Inflacja u fryzjera. Co się dzieje i dlaczego?

W 2019 r. popełniłem wpis o inflacji, skarżąc się, że cena męskiego strzyżenia podskoczyła z 15 do 20 zł. Dzisiaj, po 3,5 roku, pandemii, wojnie, polityce rozdawnictwa, pompowania płacy minimalnej i wszystkiego dookoła, tamte kwoty wydają się śmiesznie małe. Obecnie cennik pokazuje 35 zł.

Jeśli przełożymy liczby (z 15 na 35 zł) na procenty mamy wzrost o 133 % w ciągu niespełna 4 lat. Jak to się mogło stać? Ano mogło, a nawet było do przewidzenia.

Najpierw pensja minimalna. Wynosiła 2250 zł, teraz – 3490 zł.

Potem czynsz i media. Ten pierwszy podskoczył o 50% (wiem to od właścicielki), prąd o 300%, ogrzewanie o 150%.

Musimy jeszcze doliczyć koszty lockdownu (pracownikom trzeba płacić, pomimo postoju), których nie potrafię wyrazić liczbami.

Wreszcie, wszystkie materiały fryzjerskie, koszty szkoleń też poszły w górę.

Czy właścicielka zarabia więcej? Wcale nie. Nawet mniej. Zwolniły się 2 pracownice (została jedna) po to, żeby zmienić branżę. I tak właśnie działa inflacja połączona ze scenariuszem recesyjnym – stagflacja. Opiszę ją jeszcze na kilku przykładach.

Rozporządzenie wykonawcze 6102. Prezydent USA jak Bierut. Oddaj nam swoje złoto.

Dzisiaj po raz kolejny przyznam się do niewiedzy. Szukając informacji o złocie, trafiłem na stronę jednej z firm handlujących tym kruszcem w postaci fizycznej i przyznam, że doznałem szoku. W 1933 r., pod koniec Wielkiego Kryzysu, w majestacie prawa, rząd USA wywłaszczył własnych obywateli z posiadanego złota.Kto nie sprzedał po zniżonej cenie, ten narażał się na konfiskatę.

Nie zrobił tego afrykański kacyk, ani żaden nasz umiłowany przywódca, lecz Wuj Sam. Szczegóły, jak zwykle, pod linkiem. https://goldenmark.com/pl/mysaver/0290-rabunek-w-majestacie-prawa-2/ . Wcześniej o tym nie słyszałem. I teraz, jakie to ma konsekwencje dla inwestujących w złoto, i oszczędzających w ogóle?

Skoro taki kraj jak USA, gdzie nawet żeby wprowadzić podatek, zmieniano Konstytucję, w czasie niewojennym, bez zagrożenia bezpieczeństwa państwa, de facto wywłaszcza za pół ceny (20 USD za uncję, za chwilę było 35 USD za uncję,) swoich obywateli, jakie prawa mamy my obywatele skromnego kraiku wschodniej Europy? Ano, żadne. Jeśli miłościwie panujący prezes zarządzi, sejm wykona, TK klepnie i będziemy chować cenny kruszec, jak w czasie II WŚ. A nawet nie kruszec, ale jakiekolwiek aktywa. Bo skoro można odkupić tanio, żeby sprzedać drogo, złoto, to tym bardziej obligacje, akcje, PPK, PPE, OFE, TFI , Finaxy, nieruchomości itp. Jak ktoś ma pieniądze, to skądś je ma, pamiętacie? W efekcie, Sławku, moje kilkanaście tysięcy w PPK nie są mniej bezpieczne niż Twoje lokaty. I, żeby nie było, to wcale nie jest miła konkluzja. Wręcz przerażająca. Tu już nie chodzi o podatki od dobrze zarabiających (zwane dla niepoznaki Daninami Solidarnościowymi), podatki od głupoty (aktywów dobrze zarabiających, głosujących na socjalistów), ale wprost wywłaszczenie, prokuratorskie najazdy itp. A pamiętajmy, dzisiaj wiedzą o nas znacznie więcej niż Wuj Sam w 1933 r. Wtedy jeszcze dało się niepostrzeżenie kupić. Dzisiaj wszystkie transakcje (poza tymi na czarnym rynku, ale ryzyko spore) podlegają rejestracji. Stąd faktycznie, może warto chować się w mysią dziurę i robić swoje?

W jakim stopniu można być samowystarczalnym w mieście?

Odejściu z Matrixa na wsi poświęciłem już sporo wpisów, teraz czas na miasto. Czy i w nim można pozostać, i w jakiej  mierze, samowystarczalnym? Jak poczynić kroki w tym kierunku? Wpis powstał z ulubionej przeze mnie kombinacji pt. Mieć ciasto i zjeść ciastko.  Czytaj dalej W jakim stopniu można być samowystarczalnym w mieście?

