Czy Twoja praca może wyjechać do Indii?

Dzisiaj, kiedy tak dużo mówi się o globalizacji, wielu zapomina, że ma ona nie tylko pozytywy, ale też i ciemne strony. Jedną z nich jest przenoszenie miejsc pracy do takiego kraju, który pozwala zapłacić mniej. Kiedyś patrzono na Polskę, teraz mówi się raczej o Chinach, Indiach i innych krajach południowej Azji.

Oczywiście nie każdy zawód jest zagrożony. Niektórych czynności po prostu nie da się przenieść za granicę. Ma to ogromne zalety i stanowi, moim zdaniem, jeden z czynników wyboru zawodu przyszłości. Wykonujący go będą czuli mniejszą presję, aby pracować więcej i taniej. Przypatrzmy się popularnym profesjom pod tym kątem. Oczywiście zawsze można zaimportować pracowników, względnie znających język polski, i zastąpić nimi już pracujących, ale to dotyczy wszystkich.

Pracownik budowlany (od operatora pomocnika do inżyniera). 

Budynki wznosi się „tu i teraz”. Nie można (przynajmniej na razie) przetransportować ich samolotem z Chin. Budowa autostrady przez Chińczyków zakończyła się niepowodzeniem. Mamy zawód odporny na globalizację.

Ochrona zdrowia.

Wprawdzie można sobie wyobrazić wyjazd leczniczy na drugi koniec świata, ale większość chce się leczyć blisko domu. Dlatego, lekarze i pielęgniarki raczej nie są zagrożeni.

Usługi turystyczne.

W tej branży nie jest tak różowo. Liczy się dobra pogoda, odległość nie jest problemem. Ta branża jest pod dużą presją, zmniejszoną nieco zagrożeniami terrorystycznymi w wielu miejscach świata.

Prawnicy i księgowi.

Tego da się nauczyć człowieka z zagranicy. Już się to robi. Z drugiej strony małe firmy i klienci prywatni będą woleli (ze względu na koszty i potrzebę osobistego kontaktu) zasięgnąć porady na miejscu. Wyrok – na razie nie jest źle, ale może być gorzej.

Handel.

Od wielu lat jest globalny. Tendencje stale się nasilają. Istnieje handel przez internet. Jednak ciągle bułki, pieczywo i drobne zakupy robimy „za rogiem”. Dlatego praca dla sprzedawcy (pomijając inne problemy: dużą konkurencję, niską barierę wejścia, łatwą zastępowalność) ciągle będzie istniała.

Produkcja.

Firmy produkcyjne ciągle są pod presją. Trudno im konkurować z zalewem produkcji azjatyckiej. Nie wszystko opłaca się ściągnąć z daleka (np. rzeczy ciężkie a niezbyt drogie jak materiały budowlane), ale konkurencja nie śpi.

Rolnictwo.

Produkty rolne łatwo jest dzisiaj sprowadzić. Z drugiej strony ktoś musi pracować na naszej ziemi. Z powodu wyjazdu do miast, oraz przechodzeniu na uprawy z większym zapotrzebowaniem na pielęgnację (owoce, warzywa zamiast zbóż) w wielu gospodarstwach brakuje rąk do pracy.

Analiza najpopularniejszych zawodów wskazuje, że w najlepszej sytuacji są zatrudnieni w sektorach usługowych, gdzie niezbędny jest bezpośredni kontakt z klientem (poza ochroną zdrowia, prawnikami, także fryzjerzy, kosmetyczki),  a w najgorszej pracujący przy produkcji. Ich praca (np. w branży tekstylnej) już jest w Azji.

Jaki procent dochodów należy odkładać ?

Wiele osób, widząc moją zamożność, powstałą z przeciętnych przecież zarobków, pyta mnie jaki procent dochodów powinien odkładać. Odpowiedź, chociaż wydaje się prosta – nie mniej niż 10% średniomiesięcznych wpływów + przynajmniej 50% wpływów ekstra – wcale taką nie jest.

Dlaczego?

