O jeździe elektrykiem po dwóch latach .

Kona przyjechała do mnie w ostatniej dekadzie sierpnia 2022. Niby na próbę, max. pół roku, ale została na znacznie dłużej. To dobrze, bo dałem radę poznać jej wady i zalety, zwłaszcza eksploatując na zmianę z Volkswagenem Passatem 1.6 Tdi czyli superoszczędnym dieslem. Jak wypada koszt eksploatacji, bo o wrażeniach pisałem już sporo?

Przebiegi. Sporo jeżdżę w trasie. W dwa lata zrobiłem prawie 25 tys. km. Sporo przejechałem w trasie, ponieważ w ciągu roku 12 razy odwiedziłem góry (9000 km), 2 razy syna na drugim końcu Polski (1700 km). Na wsi znalazłem się prawie 50 razy. Do tego jazdy miejskie. Paradoksalnie, przewaga długich tras dała mi okazję na zweryfikowanie mitów.

Spalanie i koszty. Większe zimą (14 KWh/100 km w trasie i nieco mniej w mieście), mniejsze latem (rekord 9.5 KWh z gór , 10.4 KWh/100 km w góry, 9-10 KWh/100 km miasto, podmiejsko potrafiłem zejść do 9 KWh/100 km) czyli… całkiem oszczędnie. Powiedzmy sobie szczerze – Kona Electric to najmniej prądożerny elektryk na rynku (Kia EV6 spala o 30% więcej, a Tesla 3 o 20%) Przyjmując średnią z całości dystansu (11.5 KWh/100 km), płaci się:

  • 32 zł/100 km na płatnej szybkiej ładowarce,
  • 11 zł/100 km (ładowanie gniazdko w domu),
  • 0 zł/100km (darmowe ładowanie albo FV).

Nawet jeśli trasa wypada gorzej (średnia ok. 12.5 KWh/100 km), to dalej dzięki darmowemu ładowaniu przed wyjazdem, jestem w stanie zrobić 750 km za 100-120 zł, a w lecie zejść do 80 zł. Passat Tdi na takim dystansie potrzebowałby 200 zł w trybie megasknera (4.0 l/100 km – lato).

Ogólne koszty także wypadają nieźle (1000 zł za naprawę elektrozaworu, 650 zł przegląd, 500 zł ubezpieczenie rocznie. Wg dzisiejszych cen koszt przejechania 15.000 km wyniósł 4000 zł. W Passacie TDi tylko za paliwo zapłaciłbym 5000 zł (średnie spalanie 5,5 l/100 km), do tego przegląd minimum 1000 zł, naprawy 1200 zł (lekko licząc, bo duży przebieg diesla w Passacie, gwarantuje znacznie większe wydatki – syna egzemplarz kosztował 2-3000 zł w „pakiecie startowym” a doszły jeszcze tarcze/klocki, świecące kontrolki – ubezpieczenie 700 zł – razem 7900 zł – prawie 2 razy tyle (jeśli wziąłbym pod uwagę początkowe koszty – spokojnie 10.000 zł).

Oba auta trudno porównywać, bo Konę kupiłem jako 3 -latkę z przebiegiem 23 tys. km, a Passata jako pięciolatka ze 140 tys. km.

Zasięg. Tego się bałem. Komputer pokazuje w lecie 350-370 km, podczas gdy nominalnie powinno być 290 (wg instrukcji – norma pozwala mierzyć zużycie przy +20 st. C, w warunkach optymalnych dla elektryka). Realnie przejeżdżam 200 km do ładowarki, cały dystans dwupasmówką i schodzę z 350 km zasięgu do 120 km, czyli dane komputera wydają się realne. W lecie. W zimie ujmijmy 30%, z 350 km robi nam się 250 km. Znowu, naładowany do pełna, spokojnie dojeżdżałem te 200 km i jeszcze miałem zapas, gdyby wystąpił problem ze stacją. Pamiętajmy, istnieje jeszcze Kona 64KWh (netto) z baterią większą o 60% (zasięg zimowy 400 km) a letni 550 km. Da się żyć.

Utrata wartości. Kupiona za 100k, teraz do sprzedania za 75k (notowania z ostatniego Motoru). 12,5k/rok. A Passat? W 2022 r. wartość 60k , obecnie 50k, czyli 5k za rok. Ostatnio jednak spadek wyhamował. Dlaczego? Nieubłaganie zbliża się rok 2027 i prawdopodobne podatki do paliwa.

Podsumowanie.

Dla kogoś, kto dużo jeździ (np. dojeżdża codziennie do pracy 30-100 km) i ma FV lub luźną darmową ładowarkę w pobliżu,, elektryk wydaje się optymalnym wyborem.

Jak przygotować się do emerytury? IKZE, IKE, PPK.

Jeden z wpisów „emerytalnych” zakończyłem mało optymistyczną konkluzją. 70% dzisiejszych trzydziestolatków i młodszych dostanie emeryturę netto w wysokości 1600 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza). Mówię przy tym o ludziach zarabiających przed odejściem z pracy ok. 6000 zł netto czyli do 120% średniej krajowej.

Dla większości, jedną opcją podniesienia sobie dochodów (już dziś robią to 60-latkowie), pozostaje dłuższa praca. Odradzam. Nikt nie jest wieczny, a zdrowie nie zawsze dopisuje. Lepiej podjąć inne kroki. Najprostszym i podstawowym pozostaje uzbieranie sobie dodatkowych, prywatnych pieniędzy. Służą temu programy emerytalne.

Pierwszy i zasadniczy – PPK. Reklamuję go na blogu, sam przystąpiłem. Dlaczego? Ponieważ nieodczuwalne potrącenie 2% miesięcznej pensji, może dać niezłe wyniki. Najpierw dlatego, że kolejne 1,5% naszych poborów dopłaca pracodawca, parę złotych dorzuca też państwo. Mamy do czynienia nie tylko z pracującymi oszczędnościami, ale i sporym bonusem. Efekt?

Dla kogoś, kto zarabia przeciętne wynagrodzenie i zbiera na PPK przez 35 lat, prognozowana wypłata wg cen obecnych wyniesie 1200 zł netto czyli 75% państwowej emerytury przez 20 lat. Pokazuję Wam w ten sposób, jak działa ZUS. Zabiera 20% wynagrodzenia przez 35-45 lat, żeby wypłacić 1600 zł dożywotnio (może rok, a może 35 lat), a na rynku (przy stopie zwrotu na poziomie 3,5% netto) dostaniemy 1200 zł za 3,5%, przez gwarantowane 20 lat. Dodając ZUS i PPK mamy już 2800 zł/osobę. Ten mechanizm działa tak korzystnie, gdy masz na oszczędzanie 45 lat. Przez 20 lat, dostaniesz wypłatę…. 500 zł netto.

Drugą możliwą opcję stanowi IKZE. Pozwala ona uzyskać ulgę podatkową od inwestowanych środków (w moim przypadku zwrot 32%), a potem płacimy podatek ryczałtowy 10%. Jak to wygląda? Załóżmy odkładanie 200 zł miesięcznie przez odpowiednio 40, 30, 20 lat, co odpowiada dzisiejszemu mężczyźnie w wieku: 25, 35, 45 lat i kobiecie o 5 lat starszej. Wypłacamy wszystko w 65. r. ż., a zysk 5,5% netto (odpowiada dzisiaj obligacjom skarbowym lub kontom oszczędnościowym).

Zbierzemy (w cenach dzisiejszych):

  • przez 40 lat – 300 tys. zł (wpłata 120 tys. zł),
  • przez 30 lat – 210 tys. zł (wpłata 90 tys. zł),
  • przez 20 lat – 100 tys. zł (wpłata 60 tys. zł).

Wypłacając sobie te oszczędności zgodnie z regułą 4% mamy miesięcznie:

  • po 40 latach – 1000 zł,
  • po 30 latach – 650 zł,
  • po 20 latach – 500 zł.

IKE. Działa trochę inaczej. Nie dostajemy ulgi podatkowej, ale za to wypłaty zwolnione są z podatku. Oznacza to, przy kolejnych 250 zł wpłaty, prywatną emeryturę (do śmierci):

  • po 40 latach oszczędzania – 1100 zł,
  • po 30 latach oszczędzania 700 zł,
  • po 20 latach oszczędzania 550 zł.

A zatem zarabiając przeciętnie (tj. 5000 zł netto miesięcznie), odkładając:

  • 150 zł na PPK,
  • 250 zł na IKZE,
  • 250 zł na IKE,

dostaniemy następującą prywatną emeryturę (PPK przez 20 lat od średniej pensji ):

  • po 40 latach oszczędzania – 3500 zł (1400+1000+1100),
  • po 30 latach oszczędzania – 2250 zł (900+700+650),
  • po 20 latach – 1650 zł (500+550+500).

