W moim miejscu pracy gorączka. Trzeba oszczędzać energię. Nie byłbym sobą, gdybym pod płaszczykiem „Wujka Dobra Rada” nie przemycił trochę draki. Tak było i tym razem. Podczas rozmowy z osobą odpowiedzialną za wdrożenie programu ograniczenia zużycia prądu usłyszałem tekst o energożerności ekspresu do kawy. Odpowiadam: trzeba założyć w gniazdku watomierz. Przychodzę następnym razem i jest. Przy okazji znalazłem takie urządzenie w domu (z czasów, gdy grzaliśmy prądem) i podłączyłem do domowego ekspresu. Jakie były wyniki? Czytaj dalej Oszczędzanie energii elektrycznej. Ile kosztuje użytkowanie ekspresu do kawy?
Miesiąc: kwiecień 2023
Czy teraz mamy lepiej niż wcześniej? Dzisiaj w robocie – samochód klasy LUX i najtańsze na rynku.
Znalazłem w czeluściach internetu dane dotyczące cen Mercedesa S-klase W126 z połowy roku 1990. Dla młodych – już z rządami Solidarności, ale jeszcze prezydentem Jaruzelskim. Niektórzy czytelnicy bloga jeszcze się nie urodzili albo chodzili do przedszkola. Porównuje je z cenami S-klasy z 2015 r. (symboliczny koniec III RP) oraz obecnymi. Zestawiam też z średnią pensją w każdym z tych okresów. Potem piszę o autach najtańszych.
Na początek jednak trochę motoryzacyjnej historii. Mercedesowska S-klassa, od kiedy pojawiła się w latach 70-tych stanowiła wyznacznik luksusu i pomnik technicznych możliwości koncernu. Dla młodych chłopaków (jak ja na początku lat 90-tych) niedościgły obiekt marzeń. Zadebiutowała w 1979 (do produkcji weszła na początku lat 80-tych), więc w 1990 r. była już opatrzona (za progiem czekał legendarny „czołg” – generacja W140).
Najtańsza wersja w 1990 r. to 160 KM rzędowa szóstka 260SE. Tak, piękne czasy, gdy cyfry oznaczały po prostu pojemność silnika. 260 miał 2600 cm3, 420 – 4200 cm3, a flagowa 560 prawie 5600 cm3 z widlastej ósemki. Tak, wtedy, żeby kupić niewysilonego (50-60 KM z litra), aksamitnego wielocylindrowca nie trzeba było oglądać się za motoryzacją amerykańską bądź … koreańską.
Podstawowa odmiana 260 SE kosztowała w lipcu 1990 r. (po kursie oficjalnym, wtedy ceny były jeszcze w markach) ok. 363 mln zł, przy średniej pensji 1,029 mln (idziemy znów w tym kierunku).Przeciętny Polak na najtańszą S-klassę musiałby wydać pensję z 352 miesięcy (prawie 30 lat). Nic dziwnego, że pojazd stanowił obiekt marzeń (przedłużany 560 SEL kosztował ponad 2 razy więcej – 776 mln.) Takich aut nie spotykało się prawie na ulicach. Jeździli nimi najbogatsi.
Teraz przenosimy się do roku 2015. Rządzi jeszcze PO wespół z PSL-em. Średnia pensja wynosi 3900 zł (bez 22 groszy, ale te pomińmy). Mercedes S-klasse to debiutująca niedawno generacja W222, o pięknych barokowych liniach. Dużo ładniejsza i mniej awaryjna niż W221 czy zwłaszcza W220. Kosztuje „jedyne” 343 tys. zł (krótki, „mały” diesel) czyli 87 przeciętnych pensji brutto.
A aktualnie? Najtańsza S-klassa (wersja W223) ceni się na 506 tys. zł, przy przeciętnej pensji – 6833 zł. Będzie miała silnik diesla, a żeby na nią zarobić, zjadacz chleba musi pracować 74 miesiące, ponad 6 lat, o ile uniknie podatków i składek, bo jeśli weźmiemy pensję netto, to ponad 8 lat. Znacznie lepiej niż w 1990 r. Widać też poprawę jeśli porównamy z 2015 r.
Oczywiście „przeciętny Kowalski” klasę S widzi tylko na parkingu. Dla niego dostępna jest raczej najtańsze auto nowe np. Dacia Sandero, a w 1990 r. nowy „Maluch”. I tu wnioski będą nieco inne. Maluch w 1990 r. kosztował 17 mln zł czyli ok. 17 średnich pensji. Dacia Sandero w 2015 r. ceniła się na 29.900 zł, czyli 7,6 średnich pensji. Obecnie do salonu nie przychodź bez 62000 zł (najtańszy Fiat Panda, Sandero podobnie), a więc 9 średnich pensji. Wniosek – w ciągu ostatnich 7 lat, najtańsze auta stały się relatywnie mniej dostępne niż drogie i podrożały o ponad 107%, podczas gdy pensje wzrosły o 75% . Także w tym punkcie widzimy efekt inflacji (przypominam – w latach 2008-20015, Sandero utrzymało cenę (wzrost z 28.500 należy uznać za kosmetyczny), przy wzroście średniego wynagrodzenia o 1/3 z 2943 zł). Daję pod rozwagę wszystkim, którzy wyznają ekonomię pod hasłem „ale mnie wzrosła pensja”. Cen oleju, chleba, mleka, wędlin, litościwie tym razem nie podaję.