Pieniądze nigdy nie są celem samym w sobie. Kto myśli inaczej, ten często jest paskudnym skąpcem, godnym raczej współczucia niż zazdrości. Powinny być one jedynie środkiem do osiągania celów. A te jak wiemy każdy z nas ma inne. Różne cele wymagają odmiennych  środków.

Dodatkowo, istotny jest horyzont czasowy realizacji planów. Jeden chce cele osiągać szybko, inny może czekać latami.

Po trzecie wreszcie, przecież wysokość dochodów ma istotne znaczenie. Inaczej wygląda 10% z 1000 zł, a inaczej ze 100.000 zł. Dlatego staram się skupić na dwóch wersjach wydarzeń – średniej krajowej powiększonej o drobne dochody ekstra i poziomie człowieka 50% przewyższającego tę średnią. Opowiem także co nieco o mojej własnej drodze.

Dwie średnie krajowe (para osiągająca przeciętne dochody)  to 5400 zł. Jeżeli dodamy do tego 300 zł wpływów z różnych zleceń, fuch itp. uzyskamy przeciętną 5700 zł. 10% od tej sumy to 570 zł odłożonych miesięcznie, a więc 6840 zł rocznie. Taka kwota przy  8% stopie zwrotu (jeszcze realną w długim okresie, ale i możliwie bezpieczną) uczyni nas milionerami za 37 lat. Wygląda to mało ciekawie.

Ale wielu z nas otrzymuje ekstra przychody, których zazwyczaj nie traktuje jak pensji. Są nimi nagrody, premie, trzynastki, wypłaty świąteczne itp. Przyjmijmy, że dla osób ze średnią krajową wyniosą one ok. 1 pensji – 5400 zł (2700 na osobę). Starajmy się odłożyć z tego 50%. Roczne oszczędności powiększą się o 2700 zł do 9540 zł, a okres dojścia do miliona skróci do 32 lat.

Spróbujmy teraz zwiększyć  procent odkładanych regularnych dochodów do 30.  Nagle jesteśmy w stanie zaoszczędzić 23.220 zł w każdym roku (20520 z dochodów podstawowych i 2700 z ekstra) Wtedy potrzebujemy już tylko 21 lat.

Jeżeli przewyższamy średnią krajową o 50% (i o tyle też wyższe są nasze dochody ekstra) możemy w każdym roku oszczędzić 14.310 zł przy założeniu 10% z regularnych wpływów i 50% z nadzwyczajnych. Zbliżymy się do miliona w 27 lat. Jeżeli przejdziemy na poziom 30% to nagle uzyskamy 34.830 zł oszczędności i 17 lat do miliona. Mamy szansę stać się milionerami już za niespełna dwie dekady.

Teraz opowieść o mojej drodze. Jest ona nietypowa i nie każdy może mieć tyle szczęścia co ja. Do miliona doszedłem w wieku trzydziestu kilku lat, łącząc wysoką stopę zwrotu (np. z inwestycji w nieruchomość 140 tys., zrobiłem po roku 200 tys., z innej 80 tys. – 370 tys. w ciągu 5 lat) z ponadprzeciętną skłonnością do oszczędzania. Np. jeżeli średnia krajowa wynosiła 2.133 zł, moja żona i ja zarabialiśmy łącznie (w tym ja na 1,5 etatu i zlecenie) – 5240  zł (obie kwoty brutto). Było to netto:  średnia pensja (1523 zł), nasze dochody 3742 zł. Potrafiłem z tego odłożyć 1600 zł  miesięcznie, a więc 42% dochodów. Osiągając wpływy znacznie powyżej średniej (20% większe) jeździliśmy autem za 1500 zł i ogólnie nasze wydatki były skromne.  Teraz nie czuję już potrzeby tak szalonych wyrzeczeń, niemniej jednak nadal odkładamy ok. 1/4 ze znacznie już większych dochodów, żyjąc 25% poniżej poziomu osób zarabiających podobnie i wydających wszystko co do grosza.

Dlatego moim zdaniem, jeżeli chcemy cele finansowe realizować znacznie szybciej, powinniśmy odkładać nie mniej niż 25% comiesięcznego dochodu i 50% dochodów ekstra netto. Wartość odpowiednio 10% regularnych wpływów i 50% nadzwyczajnych wydaje się być niezbędnym minimum.

