Jakie książki przeczytałem w 2024 r.?

Stali goście bloga już to dostrzegli – jestem zapalonym czytelnikiem. Mnóstwo wiedzy dostanę za darmo w necie, ale nic nie zastąpi starej dobrej książki.

Zacznijmy od liczb. Pochłonąłem ok. 81 książek, co daje 1,5 tomu na tydzień. Niektóre są lekkie i szybkie (Orzeszkowa) inne wymagają skupienia i analizy (finansowe). Staram się dzielić czas pomiędzy wszystkie grupy. Unikam tylko tzw. zapychaczy czasu, których pełno na półkach w EMPIK-u, wszystkich tych kryminałów, romansów, Mrozów, Pizgaczów, Chmielewskich itp. Uważam je za stratę czasu.

Do niektórych pozycji wracam wielokrotnie. To też odróżnia mnie od większości. Mam swoje ulubione tytuły i czytam je po 2 razy w roku…. co roku. No dobrze, rozpisałem się czas na konkrety.

Książki finansowe -8 szt.: Your Money or your life (w końcu kupiłem polskie tłumaczenie, więc x2), Fastlane Milionera, Path to Prosperity, Przestań zgrywać milionera….. , Droga żółwia, Money. Mistrzowska gra, Wspomnienia gracza giełdowego,

Rozwój osobisty – 5 szt.: ZTD, Przemiana Feniksa, Ciche cuda, Schudnąć z kaizen, Jak pracują wielkie umysły

Przeprowadzka na wieś i rolnictwo – 8 szt.: Miastowi, Powrotnicy, Gęsiego, Farmageddon, Uprawa szparaga, Cisza i spokój, Ofline, Brudna robota,

Filozofia -8 szt: Buddyzm, Rozmyślania, Listy moralne do Lucyliusza, Podręcznik mądrości, Ślady ojca, O Adamie Żeromskim wspomnienie, Szkoła biednych, Etyka i nieskończony,

Przewodniki i książki turystyczne: 21 szt.

Reportaże i wspomnienia: 12 szt.

Pozostałe (poradniki, beletrystyka): 19 szt.

A Wam, ile książek udało się przeczytać w odchodzącym roku?

Praca biurowa szkodzi. Eksperyment na samym sobie.

Na blogu często pojawiają się wyniki eksperymentów, wzorowanych na słynnym Buckminsterze Fullerze – człowieku, który zrewolucjonizował rozwój osobisty. Głównym przedmiotem badań jest sam badacz, oceniający, jak zmiana pewnych parametrów, wpływa na życie.

W moim przypadku, eksperyment wykonał się sam. W końcu listopada zachorowałem. Nie tak lajtowo, ale z potężnym kaszlem, bólem w boku – no zapalenie oskrzeli a może nawet płuc (sugerowano mi gorsze choroby, ale się nie potwierdziły). Krótko mówiąc – na 2 tygodnie zostałem wyłączony z pracy. A ponieważ przed nimi miałem niewiele siedzenia w biurze (przez całe 5 dni – 9 h i 20 minut), więc mogę powiedzieć, jak brak chodzenia do biura przez 3 tygodnie wpłynął na moje życie, głównie w aspekcie zdrowotnym.

Pierwszy plus – lepsze spanie. Tu opowieść jest krótka – przesypiałem całą noc, budząc się rano. Skończyły się początkowe etapy bezsenności, czyli wstawanie na 2 godziny ok. 2-3 w nocy.

Drugi plus – brak problemów z żołądkiem. Dość podobnie jak wyżej, mógłbym odesłać do historii Marcina z Kalpapady. Długotrwały stres załatwia jelita i żołądek, co skutkuje zgagami, a przede wszystkim gigantycznym pobudzeniem perystaltyki. Fachowo i wersji zaawansowanej (na którą cierpiał Marcin) co 10 minut jesteś w toalecie. U mnie nie przekroczyło to rozmiarów rozsądnych (3-4 wizyty w środku dnia) i do czasu… aż nie przestałem chodzić do biura. Teraz jakbym w ogóle nie miał żołądka i dalszej części przewodu pokarmowego. Moja nieformalna ankieta wśród pracowników biur – problem dotyczy praktycznie wszystkich. Czy winne są długie godziny na siedząco, stres, czy dieta (trudno jeść regularnie), nie wiem. Chociaż stawiam na połączenie wszystkich trzech. Kiedy jesteś na ciągłym ASAP-ie i nie możesz popełniać błędów, żołądek płata ci figle. I praktycznie wszystkim na długim zwolnieniu (urlopie) objawy ustępują. W moim przypadku – wbrew logice, bo brałem antybiotyki, które powinny zadziałać wręcz odwrotnie.

Trzeci plus – zdrowy kręgosłup. Praktycznie każdy biuroszczur walczy z bólami zwyrodnieniowymi kręgosłupa, to taka choroba zawodowa. Dotyka zarówno dyrektorów regionalnych (6-8h dziennie w aucie), jak i sekretarkę. Siedzenie ogromnie obciąża aparat ruchu, a przed komputerem, podwójnie. Przez ostatnie 2 tygodnie kręgosłup nie wiedziałem, że mam kręgosłup, całkiem nic. W pozycji siedzącej spędzałem 2-3 godziny, resztę albo leżałem (na początku), albo stałem/chodziłem.

Czwarty plus – więcej czasu. Niby oczywiste, ale warto napisać. Nawet pierwszy tydzień, z dwoma podróżami służbowymi (wtorek – 270 km autem, czwartek 360 km pociągiem), trzema spotkaniami z klientami, siedzeniem środę w biurze, oraz długim zebraniem w piątek (poza firmą) dał mi sporo wolnego. Jadąc pociągiem przeczytałem książkę, przygotowałem się do spotkania i jeszcze chwilę zdrzemnąłem. Podróż samochodem przerwałem skrętem po rewelacyjny ser (24 m dojrzewający) oraz dobrym obiadem. Pomimo tego: kupiłem prezenty mikołajkowe, wykonałem szereg zadań firmowych itp. Poza wtorkiem (konieczność pobytu u pracodawcy nieco ponad godzinę) i środą (dniem biurowym) miałem możliwość pospania dłużej, albo (co właśnie się stało), napisania sporej ilości tekstu, zjedzenia w spokoju śniadania z żoną i synem oraz odwiezienia go do szkoły.

Piąty plus -rodzina. Nie należę do ludzi, którzy cieszą się chwilami spędzonymi bez rodziny. Wręcz przeciwnie. Wspólne śniadania mają dla mnie wartość dodaną. Natomiast w dniach pracy zawodowej są nierealne. Młody normalnie idzie do szkoły na 8-9-10, a jako nastolatek – wstaje w ostatniej chwili, gdy mnie już nie ma w domu. Ta przyjemność normalnie mnie omija. Ale nie w czasie wolnym od biura. Podobnie z żoną, wprawdzie wstajemy podobnie i nawet pracujemy blisko siebie, ale czym innym wspólnie wypita kawa i droga do pracy, a czym innym spędzenie razem całego dnia. Da się omówić wszystkie tematy, na które nigdy nie ma czasu, a nawet zwyczajnie pobyć razem.

Szósty plus – relaks. Pochodna poprzednich pięciu. Skoro niczym się nie stresuje, spędzam czas z rodziną, nigdzie się nie spieszę, poza płucami nic mnie nie boli – diagnoza może być jedna – pełen relaks. I do tego taki, który uważałem za niemożliwy – we własnym domu, bez wyjeżdżania, bez wspomagaczy.