Legenda gdyńskiego snu srebrnego. Relacja zarobków i kosztów dachu nad głową w międzywojennym mieście. Nowe trendy budowlane.
Dzisiaj cofniemy się w czasie o blisko 100 lat i wyjedziemy do powstającej dopiero Gdyni. Zobaczymy jak miała się do rzeczywistości opowieść o mieście wybudowanym na nadmorskim piasku w ciągu kilkunastu lat. Wszystkie dane statystyczne pochodzą z książki Grzegorza Piątka „Gdynia obiecana”.
Zacznijmy od tego, co wszyscy wiemy. Na początku lat 20-tych Gdynia była małą wioską rybacką, leżącą nie tylko w cieniu wielkiego Gdańska czy modnego Sopotu, ale także pobliskiego Oksywia (parafia), czy Orłowa (mini-kurort). W roku 1939 miała już dobrze ponad 100-tysięcy mieszkańców. Tyle reklamy i przekaz oficjalny.
W rzeczywistości, miasto stanowiło przykład ogromnych kontrastów, charakterystycznych dla „pańskiej Polski” międzywojennej. Z jednej strony, wygodne modernistyczne kamienice z 7-pokojowymi apartamentami dla władz, wolnych zawodów, wyższych wojskowych, a nawet dzielnice willowe, z drugiej slumsy godne brazylijskich faweli. Tak, w naszym ostrym klimacie, po 12 osób gnieździło się w trzypokojowych barakach z drewna i papy, bez żadnego ocieplenia. I nie były to pojedyncze domki, ale całe nielegalne dzielnice, zwane Meksykiem, Pekinem itp. Nikt nawet nie marzył o centralnym ogrzewaniu, gazie, kanalizacji, skoro na całe osiedle przypadała jedna studnia. No, ale na zdjęciach lepiej sprzedawały się nowoczesne budynki w stylu marynistycznym (okrętowym).
Gdynia stanowiła też dobitny przykład władzy Sanacji. Specustawą w mieście, nie rządził samorząd, ale rządowy komisarz. Coś Wam to przypomina?
Ale wróćmy na grunt ekonomiczny. Było już o fawelach. Ich powstanie autor książki utożsamia z ogromnym głodem mieszkaniowym, bezrobociem i szybkim przyrostem ludności. Państwo (bo samorządu, jak powiedziałem, nie było), nie nadążało za skokowym rozwojem. Efekt? Kosmiczne ceny najmu, znacznie wyższe niż w innych częściach kraju, zwłaszcza w porównaniu do płac.
Robotnik gdyński zarabiał za godzinę 50 groszy, a za pokój płacono 30 zł (w Warszawie dniówka była 2 razy wyższa a pokój kosztował 21 zł). Czyli 1/3 czasu roboczego (już wtedy obowiązywał 8-godzinny dzień pracy) przeznaczano na wynajęcie pokoju. Dzisiaj w moim mieście samodzielny pokój kosztuje 900-1000 zł, a pensja minimalna 2700 zł netto (ok. 3500 zł brutto). A pozostali? Inżynier zarabiał 800 zł (kupę forsy – nauczyciel miał 1/4 tej sumy), a na mieszkanie (2 pokoje, nic luksusowego) wydawał 250 zł. 2 przeciętne ówczesne pensje.
W 1934r. budowa baraku kosztowała 3000 zł. Koszt wzniesienia 3500 domów szacowano na 21 mln zł co dawało 6000 zł/dom a 3500 mieszkań w blokach na 15 mln zł (ok. 4300 zł/mieszkanie). Nieco późniejsze dane Towarzystwa Osiedli Robotniczych pokazywały koszt do 6000 zł/mieszkanie i rewolucyjny czynsz 22-24 zł, przy pensji robotnika w firmie-mecenasie budowy – 93 grosze/h. Na takie warunki (nowe mieszkanie w murowanym bloku, zapewnione przez pracodawcę) mogli liczyć tylko nieliczni, zapewniano je wyłącznie najlepszym, sprawdzonym (gdyby zwolnić takiego robotnika, firma musiałaby dalej opłacać za niego czynsz). Takie dysproporcje stały się też przyczyną klęski Sanacji w jedynych wyborach (wybrani nigdy nie objęli mandatów) – sromotnie przegrała i z PPS-em (socjaliści) i Narodową Demokracją.