Nawet w tej ostatniej wersji – kwota równa się państwowej emeryturze. Tylko składki wynoszą 650 zł/m-c, a nie (z kosztami pracodawcy) 20% wynagrodzenia brutto (czyli przy 8500 zł – 1700 zł).

Nieruchomości czy obligacje? Perspektywa na najbliższe 2-3 lata.

Stara mądrość mówi – na obligacjach nie da się dorobić. Czy aby na pewno? Co znaczy dla Ciebie „dorobienie się”.

Ekonomia ostatnich 30 lat pokazuje nam w Polsce dwa trendy – rosnące skokowo (chociaż nierównomiernie) ceny mieszkań oraz spadek opłacalności lokat czy obligacji, w związku ze obniżaniem inflacji. PiS swoją szaleńczą polityką rozdawnictwa namieszał i…. może stworzył szansę na inwestycję w obligacje. Przecież był taki czas, wcale niekrótki (lata 70-te i do połowy 80-tych w USA), gdy papiery dłużne były „hot”, a akcje przynosiły straty. Dzisiaj o akcjach pisać nie będę, ale porównam nieruchomości z obligacjami.

Wyobraźmy sobie, że dzisiaj kupujemy nieruchomość w nowym budynku w centrum dużego miasta. Trafiamy niezłą cenę – 18 tys. zł z wykończeniem za m2. Dwa pokoje (55 m2) kosztują 990.000 zł. Jeśli wynajmiemy, uzyskamy może 50 tys. zł brutto/rok. Odejmując niewysoki podatek (8,5% ), jakieś koszty (niech będzie 6000 zł/rok), odkładając na remont (za 100.000 zł co 15 lat – kolejne 6600 zł). Razem tych kosztów mamy 16.850 zł i to przy założeniu sensownego najemcy i braku opłat za obsługę najmu oraz, co ważne, 100% wynajęcia. Zysk netto: 33.150 zł czyli 3,3%/rok. Na jakie ryzyka napotykamy? Dewastacje, niepłacący lokator, pustostan (oczekiwanie na kolejnego najemcę), kryzys, który uniemożliwi osiąganie takich cen najmu. W efekcie nie zyskujemy ponad obecną inflację. To jest nasz rzeczywisty zysk. Możemy liczyć na wzrost wartości, ale któż to wie. Może przez kolejne 10 lat ceny staną, jak to już było pomiędzy 2008 i 2017 r.? Albo wzrost osiągnie te 10-20%, jak w latach 2018-2024 i wygramy?

Obligacje skarbowe dzisiaj dają prawie pewne 5,18%, no i ponad inflację. Ryzyka – niewielkie. Chodzenia koło tego – tyle co nic. A może spójrzmy w stronę papierów korporacyjnych? 8,39% netto. Praktycznie pewne (bardziej niż czynsz od konkretnego najemcy, a tym bardziej wzrost wartości). Może nie czeka nas 10 lat obligacyjnego eldorado, ale decyzję podejmujemy na 3-4 lata. Stąd moje rozkminy. Osobiście muszę dywersyfikować portfel, więc rozsądne będzie częściowe odejście od nieruchomości na rzecz obligacji. To już się dzieje.

Trzy samochody i koszty z ostatniego roku. Porównanie, z tym co było.

W 2021 r. przejechałem posiadanymi samochodami (Porsche, Fiat 500, Skoda Kamiq) 27.000 km. Kosztowało mnie to wszystko:

  • leasing – 9000 zł,
  • ubezpieczenia – 2900 zł,
  • naprawy i przeglądy – 3200 zł,
  • paliwo (wg obecnych cen) – 10.200 zł.

Razem: 25.300 zł tj. średnio 2100 zł miesięcznie.

W ostatnich 12 miesiącach wszystko wyglądało inaczej. Flota zmieniła się (Hilux, 500c, Kona, Giulietta pod koniec tylko te 3). Spadł przebieg do 21.000 km. Koszt okazał się sporo mniejszy:

  • ubezpieczenia – 1600 zł,
  • naprawy, opony i przeglądy – 3000 zł,
  • paliwo (wg obecnych cen) – 5200 zł.

Razem – 9800 zł tj. średnio 770 zł.

Na przestrzeni 3 lat zredukowałem koszty posiadanych samochodów o blisko 2/3. Całkiem nieźle.

Prezes ZUS o emeryturze i wieku emerytalnym. Kolejna porcja bajek.

Tematowi emerytury poświęciłem już dziesiątki wpisów. Warto, ponieważ mówimy o jednej z najważniejszych zdobyczy „państwa dobrobytu.” Staram się też prostować medialne bajki, nawet jeśli powtarza je sam Prezes ZUS w wywiadzie dla Faktu.

Ostatnio Zdzisław Derdziuk uaktywnił się, a jego mądrości powtarza cały net. Przykład macie tutaj: https://businessinsider.com.pl/wiadomosci/prezes-zus-wprost-o-wieku-emerytalnym-zostal-nieslusznie-obnizony/1ng7ez2 . Bierzmy się zatem z kopyta za prostowanie tych historii.

Bajka nr 1. Obecna sytuacja wymaga edukacji społeczeństwa na temat zależności między wysokością składek a przyszłą emeryturą.

A może nie bajka? No w połowie. Tzn. prawdziwe jest wprowadzenie „Warto uświadamiać społeczeństwu” a zależność między wysokością składek a przyszłą emeryturą, przedstawia się inaczej. Służę.

Otóż, wcale nie trzeba mieć wysokich składek aby otrzymać wysoką emeryturę. Wystarczy załapać się do mundurówki, zostać sędzią, prokuratorem, górnikiem czyli wyjść z systemu powszechnego do uprzywilejowanego. Proste.

Co więcej, nie istnieje żadna zależność pomiędzy wysokością składek a emeryturą nawet w systemie składkowym. Przykład pierwszy – rolnicy. A reszta jest historią. Wysokość naszej przyszłej emerytury zależy od:

  • arbitralnych tabel dożycia ZUS w chwili przejścia,
  • podobnie kształtowanych współczynników waloryzacji,
  • miesiąca i roku rozpoczęcia pobierania świadczenia,
  • płci,
  • systemu – już dzisiaj są trzy: stary, nowy, i nowy+OFE.
  • a wreszcie – widzimisię polityków, wiecznie dłubiących w każdym aspekcie,
  • aktualnie zbieranych składek.

Na żadną z nich nie mamy wpływu.

A teraz przykłady.

Moja kuzynka ma 62 lata i dobrą od kilkunastu lat pensję (ok. 20k brutto, 14 k netto). Nie urodziła wielu dzieci, trochę chorowała, studiowała (czyli ma 38 lat składkowych i 5 bezskładkowych) itp. Wiecie ile ZUS wyliczył jej emerytury? 5100 brutto, czyli ok. 4600 zł „na rękę” – ok. 1/3 ostatniej pensji. Dlaczego? Nie wiem. Mnie po 25 latach składkowych i 5 bezskładkowych wyszłoby (wzór w ustawie) 5900 zł brutto … renty. Widzicie logikę? Ja nie. Znam osoby (kobiety) , które po 40 latach składkowych i 5 bezskładkowych mają 2100 zł emerytury netto (pensja 60-100% średniej). Inne zarabiając od 70% więcej dostają 7100 z (czyli 3,5 raza więcej)ł. Powód – 6 z 7 wymienionych wyżej (płeć ta sama). Liczenie na uczciwość państwa – wielka naiwność. Możemy popracować 2 lata dłużej, w tym czasie zmienią się zasady i dostaniemy nawet mniej albo śladowo więcej.

Bajka nr 2. Trzeba jednak uświadamiać ludziom, że powinni pracować dłużej, nawet jeśli nie ma przymusu administracyjnego.

Długa praca oznacza jedno – krótsze pobieranie emerytury, a może, w wielu zwłaszcza męskich wypadkach, śmierć przed tzw. starczą rentą (takiego pojęcia używano sto lat temu). Uciekają nam też lata największej sprawności. Zamiast zysku – strata. Kolejny przykład z mojej pracy. Koleżanka, nazywam ją A. ma obecnie 64 lata. W 2020 r. przeszła na emeryturę, ale postanowiła dalej pracować, w 2023 r. była na zwolnieniu 6m (kręgosłup), w 2024 r. 3 m (komplikacje po operacji nogi) i teraz ma wprawdzie wyższe świadczenie (chociaż za czas L4 składek nie odprowadzano), ale jest kaleką, porusza się o kulach. Warto było?

