Jem jak popańszczyźniany chłop. Wnioski.

Kończy się miesiąc, wyzwanie dobiega końca. Czas na podsumowania, częściowo już dokonane. Jakie mam wnioski?

Nie trzeba mieszkać na wsi, żeby żyć jak chłop. Sporą część miesiąca spędziłem w mieście. Nadal tam pracuję, formalnie 5 dni w tygodniu (są oczywiście urlopy, więc w praktyce mniej), prowadzę działalność gospodarczą. Z racji pory roku i braku zwierząt, tylko część produktów pochodziła z mojej własnej działki (owoce, część warzyw). Mleko, ziemniaki, słoninę, składniki na chleb i kluski, dokupowałem. Ten wniosek stanowi istotne wsparcie dla wszystkich stopniowo uciekających z systemu. Nawet w dużym mieście, da się jeść jak popańszczyźniany chłop.

Jest tanio. Nawet kupując większość produktów, żyjemy taniej niż większość współczesnych. Dlaczego? W przeliczeniu na kg/kcal taka dieta jest najtańsza. Kilogram ziemniaków kosztuje 2 zł za 730 kcal. Kilogram mąki 4,5 zł za 3640 kcal, chleba domowego 3 zł za 2600 kcal, mleka 3,5 zł za 650 kcal, smalec (własny) 9 zł za 9000 kcal, a mięso wieprzowe 15 zł za 2700 kcal. Wynik łatwo sobie porównać. Chleb jest 5 razy tańszy w przeliczeniu kcal/1 zł. Oczywiście, brak mięsa w dłuższym czasie (bo już nie tłuszczu zwierzęcego) może się odbić na zdrowiu. Czy zastąpi go białko roślinne (ze strączkowych) – nie wiem. Miesiąc takiej diety kosztował mnie 182 zł, a i tak żyję lepiej niż chłopi w czasie Wielkiego Kryzysu.

Mało czasu poświęcamy na gotowanie. Ponieważ rolnicy 150 lat temu przeznaczali mnóstwo czasu na pracę na roli, nie mieli czasu gotować (a w zasadzie nie miały, bo panowie do kuchni nie wchodzili). Zsiadłe mleko robi się samo. Chleb piecze maszyna (nakład pracy minimalny), wtedy potrzebny był człowiek, ale pieczono raz na kilka dni. Zagnieść kluski to moment. Inaczej było z barszczem, ale szybko zastąpiłem go mlekiem. Ziemniaki obrać i ugotować – 10 minut roboty. Odsmażyć – jeszcze mniej. Prostota pozwala nam odzyskać sporo czasu i być w kontrze do dzisiejszego trendu.

Większość możemy wyprodukować sami. Gdybym się uparł i kupił kozę i 2 kury, większość dań wyprodukuję sam z własnych produktów. Kupowałbym tylko przyprawy i słoninę na smalec. Groszowe kwoty w skali miesiąca. Bez zwierząt – kupiłbym smalec, jajka, mleko. Koszt 1kg słoniny, 5 jajek i 10 litrów mleka, trochę soli – 50-60 zł.

To najłatwiejszy aspekt prostego życia. Jeśli chcielibyśmy wrócić do prostoty, to akurat w obszarze jedzenia powrót wydaje się najłatwiejszy. Zamiana samochodu na konika, żarówki LED na lampę naftową, wodociągu i prysznica na kołowrót studni i miskę, wreszcie kortykosteroidów na ziółka (mój przypadek), wydaje się zdecydowanie trudniejsze. Do dobrego człowiek przyzwyczaja się szybciej. Moje dziecko nie musi chodzić na pastwisko co rano i wracać wieczorem (nawet psa wyprowadzamy na zmianę). Nawet postanawiając żyć tanio – mamy znacznie lepiej niż chłop sprzed 150 lat.

Jem jak popańszczyźniany chłop. Jak dieta wpłynęła na moje samopoczucie.

Miesiąc powoli zbliża się do końca, nadchodzi czas na podsumowanie. Dzisiaj jeszcze nie finansowo-praktyczne lecz dotyczące odczuć ciała i ducha, związanych ze zmianą diety.