Jednocześnie Gdynia stała się pionierem nurtów budownictwa mieszkaniowego na dużą skalę w duchu modernizmu, do którego odwoływało się całe pokolenie architektów PRL-u i bez którego mielibyśmy dzisiaj jeszcze większy problem (gros mieszkań w Polsce, zwłaszcza na prowincji, wybudowano w minionym ustroju). Tak, stamtąd wywodzą się mieszkania bez łazienek, małe kuchnie, ale i apartamentowce. Stamtąd czerpią patodeweloperzy i „pumiarze” (miniaturyzacja lokali, wyciskanie małych działek do spodu), tam wroga „czynszojada” wypatrywała lewica. Wreszcie w Gdyni (i jeszcze w Warszawie) modne stało się (koniec XX-lecia) wydzielanie pojedynczych mieszkań na sprzedaż, a nawet mini-kamienice (dzielenie domu jednorodzinnego na 2-3 mieszkania, w pierwszym mieszka właściciel, a pozostałe, wynajęte służą spłacie kredytu). Warto „Gdynię obiecaną” przeczytać, otwiera oczy.
Czy da się w mieście żyć bez stałej pracy?
Ten wpis, dalszy ciąg serii „alternatywnego życia” ma odpowiedzieć na pytania –
1) ile trzeba otrzymywać dochodu, aby funkcjonować,
2) czy można żyć „poza systemem” także w mieście?
Przy czym rozpatrujemy wersję: singiel i mała rodzina.
Zacznijmy od singla. Mieszkanie.
Największym problemem jest dach nad głową. Nawet koszt wynajęcia samodzielnego pokoju może zniszczyć plany (minimum w jakimkolwiek mieście mojego województwa, standard „Gierek na bogato – 450 zł + dokładanie się do opłat), miejsce w pokoju wieloosobowym (kwatera) to 600 zł (tu już wszystkie media). Własną kawalerkę utrzymamy za 400 zł, o ile będzie mikroskopijna i bez kredytu (ten – dodatkowe 1000 zł, jeśli zakup nastąpił kilka lat temu). Alternatywa – pozostać w domu rodzinnym i dokładać się do opłat – 300-400 zł.
Czyli w zależności od oczekiwań, możliwości, portfela mamy 300-600 zł. Ewentualnie 1400 zł z kredytem.
Jak widać, już na początku, singiel z własnym mieszkaniem wygrywa. Podobnie jak taki, którego rodzice chcą dalej pod swoim dachem.
Singiel. Jedzenie.
`Znam koszty kilku osób gospodarujących samodzielnie. Minimum 150 zł (zakup głównie chleba, najtańszej herbaty, reszta przywożona od rodziców ze wsi). Maksimum – 1200 zł (sportowiec, dieta 5000 Kcal, dobre jakościowo żarcie, część przywożona z domu).
Według moich doświadczeń z lata 2022 r. da się przeżyć za 15 zł dziennie. A były dni, że dawałem radę za 5 zł (cukinia własna, herbata z ziół). Przyjmijmy jednak realne 500 zł.
Singiel. Transport.
Da się wszędzie chodzić z buta, od czasu do czasu kupić bilet (większe miasto). Realne koszty nie muszą przekroczyć 16 zł. Z biletem miesięcznym 100 zł. Najtańsze auto? Będzie o tym wpis.
Singiel. Pozostałe.
Tu wrzucamy: leki, ubrania, prezenty, chemię, kosmetyki, jedzenie na mieście, jakieś życie towarzyskie, książki, alkohol. Minimum? 300-500 zł.
Singiel. Podsumowanie wydatków.
Jak już pisałem, wiele zależy od okoliczności. Jeśli akceptujemy „studencki styl życia” tj. brak auta i miejsce w pokoju (nie mamy własnej kawalerki) potrzebujemy 1416 zł (300, 16, 500, 600).
Jeśli dysponujemy własnym kątem (ew. dołożymy się rodzicom), mamy ogródek i produkujemy żywność i chodzimy na piechotę, zejdziemy poniżej 1000 zł, a dokładnie do 941 zł (300, 16, 225, 400).
Opcja „na bogato” – małe auto, własna kawalerka na kredyt, lepsze żarcie wymaga 2700 zł (500, 300, 500, 1400 zł).
Teraz dochody.
Żeby zarobić 941 zł, w 2023 r. wystarczy że pracujemy 60 godzin w miesiącu, czyli ok. 14 h/tydzień. Niecałe dwie dniówki, przy założeniu pensji minimalnej. Gdy ktoś ma lepsze stawki, konkretne umiejętności, spokojnie dojdzie do 30 zł/netto/h czyli 32 godziny w miesiącu, 8 h/tydzień. Alternatywa? Przy obecnych odsetkach – kapitał 170.000 zł zapewni nam taki sam dochód. Albo? Pomoc społeczna (zasiłek stały – trzeba być niezdolnym do pracy) i śmieszna praca na czarno (1 dzień w miesiącu). Zasiłek dla bezrobotnych.
Gdy potrzebujemy 1416 zł musimy „robić” na pół etatu. To 85 h/miesiąc i 20 h/tydzień. Gdy zarobimy dniówką 250 zł wystarczy nam 6 dniówek w miesiącu. Ewentualnie pożyjemy jak rentier z 255 tys. zł. A z zasiłków? Połowę dostaniemy z pomocy społecznej. Drugą zarobimy na czarno (3 dni w miesiącu).