Jak widać powyżej – nieprawda, że powinno się pracować dłużej. Długa praca kalkuluje się wąskiej grupie. Już wyjaśniam. Dla ludzi względnie młodych ważniejsze jest jednak coś innego – 70% dzisiejszych 30-40 latków dostanie emeryturę minimalną. Na więcej mogą liczyć tylko ci, którzy przekraczali średnią krajową. Taki los czeka większość prowadzących JDG oraz wszystkich poniżej średniej krajowej. W tej liczbie znajduje się moja żona. Czy popracuje do 67 r.ż. czy do ustawowej sześćdziesiątki – czeka ją państwowe minimum. Trochę lepiej wygląda „męska sprawa”, ale przyczyny leżą zupełnie na innych polach (wcześniejsze rozpoczęcie pracy, brak zwolnień na dzieci, więcej pracy=wyższe pensje).

Generalnie – pracowaniu do 70-tki sprzeciwia się też doświadczenie obecnych emerytów. Dokładając kilka (4-5 lat) zyskiwali 10%. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć w bajkę 1. Państwo administracyjnie reguluje wypłaty, aby nie ponosić wysokich kosztów.

Bajka nr 3. Kobieta dzisiaj odchodzi w 60. roku życia na emeryturę, żyje na niej jeszcze średnio 22 lata. Jeśli pracowała od 23. roku życia, skończyła studia, to ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie.

Prezesie Derdziuk – kobieta żyje 82 lata …. statystycznie. Średnią podnoszą osoby długowieczne. Proszę pokazać medianę. To raz.

Dwa – kobieta zasadniczo przeżywa swojego męża (mężczyźni żyją kilka lat dłużej) i może przejść na jego emeryturę. Stąd bez sensowne wydaje się pompowanie własnej… skoro z niej nie skorzystają, lub zrobią to krótko. Podam własny przykład. Emerytura prognozowana mojej żony – minimalna, a moja – ok. 11.000 zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza, bo nominalnie 17k). Jesteśmy praktycznie równolatkami. Przez pierwsze 15 lat nie musi się o nic martwić. 5 lat (do jej i swojego 65 r.ż.) powinienem jeszcze pracować (i zarabiać dobrze). Kasy wystarczy. Potem przez 10 lat (śmierć mężczyzny – statystycznie 75 lat) dalej nie zginiemy z głodu (moja emerytura 11k). Następnie, w ostatnich jej latach dostanie 80% mojej emerytury – czyli 8800 zł. A co by było, gdybym umarł w wieku 65 lat? Dostanie te 8800 już wtedy. Czyli co się nie będzie działo, jej 1780 zł (najniższa emerytura) wygląda śmiesznie. Pamiętacie moją uwagę o „niewolnictwie mężczyzn”? Facet dłużej pracuje, szybciej umiera i jeszcze kobieta (dobrze jeśli ukochana) korzysta po śmierci z jego pracy.

Trzy – skąd przeświadczenie, że kobieta „ma bardzo małą sumę składek zebranych na koncie”? Przecież, do diaska, składała 37 lat (od 23 r. ż do 60 r. ż.). Nie każda zarabia śmiesznie mało. Nie każda rodzi dzieci. Na to pytanie odpowiemy sobie za chwilę.

Najważniejsze – Państwo okrada nas, wymuszając składki.

Weźmy tę statystyczną kobietę, obecnie ma 60 lat. Najpierw okradał ją PRL, potem RP. Indywidualne składki (choć nadal tylko zapisy na koncie), zaczęto ewidencjonować w 1999 r. Dlatego za wcześniejsze okresy naliczano kapitał początkowy. Załóżmy, że przez te 25 lat kobieta zarabiała średnią krajową, a państwo kasowało od niej 20% w formie składki emerytalnej. W 1999 r. – 4 tys. zł. W 2000 r. – 4600 zł, w 2001 r. 4900 zł, w 2002 r. 5000 zł, w 2003 r. – 5200 zł, w 2004 r. 5400 zł. itd. Co działoby się, gdyby te 29.100 zł kobieta w 2005 r. zamieniła na nieruchomości? Doskonale to wiem. Kupiłem wtedy działkę za 3000 zł (z opłatami 3800 zł). Dzisiaj byłaby warta (jako już budowlana) – 100.000 zł. A teraz pomnóżmy zainwestowaną kwotę x 7,5 (jak 29.100 zł ma się do 3800 zł). Uzyskujemy dzisiejszą wartość 750 tys. zł. ZUS nam tyle nie da. A inne obliczenia? W 2003 r. moja ciotka kupiła kilka ha ziemi w cenie 8000 zł/ha. Płaciła drogo, bo chciała nie mieć sąsiada. Suma wydana 24 tys. zł. Wartość dzisiejsza – 350 tys. zł (a dochodzi jeszcze zysk z dzierżawy). Jak ten mnożnik x14 ma się do śmiesznej waloryzacji ZUS w tym okresie? Wniosek – w ZUS-ie emeryt uzyskiwał śmieszne stopy zwrotu, bo gdyby wybrał mało ryzykowną ziemię rolną dzisiaj, po 20 latach, miałby 14 razy zainwestowaną sumę (z czynszem nawet 16-17 razy), spekulując na odrolnienie – 25 razy, a dzięki waloryzacji ZUS – może 3 razy (patrząc na stosunek minimalnej emerytury z 2004 r. i 2024 r.). I na tym polega rozmiar tego wałka. Dokonując samodzielnej lokaty środków odpowiadających składce emerytalnej da się osiągnąć daleko lepsze wyniki.

Żeby zobrazować to „na przyszłość” znowu policzę na swoim przykładzie. Do emerytury mam 17 lat, na koncie ZUS, subkoncie ok. 700 tys. zł. W OFE jeszcze 135 tys. zł. Do 65 r. ż odłożę wg metodologii ZUS, po waloryzacjach, przejęciu środków z OFE ok. niecałe 4 mln zł, a co roku dopłacać będę 50% średniej krajowej (20% składek x 250% średniej jako podstawa) czyli na dzisiaj 20.000 zł. I policzmy.

Samo odkładanie na 8,5% kwoty 20.000 zł daje 868 tys. zł (bez waloryzacji inflacją – wg dzisiejszej wartości – jeśli chciałbym ją uwzględnić – 2 razy tyle czyli 1,7 mln). Do tego dochodzi procent składany od zgromadzonych już dziś 835 tys. zł (suma podwoi się po 8,5 roku, jeśli osiągnę 8,5 % rok), a mamy 18 lat składania, więc zrobi się 3,6 mln zł. W sumie zbiorę sporo więcej niż w ZUS-ie (miało być 3,9 mln) bo 5,3 mln. Nie to jest jednak najważniejsze.

ZUS wypłacić mi miał 17 tys. zł emerytury (nominalnie) czyli ca 200 tys. zł rocznie. To same, niskie odsetki od 3,9 mln zł (ca.5%). A gdzie kapitał? ZUS go ukradnie, wrzucając do wspólnego kotła. Co stałoby się z kasą, gdybym gromadził ją sam i na emeryturze osiągał realne wyniki (same odsetki)?

  1. Lokując sensownie (obligacje korporacyjne 8,5% netto) – 450 tys. zł/rok.
  2. Lokując agresywnie (akcje kupowane na dołkach, sprzedawane na spadkach – 12%) – 636 tys. zł/rok.
  3. Lokując spekulacyjnie (20%) – 1 mln 60 tys. zł/rok.

Wypłacając sobie od 37 do 78 tys. zł miesięcznie, zamiast 17 tys. zł z ZUS, zostawiłbym spadkobiercom kapitał 5,3 mln zł.

A gdybym, jak w ZUS, zjadał również kapitał?

No cóż, wtedy dokładałbym jeszcze (przez statystyczne męskie dożycie od 65 do 75 r. ż) jakieś 25 tys. zł/miesiąc.

Podsumujmy emeryturę:

  • ZUS – 17 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty sensowne i ostrożne 62 tys. zł/miesięcznie,
  • własne lokaty agresywne – 88 tys. zł/miesiąc,
  • własne lokaty spekulacyjne 103 tys. zł/miesiąc.

Widzi Pan te liczby, Panie Derdziuk? Dalej nagania Pan na zaufanie ZUSowi?

Efektywności pracownika oraz firmy, na przykładzie Kancelarii Mentzen.

Ostatnio pisałem o Kancelarii Mentzen. Dzisiaj skupię się na jednym aspekcie – efektywności czyli współczynniku przychód/osobę oraz stawce godzinowej pracownika.