Mój najdroższy samochód

Ostatnio pisałem o moich najtańszych samochodach. Teraz dla porównania o najgorszej wpadce, czyli aucie, który miał być tani . Aby zachować proporcje ponownie przyjąłem okres użytkowania 5 lat, przebieg 10 tys. km i ceny aktualne.

Najdroższym samochodem w mojej historii jest – Renault Scenic II 1.9 dci. Nie zróbcie mojego błędu i nie kupujcie go. Powodów jest co najmniej kilka. Po pierwsze – gigantyczna utrata wartości (w ciągu 10 lat  od nowości –  90%, dla porównania Fiat Panda -60% i to od dużo mniejszej kwoty), po drugie – potworna awaryjność i zupełna nieprzewidywalność napraw. Reszta nie jest taka zła, ale te dwie pozycje wystarczą. Pora przejść do szczegółów. Przebieg początkowy to 138.000 km.

RENAULT SCENIC II 

Cena + pakiet startowy (opony, akumulator, płyny, oleje, filtry, rejestracja) –  25.000 zł.

Wartość na koniec okresu – 8.000 zł.

Utrata wartości  (cena z pakietem startowym – wartość na koniec) — 17.000 zł.

Przeglądy przez 5 lat (obowiązkowe, i okresowe) – 4.500 zł.

Naprawy przez 5 lat (wymiana silnika, naprawa turbosprężarki, klocki, tarcze, zawieszenie, amortyzatory, czujniki) –  21.000 zł.

Ubezpieczenie przez 5 lat (oczywiście tylko OC przy moich zniżkach i w mieście) – 3.250 zł.

Paliwo (na dystansie 50 tys. km, cena ropy 4,3 zł/l) –  15.050 zł.

Razem koszty przez 5 lat – 60.800 zł

Razem koszty rocznie – 12.160 zł.

Koszty 1 km  z utratą wartości –  1,22 zł.

Dla porównania użytkowany przeze mnie Hyundai i30 z 5 letnią gwarancją, kupiony jako nowy w salonie. Oczywiście, będę nim jeździł  znacznie dłużej niż 5 lat, bo wiem, że w tym okresie utrata wartości jest największa, a auto z przebiegiem 50 tys. km nadal nie będzie awaryjne.

HYUNDAI  i30 

Cena + pakiet startowy (rejestracja) –  50.000 zł (wyprzedaż rocznika + spora zniżka).

Wartość na koniec okresu – 22.000 zł (szacowana).

Utrata wartości  (cena z pakietem startowym – wartość na koniec) — 28.000 zł.

Przeglądy przez 5 lat (obowiązkowe, i okresowe) – 4.200 zł.

Naprawy przez 5 lat (nic- 5 lat gwarancji) –  0 zł.

Ubezpieczenie przez 5 lat (OC +AC przy moich zniżkach i w mieście) – 6.100 zł.

Paliwo (na dystansie 50 tys. km, cena benzyny 4,3 zł/l) –  17.200 zł.

Razem koszty przez 5 lat –   55.500 zł

Razem koszty rocznie – 11.100 zł.

Koszty 1 km  z utratą wartości –  1,11 zł.

Analizując moje wyliczenia, widać wyraźnie, że auto nowe niekoniecznie musi być droższe od używanego (nawet biorąc pod uwagę utratę wartości). Jeżeli jednak cofniesz się do wpisu o samochodach najtańszych – wyraźnie widzisz, że Fiat Panda czy Uno i tak wypadają znacznie, znacznie lepiej.

Mój najtańszy samochód

Jak pewnie wiecie, jestem fanem motoryzacji. Jednocześnie auta szybko mi się nudzą.  Z tego powodu dokonuję częstych zmian w swoim parku maszyn. Przyznając się do swojej słabości (autoholizm?) staram się systematycznie prowadzić klasyfikację wydatków również odnoszących się do samochodów. Na tej podstawie mogę jednoznacznie opisać mój najtańszy w eksploatacji samochód. Ceny oczywiście dotyczą wartości dzisiejszych.