Wnioski. Te 3 tygodnie pomogły mi podjąć kilka ważnych decyzji, które dość intensywnie chodziły mi po głowie. W przyszłym roku ograniczam liczbę dni biurowych do (średnio) 1-2 dni w tygodniu, nawet, gdybym zaliczył w ten sposób spadek pewnych dochodów do kwoty mniejszej niż średnie wynagrodzenie tj. 5200 zł. Na jednym etacie powiem pa,pa, na drugim zmniejszę wymiar czasu pracy. Zostanie mi firma (jak się przekonałem, znacznie mniej stresująca) oraz szereg zajęć pobocznych. Uzgodniłem też z żoną – definitywnie wyprowadzamy się na wieś.

Cienka granica pomiędzy wegetacją a życiem.

Ten wpis stanowi rozwinięcie dyskusji w komentarzach, które siłą rzeczy, posiadają ograniczoną pojemność. Pierwotny wpis odnosił się do zasugerowanej przez Adama z bloga warsztatadama.pl kwoty 3875 zł jako pewnego miesięcznego minimum do życia na wsi (wg cen z sierpnia 2023 r.) , ale dyskusja zeszła trochę w bok, czy te ok. 4000 zł plus świadczenia na dziecko, oznaczają życie czy wegetację. I czym oba te stany istotnie są?

Definicji „życia” nie sformułujemy, ale „wegetacji” – jak najbardziej. Według Wielkiego Słownika Języka Polskiego (wsjp.pl) „wegetacja to życie ograniczone do zaspokajania podstawowych potrzeb biologicznych, bez perspektyw, bez możliwości zaspokojenia potrzeb emocjonalnych, intelektualnych, kulturalnych.”. Doszliśmy do konkretu.

Podstawowe potrzeby biologiczne określił już Seneka w „Listach moralnych do Lucyliusza” – jedzenie, dach nad głową, ubranie. Tyle potrzeba, by przetrwać. O ile mamy swój dom na wsi, będziemy płacić za media, podatki itp. ok. 490 zł przy 3-osobowej rodzinie. Jedzenie, leki, kosmetyki, chemię, kupimy za 1500 zł. Skoro blogerka godnezycie.blogspot.pl żywi 6 osób (w tym 5 dorosłych, a niektóre ze specjalną dietą) za 1800 zł/m-c, my damy radę z trzema. Ubranie kupimy za 150 zł. Tyle potrzeby biologiczne, do których dodałem jeszcze transport i wyszło mi 2440 zł/3-os./m-c.

Potrzeb emocjonalnych nie zaspokoimy pieniędzmi lecz relacjami, więc możemy je pominąć.

Inaczej będzie w przypadku potrzeb intelektualnych, kulturalnych. Tutaj jakąś minimalną chociaż kasę trzeba mieć. Załóżmy kilka wariantów.

Pierwszy. Dziecko uprawia sport, uczy się języka obcego, chodzi do szkoły, dorośli czytają książki, interesują się muzyką. W moim przypadku (miasto) kosztuje to ok. 850 zł/m-c.

Wiele zajęć dodatkowych da się ogarnąć za grosze (muzyka, taniec w domu kultury), albo za darmo (koncerty od disco polo do Chopina). Sport syna kosztuje mnie 300 zł/rok z dwoma obozami. Wycieczki i wyjścia szkolne 250 zł. Angielski – 200 zł. Książki, gdybym ich nie kupował, mogę za 0 zł wypożyczyć w bibliotece. Żona podobnie.

Mnóstwo wydarzeń kulturalnych transmituje telewizja, istnieją teatry amatorskie, groszowe zajęcia plastyczne. Praktycznie wszystko.

I tu zastrzeżenie – piszę o średniej.

Drugi. Natomiast bywają oczywiście dzieci wybitnie uzdolnione (może jakieś 10-20%) i takie wymagają znacznie większej kasy. Wychowanie drugiej Igi Świątek, to dzisiaj koszty kilkudziesięciu tysięcy miesięcznie, podobnie noblisty. Studia w dalekim mieście kosztują 3500 zł (wynajem, dojazdy, jedzenie, książki) i nie każdego na to stać. Dlatego młodzież pracuje, dorabia itp. Ojciec kierowcy wyścigowego sprzed IIWŚ sprzedał kamienicę w Krakowie, żeby kupić synowi Bugatti. Nowy fortepian oznacza konieczność wyłożenia kilkuset tysięcy złotych. Dlatego np. Rafał Blechacz dostał go dopiero po wygraniu Konkursu Chopinowskiego, wcześniej ćwiczył w budynku Akademii Muzycznej.

Trzeci. Trafiają się też wyjątkowe głąby, którym trzeba korepetycji, albo dzieci o specjalnych potrzebach z uwagi na stan zdrowia (leczenie, rehabilitacja). Tutaj także koszty idą w grube tysiące.

Jednak „typowe” dzieciaki – wariant pierwszy stanowią 70-80% populacji. I do nich się odnosiłem.

I na koniec „perspektywy”. Tutaj trafiło nam się słowo wyjątkowo pojemne. Może oznaczać zarówno zakup mieszkania, nowego auta na 18-tkę, pokazanie całego świata, zwiedzonego razem, studia w Londynie itp. No i wtedy, faktycznie 4000-5000 zł wygląda śmiesznie mało.

Natomiast jeśli przyjmiemy coś, co jeszcze niedawno nazwano by „uczciwym wychowaniem” tj. zdobyty zawód, objechanie Polski, jakiś kapitał kulturowy – 4000 zł powinno wystarczyć na życie, które w mieście, w kupionym na kredyt trzypokojowym mieszkaniu kosztuje pracownika korporacji 2-3 razy więcej.

Stąd podtrzymuję swoje zdanie – 4000-5000 zł we własnym domu na wsi, to nie wegetacja, a życie. Chociaż często traktując naszą, wielkomiejską bańkę jako punkt odniesienia, wydaje nam się inaczej. Zwyczajnie, przyzwyczailiśmy się do standardu zagranicznych wakacji, dobrych aut, domów w ciekawych dzielnicach, własnych firm.

Jak uciec z wyścigu szczurów?

Pytanie, które stawiam w tytule, nurtuje większość osób po przekroczeniu trzydziestki. Jesteśmy już wystarczająco zmęczeni ciągłym kieratem, straciliśmy złudzenia co do natury korporacji i pracy w ogólności, a mamy jeszcze siły coś zmienić. Odrzucenie pośpiechu, pracy (z dojazdem) 9 -11 h dziennie wydaje się zachęcającą perspektywą. Jednak z każdego kąta szczerzy zęby rzeczywistość i zmusza do zastanowienia się: Jak to zrobić?

Prosta recepta. Najprostszą odpowiedź daje złota reguła finansów osobistych: Zmniejsz wydatki, zwiększ przychody, zgromadź oszczędności, albo najlepiej …. wszystko razem.

Punkt startowy. Znam to doskonale, codziennie obserwuję. Rodzina 2+zwierzak domowy, może z kredytem hipotecznym w dużym mieście swobodnie wydawać 8-9 tys. zł uważając, że żyje oszczędnie. Przy czwórce (2+2) będzie to 15k. Jasne, oszczędnie to oni żyją, tylko gdy porównają się z całym otoczeniem. Dlaczego? Ano dlatego, że wydają 80-110 % swojej wypłaty, pochłaniając jednocześnie wszystkie ekstra dochody (jakieś nagrody, obrywy). Na tym polega wyścig szczurów. Biegną coraz szybciej, a nic z tego nie wynika. Niby jakieś podwyżki są, ale ledwo nadążają za kosztami.

Plan. Recepta pokazuje tylko jedno – kierunki. Poza nimi konieczny jest plan. Musimy wiedzieć, co konkretnie trzeba zrobić i w jakim terminie. Przejdziemy te etapy po kolei.