Największą wątpliwość wzbudzały we mnie proste rachuby – prawdziwy chłop żył stosunkowo krótko, średnia wieku wynosiła ok. 40-50 lat. Czy jednak na pewno wynikała ona z diety? Poniekąd pewnie tak, lecz znacznie większe znaczenie miał brak dostępu do opieki lekarskiej na dzisiejszym poziomie. Każdy wypadek, a o takie na gospodarstwie nietrudno mógł zakończyć życie, każda choroba (np. grypa hiszpanka) stanowiła śmiertelne zagrożenie. Umierały dzieci, umierali dorośli. Z drugiej strony, autor pamiętników i inspirator próby odmiennego żywienia, przeżył 90 lat. Fakt, z racji funkcji i dochodów miał szanse na ponadprzeciętną długość życia. Prowadził też higieniczny tryb życia, nie pił alkoholu, nie uczestniczył w I WŚ.

Gwałtowna zmiana sposobu odżywania się mogła także załatwić mój żołądek. Zrezygnowałem bowiem z mięsa (jadłem je dwa razy – w gościach), nie jem słodyczy, porzuciłem kawę i wszystko to, czego chłop nie jadł i nie mógł wytworzyć (cukier, ryż, owoce południowe) . Wprowadziłem do jadłospisu znacznie więcej ziemniaków, chleba, mleka (wolę go od barszczu). To wszystko wzbudziło niebezpieczeństwo rozstroju żołądka.

Wreszcie, bałem się o brak sił. Niby chłop pracował fizycznie, a ja chodzę do biura, uprawiając skrawek ziemi weekendowo, ale mój organizm przez lata przyzwyczaił się do mięsa. Kawa podobno stawia na nogi, działa mobilizująco, a ja całkiem wyrzuciłem ją z codziennego menu, wcześniej pijąc 3 espresso z mlekiem.

Jak widać żyję i mam się dobrze. Nic takiego się nie stało. Nie mam ani problemów jelitowych, a nawet pozbyłem się zgagi. Normalnie funkcjonuję, potrafiłem zmniejszyć liczbę posiłków do 4 (czasem rezygnuję z podwieczorku lub kolacji). Nie odczułem także spadku sił, energii czy witalności. Po prawdzie, zmian na lepsze (poza zlikwidowaniem zgagi) też brakuję.

Jasne, na prawdziwe skutki trzeba by czekać miesiącami. Czy białko ze strączkowych zastąpi mięsne? Czy mleko i twaróg uzupełni ubytki? Odpowiedzi na to nie znam. Być może tzw. nędza galicyjska, niedożywione dzieci i dorośli, wysoka śmiertelność wynikały z ilości pożywienia, a nie jakości. Bo jedno jest pewne – przez prawie cały miesiąc nigdy nie byłem głodny. A niejeden chłop, tak.

O debacie „liberałów”. Mentzen i Petru.

Już zapowiedź RMF FM, że odbędzie się „debata liberałów” wzbudziła mój śmiech. Mentzen nie jest żadnym liberałem, lecz prawicowym populistą, a Petru to korporacjonista. Dlaczego? Klasyczni liberałowie koncentrują się na wartościach takich jak wolny rynek, własność prywatna i prawa obywatelskie. W przypadku doktora z Torunia nie ma mowy o tych ostatnich, jest wyłącznie XIX-wieczny kapitalizm darwinistyczny. Petru szanuje własność prywatną, dopóki należy do korporacji.

Jak można się domyśleć, nie było mowy o żadnej debacie, tylko o pyskówce politycznej. Da się z niej jednak wyłowić pewne znamienne poglądy, które otwierają oczy na nie-liberalizm Mentzena w kwestiach gospodarczych, albo są zupełnymi herezjami. Oto przykłady.

Obecny poziom deficytu i zadłużenia państwa jest bezpieczny.

Podobno to temat jego doktoratu, ale większej bzdury dawno nie słyszałem.