Gdy mamy większe wymagania i spłacamy kredyt, stabilność daje nam stały dochód. Utrzymamy się za minimalną, ale…. i pół miliona kapitału lub pracując na czarno 11 dni w miesiącu (dniówka 250 zł). Idąc w zasiłki zaoszczędzimy 720 zł własnej pracy, zostanie nam do zarobienia ok. 2000 zł czyli 8 dni pracy na czarno.
W każdym z tych przypadków da się zmniejszyć koszty analizując inne sposoby życia poza systemem:
- squat, wyprowadzka na wieś – zmniejszy koszty dachu nad głową,
- własny rower – zastąpi auto/transport miejski,
- podmiejska działka – zapewni produkcję żywności (da się zejść do 225 zł/miesiąc, a łatwiej o nią niż miejską). Podobny efekt da jadłodajnia, darmowe jedzenie (Caritas, MOPS-y).
W efekcie – wcale nie trzeba będzie pracować. Singiel spokojnie wyżyje z zasiłku.
Teraz rodzina. Przyjmijmy trzyosobową. Ma ona zupełnie inne warunki funkcjonowania. Przede wszystkim, nikt nie wynajmie lokum dla niepracujących z dzieckiem. Taki mamy klimat. Jedno dziecko to też za mało, by starać się o lokal socjalny. Co więc robić? Jak żyć poza systemem, panie premierze, jak żyć?
Znowu zaczniemy od wydatków.
Rodzina. Dach nad głową.
Wynajem jako się rzekło – praktycznie niemożliwy. Teoretycznie – z opłatami potrzeba ok. 2000 zł w najmniejszym z miast i kiepskim standardem. Więc co?
Rodzice (piętro, pokoje). Jeśli przyjmą do siebie, trzeba się dokładać do opłat – minimum 900 zł (300 zł/osobę).
Szczęściarze mają własne m. Jak pisałem, za 2 pokoje, minimum 900 zł (podobnie jak z rodzicami). Gdy dojdzie rata już 2500 zł (jeśli kredyt brany niedawno).
A może domek? Opisywałem takie siedliska, w cenie kawalerki, w moim mieście. Koszty utrzymania znam i wynoszą:
- ogrzewanie (5 kubików drewna, może uda się pozyskać taniej) 220 zł,
- gaz (1 butla miesięcznie) – 100 zł,
- prąd – 120 zł, ale da się własną fotowoltaikę,
- podatek – 30 zł,
- internet – 85 zł,
- 3 komórki – 80 zł,
- woda -120 zł,
- śmieci 90 zł
Razem: 845 zł.
Niespodzianka? Będzie taniej niż w bloku (ale palić trzeba i nie liczymy remontów).
Rodzina. Jedzenie.
W tym punkcie znowu walka postu z karnawałem. Bo tak, dom oznacza ogródek, a ogródek możliwość produkcji. Ale trzeba pracować w ziemi. Singiel da radę gorzej jeść, kobieta potrzebuje mniej, a dziecku nie pożałujesz. Z drugiej strony, dla dziecka chętniej da opieka. No i zasiłki większe.
Zakładam zatem minimum 300 zł/os. W sumie 900 zł.
Rodzina. Transport.
Auto w bloku zbędne. Rowery dadzą radę. W domku na obrzeżach, już nie. Czyli liczymy – samochód 300 zł albo 50 zł (bilety dla dziecka).
Rodzina. Pozostałe.
W tym punkcie mam pewne doświadczenia. Ciuchy kobiety kosztują więcej. Wzrasta ilość kosmetyków, chemii. Dziecko = prezenty i leki. Dlatego ponownie – minimum to 900 zł. Pod dwoma warunkami:
- pociecha w wieku szkolnym (brak opłat za przedszkole),
- zajęcia dodatkowe bezpłatne lub symbolicznie odpłatne.
Rodzina. Wydatki razem.
Znowu zakładam warianty. W pierwszym, mieszkamy z rodzicami, we własnym mieszkaniu bez kredytu. Koszty 2750 zł (900,50, 900, 900).
W drugim, mieszkamy w swoim siedlisku, kupionym za gotówkę lub odziedziczonym. Koszty 2945 zł (900, 300,845,900).
W trzecim, płacimy kredyt za mieszkanie 4350 zł (+1600 zł do wariantu I) ewentualnie za najem 3850 (+1100 zł do wariantu I).
Rodzina. Dochody.
Ten punkt wydaje się być znacznie bogatszy w przypadku rodziny. Na dzieci państwo daje i tak:
- 500 zł to słynne 500+,
- 124 zł – świadczenia rodzinne (podstawowa),
- obiady w szkole (zostaje w kieszeni kilkadziesiąt złotych miesięcznie),
- wyprawka, ubrania itp.
W sumie ok. 1/4 minimum (ok.750 zł) zbierzemy bez pracy. Ale zostaje nam jeszcze 2000/2100/3100 zł. Tutaj ponownie możemy:
- iść do pracy na część etatu (8/12 dniówek dwóch osób łącznie),
- brać zasiłki dla bezrobotnych (czasowo i nie wystarczą przy kredycie),
- żyć z renty pieniężnej (360-558 tys. zł oszczędności).