Zmniejsz wydatki. Realną stawką, do której da się zejść to 1,5k/osobę. Rekordziści, w większych rodzinach, zmieszczą się i w 1k/osobę. Podobnie samotnicy. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić. I tu przechodzimy do planowania. Skoro znamy poziom docelowy, jak działać, żeby do niego dojść?

Radykalnie ciąć w każdym punkcie. 1k na osobę to 450 zł na tzw. dom, 300 zł na jedzenie i 250 zł na wszystko inne. Gdy mówimy o 1,5k, myślimy 450 zł na dom, 450 zł na jedzenie i 600 zł na resztę. Gdzie tu miejsce na kredyt hipoteczny? No, nie ma. Gdzie na dwa auta? Też się nie zmieściły. Czyli co? Ano, przyjdzie Wam opuścić miasto, albo mega kombinować (pamiętacie wpis o nieruchomościach – kup duży dom i wynajmij na mieszkania?, zamieszkaj w na piętrze w domu rodziców), korzystając z obecnej zdolności kredytowej. Żadnych apartamentów (chyba, że za gotówkę lub w darowiźnie). Nie wierzysz, że się da? Poczytaj Frugalwoods albo… tego bloga.

Mój dom w mieście (już bez kredytu) kosztuje mnie z ogrzewaniem gazowym (drogo – 650 zł/miesięcznie) ok. 1,3 tys. zł. Ponieważ mieszkamy we trójkę wychodzi 433 zł/osobę. Gdyby grzać drewnem (piec zgazowujący, kominek z płaszczem), zamontować solary i FV, zejdziemy do 630 zł (gaz 100 zł, 50 zł prąd, 140 zł śmieci, 90 zł internet, 100 zł drewno, 150 zł woda, 40 zł podatek), a to już 210 zł/osobę. Na wsi będzie nawet taniej o wodę (-25 zł/osobę). Ale powiedzmy sobie szczerze, pięciopokojowy dom dla 3-4 osób to zbędny luksus. Spokojnie wystarczyłby 45m2 + antresola (3 sypialnie, salon z aneksem+łazienka). Jego eksploatacja, we współczesnym standardzie okazałoby się jeszcze tańsze. Zwłaszcza na wsi. Więc spokojnie da się zejść poniżej tych 433 zł/osobę za dom.

Temat 300-450 zł/osobę na jedzenie, wałkowałem na blogu wielokrotnie. Nie chodzi o głodowanie, życie na kluskach, lecz produkcję, gotowanie w domu, kupowanie u producentów, więc taniej. Skoro blogerka godnezycie.blogspot.pl może, to i Ty też, bez problemu dasz radę. Nie wymiękaj. Nawet alkohol da się wyprodukować, a co dopiero herbatki, chleb, wędliny, warzywa, owoce czy przetwory.

Teraz pole – „pozostałe”. Tutaj zalecam umiar. Kupujemy chemię i kosmetyki. Ktoś bierze stałe leki (jak ja), potrzebujemy ubrań (niekoniecznie markowych i nowych), a dzieci edukacji (tylko formalnie bezpłatnej). Dorosły paradoksalnie kosztuje taniej, bo już nie rośnie, a zajęcia dodatkowe znajdzie bezpłatnie. Auto? Da się je objechać tanio – Fiat Panda z gazem, samoobsługą i przebiegiem 500 km/miesiąc kosztuje nas 250 zł. Przy trzyosobowej rodzinie – 83 zł/osobę, tyle co bilet miesięczny. Do 600 zł/osobę zostaje nam jeszcze sporo, więc upchniemy jakieś tanie wakacje (mój syn – dwa obozy sportowe rocznie – razem 2000 zł, plus wyjazd nad jezioro ze znajomymi na dwa tygodnie), minimalne zajęcia dodatkowe (godzina języka, sport, obiady w szkole), ciuchy, kosmetyki i chemię. Trzeba się nakombinować, nie powiem. Bezdzietna para zrobi to taniej. Bo przecież za 800 zł opłacą pole namiotowe na tydzień, drugie tyle przeznaczą na jedzenie, coś tam na dojazd i mają wakacje za 1800 zł, czyli 75 zł/osobę/miesięcznie. Nie we Władysławowie lecz nad jeziorem, ale czy koniecznie musi być morze?

Razem wydatki, jako się rzekło 1,5 kzł/osobę, co oznacza:

  • 1,5 tys. zł – singiel,
  • 3 tys. zł – para,
  • 4,5 tys. zł -rodzina trzyosobowa,
  • 6 tys. zł – rodzina z dwójką dzieci.

Zwiększ dochody. Trudno mieszkać na wsi i zarabiać w korpo 20 k/2 os. Pomijam konfederacki ideał – zdalna w IT. Ale czy musi być korporacja? No nie. Ogarnięty człowiek, pracą fizyczną zarobi te 50 zł/h netto. Nie trzeba rąbać za minimalną w sklepie czy budżetówce. Przyznał to nawet prezydent Andrzej Duda. Więc niech 11h zmieni się w … właśnie w ile? Dwie osoby pracujące po 20 h tygodniowo (lub jedna 8h), wyrobią 170h/miesiąc, czyli 8500 zł. Na parę – aż nadto. Na trójkę, czy czwórkę – z 800+, także.

A minimalna (22 zł/h)? Niech będzie, w końcu to wieś. 3700 zł/170h. Na dwójkę starcza. Trójka ma 1500 zł zapasu (ze świadczeniami od państwa). Czwórka – tu już będzie brakowało 700 zł (6000-5300).

A może wcale nie warto zawracać sobie głowy etatem? 3700 zł na 2 osoby to 20 dób pracy dniówkowej. Jedna łazienka zrobiona w mieście przez głowę rodziny, raz na kwartał (2-3 tygodnie pracy).

Jeszcze inaczej zdarzy się, gdy dysponujemy przychodem pasywnym. 18 k rocznie (1 osoba) to 5% od 360 tys. zł. 36 k (dwójka) od 720 tys. zł. 54k (trójka) od 880 tys. zł (+… 800+), 72 k od 1.050 tys. zł. Sporo. Większość jednak będzie zmuszona pójść do pracy.

No, ale miało być o zwiększeniu dochodów, a ja już o zmniejszeniu. Wracamy na ziemię. Może żeby zdobyć pewne oszczędności, trzeba będzie pojechać na saksy, może wziąć popołudniową pracę, może zmienić robotę. Na jakiś czas – 3-5 lat. A potem rozkoszować się wynikiem – zwiększonymi oszczędnościami. I ucieczką z wyścigu szczurów.

Oszustwo „instagramowego życia”.

W lecie tego roku Noizz.pl, odwiedzane przeze mnie z uwagi na serię „Ruinersi” (opowieści o ludziach, którzy kupili stare domy i przeprowadzili remont) rozpoczęła nowy cykl – historie emigrantów. Bazowały one często na stałym schemacie: wyjazd na studia, miłość do obcokrajowca, początkowe trudności, szczęśliwe zakończenia i własny biznes na miejscu. Jednocześnie odnośnik do bohatera odcinka, a w zasadzie jego biznesu (organizacja wakacji dla Polaków, szukanie im nieruchomości na miejscu).

Nie byłaby to rzecz warta wzmianki, gdyby nie konwencja „instagramowego oszustwa”, a więc skupiania się na „sukcesie”, a pomijania realności scenariusza (kosztów, źródeł finansowania). Osobiście, staram się tępić taką metodę opisu cudzego i własnego życia, ponieważ tworzy fałszywy obraz świata. A ten skusi naśladowców, podejmujących decyzje bez świadomości możliwych kłopotów.

