Już pierwszy tydzień, jak sygnalizowałem w komentarzu, przebiegał z problemami. Z dwóch powodów: pogody i firmy.
Praktycznie od 1-go spadły temperatury – z 10-12 st. C. rano zrobiło się 7-8. Zamiast dżinsów i marynarki musiałem założyć grubą bluzę i płaszcz. Potem doszedł deszcz. Niby norma w październiku, ale spacer nawet podczas mżawki nie należy do najprzyjemniejszych (zwłaszcza, gdy ranek jest chłodny). 20 minut do pracy, jakoś dało się przejść, przy 40-stu trzeba było zaciskać zęby (i liczyć, że nie skończy się przeziębieniem). Jednocześnie pochorowali mi się żona i najmłodszy syn, więc odpadł temat wożenia na zajęcia dodatkowe. Na pogodę nie mamy wpływu i ona staje się pierwszym argumentem za własnym wozem. W nieprzyjaznym środowisku przebywamy najkrócej, jak się da, w moim przypadku z parkingu muszę przejść:
- pod domem – 15 m,
- w pracy – 50 m.
Stąd większość znanych mi osób dojeżdża samochodem.
A firma? No cóż, tu chcę być uczciwy, najbardziej, jak się da. I powiem wprost. Nie potrafiłem prowadzić dg bez auta. Już 4-go wypadło mi spotkanie w sąsiednim mieście (20 km). Miałem być na 10-tą. Autem – 30 minut. Autobusem – 1,5 h (albo dwie przesiadki lokalnym, albo na dworzec i przejazd tam, do tego dotarcie na miejsce spotkania). Pomnóżmy to przez 2 (1 h kontra 3h), dodajmy deszcz. I nie ma to najmniejszego sensu. Dlatego nie znam właściciela firmy, który obywał się bez samochodu. Sam się złamałem, ponieważ korzystanie w tych warunkach z komunikacji miejskiej i międzymiastowej, dramatycznie zmienia obraz rzeczy. 2 niepłatne godziny ekstra – tak się nie da zarabiać.
Ten tydzień zaczyna się nieco inaczej. Planuję 3 dni pracy zdalnej na wsi. Tam daję radę dojechać pociągiem. Ale znowu w piątek mam spotkanie biznesowe – tym razem 90 km dalej. Albo 1,5 h własnym autem albo 3 h bujania się. I wiem co wybiorę.
Po tygodniu znam już wnioski i kończę eksperyment. Przyznaję się do porażki.
Singiel i bezdzietna para pracująca na etacie w mieście – da radę żyć bez auta prywatnego. Rodziny z dziećmi, mieszkańcy wsi, właściciele firm – zupełnie nie. Świat bez samochodów oznacza dłuższe podróże, mniejsze dochody i całe mnóstwo trudności. Żadna, nawet najlepsza komunikacja publiczna tego nie załatwi, ponieważ pociągiem to ja sobie mogę jechać do Warszawy, Gdańska, Wrocławia, Szczecina i nawet zawodowo – robię to, natomiast świat małych miasteczek, wsi okazuje się zupełnie odcięty. Jeszcze raz podam Wam przykłady:
- wyjazd weekendowy do Kazimierza Dolnego – autem 55 minut w jedną stronę od drzwi do drzwi. Autobus? 20 minut (po mieście) i 1h 10 minut (bus w trasie), do tego 10 minut spaceru u celu. Razem 1h 40 minut kontra 55 minut. Prawie 2 razy dłużej. Do tego bilet kosztuje 30 zł. Przy dystansie ok.100 km w obie strony, auto wyjdzie taniej już przy dwóch osobach (lub moim elektryku solo). No i ostatni kurs jest o 18, , a w ciągu dnia co ca. 2 godziny (dość nieregularnie).
- dojazd w tygodniu do mojej pracy ze wsi – autem 40 minut w jedną stronę. Pociągiem wyglądałoby to tak: 2,5 km na dworzec ze domu (rower, hulajnoga elektryczna – w deszczu, śniegu – nierealne) – 10 minut, 30 minut pociągiem, 12 minut w mieście hulajnogą lub 20 minut autobusem, plus 7 minut czekania. Razem 40 minut kontra 59 minut. I tak nieźle. No i połączenia (na razie – bo PKP lubi zmiany) mam takie, że wszystko ładnie się składa. W lecie. Dlatego kończę miesiąc bez auta po… tygodniu.