej z tych branż pensje są ponadprzeciętne. Zresztą nawet dobry nauczyciel matematyki spokojnie żyje z korków, a bez większego stresu. Każde korpo przyjmie matematyka z otwartymi rękami i… nieźle mu zapłaci.

Orientując się w liczbach łatwiej odnajdziesz się we własnych inwestycjach. Klucz do oceny ryzyka – rachunek prawdopodobieństwa – przecież czysta matematyka.

IT

Branża IT, zwłaszcza programowanie stale się rozwija. Oferuje, w największym chyba procencie, pracę zdalną. Czyli dasz radę dokonać optymalizacji geolokalizacyjnej – zarabiać w dolarach, funtach, euro, a wydawać w złotówkach, a nawet bahtach. I ta pensja. Nie jest niczym nadzwyczajnym trzydziestolatek z dochodami 10-20 tys., ale Euro.

Nie każdy jednak ma zdolności do skończenia powyższych kierunków. Co wtedy robić?

Skup się na byciu doskonałym rzemieślnikiem

Gdybym nie miał szkoły lub zaczynał teraz – poszedłbym właśnie w tym kierunku. Rzemieślników brakuje, nie ma komu robić. Tak zapomniane zawody jak kowal czy stolarz, świetnie sobie radzą.

Podobnie warto starać się zostać dobrym mechanikiem samochodowym, blacharzem itp. Wszelkie zawody budowlane także nie umrą z głodu.

Pamiętaj o złotej zasadzie inwestycji

Wszyscy wielcy rozwoju osobistego podkreślają – najlepszą inwestycją z najwyższą stopą zwrotu i najmniejszym ryzykiem jest inwestycja w siebie. W sensowne kwalifikacje, rozwój intelektualny, zdobywanie nowego, dobrego i interesującego zawodu. Ona będzie procentować przez dziesięciolecia (czasami 30-40 lat). Mój kumpel ma ojca lekarza, który przestał pracować w wieku 85 lat i tylko dlatego, że zaczął mieć problemy z chodzeniem. Dalej miał propozycje zawodowe, dalej działa mu głowa. Ja, zdobywając kwalifikacje w wieku 37 lat (czyli minęło już 10 lat), zarobiłem dodatkowo +100% rocznie, w tym samym czasie, oraz znacznie ułatwiłem sobie prowadzenie działalności gospodarczej.

Życie samowystarczalne sprzed stu lat. Co kupowała chłopska rodzina?

Lektura „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak pokazuje nam dobitnie, może nawet zbyt mocno, jak samowystarczalne były w praktyce chłopskie gospodarstwa z Dwudziestolecia. Przyczyny tkwiły zarówno w ubóstwie (Wielki Kryzys, mało ziemi) jak i odwiecznych przyzwyczajeniach. Lista rocznych (sic!) zakupów przedstawiała się następująco:

  • 18 kg cukru,
  • 78 kg soli,
  • 10 sztuk cukierków,
  • herbata 200g (podano tylko wydatek, mnie udało się dotrzeć do cenników i przeliczyć),
  • przyprawy kuchenne za 4,5 zł (nie wiem jakie, ale orientacyjnie pewnie podobna ilość jak herbaty),
  • 15 sztuk śledzi,
  • pieczywo za 2,8 zł (ok. 8 bochenków po 1 kg chleba lub kilkanaście bułek, ponownie przeliczałem),
  • 300 g kawy (moje własne wyliczenia).

Za to wszystko zapłacono ok. 60 zł. Rodziny z dziećmi kupowały jeszcze przybory szkolne, a mężczyźni – tytoń i wódkę. Co jasne, przedstawiona lista wydatków, dotyczy rodziny ubogiej. Jak widać na tej liście nie ma ani tłuszczów ani mięsa, ani środków czystości. Najprawdopodobniej w ogóle ich nie używano lub dokonywano wymiany barterowej (np. jajka za mydło). Z kolei mydło, mąkę, masło, mleko albo produkowano albo unikano ich spożywania, przeznaczając na sprzedaż.

Spróbujmy przeliczyć te dane na dzisiejsze warunki:

  • cukier 120 zł,
  • sól 160 zł,
  • cukierki 8 zł,
  • herbata – 20 zł,
  • kawa – 30 zł,
  • śledzie 50 zł,
  • pieczywo 100 zł,
  • przyprawy 50 zł.

W sumie 538 zł, a więc ok. 45 zł/miesięcznie. Jasne, dzisiaj takie życie okazałoby się kompletnie niemożliwe. Sam, mając do dyspozycji taką sumę pieniędzy zupełnie inaczej rozłożyłbym wydatki. Uderza mnie spora ilość soli, ale z pewnością użyto jej do konserwacji mięsa, nie tylko do poprawy smaku. W tym celu moja rodzina potrzebuje może 8 kg/rok, a nie 10 razy więcej.

Warto jednak spojrzeć na te dane, aby zobaczyć, jak zmieniło się nasze życie. Nawet w wersji „wiejskiej”okazuje się znacznie bogatsze.