Mówienie o „pracowniku” w przypadku tej firmy to spore nadużycie. Model biznesowy zakłada bowiem b2b i umowy cywilnoprawne. Tylko 26 osób pracuje na etacie. Dokładnie wygląda to tak (str. 91 Memorandum)

Forma współpracy: liczba osób na 31.01.2024
Mentzen S.A. (suma) 66
Umowa zlecenie 43
Umowa o pracę 17
B2B 6
Kancelaria Mentzen sp. z o.o. (suma) 55
Umowa o dzieło 1
Umowa zlecenie 26
Umowa o pracę 9
B2B 19
Łącznie 121

Teraz popatrzmy na dane z II kwartału i I półrocza 2024 r.

Grupa – przychody ze sprzedaży za I kwartał 4,9 mln zł, półrocze – 10,7 mln.

Każda z osób przynosi zatem firmie następujący przychód:

  • II kwartał 2024 r. (4,9 mln/121/3 miesiące) – ca. 13.500 zł,
  • I półrocze 2024 r. (10,7 mln/121/6 miesięcy)- ca. 14.750 zł.
    Powiedzieć, że jest to wynik słaby to nic nie powiedzieć, zwłaszcza jeśli popatrzymy na zsumowanie koszty wynagrodzeń i usług obcych (odpowiednio: 3,7 mln w II kwartale i 8,4 mln w I półroczu).

Już wyjaśniam dlaczego. W tej branży, w mieście wielkości Torunia, minimalna stawka godzinowa prawnika/doradcy podatkowego to minimum 60 zł+VAT, a norma 90-200 zł+VAT. Mentzen ma przewagę znanej nazwy, więc nie powinien brać mniej wynosi norma. Tymczasem abonamenty oferowane przez Spółkę np. prawnicze, księgowe, podatkowe, kosztują dla małej firmy ok. 350 zł+VAt/m-c. Jeżeli reklama nie kłamie (nie wiem, nie korzystałem) „nielimitowane konsultacje” w tej kwocie nie mogą być opłacalne. Stąd biorą się kiepskie wyniki. 40-45 podmiotów obsługiwanych przez jednego pracownika (miesięczna wartość usług na osobę podzielona przez 349 zł) oznacza, że każdej firmie specjalista poświęca 4- 5 godzin, zarabiając przy tym … 56 zł brutto. Dla spółki zostaje 20% czyli 70 zł od każdego klienta (14 zł/godzinę). Wartości brzmią nierealnie. Możliwy jest też inny scenariusz. Pracownicy przez pół dnia siedzą czekając na zlecenie. Marnują sporo czasu, ale zarabiają ok. 112 zł brutto za godzinę efektywnej pracy. Wtedy mówić możemy o gigantycznym marnotrawstwie zasobów.

Dla porównania przedstawię własne dane ze znanych mi działalności, którym daleko do sprawności giełdowych spółek. W pierwszym przypadku pensja pracownika (umowa zlecenie) kosztuje 7300 zł za ok. 220 godzin/m-c, a na rękę zleceniobiorca dostaje 4400 zł. Pracownik wyrabia dla pracodawcy ok. 15.000 zł/m-c (70 zł/h). Drugi przypadek – umowa o pracę. Młody, ale już wyszkolony specjalista dostaje ok. 8000 zł/m-c brutto (5800 zł netto), co z kosztami pracodawcy oznacza 9600 zł. Pracuje efektywnie ok. 100 godzin w miesiącu przynosząc szefowi 15.000 zł netto. Na koniec weźmy partnera w j spółce. Jego dochód to 30 tys. zł brutto ( z kosztami pracodawcy już 36.500 zł) a pracuje na niego minimum ok. 220 godzin (22 dni po 10 godzin). Spółka sprzedaje ten czas za 60 tys. zł brutto, czyli za 270 zł+VAT. Podaję te dane, żeby pokazać, jak rzekomo nowatorski projekt Sławomira Mentzena jest w rzeczywistości niewydolny. Zostawia minimalny margines błędu (nawis ponad pobory – 20%, zamiast 50%, a najlepiej 100%), przy marnych pensjach wyrobników w ciemnych garniturach (tyle samo płaci gmina za tzw. nieodpłatną pomoc prawną).

Jak działa system formatowania ekonomicznego. Polemika Noizz.pl z obliczeniami Davida Bacha na temat „czynnika latte”.

Jeden z czołowych popularyzatorów wiedzy o finansach osobistych, autor legendarnego „Automatycznego milionera”” czy serii „Finish rich”wprowadził zastrzeżone pojęcie „czynnika latte”. Przeprowadził obliczenia, sprowadzające się do wniosku, że rezygnacja z codziennej kawy w sieciówce, może doprowadzić Was do zamożności.

Z twierdzeniem Bacha oraz poglądem „gdyby młodzi nie pili kawy, mieliby mieszkania” próbuje polemizować dziennikarka Noizz.pl w tym artykule https://noizz.pl/spoleczenstwo/efekt-latte-czy-kawa-na-miescie-sprawia-ze-nie-kupie-mieszkania/kzlmeq6

Polemika, na niewtajemniczonym robi wrażenie i ukazuje mu bezsens rezygnacji z konsumpcji, jednocześnie zawierając szereg klasycznych manipulacji, które widziałem już wielokrotnie. Oto one.

Zniekształcanie zwalczanego poglądu poprzez nieprecyzyjność. Tutaj polega na połączeniu twierdzeń Bacha, obliczeń Związku Banków Polskich oraz anonimowych opinii. Autorka pisze tak „Często w przestrzeni medialnej pojawiają się przebąkiwania o tym, że młodych nie stać na kupno mieszkania, ponieważ wydają zbyt dużo pieniędzy na przyjemności, takie jak kawa na mieście, jedzenie w restauracjach, ubrania czy podróże. Gdyby zrezygnowali z tego wszystkiego i oszczędzali, innymi słowy „zaciskali pasa”, na pewno po jakimś czasie znaleźliby się „na swoim”.” W rzeczywistości Bach wcale nie twierdził, że „młodzi za dużo wydają”, on w ogóle nie pisał o poszczególnych pokoleniach. Jedna z jego książek nosi tytuł „Start late, finish rich” i jest adresowana do ludzi w średnim wieku. ZBP też nie krytykuje młodych. Chodzi zatem o jakiś bełkot nie do zweryfikowania, bo jak można polemizować z podaniem źródeł w stylu „często w przestrzeni medialnej pojawiają się przebąkiwania”. Dodatkowo same poglądy Bacha, przedstawiane są w sposób zniekształcony. Autorka artykułu twierdzi, że Bach napisa, że nie wydając rocznie 5500 zł, można zaoszczędzić przez 30 lat ok. 240 tys. zł. To nieprawda. Mam przed sobą „Start late, finish rich” w wersji oryginalnej. Na str. 50 jest tabela, pokazująca, jak wyglądają oszczędności. Najniższą sumą jest 5 dolarów dziennie (ok. 20 zł), tymczasem 5500 zł to efekt odkładania 15 zł. A właśnie ok. 20 zł kosztuje najtańsza kawa w sieciówce. Na ile Bach wyliczył oszczędności po 30 latach? Ok. 339 tys. USD, proszę państwa, w uproszczeniu 1.200.000 zł, Gdyby nawet zmniejszyć dzienne oszczędności do 15 zł, nadal zostanie nam 900 tys. zł, a nie żadne 240 tys. zł.

Błędne dane wymieszane z prawidłowymi. Żeby udowodnić tezę, nasza dziennikarka miesza prawdziwe dane z wymyślonymi. Pierwsze z brzegu – młodzi wydają na kulinarne przyjemności ok. 470 zł/miesiąc (to może być prawda, chociaż dane pochodzą z zeszłego roku). Ile to dziennie? No właśnie ok. 15-16 zł . Ale zaraz dodaje „Średnie ceny za m kw. wahają się obecnie między 10 a 11 tys. zł w skali całej Polski, a średni metraż, którym zainteresowani są Polacy to 35-50 m kw. Chcąc kupić kawalerkę o powierzchni 35 m kw., przyjmując, że m kw. kosztuje 10 tys. zł, trzeba uzbierać 350 tys. zł.” Nie wiem skąd te średnie? 10-11 tys. zł kosztuje m2 mieszkania w dużych miastach. Nawet na Dolnym Śląsku (temat moich analiz), we Wrocławiu da się kupić mieszkanie za 10 tys. zł/m2 (choć w dobrych lokalizacjach i nowe zamkną się w kwocie 16-18 tys. zł/m2). Ale już w Strzegomiu będzie to 6,5 tys. zł/m2, a w Nowej Rudzie nawet 4 tys. zł/m2. Czyli, żeby wykazać tezę, zmanipulowano dane. Średnia cena kawalerki w żaden sposób nie wynosi 350 tys. zł, a jest wiele miejsc, nawet 50 km od Wielkiej Trójki, gdzie da się kupić 2 pokoje za 250 tys. zł.