Mam świadomość, że opisywane przeze mnie auta nie wygrają klasyfikacji na auto rodzinne, są bowiem raczej małe, ale nadają się do okazjonalnego przewozu  3-4 osób z założeniem posiadania boxu dachowego i poruszania się z umiarkowanymi prędkościami.  Będą też idealne jako samochód singla lub bezdzietnej pary.

Zatem pierwsze miejsce wśród aut dla oszczędnych zajmuje: Fiat.  Ściśle mówiąc dwa  superoszczędne Fiaty: Uno i Panda.

Uno to wybór zupełnie budżetowy. Egzemplarz z przebiegiem ok. 100 tys. km można kupić już za 1500 zł, przy czym będzie miał silnik 1.0 FIRE (to ważne) i instalację gazową.  Mniej sympatyczne wydaje się to, że kupujemy auto pełnoletnie (1997 r.).

Panda przeznaczam dla bardziej wymagającego odbiorcy. Znajdziemy egzemplarz z podstawowym silnikiem (1.1) z zamontowanym gazem, za cenę ok. 7500 zł, ale kilka lat młodszy (2003 r.). Wnętrze Pandy robi przy tym znacznie przyjemniejsze wrażenie.

Zakładam eksploatację przez 5 lat. Oto wyliczenie przy założeniu przebiegu 10.000 km rocznie.

FIAT UNO

Cena + pakiet startowy (opony, akumulator, płyny, oleje, filtry, rejestracja) –  2.500 zł.

Wartość na koniec okresu – 1.000 zł.

Utrata wartości  (cena z pakietem startowym  wartość na koniec) — 1.500 zł.

Przeglądy przez 5 lat (obowiązkowe, gazowe i okresowe) – 4.000 zł.

Naprawy przez 5 lat (klocki, tarcze, zawieszenie, sprzęgło) – 1.500 zł.

Ubezpieczenie przez 5 lat (oczywiście tylko OC przy moich zniżkach i w mieście) – 1.250 zł.

Paliwo (na dystansie 50 tys. km, cena gazu 2 zł/l) –  8.000 zł.

Razem koszty przez 5 lat – 16.250 zł

Razem koszty rocznie – 3.250 zł.

Koszty 1 km  z utratą wartości –  0,325 zł.

FIAT PANDA

Cena + pakiet startowy – 8.500 zł

Wartość na koniec okresu – 3.000 zł

Utrata wartości – 5.500 zł.

Przeglądy przez 5 lat – 4.000 zł

Naprawy przez 5 lat – 1.200 zł

Ubezpieczenie przez 5 lat – 1.250 zł.

Paliwo (na dystansie 50 tys. km gaz) – 8.000 zł.

Razem koszty przez 5 lat – 19.950 zł.

Razem koszty rocznie = 3990 zł.

Razem koszty 1 km z utratą wartości – 0,399 zł.

W następnym wpisie mój najdroższy samochód.

Czy warto przenosić biuro do centrum?

Spacerując wczoraj po centrum mojego miasta, zauważyłem jak dużo w nim ogłoszeń o wynajęciu lokali. Możesz przebierać wśród miejsc na własne biuro, restaurację, sklep. Dlaczego tak się dzieje?

Problem musi mieć podłoże ekonomiczne, pomyślałem. Analiza ogłoszeń na portalach rynku nieruchomości upewniła mnie, że nie jest to tylko problem Lublina, ale większości dużych miast, ceny spadają, a dalej nie ma chętnych najemców. Oto przyczyny?

Rozwój galerii handlowych

Wraz z inwazją galerii, prawie cały handel (tzn. sieciówki) przeniósł się na przedmieścia. Nawet większe sklepy nie wytrzymały konkurencji i … też wyprowadziły się do galerii. Brak klientów zmusił do zamknięcia lokali ostatnich samurajów.