- kombinować z innymi zasiłkami (np. opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem – wystarczy cukrzyca), kosiniakowe (małe dziecko, zaraz po urodzeniu), minimum 600-1000 zł, a resztę dorobić,
- jedna osoba wyjeżdża na 2-3 miesiące do pracy „na szparagi”.
Konkluzja. W Polsce, jeśli mamy rodziców/dziadków, z którymi mieszkamy, ew. kupiliśmy własny dach nad głową za gotówkę, damy radę spokojnie żyć poza systemem, nawet jako rodzina.
Ile kosztuje utrzymanie przydomowego jacuzzi?
Nie, nie kupiłem sobie jacuzzi do domu na wsi ani w mieście. Nikogo też nie namawiam do takiego zakupu. Wpis to efekt rozmowy z pewnym milionerem, który szarpnął się i ma.
Na wstępie. Mówimy o jacuzzi ogrodowym – o średnicy ok. 4m. Stałe, nie żadne dmuchańce. Takie ustrojstwo da się kupić za, bagatela, kilkadziesiąt tysięcy złotych. Przy 80 cm głębokości ma ok. 10 m3 objętości.
Poza ceną, mamy jeszcze koszty utrzymania. Są nimi:
1) Serwis – raz w roku – 200-300 zł + dojazd,
2) woda – jedno napełnienie 100-200 zł (wg stawek firm wodociągowych),
3) prąd – 100 zł/miesięcznie czyli 1200 zł/rok z minimalnym podgrzewaniem i wymuszeniem obiegu wody (żeby nie zamarzała w instalacji). Pewnie w Ustrzykach drożej niż w okolicach Wrocławia. Stawki za prąd – ubiegłoroczne.
4) środki chemiczne do utrzymania czystości – 30 zł/miesięcznie.
Łączne roczne koszty utrzymania jacuzzi wyniosą 1860 zł – 2060 zł/rocznie tj. 155-172 zł/miesiąc.
Jak dla mnie – nieopłacalne. Miałem basen przydomowy. Stał 1 sezon. Mnóstwo z nim roboty, czyszczenia, glony rosną jak szalone, albo pływam w chemii. Wolę jezioro, aquapark lub choćby górski wodospad.
Tarcza antykryzysowa a ceny prądu. Bujda na resorach.
Właśnie dostałem rachunek z PGE, już z nowymi cenami. Na początku dwie kartki, jako to Rządowa Tarcza Solidarnościowa spowodowała, że płacę mniej. Jak jest naprawdę? Inaczej.
Wg wyliczeń dostawcy energii, dzięki Tarczy przeciętne gospodarstwo ma zaoszczędzić w 2023 r. równe 2000 zł. W stosunku do roku poprzedniego? Nie, do teoretycznych cen energii po ubiegłorocznych wzrostach (tzw. taryf) i przy założeniu, że zużyję rocznie energii dokładnie tyle ile wynosi limit (tj. 2000 KWh). Już ten szacunek wydaje mi się naciągany, ale idźmy dalej.
Cena za KWh bez ulg wynosiła jeszcze niedawno ok. 60-66 gr za KWh. Teraz, dzięki Tarczy od marca 2023 r. zapłacę „tylko” 0,78 zł plus 2 x większy „abonament” (różne opłaty należne nawet przy stojącym liczniku) teraz w podstawowej taryfie 20 zł.
Przy moim zużyciu ok. 200 KWh miesięcznie rachunek będzie wyższy o ok. 20%. Tak właśnie wygląda „brak podwyżek” jeśli pominie się propagandę. A podobno jestem „odbiorcą chronionym.
Czy da się coś z tym zrobić (z rachunkiem, nie propagandą)? Tak. Zużywać mniej lub odpiąć się od sieci. Albo zamontuję niezłą instalację FV z akumulatorem, albo muszę radykalnie oszczędzać.
Jak po raz kolejny `zrobiono ludzi na szaro. Mieszkanie+
Założenia programu były szczytne. Rodziny o niskich dochodach, ale nie zakwalifikowane do lokali socjalnych, dostaną możliwość stabilnego, instytucjonalnego najmu mieszkania od państwowej lub samorządowej spółki. W bonusie: niskie czynsze, spokój i możliwość wbicia przysłowiowego gwoździa bez pytania właścicieli.
Coś, co miało naśladować wiedeńskie lub skandynawskie budownictwo komunalne, okazało się jednak kopią TBS-ów, czyli kompletnym fiaskiem. Dlaczego?
Najpierw wprowadzono ambitne założenia – 100 tys. nowych mieszkań w ciągu kilku lat.
Następnie utworzono spółki, obsadzając na stanowiskach prezesów polityków zamiast fachowców. Potem następne spółki (domy drewniane).
Wreszcie na końcu, wszystko zabiła bylejakość, szalbierstwo i chciwość. Ale po kolei.