O micie wody mineralnej czyli jak działa przemysł reklamowy.

W pokoleniu moich dziadków, chorzy jeździli „do wód” czyli uzdrowisk. Cel, poza towarzyskim, wydawał się jasny – poprawa stanu zdrowia. Jednocześnie, sprytni aptekarze, sprowadzali tę wodę w zalakowanych butelkach i sprzedawali. Skala produkcji i zbytu nie mogła być wielka, z racji sieci dróg, kruchych opakowań (szkło), siły nabywczej. Sprzedaż szła w zasadzie jedynie w większych miastach. Ale skoro z „mojego miejsca w górach” do najbliższego miasta dorożka jechała 4 godziny (10 km/h), a potem jeszcze dwie przesiadki, więc sami rozumiecie. Tak jak nie sprowadzano oscypka, tak i wody.

Nawet po wojnie, upowszechnienie transportu ciężarowego niewiele zmieniło. Ludzie tego nie kupowali. Dopiero po 1989 r. zaczęła się masowa reklama i sprzedaż. Wprowadzono modę na zdrowy styl życia. Widać to doskonale w formacie filmów reklamowych. Anna Lewandowska (żona sportowca i sama sportowiec) zachwyca się Kingą Pienińską. Ktoś inny reklamuje „elitarną” Cisowiankę Perlage – „polską Evian”. I ludziska to kupują. Widzimy obraz cudownie czystej wody, przesączającej się setkami lat przez skały, krystalicznej, zimnej i … smacznej. No właśnie, jaki smak ma woda? Żaden (chyba, że faktycznie mocno zmineralizowana, a wtedy – cóż, nieszczególny). Żeby ten smak uzyskać producenci dodają sztucznych „smaczków”, stąd mamy np. Żywca cytrynowego, Nałęczowiankę pomarańczową albo jabłkową. Dalej myślicie, że to naturalne i zdrowe?

Ale najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Są wody stołowe, które …. mineralizuje się sztucznie. Czyli żadne tam gadanie o 400 latach przesączania wody przez skały (tak twierdzi Cisowianka), tylko dorzućmy minerałów do odpowiednika naszej kranówki. Kto chce poczytać …. proszę bardzo http://www.konsumentalista.pl/woda-ktora-wybrac/.

Podam przykład reklamowanej Cisowianki. Oto fragment opracowania dostępnego w internecie http://bazadata.pgi.gov.pl/data/hydro/mhp/gupw/txt/mhpgupw0747objasnienia.pdf następującej treści „W Drzewcach na terenie RSP i rozlewni wód “Cisowianka” stwierdzono wysokie stężenia azotu amonowego: 0,5 – 0,6 N-NH4. Wartości te są na granicy lub przekraczają granice dopuszczalne dla wód pitnych. Podwyższone stężenia są trwałe, gdyż wykazane zostały zarówno w latach 1977 i 1980 jak i w 1999 w analizie wykonanej dla mapy. Ponieważ warstwa wodonośna jest tu przykryta miąższym płaszczem słabo przepuszczalnego
czwartorzędu a podwyższone stężenia dotyczą dwu sąsiednich ujęć, należy uznać, że w tym rejonie amoniak stanowi lokalne zanieczyszczenie wód podziemnych pochodzenia geogenicznego. We wszystkich studniach w rejonie Łopatki-Drzewce-Piotrowice azot amonowy występuje w ilości przekraczającej 0,1 mg/dm3 , podczas gdy w skali całego arkusza 76,4% wód podziemnych zawiera stężenia niższe od tej wartości. To potwierdza podane wyżej stwierdzenie.”(dr Franciszek Knyszyński „Mapa hydrogeologiczna Polski Arkusz Nałęczów”). Dalej autor pisze o „Na pozostałej, przeważającej części obszaru występują wody klasy II. Tylko w rejonie Łopatki-Drzewce-Piotrowice, w północnej części arkusza, ze względu na znaczne stężenia żelaza, mangan oraz azotu amonowego i rzadziej innych składników, wody podziemne zakwalifikowano do klasy III”. To by było na tyle jeśli chodzi o „krystalicznie czyste wody”. Nie wykluczam, że producent Cisowianki je uzdatnia (na co wskazuje różny stopień mineralizacji poszczególnych asortymentów), ale wtedy znowu pryska mit reklamowy dziewiczości. I niewiele mnie pociesza konstatacja dra Knyszyńskiego, że azot amonowy ma pochodzenie naturalne, a nie jest zanieczyszczeniem z pól.