Po pierwsze, jak tłumaczy nam pan Banaś z NIK, oficjalny deficyt to kropla w morzu faktycznego zadłużenia – przeniesionego poza budżet (słynny fundusz COVID-owy). Więc mówiąc o zadłużeniu i deficycie trzeba pamiętać o czym mówimy. Dane z ustawy budżetowej są niewiarygodne. Gdyby dodać te pozabudżetowe, przekraczamy limity konstytucyjne. I nie, to nie jest bezpieczne.

Po drugie, w dobie wysokich stóp procentowych, dług państwowy oznacza gigantyczne koszty jego obsługi. Dane szacunkowe Ministerstwa Finansów (z pewnością zaniżone) mówią o 66 mld rocznie. Jeszcze rok temu były to 33 mld, a dwa lata temu 26 mld. Dalej mówimy o bezpieczeństwie? Minister Błaszczak pożyczył w Korei kolejne 76 mld (obsługa przy 6% odsetek, to kolejne kilka miliardów zł). Gdyby nie rozdawnictwo i marnotrawstwo (500+, wille plus, Fundusz Sprawiedliwości, bezsensowne tarcze) kupowalibyśmy tę broń za gotówkę. Śniegowa kula dopiero się rozkręca. I nie wiadomo czy nie zaprowadzi nas do Grecji, Wenezueli czy Argentyny.

Należy zlikwidować ZUS.

To hasło typowo populistyczne. Nie jest problemem sama instytucja, lecz kształt systemu emerytalnego. Pomimo odciągania na emeryturę 20% pensji (pracodawca + pracownik), pieniędzy nie ma, wydaje się je na wypłatę obecnym emerytom, są tylko zapisy na koncie. I tu widzę zagrożenie, a nie w samym fakcie powszechności systemu.

Inną kwestią pozostają składki, bo ZUS to nie tylko emerytura. Płacenie rentowej przez emeryta uważam za wyciąganie kasy, podobnie jak wysokość tej składki. Rentę dostają alkoholicy, a ludzie faktycznie chorzy – już nie, bo cudownie ozdrowi ich lekarz orzecznik. Sprawy w sądzie ciągną się latami. Właśnie jeden z moich klientów wywalczył rentę za rok 2016.

W przypadku emerytur powstaje pytanie czy składka powinna być równa, czy proporcjonalna do dochodu. Podobnie jak emerytura. Za chwilę 60% ludzi dostanie emeryturę minimalną za którą nie sposób wyżyć, mimo że przez lata płacili ok. 1000 zł składek emerytalnych i lat pracy mieli także dobrze powyżej 30. Wszyscy przedsiębiorcy znajdą się w takiej sytuacji.

Należy zlikwidować składki ZUS od pracujących emerytów.

Takie zdanie, utwierdza mnie w przekonaniu, że można mieć doktorat z ekonomii i pozostać zwyczajnie ślepym na zasady rynku.

Nie znosi on próżni i przenosi kasę w najbardziej optymalne miejsce. Kiedy zlikwidowano składki i podatki dla uczących się do 26 r.ż., firmy zaczęły zatrudniać młodzież. Gdy zlikwiduje się je dla emerytów, opłaci się trzymać emerytów. W naszym kraju, gdzie o 25-latkach mówi się „roszczeniowi” „dające w szyję” itp. zapewni to dalsze starzenie się społeczeństwa. Młodzi (już po studiach, więc składki pełne) wyjadą, bo nie chcą utrzymywać znacznie większej rzeszy emerytów. W efekcie straci i państwo i emeryci (ich świadczenia finansują pracujący). Doktor ekonomii tego nie rozumie?

Zupełnie inną kwestią pozostają składki rentowe, bo tych na emeryturze nie potrzeba i są zwyczajnym łupieniem społeczeństwa, podobnie jak tzw. zdrowotne, płacone po kilka razy i od sprzedanego w firmie samochodu. Z tym trzeba walczyć.