Miało być 100 tys. mieszkań w 3 lata. To już wiecie. Powstało 15 tys. w 5 lat czyli 15%. Także poza dużymi miastami (Biała Podlaska, Świdnik, Radom) i tu spory plus. Do wielu powiatów deweloperzy nie zaglądają, a proszę, da się budować. Obiecywano czynsz na poziomie 10-20 zł/m2, sam o tym pisałem, z uwagą, że jak na Warszawę – świetnie, jak na średnie miasto – bez rewelacji. Długość całego procesu (deweloper buduje 2-3 lata, a im wyszło 2 razy dłużej) obnażyła dyletanctwo i bylejakość. Wzięli się za to ludzie bez przygotowania. W międzyczasie przyszedł kryzys, wzrost cen materiałów i robocizny i całe założenia finansowe diabli wzięli . Gdyby wybudowano do 2019 r., problemu nie byłoby wcale.
Potem doszło szalbierstwo i chciwość- przygotowanie jednostronnych umów, zgodnie z którymi czynsz niby gwarantowany, ale …. waloryzowany inflacją. Tak, dobrze czytacie. Nie rzeczywistymi kosztami finansowania czy ani utrzymania (bo jakie remonty … przed odbiorem). Nadszedł Glapa ze swoją alternatywną ekonomią i pozamiatał. Ludzie, którzy mieli za 60 m2 płacić (obietnice z 2016 r.) 600-1200 zł + media, dowiedzieli się – wstępnie będzie 2400 zł, a od stycznia 2023 r. – 3600 zł (przykład z Krakowa, podobne pieniądze w Radomiu). Dlaczego tak dużo? Rzecznik prasowy spółki odpowie – umowa pozwala. No i tu panie rzeczniku, wchodzi pan na grząski grunt. Polskie prawo przejęło z unijnego koncepcję naruszenia interesów konsumenta, klauzuli abuzywnej. A za taką jest uznawane postanowienia umowy zawieranej z konsumentem, na którego brzmienie nie miał on wpływu, a które rażąco narusza jego interesy oraz kształtuje jego prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami. Zaczyna prawnicza draka. Na tym bazują kancelarie rozjeżdżające banki w sprawach frankowiczów. Klauzula o waloryzacji stopą inflacji niewątpliwie nie została z najemcami negocjowana (bo niby jak – mamy 5 na twoje miejsce, takie było dictum). Moim zdaniem, także rażąco narusza interesy konsumenta, bo odrywa wysokość czynszu od rzeczywistych kosztów (bo te jak wskazano nie wzrosły o 16% w ciągu…. miesiąca, a przed odbiorem są zasadniczo nieznane). Taka praktyka jest sprzeczna z dobrymi obyczajami kupieckimi, chyba że mówimy o standardzie faktora z XIX-wiecznej karczmy, albowiem bazuje na niewiedzy konsumenta i przenosi na niego całe ryzyko gospodarcze (a nawet więcej). Dlaczego tak twierdzę? Pomimo dopłat gminnych, czynsz w wielu lokalizacjach Mieszkania + (Kraków) zbliżył się do rynkowego, albo nawet go przeskoczył (3000 zł za 60 m2 w Radomiu, 2400 zł + opłaty Mińsk Mazowiecki – 48m2, 2900 zł za 70 m2 w Katowicach). I nie zmienia postaci rzeczy, że czynsze ustalają samorządy. A nie można inaczej?
Można. Przykładem Wrocław, który od wielu lat prowadzi politykę tanich mieszkań komunalnych (TBS). Nie ma ich wiele, ale dla za biednych na kredyt, lepsze 100 takich lokali niż 0. Drugi przykład – TBS Ustka. To, że niektórym wyszło jeszcze gorzej, nie cieszy (lubelska spółka Kamienice Miasta, która wyzionęła ducha zanim jeszcze na dobre powstała, zdążyła wypłacić pensje swoim, zmieniła nazwę, administruje teraz 8 budynkami, szaletami, odpadami,..cmentarzami – doskonała metafora). I byłoby śmieszno, gdyby nie straszno. Młodzi ludzie, patrząc na warunki życia, uciekną w popłochu na mityczny zachód. Bo nikt przy zdrowych zmysłach, nie zapłaci 75% „średniej radomskiej” za „tanie mieszkania komunalne”.
Problem mieszkaniowy w Wielkiej Brytanii oczami polskiego naukowca.
Przyzwyczailiśmy się już do rytualnego narzekania na nasz rynek nieruchomości. Wynajem drogi, kredyt drogi, mieszkania drogie. Czy jest coś małego? Tak, zdolność kredytowa. Wielka Brytania zdaje się mówić – potrzymaj mi piwo. Szczegóły w linku https://www.onet.pl/informacje/krowoderskapl/w-brytania-doprowadzila-do-katastrofy-mieszkaniowej-idziemy-jej-sladem/fkxxp9y,30bc1058
Dla wszystkich, którym nie chce się czytać, poniżej główne tezy wywiadu. Myśl przewodnia – żadnych dopłat rządu.
Na wyspach istnieje kult – landlordów. Powoli nawet „Landlordów”, bo słowo to wymawia się z szacunkiem, podobnie jak nad Wisłą „Właściciel”. Landlord, czyli wynajmujący, ktoś kto dumnie dzierży tytuł własności do mieszkania. Większość ludzi mieszka mieszka w wynajętym, tak jak u nas u osób prywatnych (brak funduszy, podobnych do niemieckich). W efekcie rosną czynsze i ceny nieruchomości. Jak bardzo? Tu pada przykład.