Pomijanie zysków od kapitału. Twierdzenie brzmi tak „By kupić ją na kredyt, potrzebne będzie nam 20 proc. wkładu własnego, a więc w tym wypadku 70 tys. zł. Zakładając, że nasz młody dorosły zrezygnuje z kawy i jedzenia na mieście, czyli oszczędza około 500 zł miesięcznie, które wcześniej wydawał na te przyjemności, to po ponad 11 latach udałoby mu się uzbierać na wkład własny. Jeśli chciałby kupić wspomnianą kawalerkę bez kredytu, musiałby nie pić kawy i nie jeść w restauracjach przez ponad 58 lat.” I tu dochodzimy do sedna. Autorka nie uważała na lekcjach. Nie umie szukać danych, ale i nie liczy odsetek.

Na kawalerkę nie trzeba 70 tys. zł wkładu własnego, lecz w takim Bytomiu, Jastrzębiu-Zdroju, Częstochowie, wystarczy 33 tys. zł, ponieważ da się ją kupić za 165 tys. zł. W wielu miejscach – nawet taniej.

Po drugie mamy odsetki i procent składany. Wtedy przez 5 lat (tyle trwają studia) z 8% stopą zwrotu odłożymy 37 tys. zł, z 500 zł miesięcznie. Wtedy na wkład własny wystarczy spokojnie. Po 11 latach byłoby to nie 70 tys. zł a 106 tys. zł (prawdopodobnie zapomniano o odsetkach).

A sam zakup? Ile odłożymy po 58 latach? Faktycznie tylko 350 tys. zł? Nie. Już po 50 latach mamy 4 mln zł (tak działa procent składany).

Podsumowanie. Tymi trzema zabiegami, autorka wpisu prowadzi młodych do konkluzji „Tylko czy naprawdę wyobrażamy sobie nie pić przysłowiowej latte, a uogólniając — nie kupować niczego, co nie jest niezbędne do przeżycia przez kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, by uzbierać na wkład własny albo na całą wartość mieszkania? Warto przecież zauważyć, że po tak długim czasie ceny mieszkań mogą pójść w górę, przez co uzbierane kwoty mogą okazać się niewystarczające. Za to na pewno będziemy mniej szczęśliwi, ponieważ kawał życia upłynie nam na oszczędzaniu, które nie pozwoli dogonić nam celu, którym jest mieszkanie na własność.” Bzdura goni bzdurę. Kawa nie czyni nas szczęśliwym (a już na pewno nie musimy pić jej w kawiarni). Zebranie na wkład własny na kawalerkę nie zajmuje nam 11 lat dokładnie 5 lat, czyli da się to zrobić w trakcie studiów. A 500 zł oszczędzane (i inwestowane) przez 40 lat nie daje nam 350 tys. zł, lecz ponad 2 miliony. C.b.d.u.

Czy warto zabijać się o państwową emeryturę? Dyskusja przedsiębiorcy i pracownika we mnie.

Pisałem o OFE, subkoncie ZUS i mojej prognozie emerytalnej. Wychodzą z tego cuda i wniosek – zdecydują czynniki ekonomiczne z chwili przejścia na świadczenie i paru wcześniejszych lat. Dlaczego?

Po pierwsze – państwo, w zależności od posiadanych środków, zmienia zasady. Raz OFE, raz subkonto. Raz waloryzacja 2 zł, innym razem kilkanaście procent. Raz emerytura kapitałowa, raz obywatelska. Nie nadążymy za tym. Dzisiaj ważna jest płeć (kobiety mogą więcej, przechodzą na emeryturę wcześniej o całe 5 lat, żyjąc 8 lat dłużej, a czas dożycia liczy się po równo). Wczoraj COVID wypompował świadczenia, zwiększając śmiertelność i szansę dożycia, dzisiaj już nie.

Po drugie – jeśli mamy OFE, wynik giełdy z lat poprzedzających transfer da radę wypompować sumy, albo zepchnąć je na poziom gruntu. Kto wie co będzie za kilkanaście lat?

Po trzecie – nie wiemy ile będziemy zarabiać. W pierwszym roku pracy miałem 65% średniej krajowej, teraz 250% (chociaż z dwóch etatów), a może za 5 lat wcale nie będzie aż tak różowo. Znowu, któż to wie?

Po czwarte – wartość pieniądza. ZUS zakłada, że do mojej emerytury (za 16,5 roku) spadnie o 1/3. Z równania 72, oznacza to ekstremalnie niską inflację. Gdyby była wyższa, a ZUS nieskory do waloryzacji – te zaplanowane dla mnie (gdybym pracował do końca) 11 tys. zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza) łatwo zmieni się w 4 tys. zł. Oczywiście ZUS pisze, że wyliczenie teoretyczne nie może stanowić podstawy roszczeń, a jeszcze niedawno planował mi 5 tys. zł emerytury. Te ich kalkulatory mają charakter czarnych skrzynek – nie wiesz jaka inflacja, jaki planowany wzrost średnich wynagrodzeń itp.

Wracajmy do sedna. Z tych wszystkich powodów walczy we mnie pracownik (tylko pełna oskładkowana wypłata zapewni godziwą emeryturę) z przedsiębiorcą (płać niskie składki i licz na siebie). Kto zwycięża? Chyba jednak przedsiębiorca. W długim terminie sam osiągam znacznie lepsze wyniki inwestycyjne niż OFE czy waloryzacje ZUS. W OFE przez 25 lat zebrałem 135 tys. zł. W ZUS-ie 700 tys. zł przez podobny okres. W sumie 835 tys. zł. A odprowadzałem składki prawie 20% wynagrodzenia. Na dzisiaj te 835 tys. zł to o 20% mniej niż wartość mojego domu. Za równowartość samych składek od kwietnia 1999 do czerwca 2001 r. (9 tys. zł) kupiłem w sierpniu 2001 r. pół działki, sprzedane w 2005 r. za 38 tys. zł. Te pieniądze wrzucone w mieszkanie (1/4) dały mi w 2012 r. już 93 tys. zł czyli wliczając wzrost wartości kupionego w 2013 r. domu (niewielki – podwojenie) 186 tys. zł czyli . A mówię o składkach za 2 lata. Gdzie pozostałe 23 (znacznie wyższych kwot)? W samym 2017 r. kupiłem działkę za 150 tys. zł (składki z poprzednich 6 lat), która dzisiaj jest warta 0,5 mln zł. W sumie 8 lat oszczędzania (1/3 okresu składkowego) i już mam 676 tys. zł. A wybierałem inwestycje bez lewara (bo np. zainwestowane 20 tys. zł w 2006 r. dało mi 220 tys. zł w 2007 r. po sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu). Stąd ZUS i OFE przegrywają z samodzielnym zbieraniem. No i z odłożonego nikt mnie nie okradnie (5 mln na koncie emerytalnym w ZUS, subkoncie, OFE, , samych odsetek z obligacji 250 tys. zł, a emerytura 225 tys. zł rocznie – kapitał gdzieś zniknie).

Feministyczne spojrzenie na finanse domowe. To nie może się udać. Oraz riposta młodego pokolenia.

Jakiś czas temu przeczytałem artykuł w portalu Gazeta.pl, który mógłby się ukazać w każdym medium popularnym. Traktował o finansach w związku, a był wywiadem ze specjalistką od komunikacji, współautorką książki napisanej z byłą Jana Kulczyka. Generalnie opierał się na kiepsko maskowanej tezie – także w tej sferze zawsze winien facet – jeżeli wydaje pieniądze na przyjemności jest rozrzutny, trzyma na koncie – sknera. Jeśli kobieta przepieprza pół pensji na operacje i ciuchy tzn. chciała się mężowi podobać a on „nie przedyskutował” (dosłownie tak powiedziała), że powinno być inaczej (jakby do dyskusji wystarczyła jedna osoba). Gdy kobieta ma dzieci z poprzednich związków – facet ma je utrzymać, jeśli dzieci należą do niego (alimenty) – płaci ze swojej puli. Mężczyzna regulujący wszystkie rachunki odbiera kobiecie samodzielność, umieszcza ją w złotej klatce, bo ona nie wie jakie są koszty i z jego winy nie radzi sobie sama. Itd., itp. Generalnie, jedna wielka popieprzona aberracja. Gdyby ktoś trzymał się tych rad – przepis na katastrofę np. danie dostępu osobie uzależnionej do wspólnego konta i wszystkich oszczędności. A dzisiaj coraz więcej kobiet pozostaje uzależnionych: nie tylko od zakupów, zabiegów beauty, ale i zwyczajnie, od wódy. Finanse wg feministek mają wyglądać tak: zarobki są wspólne, wydatki wspólne, chociaż rzadko kiedy równe. Czyli ona swoją pensję na przyjemności, on ma utrzymać mieszkanie. Ona płaci za jedzenie, on za resztę – częsty podział, oznaczający, że ona wydaje dajmy na wspólne 1500 zł, a on 7000 zł, co nawet przy dysproporcji dochodu działa na niekorzyść faceta, zwłaszcza jeśli płaci alimenty na dzieci z poprzedniego związku).