Gwoli sprawiedliwości. Petru też błysnął, pomysłami w stylu powszechnego wieku emerytalnego 62 lata. Obaj panowie chcą geograficznie różnicować wysokość płacy minimalnej, co spowoduje …. dalsze wyludnianie okolic granicy z Rosją, Białorusią, Ukrainą i Niemcami (lubuskie). Dla mnie to głupie i niebezpieczne. Dogmatyczne pompowanie wielkich ośrodków skończy się problemami, takimi jak powstanie megalopolis warszawskiej. Pomijam już fakt, czy ustalając minimalną, mówimy o regionie czy mieście. Bo w takim mazowieckim, znajdziemy bogatą Warszawę z przyległościami i biedny Łuków czy Szydłowiec. Ustalenie dla nich równej stawki nie ma sensu, a „powiatowa płaca minimalna” doprowadzi do ogromnego skomplikowania systemu oraz błędów zawyżania wskaźnika w wyludnionych powiatach, zdominowanych przez jeden zakład np. Puławy (ZAP) i Łęczna (Bogdanka), miałyby ją wyższą niż Lublin – stolica województwa.

Jem jak popańszczyźniany chłop. Opłaty na wsi.

Było o dojazdach, niech będzie i o mediach. Tym razem letnich (bez opału) i realnych u mnie.

Woda. 1,5 m3 na moje potrzeby i 1 m3 na podlewanie roślin. W sumie 2,5 m3 po 4 zł i 2 zł za odczyt – daje 12 zł miesięcznie.Gdybym zbierał deszczówkę

Śmieci. Stała opłata 23 zł/miesiąc (a w zasadzie 69 zł/kwartał).

Podatek. Z uwagi na duże garaże płacę sporo – 1080 zł/rok tj. ok. 90 zł miesięcznie.

Ścieki. Raz w roku wywóz osadu – 240 zł tj. 20 zł/miesięcznie. Jeśli przyjeżdżam od czasu do czasu, takiej potrzeby nie ma.

Internet. Można założyć światłowodowy za 60 zł/miesiąc. Ja mam szybszy za 90 zł/miesiąc, ale za to dzielę go z rodziną.

TV. Nie korzystam, nie potrzebuję.

Prąd. 20 zł miesięcznie (same abonamenty).

Gaz. Nie używam. Wodę podgrzewa słońce, gotowanie na prądzie.

Suma (jak napisałem na wstępie, bez ogrzewania) – 225 zł/ jedna osoba. Dwie osoby oznaczają wydatek o 29 zł większy (trochę wody plus opłata śmieciowa).

Dodając do tego opał (przeliczam standardowe potrzeby):

  • gaz ok. 6000 zł rok (średnio 500 zł/miesiąc),
  • drewno 200-300 zł rok (jeśli swoje tj. eksploatacja piły) – ok. 20 zł/miesiąc.
  • drewno kupowane ok. 200-250 zł miesięcznie (kilka kubików).

wyjdę na od 245 zł/jedna osoba i 274 zł/dwie osoby do 725 zł/jedna osoba i 754 zł przy gospodarstwie dwuosobowym. Nasza trójka potrzebuje 303 zł. Wiadomo, popańszczyźniany chłop nie montował gazu (nie miał też solarów, wodociągu, prądu i piły spalinowej, ani auta elektrycznego), ale nie chodzi o życie amisza, lecz maksymalnie proste w granicach rozsądku. W takiej sytuacji, praca zawodowa przestaje mieć sens. Bo te 300 zł na małą rodzinę zawsze zarobię (czasem w 1-2 godziny).

Jem jak popańszczyźniany chłop. Dojazdy ze wsi.

W ramach projektu „Jem jak popańszczyźniany chłop” dodałem kolejny element. Dojazd ze wsi do miasta. Podaję koszty aktualne w różnych wariantach na dystansie ok. 30 km. W sumie 13 dojazdów w przeliczeniu na pełny miesiąc czyli 780 km. Przeliczę też wartość dla pracujących normalnie (20-dni roboczych w miesiącu).

Wariant I. Samochód elektryczny. Ładowany z paneli FV i darmowej ładowarki w mieście. 13 dojazdów miesięcznie, przy spalaniu 10 KWh/100 km daje mi 78 KWh energii. Wystarczy jedno ładowanie tygodniowo. Koszt – 0 zł. Koszt przy 20 dniach roboczych 0 zł.