Cena mieszkania = 16-letnie przeciętne pobory. To tak, jakby w statystycznym polskim mieście (np. moim) lokal o powierzchni 50 m2 kosztował 1.150.000 zł. Jeszcze 20 lat temu wystarczała 6-krotność rocznej pensji. Stopniowo stało się prawie 3 razy drożej (relatywnie, nominalnie skok był jeszcze większy). Te informacje pokazują skale problemu. Rozmówca (tytułowy polski naukowiec) szokuje informacją, że zarabiającego 50 tys. funtów profesora akademickiego, nie stać dzisiaj na samodzielny zakup. Nawet w kredycie. A przyczyny?
Generalnie, trzy.
Pierwsza – niekontrolowana imigracja. Najpierw mieszkańcy byłych kolonii, potem nowe narody UE, teraz znowu kolorowi. U nas zaczyna wyglądać podobnie – Ukraińcy (wiadomo, wojna), ale coraz więcej studentów, pracowników z Azji czy Afryki.
Druga – brak mieszkań komunalnych. W Albionie sprywatyzowała je chwalona przez wielu Żelazna Lady. Rynek zaś pompował ceny.
Trzecia – dopłaty rządowe. U nas dopłaca się do zakupu (nowe projekty rządu i opozycji), w Wielkiej Brytanii do czynszów. A ceny rosną, pompowane dopłatami, za które płacimy wszyscy.
Czy naukowiec proponuje jakiś lek? Tak – komunalne mieszkania dostępne dla wszystkich. Czyli nie dla najbiedniejszych, bo tworzą się getta, ale dla każdego, poza warstwą najbogatszych. Ot, coś w rodzaju Mieszkania+, tylko lepiej. Państwo dopłaca nie pojedynczym osobom lecz samorządom. Wzorzec wiedeński lub duński, o którym tak wiele się mówi. Czy to ma sens nad Wisłą?
Przykład Mieszkania+, galopujące czynsze w pojedynczych blokach, wydają się przeczyć tezie o możliwym budownictwie komunalnym. To pozory. Głównym problemem jest efekt skali. W gminnych spółkach Mieszkania+ muszą utrzymywać bandę pociotów. 60 mieszkań pracuje na prezesa, księgową itp. Można całkiem inaczej. Za pożyczone od rządu pieniądze (lepiej wydać na mieszkania, niż na kolejne etaty w KPRM) buduje się nie jeden, lecz 20 bloków. Nie 20 lecz 1200 mieszkań. Koszty zarządu rozkładają się. I teraz szczegóły. Skoro średni koszt budowy wynosi 5000 zł/m2 PUM plus działka (którą samorząd często już ma i może wnieść aportem do spółki) budowa bloku z 60 mieszkaniami po 50 m2 kosztować będzie 15 mln zł. Proponując sensowne, kompromisowe, czynsze 1200 zł/mieszkanie (rynkowo dwa razy więcej) + opłaty i 3 zł/m2 eksploatacyjnego, miesięcznie zbieramy 72 tys. zł, a rocznie 864 tys zł, czyli nieco ponad 5% kwoty pożyczki. Po 20 latach samorząd ma więc spłaconą należność wobec państwa (bez odsetek) i … zaczyna zarabiać. Gdzie leży problem? W wydolności struktur. Obawiam się, że dzisiaj, nasze władze nie są gotowe na szybkie ( w kilka lat) wzniesienie np. 100 bloków w samej Warszawie. Władza centralna dałaby swoim (czyli mieszkania powstałyby np. w Chełmie, który się wyludnia), mieszkania przyznawaliby swoim lub „po uważaniu”, `a ich budowa – fuszerka z czasów PRL. Ale jaką mamy alternatywę? Może prywatne spółki z nieoprocentowanymi pożyczkami? Albo zwolnienia z podatków (jak w trakcie przedwojennego boomu)? Prawo do emitowania obligacji przez spółki budowlane, gdzie część odsetek gwarantowałby rząd?
Fotowoltaika po pół roku. Porównanie.
Jak wiecie w 2022 r. (31 lipca) zamontowano u mnie w domu na wsi instalacje FV. W styczniu dostałem pierwszy rachunek za niecałe pół roku (5 miesięcy). Oto wyniki i porównanie z poprzednim sezonem.
Poprzednie lata, w analogicznym okresie zużyłem ok. 130-170 KWh prądu. Przyczyna – sezonowe użytkowanie. W ubiegłym roku, już znacznie więcej (ładowanie auta). I mam dane za poszczególne miesiące (bez autokonsumcji):
- sierpień – 54 KWh,
- wrzesień – 94 KWh,
- październik 72 KWh,
- listopad 15 KWh,
- grudzień 12 KWh.
- suma 5 miesięcy: 247 KWh.
Gdybym kupował tę energię po cenach bieżących z 2022 r. (0,67 zł/KWh), bez FV zapłaciłbym 165 zł za zużycie oraz ok. 210 zł za opłaty stałe (opłata handlowa, sieciowa stała, abonament i opłata mocowa) czyli 375 zł . A jaki rachunek przyszedł?