I tutaj wchodzą mężczyźni, zwłaszcza młodzi, ubrani na biało. Rozmawiałem na ten temat z synami i teraz metoda jest prosta. Opiera się na dwóch filarach:

  1. jak najmniej zobowiązań (czyli zero ślubu i wspólnoty majątkowej),
  2. płacimy po połowie.

I szach-mat specjalistki ds. kreowania wizerunku, zajmujące się finansami. Guzik młodym zrobicie (a starzy, jak moi rówieśnicy-single, też zaczęli stosować te proste recepty). Skończyło się „więcej zarabiasz, więcej dajesz”. Już pokazuję jak wygląda praktyka.

Zamieszkujemy razem, chłop zarabia 7000 zł netto, kobieta 4000 zł netto. Wspólne wydatki to: czynsz i media 1000 zł (własne mieszkanie), jedzenie, chemia -2000 zł – razem 3000 zł. Oboje 1-go przelewają po 1500 zł na wspólne konto, z którego kupuje się jedzenie i płaci za mieszkanie. Resztę zachowują dla siebie. Każdy utrzymuje własne auto (kobiety zazwyczaj nie stać), płaci za swoje wakacje (znowu na podobnej zasadzie – jedziemy na urlop za 5000 zł, wpłacamy po 2500 zł), ubrania, przyjemności, potrzeby. I mamy sytuację, w której on dysponuje kwotą 5500 zł nadwyżki (robi z nią co chce, przepuszcza, oszczędza, inwestuje), a ona tylko 2500 zł.

Gdyby mieli psa – do wspólnych wydatków liczy się pies, przy dziecku – dziecko. No i teraz popatrzmy. Niech dziecko kosztuje 2000 zł, a pies 300 zł. Wspólny budżet puchnie do 5300 zł (2000 życie, 1000 zł dach nad głową, 2000 zł dziecko, 300 zł pies). Każde wpłaca na wspólne konto 2650 zł. Jemu zostaje nadal 4350 zł, jej 1350 zł. I z tej kwoty ma wystarczyć na wakacje i przyjemności. Gdzie kasa na zakupoholizm i inne -izmy? Zniknęła. Argument pozostaje prosty – ludzie są dorośli, odpowiedzialni, gdyby się rozeszli – za taką samą kwotę będą się utrzymywać samotnie (z pominięciem mieszkania, które często należy do mężczyzny).

Ba, nawet w moim pokoleniu, skończył się czas „ciepłych misiów”. Literalnie wszyscy znani mi, nieżle sytuowani single koło pięćdziesiątki (a to oznacza miesięczne dochody minimum 10.000 zł netto), żyją w luźnych związkach z podobnymi sobie kobietami, tzn. każde w swoim domu/mieszkaniu, ze swoim samochodem, zrzucają się na wakacje (no czasami facet płaci więcej, bo np. jadą jego autem i nie wymaga zwrotu za paliwo czy autostrady, albo funduje w knajpie). Stać ich i na alimenty, i na przyjemności. Nie żyją za 500 zł miesięcznie, a i tak „wydatki core” czyli dach nad głową, jedzenie, auto – kosztują ich 3000 zł. Dla kogoś, kto zarabia 10k i płaci jeszcze 2k alimentów (już niedługo, bo dzieci rosną), na resztę zostaje 5 k. Dla lepiej zarabiającego (20k), z 3k alimentów, 5k raty kredytu na dom i samochód, nawet 9k jeszcze można swobodnie dysponować. A kobiety? No cóż. Niech dostaną nawet te 2 k alimentów, 1.6k 500+ i 5k własnej pensji. Mają 8.6 k. No, ale muszą utrzymać siebie, dom, małe auto (2,5k), dwójkę dzieci dzieci (4k), i na ciuchy przyjemności całej trójki zostaje im 2.1k. Cieniutko.

Dlaczego tak się dzieje? Akcja rodzi reakcję. Kobiety zaczęły opowiadać „jesteśmy niezależne”, faceci zażądali dowodu. Kobiety wymiksowywały się z rodziny, faceci następnym razem dali palec, zamiast całą rękę. Jeśli weźmiemy pod uwagę „poważne” powody rozwodów (tzn. zdradę, nałogi a nie „wypaliliśmy się”) przyczyny leżą w 70% po stronie babek (i tyle samo wnosi pozwy). Dokładnie. W grupie singli, o której mówię (liczy 7. wykształconych, zadbanych, dobrze sytuowanych facetów) powodem rozwodu były:

  • 5 przypadów romans żony,
  • 1 przypadek romans męża i jednoczesny romans żony,
  • 1 przypadek – nałóg męża.

Do tego dochodzi kolejna liczba.Z tych 7 facetów 5 ma utrudniany kontakt ze swoimi dziećmi (jeden de facto je wychowuje, bo kobieta postanowiła realizować się z przyczyną rozpadu małżeństwa), a 3 nie widzi ich w ogóle. Czyli 1 z 7 zachował z eksią normalne stosunki po rozwodzie. Następnym razem, chłopaki nie chcą popełnić błędu, wyciągnęli wnioski z przeszłości. Widzą to też ich synowie, i koledzy ich synów. Pojęli starą prawdę – najdroższy seks jest w małżeństwie. W przypadkach zdrowych rodzin – warto płacić tę cenę, ale skoro połowa małżeństw rozwodzi się (współczynnik wynosi 35%, ale dane zaniżają osoby starsze), młodzi panowie myślą racjonalnie. Skoro mam 50% szans na porażkę, albo całkiem rezygnuję ze ślubu, albo przynajmniej nie dam się oskubać. I tak oto feministki (w tym lewicowe feministki i katofeministki) , swoim głupim gadaniem i zmianami w prawie (bo tak należy traktować np. przepis, że 800+ nie liczy się przy alimentach, mimo że kobieta je dostanie, facet dalej musi płacić 50-80% kosztów utrzymania dziecka, co przy 2k oznacza, że kobieta wydaje w rzeczywistości ze swoich może 200 zł, a często na dziecku zarabia, w tym sensie, że alimenty i 800+ przewyższają wydatki na dziecko) doprowadziły do pogorszenia sytuacji kobiet. Nadal wiele z nich zarabia mniej – w mojej bańce znam dosłownie 3 przypadki, gdy żona/partnerka przynosi większe dochody, przy kilkudziesięciu przeciwnych (wyższe zarobki męża/partnera), oraz może 10, gdy zarobki są porównywalne. Często te różnice okazują się ogromne (np. u mnie zarabiam 4 razy tyle co żona, a gdy dodam inwestycje – wolę już nie liczyć), ponieważ 90% zatrudnionych facetów dorabia (a tylko 20% kobiet). I dotyczy to również dzisiejszych trzydziestolatków. A opisuję realia klasy średniej (w wyższej czy niższej jest jeszcze większa dysproporcja na korzyść mężczyzn). Jaki z tego wniosek?

Świat się zmienia. Zachowania oczywiste w świecie naszych rodziców (mąż oddaje całą pensję żonie i dostaje kieszonkowe, a na przyjemności musi sobie dorobić lub „ukręcić”), powoli odchodzą do lamusa. W naszym pokoleniu bronił się schemat wspólnego w 100% budżetu, ale do czasu. Teraz, zwłaszcza w młodym pokoleniu, ale nie tylko w nim, obowiązuje podział na: nasze wspólne, moje, twoje czyli mamy jakby trzy budżety w jednym. I ma on swoje konkretne przyczyny. Feministki, głosząc hasła o „silniej, niezależnej kobiecie”, nawaliły, a mężczyźni po prostu dostosowali się do zmienionych realiów. Czy Wy też to widzicie?

Genialny biznesmen Mentzen – jak życie zweryfikowało szumne zapowiedzi.

Dzisiaj, zgodnie z obietnicą z komentarza, zapowiedziana analiza debiutu giełdowego Kancelarii Mentzen.

Z punktu widzenia twórcy firmy – pomysł doskonały i wielokrotnie powtórzony – sprzedać część akcji w ofercie publicznej i zachować kontrolę nad spółką. Na tej zasadzie działa wiele startupów i tak zaczynało sporo znanych firm. Właściciel ma pieniądze na dalsze inwestycje oraz dywersyfikuje ryzyka.