Wariant II. Pociąg + hulajnoga elektryczna. Tym razem coś tam zapłacę, lecz byłoby tanio. Każda trasa to najpierw przejazd hulajnogą, potem pociągiem, a w mieście znowu wsiadam na elektryka. Koszt ładowania (raz w tygodniu, dziennie przejadę 12 km) 0 zł, bo mam FV. Bilety PKP ok. 9 zł dziennie tj. 117 zł/13 razy/miesiąc. Koszt przy 20 dniach roboczych ok. 180 zł/miesiąc.

Wariant III. Fiat 500 diesel. 780 km przy spalaniu 4 l/100 km dają prawie 32 litry paliwa. Przy cenie 6.1 zł/l wydaję 195 zł. Przy 20 dniach roboczych w miesiącu zapłaciłbym 300 zł.

Wariant IV. Fiat 500 LPG. Liczba kilometrów do przejechania nie ulegnie zmianie – 780. Potrzebować będę zatem ok. 55 l lpg i 170 zł. Zakładając 20 dni roboczych zmieściłbym się w 250 zł.

Podsumowując, stałe dojazdy do pracy wieś-miasto, kosztowałby mnie od 0 zł do ok. 200 zł, a gdybym „normalnie” pracował o 50% więcej (więc 150% z 0 dalej wynosi okrągłe 0).

Jem jak popańszczyźniany chłop. Koszt życia.

Proste jedzenie ma swoje zalety. Po pierwsze nie muszę zastanawiać się co przygotować, skoro wybieram z 2-3 opcji (ziemniaki z omastą, kluski na mleku, barszcz) problem z gotowaniem ograniczyłem do minimum.

Drugi istotny plus – ceny. Moje tygodniowe menu to 3-3,5 lita zwykłego mleka, 2 litry zsiadłego, 2-3 chleby,

Jem jak popańszczyźniany chłop. Jak żyć za 181,5 zł.

Mija już pierwsza dekada eksperymentu z jedzeniem jak popańszczyźniany chłop. Przyzwyczaiłem się do nowej diety, mój żołądek doskonale ją znosi. Może dlatego, że zrezygnowałem z kawy i herbaty, mięsa i paru innych składników. Dzisiaj jednak skupiam się na aspekcie finansowym. Ile kosztuje taka dieta?

Wiemy doskonale, że XIX-wieczny chłop nie wydawał prawie nic. U mnie tak się nie da, bo chodzę do pracy. Prawie wszystkie rzeczy kupuję i oto moje wyniki.

Mleko. Ok. 300 ml dziennie tj. akurat na jeden posiłek. Miesięcznie 9 l mleka czyli ok. 30 zł.

Mąka. Na chleb, kluski. Ok. 500 g dziennie. Miesięcznie 15 kg i 60 zł.

Słonina na okrasę. 50 g dziennie tj. 1,5 kg miesięcznie. Koszt 15 zł.

Twaróg. 50 g dziennie czyli 1,5 kg miesięcznie. Płacę 30 zł/miesiąc.

Jajko. Do klusek. Ok. 5 jajek miesięcznie. 6,5 zł.

Śmietana. 3 opakowania miesięcznie – 10 zł.

Ziemniaki. Ok. 0,6 kg dziennie. Część idzie do zupy, cześć zjedzona ze zsiadłym mlekiem, albo jakie danie z okrasą. Koszt 20 kg to obecnie 30 zł.

Sól – niewielkie, pomijalne, przy obecnych cenach ilości.

Suma miesięcznych wydatków na jedzenie: 181,5 zł. Co z tego mógłbym zredukować, żyjąc na wsi, to pytanie dla wielu dość istotne? Jak bardzo da się oderwać od Matrixa?