Pierwszy przykład. Polka poznaje Francuza, wyjeżdża do Prowansji, nie znając języka, rejestruje się jako bezrobotna, dostaje za darmo kurs francuskiego oraz 700 E stypendium. Mieszka z rodzicami wybranka, nie znającymi z kolei angielskiego, ale przyjmującymi ją z otwartymi rękami. W ogóle wszyscy są mili i przyjemni, krajobrazy piękne, jedzenie smaczne i tańsze niż w Polsce (sic!). Już ta część historii wydaje się nazbyt optymistyczna, albo wręcz nieprawdziwa. W Prowansji tańsze mogą być wybrane lokalne produkty żywnościowe i tylko w sezonie, który tam przypada wcześniej (czyli np. truskawki albo czereśnie w kwietniu). Podobnie jest we Włoszech – taniej kupimy oliwę, kawę w knajpie i… koniec. Gdyby na tym się skończyło, jeszcze można wybaczyć różowe okulary, natomiast to dopiero początek. Potem pojawiają się filtrowane zdjęcia pensjonatu Polki, wybudowanego na miejscu. I stawiamy sobie pytania? Jak ktoś, kto zarabia 700 E (potem może 1500 E) jest w stanie zbudować dom? Oczywiste będzie, że przyczyny mogą być dwie, a artykuł o nich milczy:

  1. dziewczyna przywiozła kasę z Polski (i raczej powyżej 250k Euro, może i 2 razy tyle),
  2. wszystko sfinansowali partner lub jego rodzice, czyli dom nie należy do Polki.

I na tym można zakończyć. Mówimy o scenariuszu nierealnym dla większości emigrantów, ewentualnie o pakowaniu się w kłopoty. Sam znam dziewczynę, która pojechała na wycieczkę, poznała starszego o dekadę Włocha, pomagała mu w knajpie (taki sam raj), a po 15 latach wyrzucił ją z domu z niczym (wypłacił nawet wspólne oszczędności z konta). Wróciła do Polski po 40-tce, bez prawa wykonywania zawodu (nie miała szkoleń, za to długą przerwę), oszczędności, znajomości itp. Próbowała jakiś interesów (import wina), ale wyłożyła się na braku kapitału i doświadczenia. I tak wygląda rzeczywistość bez lukrowania. Oczywiście pewnej liczbie może się udać (jak zawsze), inni przebiją się ciężką pracą, ale emigracja nie stanowi (i nigdy nie stanowiła – wystarczy poczytać Gombrowicza czy Marai) lekkiego chleba. Instagram o tym nie wspomina.

Czy faktycznie musisz mieć 1 mln w inwestycjach+dom, żeby przeprowadzić się na wieś?

Całkiem niedawno trafiłem na super stronę – https://warsztatadama.pl/, która w znacznej części jest blogiem mieszczucha, który przeprowadził się na wieś. Do tego tekst pisze człowiek, wykonujący konkretny zawód – IT. Z tego względu, w publikowanych treściach nie ma lania wody, ale samo gęste – liczby, fakty, analizy. Czyta się więc może szybko, ale każde zdanie trzeba przetrawić. Mnie pasuje, choć pomysł znacznie różni się od większości blogów z hasztagiem „farmlife”. Nawet zdjęcia – wytwór AI – prezentują się inaczej niż z „Weranda Country”. Dość wstępów, idźmy drogą Adama, przechodzimy do konkretów.

Adam stawia tezę i ją wyjaśnia „Żeby przeprowadzić się na wieś, musisz mieć milion złotych w zarabiających aktywach” plus oczywiście wartość siedliska (jak pisze: rancza). Czy to nie przesada?

Obliczenia wyglądają prosto :

  • 0,5 mln w akcjach spółek dywidendowych ze średnim przychodem 4,5% = 1875 zł.
  • 0,5 mln w nieruchomości i czynsz 2000 zł.
  • Razem: 3875 zł z 1 mln.

Adam ignoruje podatki, ja lubię ten temat, więc odniosę się wprost. Obie kwoty nie zawierają podatku – w przypadku dywidend 19%, w przypadku najmu 8,5%. Pomimo tego uważam kwotę 1 mln zł za zawyżoną.

Do tego nie wiem dlaczego akurat 3875 zł, może jeszcze nie dotarłem do źródła? Czy chodzi o faceta solo, czy z rodziną jak autor?

Ale spróbuję się odnieść do kwot.

Prowadziłem na tym blogu swoje wyliczenia, za chwilę do nich wrócimy, natomiast ten milion (z siedliskiem 1,3-3 mln) trochę mnie szokuje. Gdyby tak było, bez sprzedaży dużego mieszkania w Warszawie, lub domu w większym mieście, nie masz co myśleć o wsi. Widzę sprawy nieco inaczej.

Po pierwsze – zignorowano „darmowy pieniądz”. Ot, weźmy takie 800+, gdy masz dziecko. Albo wszystkie bony energetyczne, dopłaty, zasiłki itp. Czasami dostaniesz kilkaset złotych miesięcznie, czasami parę tysięcy. O metodzie życia „na socjal” pisałem wielokrotnie. Ale niech będzie ten 1000 zł.

Po drugie – założono, że żadna z dwóch osób nie będzie wykonywać żadnych zajęć zarobkowych. Nie mówię tu o korpo, etacie 40h w tygodniu. Ale żeby w ogóle? Nie, chyba nikt tak nie robi. Zawsze jest jakiś freelance, zlecenia, okruchy dawnej pracy, lub pomysł na nową (np. warsztaty, rzemiosło, agroturystyka, ciasta, szycie). Nie mówię o siedzeniu za biurkiem po 8h dziennie, ale godzinę chyba wytrzymamy. I już ten 1000 zł/głowę wpadnie. Przy dwóch osobach dorosłych i dziecku – z socjalem mamy minimum 3000 zł. Rozumiem, rzecz jasna, intencje Adama – nie od początku „zarabiasię”, te dochody nie muszą być regularne, ale nie dajmy się zwariować – każdy coś umie, wieś nie oznacza zaraz wyjazdu w Bieszczady, to może być 20 km od dużego miasta. Osobiście, liczyłem to, gdybym pracował 1h dziennie (albo jeden dzień w tygodniu), przy braku podatku (działalność nierejestrowana na żonę, bo ja nie mogę) – zarobię ok. 2600-4000 zł. Mam też opcję atomową – 2 dni realnie w biurze (16h) za 7800 zł. Ale przyjąłem 1000 zł/osobę.

Po trzecie – elastyczność inwestycji. W dobie niskiej inflacji, spółki dywidendowe robiły furorę. Masz te 4,5% (minus podatek) zamiast 2% w obligacjach czy na lokacie, a jeszcze wartość rośnie. Teraz poszedłbym raczej w obligacje – bo łatwo wyciśniesz 7 % netto, a akcje są przewartościowane. Trzymanie w nich połowy gotówki, uważam za ogromne ryzyko. Podobnie z nieruchomościami. Gdyby wartość nie rosła (a gwarancji nie ma) – jeszcze ok, ale użeranie się dla niecałych 5% brutto, w dobie obligacji SP za 7%, które nie wymagają czasu, ani kosztów? Bez sensu. Dlatego dzisiaj – idę w obligację, handel lub przedmioty przynoszące większy dochód (np. airbnb, a nie zwykłe mieszkanie). I wtedy, gdy brakuje tych 875 zł (3875 zł podane przez Adama minus 1000 zł socjalu i 2000 zł z pracy). No więc ile trzeba mieć jeszcze? 875 zł przy oprocentowaniu 6% netto, daje nam 175.000 zł plus wartość siedliska. Sporo mniej niż tytułowy milion.

Czy da się żyć za 3875 zł/m-c? Wracam do podanej kwoty. I tutaj patrzę swoimi oczami. 3875 zł i trzy osoby. Da się? W pewnych warunkach tak. Zaczynamy od podstaw: życie, dach nad głową, ubranie i dodajemy transport (na wsi musimy mieć auto).