149,05 zł w tym:
- 112,5 zł abonamenty,
- 37,55 zł zużycie energii.
Tu kilka słów wyjaśnienia. Jak już pisałem, instalację zamontowano na dachu garażu, który stoi między drzewami. Stąd marny uzysk energii (teraz drzewa te ścinam lub podcinam). Do tej pory wprowadziłem do sieci:
- sierpień – 137 KWh,
- wrzesień – 45 KWh,
- październik – 23 KWh,
- listopad – 11 KWh,
- grudzień – 6 KWh.
Wysokości autokonsumcji nie znam, lecz oceniam ją na ok. 500Wh/dzień czyli ok.75 KWh. Biorąc powyższe pod uwagę wyprodukowałem przez 5 miesięcy ok. 300 KWh prądu. Śmiesznie mało. Oczywiście winne jest zacienienie. Gdyby go nie było powinienem mieć (szacunki z danych z forum Muratora i enerad.pl:
- sierpień – 350 KWh,
- wrzesień ok. 300 KWh,
- październik ok. 200 KWh,
- listopad 100 KWh,
- grudzień 90 KWh.
- Razem: 1040 KWh.
Moje 300 KWh to 30% założeń. Tak działa niestety FV (mały cień wyłącza panele, albo istotnie ogranicza ich moc). Bierzcie ten fakt pod uwagę planując coś u siebie.
Robert Kiyosaki mówi: inwestuj w złoto, srebro, bitcoiny, redukuj akcje.
Przeczytałem kilka książek Roberta Kiyosakiego i nie zachwyciły mnie. W przeciwieństwie do Allena, Hansena, Buffeta, a nawet Ekera czy Shemina, uznaję go bardziej za filozofa niż praktyka. Nigdy nie słyszałem (a może to moja niewiedza?) o jego jakichkolwiek spektakularnych sukcesach inwestycyjnych lub innowacyjnych na miarę Muska albo Jobsa. Teraz ten pan proponuje – sprzedaj akcje, kup złoto, srebro i bitcoiny.
Podaje też przyczynę – idzie czas luzowania, dużych wydatków i inflacji. Dolar nie chroni nas przed niczym, potrzebny kruszec. No i stoję na rozdrożu. Z kilku powodów. Najpierw, tezę o spodziewanej inflacji, uważam za słuszną. Wiele razy o tym pisałem. Z drugiej jednak strony, dzisiaj złoto jest po prostu drogie. I to nie tylko nominalnie, ale i relatywnie. W szczycie kryzysu dotcomów kosztowało niecałe 300 USD, teraz 6 razy tyle. I powiedzmy sobie, dolar nie osłabił się tak bardzo. Jeśli przeliczymy na złotówki, mamy jeszcze większą dysproporcję. W 1999 r., gdy zaczynałem pracę dolar kosztował 4 zł, a uncja złota niespełna 1200 zł. Ja zarabiałem 985 zł brutto, czyli ok. 80% uncji złota w dolarze. Można taką ilość złota można było kupić 1000 l mleka w sklepie. Tanie auto (Fiat Uno) kosztowało 25 tys. zł czyli 20 uncji. Dzisiaj mamy zupełnie inną sytuację. Dolar jest po 4,42 zł (niewiele drożej), ale złoto po 8500 zł/uncję. Dzisiaj pensja minimalna wynosi 3490 zł. Czyli kupimy za nią tylko 41% uncji złota (połowę tego co przed ćwierćwieczem). Mleka za złoto kupimy już 2000 l. Nowe, tanie auto (Dacia Sandero) kosztuje 62 tys. zł. Trzeba mieć ok. 7 uncji na taki pojazd. Pod każdym względem złoto jest drogie. Jakie sens ma zatem kupowanie „na górce” nawet jeśli oznacza to „przed szczytem”? Moim zdaniem niewielki. Być może jestem niedouczony, być może zbyt konserwatywny (lubię nabyć z dyskontem). I o ile rozumiem używanie złota jako zabezpieczenia (10-20% portfela), ale jako główna lokata? Podziękuję.
Podobne uwagi mogę snuć o srebrze, z zaznaczeniem, że jest obecnie w średnioterminowym trendzie spadkowym, co jeszcze bardziej zniechęca.
A bitcoin? Krypto uważam za wielki przekręt. Jeśli zarzucamy USD, że ma coraz mniejsze pokrycie w towarze i dobrach zgromadzonych w USA, to cóż powiemy o bitcoinie? Bądźmy dorośli i konsekwentni.
Co więc sądzę o opinii Kiyosakiego? Że o ile właściwie stawia diagnozę (idzie inflacja), o tyle receptę wypisuje kiepską. Może dlatego, że chce się „skeszować” ze złota i krypto, a tanio kupić akcje? Nie wiem. Mnie to wygląda na strzyżenie baranów. Ja skłaniam się ku czekaniu (w obligacjach?) na okazje inwestycyjne. Przyjdą. W złoto, i tylko w nie, mogę zaangażować 10-20%, nie więcej.