I tu pojawia się kolejna myśl – czy wody mineralne to interes i… dla kogo? Dla producentów – na pewno. Woda wodociągowa w gminie Nałęczów kosztuje 3,39 zł/m3. To są mniej-więcej koszty produkcji. Przekładając to na litry mamy … 0,00339 zł/litr – dobrze czytacie 3 litry kosztują … 1 grosz. A w sklepie? 9l za 10,44 zł – ponad 1 zł/litr. Przebitka z 3 groszy do 10,44 zł, czyli x 350. A te butelki plastikowe? Zdrowe czy mają mikroplastik?

No i tym sposobem doszliśmy do mitu: woda mineralna jest zdrowa. Trzeba jej pić minimum 3 litry dziennie. Słyszeliście takie rady? Ponownie wracamy do składu takiej wody. Reklama mówi „naturalne źródło wapnia i magnezu”. Skupmy się zatem na tych dwóch pierwiastkach. Dla polecanej niskosodowej Cisowianki „średniej” to:

  • 130 mg/l wapnia,
  • 22 mg/l magnezu,
  • 11 mg/l sodu,
  • 540 mg wodorowęglanu,
  • 22 mg krzemionki.

O wapniu – zdrowy dla kości, o magnezie – reguluje pracę serca, sód – w nadmiarze szkodliwy, krzemionka – dobrze działa na skórę, włosy i paznokcie. A wodorowęglany zmieniają równowagę kwasowo-zasadową organizmu. I tu się pojawia problem. Bo z jednej strony dobrze działają przy zgadze i stresie, z drugiej – w nadmiarze powodują odkwaszenie organizmu, które w niektórych miejscach jest potrzebne (np. w kobiecych drogach rodnych), ale i w żołądku mamy przecież kwas.

I pojawia się pytanie? Czy tego magnezu, wapnia, sodu, krzemionki, wodorowęglanu to jest w wodzie dużo, czy mało? Według reklam – sporo. To patrzcie.

W zakresie wapnia norma dla panów w naszym wieku wynosi ok. 1200 mg dziennie. Musielibyśmy wypić … 9 l wody. Jak to mówiło się w moim domu – w brzuchu zalęgną się żaby, pomijam już koszt, to prawie niewykonalne. Równoważnik stanowi ok. 1 litra mleka lub 200g sera Brie.

W litrze wody jest 22 mg magnezu. Żeby osiągnąć zalecane spożycie (420 mg) musielibyśmy wypić… 19 l wody dziennie albo… 200g kaszy gryczanej lub 700g chleba razowego).

A te 19 l wody oznaczałyby torturę, ogromną ilość sodu, wodorowęglanu i… ruinę dla portfela.

Mit nadzwyczajnych właściwości wody mineralnej – obalony. Nawet jeśli dzięki zabiegom uzdatniającym nie szkodzi (czyli usunięto te wszystkie azoty amonowe, żelazo, mangan ponad normy) trudno nazwać ją naturalną, a żeby zagwarantować spożycie zalecane minerałów, musielibyśmy ją pić w ilościach, nie 1 butelka (1,5 l) dziennie, ale 1 butelka na godzinę od pobudki do pójścia spać. To wyjaśnia długowieczność pokolenia naszych pradziadków, pomimo tego, że o Nałęczowiance, Żywcu-Zdroju, a nawet `Kindze Pienińskiej nie słyszeli. Mieli szansę na 80-90 lat w zdrowiu (tzn. do końca chodzili samodzielnie), ponieważ norma żywieniowa sprzed 150 lat na wsi, opierała się na mleku (zwykłym i zsiadłym), kaszy (w tym gryczanej), ziemniakach (doskonałe źródło zdrowego dla serca potasu), a soli jedli niewiele, ponieważ… była droga.

W efekcie Matrix próbuje nam sprzedać z ogromnym zyskiem nie zdrowie, lecz mit od zdrowiu. A im więcej takiej wody kupimy, tym więcej zarobi korporacja i przeznaczy na reklamę. Koło się nakręca.

Czy PKO TFI ma „nosa”? O wyborze amerykańskiego funduszu ETF w moim programie emerytalnym.

Dzisiaj krótka lekcja inwestowania w ETF odsłona druga. Omówię wyniki inwestycyjne na przykładzie dwóch wybranych przez PKO TFI funduszy indeksowych (ETF), które wpływają na wynik mojego PPK – Emerytura 2035. Pozwólcie, że Wam przedstawię ISHARES CORE S&P 500 ETF oraz X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF.