Mleko mógłbym mieć swoje – wystarczy koza lub owca (0,5 l/dziennie od jednego zwierzęcia). Mąka – to też da się zrobić, mógłbym kupić tanio lub wyprodukować pszenicę/żyto i zawieźć do młyna. Podobnie ser i śmietana- da się zrobić z mleka. Jajka czyli kury także są do ogarnięcia. Ziemniaki – mogę mieć swoje.

W sumie dałbym radę przeżyć za 15 zł, bo świni stanowczo nie zamierzam hodować. Nawet jeśli dodam koszt weterynarza dla kóz, jakieś paliwo do glebogryzarki, to pewnie za 60-70 zł mógłbym funkcjonować.

Oczywiście da się tę dietę trochę uwspółcześnić. Ziemniaki zastąpić bobem, fasolą i owocami (przynajmniej w sezonie). Dodać sałaty, a nawet szparagi ( tym roku pierwsze poszły do ziemi, zobaczymy co wyjdzie). No i kupić trochę kawy.

Jeżeli? Skromne życie na wsi.

Lipiec w tym roku może być szczególnym miesiącem. Rzucenie „pierwszej” pracy, zostawienie sobie tylko firmy i „drugiej” pracę – 2 dni w tygodniu. Ponieważ zgromadziłem sporo urlopu już lipiec może być pierwszym miesiącem na wsi (pracodawca nie chce wypłacać ekwiwalentu). Na bieżąco planuję notować, jakie mam potrzeby finansowe i jak mija mi czas. Nic nie jest wieczne, a program „Czyste powietrze” kusi. Stąd obliczenia zakładają także, co by się stało gdybyśmy z żoną całkiem rzucili etaty. Do tego odnosi się pytanie w tytule – Co jeżeli stracimy pracę?

Problem 1. Utrata pewnego, comiesięcznego dochodu. Trzy etaty, nawet słabo/przeciętnie płatne dają ponadprzeciętne zabezpieczenie. Razem mamy ponad 3 średnie krajowe czyli ok. 15 tys. zł/miesięcznie, a bez mojej, rzucanej właśnie roboty 9 tys. zł (netto). Całkiem bez pracy musimy sobie ten ubytek wyrównać, przynajmniej do poziomu wydatków.

Problem 2. Co zrobić z czasem? Siadać przed TV? Poświęcić się zarabianiu? Podróżować? Czy … zamieszkać na wsi?

Problem 3. Czy warto utrzymywać dotychczasowy styl życia i czy będzie to możliwe?

Rozwiązanie pierwszego problemu tkwi w rezerwach. Z dwoma pensjami poradzimy sobie swobodnie nawet w mieście (przecież dg też coś zarobi). Z jedną (moją) też, choć wymagać to może kombinowania. A całkiem bez poborów, chyba tylko na wsi. Uwolnimy wtedy nasz dotychczasowy dom, uzyskując dochód z najmu w wysokości jednej pensji. Do tego, mieszkanie w górach zamienimy na podobne w Gdańsku, wynajmiemy. Działka w górach pójdzie w dzierżawę. Tym sposobem uzyskamy w sumie ok. 9 tys. zł tj. równowartość dwóch średnich pensji.

Jednocześnie koszty znacząco spadną. Na wsi kształtują się następująco.

Opłaty. Prąd – 22 zł miesięcznego abonamentu. Bieżąca produkcja będzie zużyta, a jeśli nie 80% wraca potem z sieci. Oszczędzając, damy radę (2400 KWh/rok). Woda – 40 zł. Ścieki – przydomowa oczyszczalnia wymagać może wyciągnięcia „gęstego” raz w roku – 15 zł/miesiąc. Gaz – pójdzie z butli – wynik 30 zł/miesiąc. Ogrzewanie – własne drewno z własnego pieca, może trzeba będzie dokupić brykietu – 100 zł. Śmieci – 84 zł oraz internet 85 zł, kosztują podobnie jak w mieście. Na koniec jeszcze telefony komórkowe 80 zł i podatek 80 zł. W sumie – 536 zł.