Strefa parkingowa

Żeby zrobić zakupy, trzeba zaparkować samochód. A to kosztuje. W Lublinie do 1 stycznia 2016 r. już 3 zł za pierwszą godzinę. Niewiele osób ma ochotę płacić za przywilej chodzenia po sklepach. Mniejszy (chociaż także spory) wpływ ma to na knajpki (strefa płatnego parkowania działa do 17). Galerie mają własne parkingi bezpłatne, lub znacznie tańsze.

Korki

Komu chce się najpierw w korkach wracać z pracy, a potem w jeszcze raz tracić w nich czas na dojazd do sklepu? Do galerii jest bliżej. Często powstają one przy szerokich arteriach, które  umożliwiają ruch samochodom.

Inwazja banków

Centra miast, to centra bankowe. Bankowcy tak wywindowali czynsz za lokale na parterze, że zwykła firma nie jest w stanie z nimi konkurować. Efekt? Brak innych podmiotów poza bankami.

W efekcie liczba potencjalnych klientów znacznie zmalała. A bez klientów, żadna firma długo nie pociągnie. Dlatego coraz więcej usług zaczęło się przenosić poza centrum. Widoczne to jest nawet w tradycyjnych branżach ulokowanych na głównych ulicach (lekarze, prawnicy).

Z takiego obrotu sprawy zadowoleni są klienci (nie muszą płacić za parkowanie, nie tracą czasu w korkach). A właściciele firm? Oszczędzają na czynszu i kosztach paliwa.Jakie są to kwoty? Popatrzmy.

Lokal biurowy w centrum (dane z Lublina).

Cena – 1200 zł (30 zł za m2)+ opłaty 300 zł (prąd, woda, internet).

Karta parkingowa (dla firm) – 150 zł,

Paliwo (właściciel i 1 pracownik) – 200 zł.

Razem koszty:  1550 zł.

Lokal w dalszych dzielnicach (w podobnym standardzie).

Cena – 800 zł (już z opłatami),

Karta parkingowa  – zbędna,

Paliwo – 100 zł (nie stoimy w korku),

Razem koszty: 900 zł.

Pozostaje Ci tylko odpowiedzieć sobie na pytanie? Czy moi klienci zapłacą w cenie, te 650 zł miesięcznie za lokalizację (plus niewymierną kwotę w biletach parkingowych)? Coraz więcej właścicieli firm stwierdza, że nie. Dlatego planują wyprowadzić się  poza centrum.

 

Kupić diesla czy benzynę?

Jeszcze kilka lat temu każdy chciał mieć diesla. Teraz preferencje kupujących zmieniły się wyraźnie. Dlaczego?

Diesel jest droższy w zakupie

Silnik diesla jako bardziej skomplikowany i potencjalnie oszczędniejszy będzie kosztował więcej przy zakupie. Ile więcej? W przypadku nowych samochodów będzie to minimum 4-5 tysięcy. W przypadku używanych zazwyczaj około tysiąca złotych. Po co więc dokładać (zwłaszcza z kredytu) jeżeli można wybrać silnik benzynowy i od razu zapłacić mniej.

Diesle cierpią na droższe usterki

Silniki diesla muszą być bardziej skomplikowane, aby spełniać normy zawartości spalin. Trudniej im też uzyskać konie mechaniczne. Mają więcej części. To wszystko powoduje, że diesle cierpią na drogie usterki (zazwyczaj przy przebiegu 100-150 tys. km), których usunięcie kosztuje znacznie więcej. Przykłady:

  • dwumasowe koło zamachowe (często pow.  3 tys. zł),
  • wtryskiwacze (po jednym  na każdy cylinder, a więc 4 tys. za komplet),
  • turbina (minimum 1-2 tys. zł),
  • filtr cząstek stałych (od 2-3 tys.).

Wystąpienie tych usterek w aucie używanym może uszczuplić portfel kierowcy o ok. 10 tys. złotych. Często stanowi to połowę ceny zakupu auta używanego.