Życie. Jedzenie, chemia, kosmetyki, leki. 500 zł/osobę = 1500 zł. Prosto. Da się taniej, sam przeżywałem i za 150 zł, ale bez przesady. Jakiś margines musi być.

Dach nad głową. Podawałem wartości: opał 50 zł (jeśli swój), prąd 60 zł (FV – tylko abonament), podatek 30 zł, śmieci 100 zł, woda i ścieki 150 zł a( de facto od 0 zł do 300 zł), internet 100 zł. I mamy minimum 490 zł.

Ubranie. Minimum 150 zł (50 zł/os.). Chyba trochę za mało, ale przy ciuchlandach – da się.

Auto. 300 zł. Tu już nie będę wiele wyjaśniał. 200 zł na utrzymanie i 100 zł na paliwo.

Takimi całkiem podstawami – mamy 2440 zł (1500+490+150+300)

Na dalsze wydatki, takie jak szkołę/przedszkole dziecka, jakieś prezenty, ubezpieczenia, drobne kieszonkowe, naprawy domu, wymianę auta, cały ogród – zostaje 1431 zł. Może się udać, a może zabraknąć (ok. 220 zł kosztuje KRUS za dwie osoby). Nie ma oczywiście miejsca na oszczędności. Dlatego też, we własnym przypadku uważam pracę na 3 dni w tygodniu (2 jeśli uwzględnię zdalną/urlopy/ zwolnienie) uważam za adekwatną do potrzeb.

Minimum socjalne. Czy faktycznie w Polsce żyjemy aż tak źle?

W jednym z komentarzy Jan przeraził się danymi, że całkiem spora grupa Polaków żyje poniżej tzw. minimum socjalnego. Postanowiłem zgłębić temat, ponieważ doniesienia medialne istotnie nie napawały optymizmem.

Raport Poverty Watch (na niego się powołano) wskazywał, że 17,3 mln Polaków żyło w 2023 r. poniżej poziomu minimum socjalnego. Już w liczbach bezwzględnych robi wrażenie, a odsetek 46% wręcz poraża. Gdzie leży koń pogrzebany?

Sam raport i dane macie tutaj: https://www.eapn.org.pl/aktualnosci/poverty-watch-2024-polska-na-krawedzi-kryzysu-spolecznego-ok-25-mln-polakow-zyje-ponizej-minimum-egzystencji-a-ok-173-mln-ponizej-minimum-socjalnego/ . Naukowiec, który go firmuje, odwołuje się do danych IPSiS, który liczy tzw. minimum socjalne. No właśnie jak liczy?

IPSiS publikuje dane tutaj: https://www.ipiss.com.pl/pion-badawczy-polityki-spolecznej/wysokosc-minimum-socjalnego/ w układzie kwartalnym. I pierwsze zaskoczenie – nie ma jednego minimum socjalnego – tj. poziomu właściwego dla całej Polski, podział dotyczy wielkości gospodarstwa domowego (oddzielnie single, pary, 2+1, 2+2, 2+3, oraz samotni emeryci lub ich pary). Drugie zaskoczenie – poziom ubóstwa nie dotyczy dochodów ani majątku lecz wydatków. Tym sposobem mogłoby się okazać, że ludzie zamożni faktycznie znajdują się „pod kreską” ponieważ wydają mniej (z drugiej strony to muszą być dane GUS, bo mnie nikt o wydatki nie pytał). Teraz co pisze sam Instytut: „Min­i­mum soc­jalne oznacza zaspoka­janie potrzeb kon­sump­cyjnych na relaty­wnie niskim poziomie, ale uwzględ­ni­a­ją­cym zalece­nia nauki (np. w zakre­sie wyży­wienia), odpowiada­ją­cym powszech­nie przyj­mowanym nor­mom oby­cza­jowym i kul­tur­owym (rekreacja, uczest­nictwo w kul­turze) oraz obow­iązu­ją­cym nor­mom prawnym (m.in. w zakre­sie oświaty, ochrony zdrowia). ” Znalezienie się niewiele poniżej nie oznacza jakiejś skrajnej biedy, lecz czasem rezygnację np. z wakacji, chodzenia do kina czy teatru. Okropne dane (17,3 mln) dotyczą przede wszystkim roku 2023 r., po którym, w roku wyborczym, podniesiono świadczenia społeczne.

A same kwoty? Dla singla 1773 zł, dla pary 2998 zł, dla trójki 4403-4744 zł (w zależności od wieku dzieci), dla czwórki 5733 zł, piątki – 7078 zł. Emeryci mają niewiele mniej o ok. 30 zł/os. Czyli wg tego wyliczenia parze potrzeba prawie pensję minimalną, a emerytom ledwie wystarczały dwie emerytury minimalne. A struktura wydatków na osobę?

Ok. 450 zł na jedzenie, 400-680 zł na mieszkanie, na ubrania ok. 50-70 zł, transport 120 zł, ochrona zdrowia 50-60 zł. Mamy też higienę osobistą – 40-60 zł, edukację 0-110 zł (zero wydają emeryci), kulturę i 110-176 zł. Jeszcze raz przypomnę – są to kwoty na osobę. Co rzuca się w oczy?

Patrząc na to zestawienie, nigdzie nie widać kredytu, ani wynajmu, zatem albo IPSiS wyeliminował sporą grupę najemców (ok. 20% społeczeństwa) i kredytobiorców (pewnie minimum drugie tyle) albo powinniśmy dodać jeszcze jedną kategorię – kredyty i pożyczki oraz wynajem. Czyli mamy poważny mankament. Zakładając, że kredyt/wynajem w przypadku singla wynosi nawet kilka tysięcy złotych, suma wydatków szybowałaby w górę.

Wreszcie, nawet uwzględnione wydatki (o czym jest mój blog) okazują się względne. 450 zł na jedzenie/osobę/m-c w warunkach miejskich oznacza kłopot lub konieczność oszczędzania, na wsi z własnymi zwierzętami, zbożem, owocami, warzywami – już zdecydowanie nie straszy. Podobnie wśród „słoików” – udowodniłem to eksperymentem „życie za 500 zł”.

Jeszcze wyraźniejsze obiekcje zgłaszam do kosztów mieszkania. Mając własny dom, w dużym mieście – w 2023 r. nie wydawałem 1330 zł/m-c (standard 2+1). Co mają powiedzieć ludzie na wsi, płacąc za wodę, szambo, prąd, węgiel (lub inny opał), podatek, internet? Oni wydają połowę tego co ja.

Ale wróćmy do źródeł czyli sumy wydatków – 1773 zł na singla oraz przykładowo 4744 zł dla gospodarstwa takie jak moje. Mieszkając na wsi lub po prostu dysponując kawałkiem działki (choćby ROD), spokojnie zmieścimy się w tym minimum. Z kolei w mieście – też, jeśli tylko dostosujemy własny dach nad głową (kredytów tu nie przewidziano) do potrzeb.

Na co patrzy naukowiec? Jak na analizę profesorską zdziwienie budzi używanie określeń mocno nacechowanych emocjonalnie. Na prawie każdej stronie znalazłem i „szokujące/szokująco” i „drastycznie/drastyczne”. Nie chodzi więc chyba o dane, ale wywarcie odpowiedniego wrażenia. I patrząc po reakcji Jana – udało się. Miała to chyba być narracja anty-PiSowska skoro dotyczy roku 2023 i porównuje się go do 2015 i 2022, „zapominając”, że w 2024 r. inflacja wyniosła ok. 5%, a świadczenie 800+ wzrosło o 60%, emerytury i renty zwaloryzowano o kilkanaście, a średnie wynagrodzenie też wypadło więcej. Natomiast, w mojej ocenie nie jest tak źle. Już uzasadniam, dlaczego.