Transport. Nawet mieszkając na wsi, przez połowę roku (180 dni) musimy być w mieście, uwarunkowani szkołą najmłodszego syna. W takim położeniu potrzebne nam auto. Minimum jedno np. Fiat 500c. Przebieg ok. 65 km dziennie, pomnożony przez 180 dni da ok. 12.000 km czyli:

  • 340 zł ubezpieczenia OC,
  • 400 zł na przeglądy (OT zrobię sam, gazowy obowiązkowy i państwowy),
  • 1000 zł na naprawy (wolę przeszacować),
  • 2800 zł paliwo,
  • razem rocznie: 4540 zł (miesięcznie 378 zł).

Gdybyśmy chcieli drugie auto (zimowo-zapasowe), potrzebujemy ok. 150 zł/miesiąc na jego utrzymanie, spali też więcej, więc dwa kosztować nas będą 650 zł (bez utraty wartości).

Jem jak popańszczyźniany chłop. Minęło 5 dni.

Mija 5 dni mojego nowego-starego żywienia. Czas na pierwsze refleksje.

Jest prosto. Często rano kluski z mlekiem albo zupa (bez jajek i mięsa). Własny chleb.Na drugie śniadanie chleb z twarogiem lub smalcem, na obiad żur albo zsiadłe mleko z ziemniakami. Z podwieczorku rezygnuje, a na kolację zjadam jeszcze chleb ze smalcem.

Czego mi brakuje. Kawy i herbaty. Ta pierwsza – trzeba całkiem zrezygnować. Drugą zastępuję naparami (z morwy, pokrzywy, skrzypu). Po wierzbówkę na razie się nie wybrałem.

Co zmodyfikowałem. Do diety dodaje pierwsze własne owoce oraz warzywa (rukola, sałata, rzodkiewka). Chłop ich nie miał.

Co kupuję. Ziemniaki, kasze, mąki, mleko, słonina ser.

Wrażenia. Da się żyć. Poranny posiłek z ziemniakami czy kluskami- trzyma. Obiad również, zwłaszcza w tych temperaturach.

Jem jak popańszczyźniany chłop. Założenia.

Na początku tego roku przeczytałem kapitalną książkę „Pamiętnik włościanina” Jana Słomki. Opowiada on o życiu na polskiej (galicyjskiej) wsi pomiędzy uwłaszczeniem (czyli rokiem 1848) a dwudziestoleciem międzywojennym. Jednym z aspektów, który udało mi się wyłowić, było odniesienie do warunków żywienia na wsi na przełomie XIX i XX wieku. Przeczytałem też parę rozdziałów z innych książek wspomnieniowych. Spróbuję to powtórzyć, z analizą, ile kosztuje taki tryb życia. Przez cały czerwiec planuję jeść prawie dokładnie to co popańszczyźniany chłop. Oto menu .

Śniadanie. Barszcz z chlebem razowym (ew. kluski na mleku) i ziemniaki ze skwarkami jedzone jako dwa śniadaniowe dania. W mniej pracowite dni poprzestanę na jednym.

Podśniadek. Dostawali go tylko pracujący od czerwca do września. Pracujący, czyli ja. Kieliszek wódki (w pracy, pominę – widzę minę moich współpracowników, jak w pomieszczeniu socjalnym nalewam sobie pięćdziesiątkę), kromka chleba (odpowiednik naszych 2-3 kromek) słonina lub masło, ser lub twaróg. W praktyce, kanapki.

Obiad. Kapusta z kaszą jako pierwsze ew. kasza z mlekiem. Drugie kluski/paluchy żytnie z mlekiem lub maszczone, lub pierogi z serem. W mojej wersji – kluski ze skwarkami + kasza jaglana z mlekiem.

Podwieczorek. Jak podśniadek.

Kolacja. Jak śniadanie.

Widzicie, niezbyt skomplikowane dania. W sam raz, żeby zrobić na szybko. Nie potrzebuję też specjalnie obszernej spiżarni.Mąka na chleb, kluski, pierogi. Ziemniaki. Ser (do chleba i pierogów), kapusta, omasta (u mnie smalczyk), kasze, słonina.

Trochę przeszkadzać może monotonia, zobaczymy. Na pewno jednak wyjdzie prosto.