Diesle mają tylko niewielką przewagę, jeżeli chodzi o spalanie

Samochód z silnikiem benzynowym w klasie kompakt pali 7-9 litrów. Diesel o podobnej pojemności 5-7 litrów. Różnica będzie niewielka 8-9 zł na 100 km. Jeżeli przeciętny kierowca pokonuje 15 tys. km rocznie, zaoszczędzi max. 1500 zł. Jeżeli doliczymy wyższą cenę zakupu i koszty usunięcia awarii wynik będzie bliski zeru. Kto wybierze model z instalacją LPG (autogazem)  będzie oszczędzał od początku. Koszt 100 km na ropie to min. 21 zł, na benzynie 31 zł, na LPG – 13 zł. Instalacja gazowa zwróci się po półtora roku.

Współczesne benzyniaki są znacznie zrywniejsze

Kiedyś silnik benzynowy oznaczał dobre przyspieszenie do 100 km/h, ale diesel był lepszy w wyprzedzaniu (wyższa elastyczność). Teraz, dzięki turbinom w autach benzynowych, wyniki się wyrównują. Po co więc przepłacać.

Silnik benzynowy oznacza przewidywalność wydatków

Skoro typowa usterka może zniwelować skutki 3-letnich oszczędności na paliwie, po co ryzykować. Lepiej kupić auto, którego koszty eksploatacji da się przewidzieć. Tak też robią menadżerowie flot głosując przy kasie salonu i inni wybierający auta używane.

Gwiazdkowe przeceny. Prawda czy fałsz?

Z  wcześniejszych wpisów wiesz już, że lubię planować wydatki. Uważam to za jeden z fundamentów rozsądnego oszczędzania. Dlatego prezenty gwiazdkowe kupuję w listopadzie. Unikam w ten sposób przedświątecznego tłoku i stresu.

23 grudnia spróbowałem sprawdzić, czy nie przepłaciłem.

Pierwszy prezent. Sprzęt elektroniczny. Kupiony za 779 zł na początku poprzedniego miesiąca. Cena obecna, w najbardziej okazyjnej promocji, 799 zł.

Numer dwa. Zestaw klocków. Cena zakupu 119 zł, obecnie już 129 zł w tym samym sklepie.

Numer trzy. Torebka. Już niedostępna.

I tak dalej, i tak dalej.

Dosłownie jedną rzecz mogę teraz kupić trochę taniej  – mniej więcej o 10%.

Z wieloletnich doświadczeń wiem, że w styczniu będą ogromne przeceny na ubrania i buty zimowe. Z kolei lipiec, to sezon wyprzedaży letnich.

Elektronika najtańsza jest w lutym (chociaż tutaj znaczenie ma kurs dolara).

Sprzęt sportowy okazyjnie kupisz we wrześniu (letni) i marcu (zimowy).

Z zakupem samochodu z poprzedniego rocznika, czekaj nawet do kwietnia (zaoszczędzisz kilka, kilkanaście tysięcy).

W grudniu handlowcy mają żniwa, notują nawet kilkadziesiąt procent rocznych obrotów. Czy myślisz, że wtedy kiedy jest popyt będą obniżać ceny? Po co?

W grudniu zawsze jest drożej.

Czy da się żyć bez samochodu?

Na blogach, których autorzy określają się jako minimaliści forsuje się opcję „no car” czyli bez samochodu. Udowadnia się tam, że życie bez auta jest możliwe, podając dwa argumenty:

  • tak żyli nasi dziadowie lub w wersji religijnej „Jezus nie jeździł samochodem”,
  • istnieje komunikacja publiczna.

Czy zgadzam się z takimi twierdzeniami? W zasadzie nie. Teraz krótko, dlaczego.

Osoby głoszące poglądy o zbędności samochodu zaliczają się do grupy single ew. dinks. Zwłaszcza w dużym mieście z pewnością da się tak żyć. Istnieją autobusy, taksówki, pociągi, samoloty, którymi można dotrzeć w dowolne miejsce świata o praktycznie dowolnej porze dnia i nocy. Zakupy w małym gospodarstwie domowym da się zaplanować. No i po prostu jest taniej.