Diabeł jednak tkwi w szczegółach. A konkretnie w uczciwości układu: sprzedający – inwestor. Pomimo licznych regulacji prawnych, niektórzy, w tym sam Sławomir Mentzen, do propozycji win-win nie dorośli. Z daleko idącymi skutkami.

Historia giełdy pełna jest przykładów ludzi powtarzających ” barany idą na rzeź, a wilki się bogacą”. I jakoś tak się składa, że zawsze znajdzie się wilk jak i barany. Szkoda, że tracą na tym wszyscy. Widziałem upadki Krauzego, Czarneckiego i wielu, wielu innych. Zawsze zaczynało się od zbyt optymistycznych założeń potem szła fala mody, nieuczciwość i właśnie… upadek guru. Mentzen wszedł już na drugi etap.

Zbyt optymistyczne założenia. Czytam memorandum informacyjne Kancelarii. Zgodnie z przepisami powinno ono zawierać analizę ryzyka. Zmieszczono ją na kilku stronach, pełnych okrągłych zdań. Np. odnośnie ryzyka nieosiągnięcia wyników historycznych spółki opisano je tak: „Należy zwrócić uwagę, że w Memorandum przytaczane są wyniki historyczne spółki Kancelaria Mentzen sp. z o.o., będącej spółką zależną Emitenta. Historyczne wyniki nie gwarantują osiągnięcia podobnych wyników w przyszłości. Nie można zagwarantować, że Grupa Emitenta utrzyma w kolejnych latach dynamikę wzrostu przychodu oraz rentowność działalności. Dlatego też inwestorzy analizując wyniki finansowe Grupy Emitenta, powinni wziąć pod uwagę ryzyko pogorszenia dynamiki przychodów, ryzyko zmniejszenia przychodów czy też ryzyko pogorszenia lub utraty rentowności prowadzonej działalności.” Już taki postawienie sprawy, w skrócie „mogę zarobić mniej” odstręcza od spółki inwestorów szukających wartości. Baranom nie przeszkadza. Dlaczego? Ponieważ barany nie czytają memorandów, a jeśli nawet to zrobią, nic nie rozumieją.

A co tam znajdziemy? Opis całego modelu biznesowego. Oczywiście, jak łatwo się domyśleć opiera się on na założeniach popularności modelu subskrypcji (abonamenty księgowe, prawne, podatkowe, marketingowe) oraz samego założyciela spółki. Są tabelki, optymistyczne analizy oraz takie passusy: „Dodatkowym czynnikiem zwiększającym rozpoznawalność Grupy jest osoba Prezesa Zarządu – Pana
Sławomira Mentzena będącego osobą publiczną, która aktywnie wykorzystuje media społecznościowe
do komunikacji oraz posiada znaczące zasięgi i wielu obserwujących. Zdaniem Emitenta jest on obecnie
najpopularniejszym i najbardziej znanym doradcą podatkowym w Polsce. Według wiedzy Emitenta
żaden inny doradca podatkowy nie generuje zbliżonych zasięgów w Internecie. ” Na str. 93 mamy piękne wykresy słupkowe obrazujące wzrost przychodów w kolejnych latach. Baran widzi rok 2024 jako kolejny wyższy słupek, w czym pomaga mu wskazanie, że w latach 2019-2023 nastąpił wzrost w każdej dziedzinie o ponad 100%, a średnio o 111%. Czyli niby nie obiecujemy (ryzyko wyniku historycznego), ale popatrzcie.

Nieuczciwa przewaga. Sprzedaży podlegały akcje o nominalnej wartości 0,1 zł za cenę …. 36 zł. Pokazuje to skalę przebitki oferującego. Ale nie to jest najważniejsze. Oczy otwiera dopiero strona 82 Memorandum – Sławomir Mentzen gwarantował sobie ponad połowę głosów, posiadając 25% akcji spółki zależnej generującej większość przychodów. Sprzedaży podlegała spółka-matka dysponująca 74,99% kapitału spółki-córki, ale tylko 49,99 głosów. I to jest właśnie nieuczciwa przewaga.

Toksyczne powiązania. Na str. 84 Memorandum znajduje się punkt „Inne powiązania”. I tam znajdziemy cuda. Otóż np. Sławomir Mentzen kupił od spółki nieruchomość wg… wartości bilansowej tj. „cenie wcześniejszego nabycia, powiększonego o zapłaconą prowizję pośrednika” do tego finansując zakup (1 80%) kompensatą spłaty pożyczki udzielonej wcześniej przez samego Sławomira Mentzena. Co rozumie z tego baran? Po cenie bilansowej czyli uczciwej. Co rozumie Oszczędny Miloner? Ktoś robi nas w jajo. Nie wiemy za ile kupiona była wcześniej nieruchomość i co najważniejsze – kiedy. Ja też chciałbym kupić dzisiaj budynek po cenie zakupu sprzed 5 lat, a może nawet 10, tego nie wiemy. Nie znamy też warunków pożyczki, może było to typowe „hodowanie długów” a może uczciwy deal na zasadach rynkowych?

Dalej idą kolejne wydarzenia. Spółka pożyczała pieniądze od pana Mentzena (suma zwracana kompensatą ok. 1,7 mln), a następnie sama pożyczała te złotówki …. innej spółce pana Mentzena (400 tys.) oraz jego ojcu (400 tys.). Tu znamy oprocentowanie – 8% w 2023 r. – mniej niż wynosiła rynkowa stawka przy kredycie hipotecznym. Memorandum milczy o zabezpieczeniach.

Nie to jest jednak najlepsze. Sprawozdanie finansowe pokazuje, że w lutym 2024 r. sprzedawane są akcje spółki posiadającej na dzień 31.12.2023 r. aktywa niecałe 123 tys. zł (sic!) oraz przychody ze sprzedaży 20 tys. zł przy zysku ok. 15 tys. zł.

Nawet „kura znosząca złote jajo” czyli zależna spółka (faktyczna kancelaria) miała następujące wskaźniki:

  • wartość bilansowa – niespełna 15 mln zł (z czego 9 mln to wartości niematerialne i prawne, a 1,3 mln należności krótkoterminowe). Do tego spółka miała prawie 3 mln zobowiązań, co przy rodzaju działalności winno stanowić lampkę ostrzegawczą.
  • teraz rachunek zysków i strat: ok. 21 mln przychodów i 17 mln kosztów, to przy takiej działalności (usługi wysokomarżowe) ledwie 20% zysku (nieco ponad 4 mln), czyli wynik słaby.

Weźmy Kruk SA. Stabilna spółka z podobnego sektora. Cena/Wartości księgowej ok. 2 (XDD sporo więcej), cena zysk 7.9 (XDD wg danych ubiegłorocznych i ceny IPO – 9). Gdzie sens, gdzie logika? Żadnej marży za niepewność. Krukowi nie przydarzają się kwartały ze spadkiem zysku o 75%. W pierwszym półroczu 2024 r. zysk XDD spadł z 2.1 mln do 1.2 mln, a Kruka w tym tylko 1 kwartale wzrósł z 234 mln do 338 mln. Zobaczcie skalę i trend. Jak ma sens kupowanie spółki małej i słabej, skoro da się kupić duża i dobrą, która dodatkowo płaci dywidendę, a nie ją planuje?

Idziemy dalej. Struktura zatrudnienia opiera się o kontrahentów b2b, umowach zlecenia i umowach o dzieło. Ze 121 pracowników, tylko 26 ma umowę o pracę. Typowy model „śmieciówkowy”

Znowu – dla mnie – jakieś jaja. To się zupełnie kupy nie trzyma (a w zasadzie spina – dla wilka, nie dla owiec).

Mamy za sobą pierwszy etap upadku – zbyt optymistyczne założenia i dokumenty oparte na niedopowiedzeniu i nieprawidłowym zidentyfikowaniu ryzyk. Oczywiście, człowiek doświadczony, od razu widzi zagrożenia (vide: moje wcześniejsze uwagi o niejasnych powiązaniach, uprzywilejowaniu założyciela itp.) i nie zainwestuje w taki podmiot, ale baran tak zrobi, bo moda.

Moda. Pokolenie fanów Sławomira Mentzena, nazywane pogardliwie „kucami”, miłośnicy Tik-toka, piwa z Mentzenem, na sprawozdaniach finansowych się nie zna, a i niewiele wałów widziało. Stąd kierując się zasięgami poszło na zakupy. Spółkę z dochodem 4 mln zł wyceniono na 36 mln zł. https://strefainwestorow.pl/artykuly/debiut-ipo/20240627/debiut-mentzen-newconnect

Spółce nadano ticker XDD, popularny w necie, ale nie mający nic wspólnego z poważną kancelarią prawno-podatkową.

I wtedy zaczął się etap drugi.