W pierwszej kolejności – w Polsce do aktywnych zawodowo (17-18 mln) wlicza się także… bezrobotnych (nie żartuję), niepełnoetatowców, pomagających nieodpłatnie w rodzinnej firmie czy ludzi na zleceniu/umowie o dzieło. Żadna z tych kategorii nie otrzymuje pensji minimalnej, co zaniża wyniki.

W drugiej – nikt chyba się nie przyznał, że wydaje środki „zaoszczędzone” na podatkach, a więc zarobione w „szarej strefie” lub „na czarno”.

W trzeciej – niejasna metodologia oraz wysoki poziom emocji badacza, każe patrzeć krytycznym wzrokiem na wyniki. Może żyję w innym świecie, ale powiem szczerze, nawet na wsi tego ubóstwa nie widzę. W miejscowości 500 mieszkańców budują się aktualnie 2 domy, lokalny zakład przemysłowy płaci przynajmniej minimalną. W takich warunkach, emeryt „przy rodzinie” z minimalnej KRUS-owskiej emerytury jeszcze odłoży.

Lepiej być biednym na wsi, niż biednym w mieście.

Tytuł jest cytatem z odpowiedzi na posta o ucieczce ze wsi do miasta. Teraz zastanowimy się, ile prawdy zawiera.

„Lepiej” może mieć wiele znaczeń. Na wsi będzie łatwiej, taniej, przyjemniej. Żyje się tam bez świadomości własnej biedy. Szybciej się z niej wyrwiemy. Czy każde z nich opiera się na prawdzie?

Zacznijmy od „lepiej=łatwiej”. I tu zależy dla kogo. Dla osoby do wsi przyzwyczajonej i na niej urodzonej – na pewno. Ma sieć kontaktów. Ważne – bo w razie problemów, zawsze ktoś pomoże. Dla mieszczucha – pozornie trudniej. Dlaczego? Ponieważ faktycznie, pozbawiony siatki bezpieczeństwa w postaci rodziny, znajomych, może początkowo radzić sobie gorzej. Bo i obowiązki nowe (palenie w piecu, pamiętanie o szambie, jakieś zwierzęta, koszenie trawy itp.), i powierzchnia do ogarnięcia większa, i znikąd pomocy w razie katastrofy. Z tym ostatnim twierdzeniem należy jednak pomyśleć, w gminnej wsi istnieje ośrodek pomocy społecznej, z którego korzysta sporo osób. Docieramy do sedna, pójście do „opieki” na wsi nie stygmatyzuje w tym samym stopniu, co w mieście, ponieważ okazuje się powszechne. Przed 2015 r. korzystało z niej 30-40% mieszkańców wsi, w niektórych – prawie wszyscy. Począwszy od zasiłków, przez fundusz alimentacyjny, aż do usług opiekuńczych. Wizyta pracownika socjalnego nie wywołuje złośliwych uśmiechów, ponieważ dotyczy wielu. Teraz z uwagi na wzrost dochodów nominalnych wysokość kwot dochodu budzi uśmiech politowania: 823 zł równa się pensji minimalnej na rodzinę czteroosobową. Odrębną kwestią pozostaje trudniejszy dostęp do lekarza, kultury, szkoły ponadpodstawowej, basenu, domu kultury, biblioteki.

Teraz „lepiej=taniej”. Istota tego bloga – wartość pieniądza. W tym punkcie też nie obędzie się bez dyskusji. Bo wiejskie sklepy droższe, a market daleko. Bo reszta kosztuje wszędzie tyle samo. Prawda? Nieprawda. Zacznijmy od jedzenia. Skoro mieszkasz na wsi, z dużym prawdopodobieństwem masz kawałek ziemi. A to oznacza, że możesz sobie sporo jedzenia wytworzyć. Nawet 1000 m2 daje szansę na własne owoce, warzywa, jajka,a może i mleko (koza) czy mięso (króliki). Tego nie musisz już kupować, albo kupisz znacznie mniej. Market często leży daleko, ale tylko wtedy, gdy za oknem zima, a nie masz samochodu. W lecie da się podjechać rowerem. Jak już kiedyś pisałem – mam 4,5 km do marketu lokalnej sieci, a ok. 9 km do Biedronki. A ceny w tych ostatnich są równe miejskim. Dlatego tzw. życie na wsi cale nie jest droższe. Problem opłat omawiałem niedawno. I wyszło, że w bloku jednak drożej.

„Łatwiej=przyjemnie”. Tutaj dyskusji nie spodziewam się. Kontakt z przyrodą, możliwość kształtowania własnego otoczenia, życie zgodne z rytmem pór roku. I to za darmo (w mieście, poza dostępem do parku – każda rozrywka kosztuje). Wszystkie argumenty przemawiają za wsią.

Łatwiej= Życie bez świadomości własnej biedy. Jeżeli niedaleko nas mieszka spora liczba beneficjentów pomocy społecznej, sami nie odczuwamy tak problemów materialnych. Wielu ma trudno, więc nie czujemy się pariasami, wyrzuconymi poza nawias społeczeństwa. Poza tym, w mieście biedak oznacza człowieka bezdomnego lub na wynajmie, na wsi – na własnym kawałku ziemi, domku po dziadkach, bieda odczuwalna nie jest straszna.

„Łatwiej=szybsze wyrwanie z biedy”. Ta myśl wymaga rozwagi. Z jednej strony w mieście niewątpliwie łatwiej o stałą, legalną pracę, choćby za pensję minmalną. Z drugiej, w takiej Warszawie Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku, pensja minimalna oznacza biedę. Ledwo starczy na wynajęcie kawalerki. Czyli znajdujemy się w punkcie wyjścia – mamy dach nad głową. Singiel, jakoś sobie poradzi (nie potrzebuje mieszkania, wystarczy miejsce w pokoju), ale rodzina? Przykład mojego kumpla, dorabiającego „na szparagach”, pokazuje możliwości na wsi. Wcale nie trzeba pracować cały rok, wystarczy kwartał.

Zwycięstwo wsi w większości dyscyplin powoduje, że jednak faktycznie lepiej być biednym na wsi.

Wybór trzydziestolatki – korpo Warszawa czy wieś?

Kiedyś odpowiedź była jasna – Warszawa lub inne duże miasto. Korpo zamiast budżetówki, Januszexu, swojej małej DG czy freelansu (zwanego „śmieciówką). Pandemia przewartościowała wszystko. Wprowadziła masowo pracę zdalną, podniosła stopy procentowe i ceny mieszkań. Zarówno kupującym, jak i najemcom. Coraz większa grupa tytułowych trzydziestolatek stoi realnie przed takim wyborem. Albo już go dokonała i wyjechała poza metropolie, a sam temat przebił się do mainstreamu. Jak to możliwe?

Wracamy do podstaw. Dlaczego młode kobiety wyjeżdżały ze wsi do miasta? Generalnie z dwóch powodów. Pierwszy – poprzez naukę starały się dostać do lepszego świata. Takiego, w którym panie chodzą w garsonkach, a panowie w garniturach. Z lunchem w południe, kinem lub restauracją w weekend, parkiem i płatnym urlopem w lecie. Jednocześnie uciekały od „tego gorszego” czyli braku pracy, perspektyw na coś więcej niż najniższa krajowa, harówki od rana do wieczora, zwłaszcza w lecie, wstawania o świcie, zwierząt w obórce i niezbyt ciekawych „kawalerów”. Na kanwie tej opowieści powstało całkiem sporo filmów, seriali, książek. Drugi powód to poszukiwanie romantycznej miłości z jednym z tych panów w garniturach. Oczywistością miała być miłość, płaca znacznie powyżej średniej krajowej, mieszkanie lub domek na przedmieściach, wakacje w ciepłych krajach,, dzieci i pies.