Ja należę do plemienia dzieciatych. I tu powstaje  problem. Dzieci to inny styl życia. Wymagają dowożenia na zajęcia dodatkowe, do znajomych, do szkoły. Tego nie da się zrobić poruszając się autobusem (czas). Nastolatki pojadą może rowerem, ale co wcześniej. Na wakacje jeździmy samochodem. Daje nam to możliwość wyboru i jest tańsze niż podróże samolotem. Na weekendy (mamy domek wakacyjny i działkę) też samochodem, chociaż ja czasami wybieram rower, na który nie da się jednak zabrać np. 30 kg orzechów czy jabłek.  Cotygodniowe zakupy to kilkadziesiąt kilogramów i nie wystarczy obu rąk aby przynieść je z autobusu.

Opcja „poproś znajomych” nie wchodzi w grę, bo nikt nie będzie woził kilku osób regularnie.

Na wsi komunikacji lokalnej brak, odległości są też zbyt duże.

A co do naszych dziadów? Oni nie mieli samochodu, ale wozy, bryczki, traktory, konie itp. czyli współczesne im odpowiedniki auta. Styl życia też był inny.

Prawdopodobnie dlatego nie znam żadnej rodziny z dwójką dzieci, która obywałaby się bez samochodu (pomijając skrajną biedę i wybór – paliwo albo jedzenie). Sam nie jestem minimalistą lecz zwolennikiem oszczędności racjonalnych. Wyobrażam sobie zatem alternatywę nawet małe auto miejskie typu  Seicento czy Matiz z gazem, ale życia bez auta, już nie.

 

Podwójny efekt pączka

Kiedy kupowałem dzisiaj pieczywo, w małym osiedlowym sklepiku, obserwując ludzi stojących w kolejce, zdałem sobie sprawę, że istnieje chyba coś takiego jak podwójny efekt pączka.

Może pomysł na potrzebę podzielenia się tą myślą, wynikał z rannej pory (przed 6), a może po prostu warto się nad tym zastanowić.

Kiedy kupujesz pączka, zamiast chleba, a potem go zjadasz, osiągasz od razu dwa negatywne skutki – pochłaniasz bombę kaloryczną, oraz pozbawiasz się środków na przyszłe oszczędności.

Chleb, który regularnie kupuję, kosztuje 1,85 zł za 0,5 kg bochenek. Ilość zjadana przeze mnie na drugie śniadanie to 50 g (pierwsze to owsianka), czyli 0,18 zł oraz 120 kalorii, jeśli dodam plasterek szynki (30 kalorii i 0,25 zł)  otrzymam razem 150 kalorii.

Pączek z lukrem kosztuje 1,3 zł, waży 60 g i zawiera 360 kalorii. Czyli potencjalnie zjadasz tyle samo (60g), ale liczba kalorii rośnie ponaddwukrotnie.

Zmieniając tylko ten jeden nawyk (zamiast pączka, kromka chleba z szynką) rocznie zaoszczędzisz rocznie około 320 zł (365 dni x 0,87 zł) i nie pochłoniesz 76.650 dodatkowych kalorii. To około 11 kg dodatkowej masy ciała (lub konieczności spalenia 200 kalorii – 20 minut jazdy na rowerze).

To jest właśnie ten podwójny efekt pączka.

Ile naprawdę zarabiasz?