Nieuczciwość i niekompetencja. Spółka zadebiutowała na giełdzie 2 lipca 2024 r., kilka miesięcy od oferty, powyżej ceny emisyjnej i… dalej drożała. Do czasu. Już 25 lipca 2024 r. opublikowała raport za 2 kwartał 2024 r. będący sporym rozczarowaniem. Przychody spadły z 6,2 mln do 4,9 mln. Zysk z działalności operacyjnej zwalił się na łeb z 1,8 mln do 670 tys. zł. Zysk netto wyniósł tylko 400 tys. zł

Czy memorandum przewidywało taką ewentualność? Poza ogólną bajką – Nie. Wręcz przeciwnie zachwalano stabilność modelu subskrybcyjnego.

Co się stało? Założyciel – Sławomir Mentzen lekceważył problem – pisząc „wstępniak” do sprawozdania https://www.bankier.pl/static/att/ebi/2024-07/0000162888_202407250000155061.pdf , wstępniak tak kuriozalny, że każdy powinien się z nim zapoznać, zanim przyjdzie mu oddać głos na tego pana. Stanowi on zaprzeczenie tego, jak należy tworzyć listy do akcjonariuszy. Zauważam to nie bez pewnej satysfakcji ponieważ przed takimi przedstawicielami „partii od biznesu” ostrzegałem kilkukrotnie. Co więc zrobiono źle:

  1. zwalono winę na okoliczności zewnętrzne, przedstawiając władze spółki jako bezwolne ofiary. Winni są wszyscy: Krajowa Izba Radców Prawnych, rząd, który tym razem nie grzebał w podatkach, wreszcie …. inwestorzy, którzy stworzyli sobie błędne projekcje przyszłych zysków (pamiętacie „słupki” ze str. 93 memorandum?).
  2. jeśli gdzieś widziano własną winę to w publikowaniu zbyt małej ilości filmów na youtube (sic!).
  3. pokazano kancelarię prawno-podatkową jako grupę ofiar i błaznów na czele z Naczelnym Błaznem – Sławomirem Mentzenem, który popisał się takimi bon-motami:
  • Przypominam też, że zysk nie jest według mnie dobrą miarą funkcjonowania przedsiębiorstwa, dlatego też nie staram się maksymalizować zysku.
  • Nie mamy bezpośredniego wpływu na wysokość przychodów, mamy za to wpływ na poziom zadowolenia naszych klientów i na jakość naszych usług.
  • Jeżeli ktoś nie ma do tego nerwów, powinien sprzedać akcje Mentzen S.A.
  • Myślę, że dobrze się stało, że słabszy kwartał pojawił się już teraz, może dzięki temu więcej ludzi się przekona, że prognozowanie naszych wyników jest rzeczywiście bez sensu. Mi jeszcze nigdy nie udało się ich przewidzieć, więc już jakiś czas temu zarzuciłem wszelkie próby ich prognozowania..
  • Na początku raportu znajduje się skonsolidowane sprawozdanie całej grupy Mentzen. Poniżej umieściliśmy sprawozdania poszczególnych spółek, których czytanie nie ma większego sensu.
  • W tym samym czasie okazało się, że działalność Kancelarii Mentzen nie podoba się Krajowej Izbie Radców Prawnych, której zasady etyki zabraniają radcom prawnym świadczenia usług na rzecz spółek kapitałowych, więc konieczne było utworzenie spółki Mentzen Legal Sp. k. i przeniesienie do niej wszystkich radców prawnych. Kiedy dokonaliśmy tej jakże istotnej zmiany i uspokoiliśmy sumienia Szanownych Członków Krajowej Rady Radców Prawnych, mogliśmy wziąć się w końcu do pracy, która ma znaczenie dla polskich przedsiębiorców.

Większego bałwaństwa dawno nie czytałem. Jeśli to nie są czerwone flagi, jak one wyglądają? Prezes zarządu spółki giełdowej, który w jednym dokumencie przyznaje się, że nie zależy mu na zysku, nie ma wpływu na przychody, uważa prognozy wyników za pozbawione sensu, podobnie jak czytanie sprawozdań finansowych trafi jako antyprzykład na wszelkie szkolenia. Porównanie go z Buffetem, a nawet Czarneckim kompletnie… nie ma sensu. Potem było już tylko gorzej. Szef korporacji prawno-podatkowej przyznał się, że zlecił zakup akcji własnego podmiotu po cenie 34 zł, a następnie cofnął tweeta, komunikując „prawnicy kazali mi usunąć tweeta, to usunąłem”. Nie wiem co ten gość pali, ale chcę poznać jego dealera. Otwieram paczkę czipsów i czekam na ostatni etap – upadek. To się nie może skończyć inaczej. Już tłumaczę dlaczego.

Każdy ma pewien obraz doradztwa podatkowego i prawnika. Facet w garniturze, fachowiec, wyważony sąd. Jego celem jest uspokojenie a nie rozhuśtanie klienta. Dlatego czarne garnitury, biurka z prawdziwego drewna, dywany i eleganckie biura, Mercedesy i Volvo, niski głos i spokojny ton. Niektórzy, nawet jeśli robią wały, starają się jednocześnie zachować pozory. Mentzen, błazen z portali społecznościowych, robi dokładnie odwrotnie i dlatego traci klientów.

Inwestor ma też w głowie stereotyp prezesa spółki giełdowej. To ciężko pracujący gość, rozumiejący branżę, który wraz z zespołem fachowców wypruwa sobie żyły, żeby osiągnąć zysk i zapewnić sutą dywidendę. Tymczasem facet przyznaje się na piśmie (czyli po pewnej refleksji), że na zysku mu nie zależy, na przychody nie ma wpływu, w zamian, w sprawozdaniu finansowym publikuje opinie pracowników dotyczące doskonałej atmosfery w dziale prawnym, który przynosi gigantyczne straty. Do tego nie zna przepisów (historia z tweetem), pomimo iż żyje z doradztwa prawnego.

Spółka błędnie zidentyfikowała zagrożenia. Powodów tak drastycznego spadku zysku w II kwartale 2024 próżno szukać w memorandum informacyjnym z początku roku. Przyczyny mogą być dwie: ordynarny wał lub ignorancja. Nie wiem, który gorszy, ale po kabotyństwie raportu oba prawdopodobne.

Kancelaria Mentzen opiera się na niewydajnym modelu subskrybcyjnym. Kochani, jestem trochę w branży doradczej. Widzę i znam marże. Zyski brutto na poziomie 20% uważam za śmieszny. 8% z drugiego kwartału za tragiczny, zwłaszcza przy agresywnym cięciu kosztów i unikaniu umów o pracę. Świadczy to o dwóch rzeczach: Mentzen nie jest żadnym geniuszem oraz z nieznanych mi przyczyn wybrał model działania, którego nie rozumiał i nie przetestował wystarczająco. Dlaczego? Otóż świadczy o tym jedna rzecz. W II kwartale spadły mu przychody jednorazowe (jak nazywa memorandum „projektowe”) i zysk zleciał na łeb na szyję. Cały zespół prawników siedział na d… i brał pieniądze, co Menzten w jednym z wywiadów przyznał mówiąc, że udzielali wsparcia abonamentowcom. A zatem winę za niski zysk ponosi nie spadek przychodów (też zastanawiający), lecz zbyt niskie stawki abonamentu lub mała ilość subskrybentów w stosunku do kosztów. Na tym przejechało się mnóstwo firm, w tym wynajmujących auta na minuty (w tym Panek). Nie znam ksiąg rachunkowych spółki, ale wystarczy mi tyle, co wiemy, żeby wyciągnąć wniosek. Albo urealni się koszty, albo trzeba podnosić ceny. Obie drogi okażą się bolesne.

Sukcesom przeszkadza ego założyciela. Przyczyna sukcesu IPO stanie się obciążeniem w dalszej działalności i powodem upadku. Pół biedy, gdy CEO ma wizję, rozumie branżę, ale Sławomir Mentzen nie dysponuje nawet tym. Opowiada o kancelarii prawno-podatkowej jak o grach komputerowych. Spółka przez to zalicza fatalne wyniki, a klienci odwracają się. Barany już liżą się po zadanych cięciach kapitału (spółka jest na rynku niecałe 2 miesiące, a maksimum cenowe wynosi 71 zł, przy minimum 35 zł). Długo tej rzezi nie wytrzymają.

EDIT: Wpis powstawał przez pewien czas. Niedawno Sławomir Mentzen ujawnił – zdiagnozowano u niego zaburzenia – Zespół Aspergera i… wszystko stało się jasne. Opowiada głupoty, ponieważ nie pojmuje jak zostaną odebrane. Na prezesa giełdowej spółki, przyznacie, poważny problem.