W ostatnich kilkunastu latach zarówno wieś i miasto uległy głębokiej transformacji W mieście, już nie widzimy 8k brutto na początek, 50% trzydziestopięciolatków zarabia mniej niż 4k na rękę, przy pensji minimalnej 3.2k a średniej ok. 5.5-6k netto. Powiedzmy sobie wprost – marnie i niewystarczająco. Mieszkania podrożały do tego stopnia, że dzisiaj wynajęcie kawalerki w Warszawie zbliża się z opłatami do 3,5k. Samodzielny pokój to 1,5-2k. Jednocześnie wieś przestała wyglądać jak za Gierka. Infrastruktura uległa znacznej poprawie (drogi, internet, kanalizacja, wodociągi, gaz). Transport – da się go zapewnić własnym autem. A co najważniejsze, praca zdalna i na miejscu (przybyło całkiem sporo nowych posad), pozwala myśleć o przyszłości..

Wreszcie, da się kupić działkę za normalne pieniądze, a nie tak jak w stolicy 1000 m2 = 1 mln zł. Mieszkanie (sam widziałem taką ofertę w dużej wsi ok. 15 km ode mnie) kosztuje 170 tys. zł za dwa pokoje. We Wrocławiu byłoby to 4 razy tyle (bo po remoncie). Dom z działką – 400k. A może być i taniej. Działki po 2000 m2 gdzieś „na dalekiej Rzeszowszczyźnie” – powiat przeworski czy brzozowski, z małym, starym domkiem do remontu – 130k. Za cenę wkładu własnego na 40m2 we Wrocku, da się mieć własny domek. Za cenę 1000 m2 działki w Warszawie, kupimy 15 km od Lublina, prawie nowy, wykończony, nowoczesny dom.

Poza tym, młodzi patrzą na świat inaczej. Trzydziestokilkulatkowie stanowią ostatnie pokolenie, które zasmakowało w dzieciństwie „prawdziwej wsi” lat 90-tych, u babci, cioci. Budziło się ze słońcem na poduszce, całymi dniami ganiało z gromadą kuzynów. Nawet teraz docenia wiejski, letni chillout, tym mocniej, im bardziej doskwiera im miejski pęd, upał i 20-metrowa kawalerka z 3k kosztów.

Co zatem mają robić? Siąść i spokojnie policzyć. Przeanalizować za i przeciw. Zobaczyć czego chcą. Jakie mają życie teraz, a jakie czeka ich na wsi. Bez owijania w bawełnę, słodzenia itp. Twardo i konkretnie.

Bo na razie wychodzi tak. Pobory „warszawki” i „krakówka” w wielu branżach (dziennikarz, ludzie od kultury, urzędnik) dotarły (patrząc optymistycznie) do 5k netto. W korpo lepiej, może wyciągną 8k netto, dla osoby z pewnym doświadczeniem i poza triadą lekarz-adwokat-informatyk. Dla freelancera lub na jdg – bez szans na kredyt mieszkaniowy. Trudno nazbierać choćby na wkład własny w takim Wrocławiu (20% z 600k = 120k, a rata za pozostałe 480 tys. zł to ok. 4k + 1 k czynsz/opłaty i mamy 5k). Popatrzmy na te liczby:

  1. pensja 5 k, najem kawalerki 3,5k. Zostaje 1,5k.
  2. pensja 8k, rata kredytu+ opłaty – 5k. Zostaje 3k.
  3. pensja 8k, wynajem kawalerki 3k. Zostaje 5 k.
  4. pensja 5k, wynajem pokoju 2k. Zostaje 3k.

Teraz przejdźmy w tryb wiejski. Tam da się, jeśli jesteśmy nauczycielami, urzędnikami, dziennikarzami na freelansie, zarobić nieco mniej może nie 5k, a 4k. Ten tysiąc musimy poświęcić.

Kto przejdzie z korpo, straci więcej. Bo te 4k to taki sensowny próg (chociaż sam znam małomiasteczkową gminę, w której płacą 5k). Można próbować zdalnej (wtedy pensja bez zmian), ale założyłem stratę. Równe 4k.

Jednocześnie – mamy przecież własny dom. To co poświęcilibyśmy na wkład własny – wystarczy na coś do poważnego i dłuższego remontu. Ale własne. No i nie 20-40m2 lecz sporo więcej (70-120m2 w domu-kostce). Popatrzmy na koszty:

  1. pensja 4k, utrzymanie domu 1k. Zostaje 3k.

Nieźle. A to dopiero początek. Przecież wiele wydatków, które pojawiają się w Warszawie, w jakiejś Dąbrówce, Woli czy innej Wysowej, nie zaistnieje.

Na wsi życie jest bardzo tanie, jeśli nie boimy się pracy. Wiem, bo sam to sprawdziłem. Jeśli nauczymy się produkować żywność i osiągniemy dyscyplinę pracy zdalnej – nie ma, że boli swoje przed ekranem trzeba odsiedzieć, dzień ma szansę być nawet dłuższy. Gdybyśmy poszli na miejscowy etat – zyskamy sporo czasu na dojazdach (inaczej jedzie się 8km po wiejskiej drodze, a inaczej 3 km w korkach, to pierwsze trwa 10 minut, drugie – nawet 40). Czyli te 3k potrafi mieć większą moc zamiany w przyjemności życia. Gdy dobrze wybierzemy lokalizację, zapraszam w swoje okolice – pomiędzy Nałęczowem a Kazimierzem Dolnym/Puławami – 30-50 minut od centrum Lublina (autem, koleją+autobusem), lub 2h do Filharmonii Narodowej (zarówno autem, jak i koleją), nie stracimy nawet dostępu do kultury, galerii. Zamiast planować w Kazimierzu szybki weekend raz w roku, pojedziemy tam raz w tygodniu, po pracy, kiedy będzie prawie pusto.

Co tracimy? W jakimś stopniu kontakt z dotychczasowym światem. Pogaduszki przy ekspresie, ploteczki. Niektórzy pewnie odwiedzą nas „w głuszy”, ale nie czarujmy się, wielu znajomych stracimy z oczu. Szansę na nocne życie w mieście, kawę w Starbuniu, połowę życia społecznego. Życie kobiety na prowincji (zwłaszcza samotnej) nie wygląda jak „Miłości nad rozlewiskiem”, „Pensjonacie Leśna Ostoja” czy innym „Rolniku….” .Na każdym rogu nie czeka stomatolog, właściciel firmy gotowy wziąć w ramiona „miejską pannę”. Z drugiej strony, czy w Warszawie jest czas aby go poznać, pokochać, zatrzymać?

Zostawmy jednak na boku problemy sercowe, powróćmy do kasy. 3k poza kosztami mieszkania to również nie szaleństwo, ale da się żyć. Pokazałem to w tegorocznym eksperymencie „Życie za 500 zł”. Jedno auto, jedzenie, ubrania – niech będzie 1300 zł. Zostaje 1700 zł na pozostałe koszty. A jak było w Warszawie? Jedzenie 1k, ubrania, auto, 1k, i zostaje już tylko, w wariancie pensji 8k netto i kawalerki wynajętej za 3k ledwie o 1300 zł więcej. Przy spłacie kredytu na 20-25m2 – wręcz sporo mniej (8k-5k-2k).

Czyli wieś nie tylko warta jest wyboru, ale i on może się opłacać. Zwłaszcza ogarniętej trzydziestolatce.

Jeszcze o sensie wyboru „życia w wielkim mieście”.

Wielkie miasto przyciąga. Oferuje niespotykane atrakcje. Dobrą pracę. Ma też jednak wady. Opisałem je w kilku wpisach (obalenie stereotypu różnicy pensji, cen mieszkań, mojego alternatywnego żywota jako partnera w spółce). Teraz czas zebrać wszystko do kupy – na zasadzie myth bustera. Obalmy więc mity. A może wcale nie?