W amerykańskim stylu życia mieści się zachowanie polegające na pytaniu osób poznanych na przyjęciach o ich zawód a nawet zarobki. Wysokie dochody, zgodnie z protestancką etyką pracy, są czymś, czego nie warto się wstydzić. W Polsce ciągle jest inaczej. Informowanie o stanie konta uchodzi za przejaw szpanerstwa nowobogackich.
Dlatego nie zachęcam do wysyłania mi szczegółowych danych o swoich dochodach pocztą elektroniczną lub zostawiania ich w komentarzach. Po prostu, warto zrobić to wyliczenie dla siebie. Zapewniam, że wynikami będziesz zdziwiony.
Brutto czy netto?
Dawno temu krążył żart, że podawanie wysokości pensji brutto jest jak mierzenie długości męskiego członka z kręgosłupem, którego żadna z partnerek nie ma okazji zobaczyć (chyba, że na zdjęciu rentgenowskim). Tak samo Ty, kwotę brutto (tj. ze wszystkimi podatkami i składkami na ubezpieczenie społeczne) możesz zobaczyć na angażu (umowie o pracę). Potem oglądasz już tylko kwotę netto (rzeczywiście wypłacaną), która jest mniej więcej o 1/3 niższa. Nie bądźmy zatem samochwałami i skupmy się na realnej pensji. Głosuję na kwotę netto.
Ile zarabiasz netto?
Ile zatem zarabiasz netto, czy bliżej Ci do płacy minimalnej (1285 zł), średniej płacy (ok. 2700 zł), czy może Twoje pobory są znacznie lepsze? Pamiętaj o doliczeniu uśrednionych dla 12 miesięcy nagród, premii, dopłat, deputatów, trzynastek itp. Załóżmy, że zarabiasz przeciętną pensję i dodatkowo otrzymujesz rocznie równowartość nieco większą niż wysokość jednej pensji. Twoja pensja netto wyniesie zatem 3.166 zł. Nie zrób tylko błędu, którym celowo posługują się związki zawodowe walczące o podwyżkę – liczenie tylko pensji zasadniczej, bez obecnych w niektórych firmach dodatku stażowego i innych stałych bonusów. Policz wszystko, co wpływa na Twoje konto i dolicz do tego spłaty pożyczek pracowniczych i innych należności, które potrąca Twój pracodawca.

A jaka jest podstawowa stawka godzinowa?
Wiesz już ile zarabiasz miesięcznie. Teraz bierzemy się za to ile oficjalnie czasu poświęcasz na pracę. Potem wyliczymy ile zarabiasz w każdej godzinie. Przeciętny miesiąc pracy to 170 godzin. Odliczmy od niego urlopy, dni wolne itp., a otrzymamy ok. 150 godzin (17 godzin to urlop wypoczynkowy, 3 godziny to święta i inne wolne dni).
Weźmy przykładowe 3.166 zł poborów i podzielmy je przez przeciętny miesiąc pracy wynoszący 150 godzin. Podstawowa stawka godzinowa to ca 21 zł.
Gdybyś był nauczycielem to przy 3.166 zł pensji, wyniesie ona 53 zł. Podstawowy czas pracy nauczyciela to 85 godzin miesięcznie, dodatkowo zamiast 26 dni urlopu ma on wolne aż 80 dni, chociaż nie może z nich skorzystać w dowolnie wybranym terminie. W efekcie nominalnie pracuje miesięcznie 59 godzin zamiast 150.
Skomplikowane ?
Tak się wydaje, a jest jeszcze
Rzeczywista stawka godzinowa
Wymaga ona obliczenia ile czasu faktycznie poświęcasz na pracę. Niełatwo to policzyć, bo w grę wchodzą różne aspekty. Załóżmy, że na dojście do i powrót z pracy poświęcasz codziennie półtorej godziny (to optymistyczne założenie). Prawdopodobnie musisz się jeszcze ogolić lub umalować (ubierasz się przecież niezależnie od wyjścia do pracy), przygotować drugie śniadanie (lub przewidzieć przerwę na lunch). W sumie tracisz w ten sposób około 0,5 godziny dziennie. Być może Twój szef zorganizował Ci bezpłatne nadgodziny (codziennie zostajesz w pracy ok. 1 h), zabierasz pracę do domu? Nauczyciele muszą przygotować się do lekcji, sprawdzić klasówki, wypełnić papiery. Optymistycznie dodaj na jeden dzień pracy około 3h czynności dodatkowych (1,5 h droga, 0,5 h przygotowania, 1h niepłatna praca). Jak zatem teraz wygląda Twój zarobek?
Większość pracowników policzy go tak: 3166 zł podzieli przez 210 godzin (150 + 60) i otrzyma wynik – 15 zł/h.
Czy wiedziałeś, że tyle zarabiasz? Czy zdawałeś sobie sprawę, że na pracę poświęcasz przeciętnie ok. 10 godzin dziennie? Jeżeli odliczyć z doby 6 godzin na sen, to ponad połowa Twojego dnia.