Mit 1. Wielkie miasto daje wielkie pensje. No jeśli spojrzymy na partnera w spółce 60 k netto miesięcznie, widzimy oczami wilka, korzyści z takich poborów. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć sobie – średnio, nawet Warszawa, przysłowiowej dupy nie urywa. 9,4 k zł brutto w przedsiębiorstwach. Coś około 6,5 k netto. A skąd się bierze średnia. Prezesi firm, wysokiej klasy specjaliści (np. mój kolega – od inwestycji w nieruchomości pow.100 mln, zarabia 1 k zł/h) podbijają ją niebotycznie. Przeciętniacy, jakich najwięcej, nie mogą liczyć na wiele. Zwykły korposzczur zarabia teraz 10 tys. zł brutto, a często i 8k zł. W handlu czy gastronomii zarobki nawet w stolicy oscylują wokół minimalnej (plus napiwki). Budżetówka (poza ministerstwami i kolegami) nie oferuje gigantycznych płac. Jednak teraz da się jeszcze mieć warszawskie pensje, a koszty podlaskie (praca zdalna).

Mit 2. Wysokie pensje równoważą koszty życia. Kolejny mit. Różnica średniej ceny m2 mieszkania, pomiędzy Lublinem a Warszawą wynosi 6000 zł (+60%), a mediana miesięcznej pensji (2200 zł i +32% – odpowiednio 6700 i 8900 zł brutto). Gdy popatrzymy na ratę, za dwupokojowe 40 m2, szeroko otwieramy oczy. Koszt takiego „M”: Warszawa – 640 tys. zł, Lublin 400 tys. zł. Posiadając 130 tys. zł wkładu własnego, wydamy raty za lokal odpowiednio 4080 zł i 2160 zł. I tyle wystarczy, żeby różnica średniej pensji w obu miastach okazała się niewystarczającą (różnica w pensji netto 1,6k zł, różnica w racie prawie 2k). Podobnie będzie przy najmie. Jeśli porównamy pobory – małe miasto na wschodzie (mediana 6,0k brutto) z Warszawą, różnica wyjdzie nam 2.9k brutto (2 k netto). Ale takie mieszkanie (40 m2) kupimy już za 240k. Co to oznacza? Ponownie – rata 4080 zł kontra 880 zł, przy identycznym wkładzie. Czyli bardziej opłaca się żyć tam niż w Lublinie (pensja -500 zł netto, rata -1280 zł), oraz w Warszawie (pensja – 2k netto, rata – 3200 zł). Do tego w małym miasteczku możemy mieć tanie auto, lepsze jedzenie (znajomi, okoliczni rolnicy).

Mit 3. Wielkie miasto – wielkie atrakcje. Powiem Wam szczerze, mam wątpliwości. Dlaczego? Już tłumaczę. Przyzwoicie znam Warszawę, teraz analizowałem Wrocław. Piękne ulice, wspaniałe budynki, zabytki, kultura. Koncert chopinowski na światowym poziomie i za darmo – proszę bardzo. Opera też (akurat nie przepadam). Ścieżki rowerowe. Kina, sklepy, edukacja. A ostatnio rozwaliły mnie publicznie dostępne hamaki na wrocławskim Szczepinie. W średnim mieście – cóż, średnio. zostają jakieś knajpki, sklepy i ścieżki rowerowe. Uniwerki – przeciętne. Małe miasto/wieś – po każdą z tych rzeczy trzeba dojechać. I tu właśnie druga połowa. Otóż w dzisiejszych czasach przeciętny korposzczur nie bywa w tygodniu w Łazienkach, bo pracuje w Mordorze 8,5h (z przerwą lunchową), do tego marnuje 2 h na dojazdy i w domu jest ok. 18.30. Z Białołęki jedzie na koncert godzinę, ja ze swojej wsi pod Nałęczowem – 2h (z 30 minutami tramwajem w stolicy). Do Filharmonii Narodowej ma 1 h, a ja 1,5 h. Bez problemu dotrę i na 10 i na 18. Dam też radę wrócić. Przy czym swobodnie wezmę i 3 dni wolnego. A mityczny hamak? No cóż, po co mi publiczny, jak dostałem od żony własny. Na werandzie mogę z niego korzystać nawet w deszczowe dni. I mam 160 m2 domu z podwójnym garażem za 500k, a nie 40m2 mieszkania z dwoma miejscami parkingowymi za 800k. Niemniej jednak, w punkcie „atrakcje” faktycznie wieś czy średnie miasto od Wrocławia czy Warszawy in minus. Istotnie się różni. Mit – prawdziwy.

Mit 4. W Warszawie czy Wrocławiu da się żyć bez auta, a na wsi trzeba je mieć. To zależy. Jeśli jesteśmy singlem, mieszkającym blisko pracy i centrum ewentualnie przy metrze lub tramwaju – faktycznie. Jednak większość nowych dzielnic ma kiepską komunikację. Autobus z Jagodna jedzie do centrum Wrocławia prawie godzinę, z Białołęki pod PKiN w Warszawie podobnie. Stąd większość rodziców auta jednak ma, choćby dlatego, by pojechać w weekend do dziadków po słoiki. Do tego, czasy przejazdu różnią się w godzinach szczytu i poza nimi. W sobotni ranek przejedziecie ten sam odcinek, na który w szczycie trzeba godziny, w 20 minut, Mój eksperyment dowiódł – nawet miasto wymaga samochodu.Mit częściowo obalony (zależy od miejsca oraz rodziny).

Mit 5. Na wsi wszędzie jest daleko. Znowu, i tak, i nie. Wiele zależy od wsi i tego, co uznajemy za ważne. W mieście mój syn ma do szkoły podstawowej 1,1 km, na wsi 2,1 km, więc niewątpliwie dalej, ale z drugiej strony, gdybym chciał dowozić, teraz jadę 6 minut, a po lokalnych drogach 4 minuty. Porównanie najbliższego sklepu również wypada na korzyść miasta (100m kontra 1 km), marketu (1 km kontra 4,5 km), stacji benzynowej (500m i 4,5 km), liceum (1,1 km a nie 8 km), zajęć sportowych w interesującej nas dyscyplinie (5km zamiast 20 km, aczkolwiek czasowo – podobnie, bo musimy pokonać miejskie korki). Z drugiej strony wieś wygrywa dostępem do lasu (0,5 km vs 5 km), boiska, na którym gra lokalny klub i można jednocześnie bezpłatnie haratać w gałę (1 km kontra 3 km), dojazdem do stolicy (147 km, a nie 170 km) oraz minimalnie (2,5 km zamiast 3,5 km) w kategorii stacja PKP. Generalnie jednak – mit potwierdzony. Natomiast nie zapominajmy – wielkie miasto przegrywa znacznie częściej z niewielką miejscowością (miasteczkiem).

Mit 6. Na wsi nie ma pracy. Krótko – zależy jakiej. Biurowej – na pewno. Specjalistycznej – także. Natomiast zwykłej, produkcyjnej, budowlanej, w ho-re-ca czy przy opiece – jest. Być może, mówię o nisko płatnych zawodach, może inaczej sprawy mają się w innych regionach (np. obrzeża Podlasia), ale sporo zależy od zawodu. Część da się wykonywać zdalnie i wtedy dojazdy tak nie ciążą.

Wniosek. Zyski z dużych miast ograniczają się, patrząc statystycznie, do pewnej liczby atrakcji, większego wyboru miejsc pracy oraz bliskich odległości, nie zawsze przekładających się na czas. . Czy są one warte pośpiechu, pędu, zniszczonych więzi, braku odpoczynku? Nie sądzę. Optymalny wybór – niewielkie miasto.