Pierwszy inwestuje w indeks S&P 500 – grupujący spółki szerokiego rynku amerykańskiego. W jego skład wchodzą i znani giganci (Apple, Microsoft, Tesla itp.) jak mniejsze podmioty Davita Inc, Organon). Jednak generalnie wyniki indeksu odzwierciedlają siłę amerykańskiej gospodarki.

  • 3 lata (+47%),
  • 2 lata (+24%),
  • 1 rok (+5,7%).

Ale pamiętajmy o jednym fakcie – są to wyceny w USD. Dochodzi jeszcze szansa na zysk z okazji wahania ceny pary USD PLN i ryzyko kursowe. Ponieważ dolar w ciągu 3 lat podrożał o 15%, w 2 lata o 18 %, a w ostatnim roku o niespełna 2%, znacznie przebijemy WIG20 i wiele polskich akcji.

A X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF? Inwestuje w czołowe giełdy europejskie. W ostatnich 3 latach fundusz (w EURO) osiągnął następujące wyniki:

  • 3 lata (+21%),
  • 2 lata (+12%),
  • 1 rok (+16%).

Jeśli przeliczymy go na złotówki, daje nam to dodatkowe 5%. Jeśli porównamy rezultaty z wynikami WIG 20 (podanymi w poprzednim wpisie) niewątpliwie dywersyfikacja dała nam szanse na wyższe zarobki.

A teraz weźmy wyniki przykładowych akcji amerykańskich. Apple zyskało przez 3 lata 112%, ale w ostatnim roku straciło blisko 9%. Baby Berkshire (fundusz Warrena Buffera) osiągnął wyniki (w USD):

  • 3 lata (+50%)
  • 2 lata (+24%)
  • 1 rok (- 5%).

I czas na podsumowania. Skoro sam Warren Buffet osiąga podobne efekty jak fundusz amerykański (a w ostatnim roku, nawet gorsze), to PKO TFI wybrało całkiem nieźle. Dlaczego i my mielibyśmy robić inaczej?

UWAGA: Dane liczbowe pochodzą z portalu stooq.pl i zostały pobrane w dniu 4 marca 2023 r.

O wykluczeniu komunikacyjnym.

Przeczytałem ostatnio artykuł jednej z lewicujących dziennikarek o modnym pojęciu „wykluczenie komunikacyjne”. Kto nie czytał cyklu reportaży „Nie zdążę” Olgi Gitkiewicz, wyjaśniam – do wielu mniejszych miejscowości nie dojeżdża żaden środek transportu, albo jeden i o zupełnie dziwnych porach. Podobno problem dotyczy 2/3 terytorium Polski.

Klasyczna lewica podaje jako źródło tego zjawiska – neoliberalizm, dziką zabudowę (brak planów), likwidację PKS-ów w wyniku „drapieżnego kapitalizmu”, likwidację linii nieopłacalnych, bo „rynek sobie poradzi” oraz (to tzw. razemki) …zbyt wiele samochodów. W skrócie błędne koło, im mniej transportu publicznego, tym więcej samochodów, im więcej samochodów, tym mniej transportu. Podobno nawet w nieźle skomunikowanych miejscowościach 3/4 dojazdów odbywa się autem. Dla nowej lewicy, to źle.

Prawica patrzy trochę inaczej. Nie opłaca się, to widocznie niepotrzebne. Ludzie wybierają samochody, jako szybsze i wygodniejsze.

Z kolei trzecia grupa zwraca uwagę na błędy. Najpierw zamknięcie wielu linii kolejowych. Następnie zniszczenie PKS-ów. A ostatnio likwidacja gimnazjów i związanej z nimi siatki dotowanych połączeń do wsi gminnych. I nawet dopłaty zaproponowane przez rząd niewiele dały.

Czy faktycznie doktrynerskie spojrzenie ma sens? Jeszcze raz wrócę do „swojej wsi”. Mój dom stoi na skaju miejscowości, 30 km od centrum dużego miasta, kilka kilometrów od miasteczka gminnego i 23 km od siedziby powiatu. Do najbliższej Biedronki – 8 km. Do węzła drogi ekspresowej 11 km. Wydaje się, że całkiem nieźle. W odległości 600 m od domu mam przystanek autobusowy, 2,7 km – dworzec kolejowy z pociągami pospiesznymi. Tylko, że z tego przystanku dawnego PKS-u jedzie jeden autobus dziennie do miasta powiatowego, pod market i tylko dlatego, że sieć sklepowa dotuje linię (z paragonem ok. 50 zł wraca się za darmo). Powrót – też jeden po ok. 1,5 godziny. Na dworzec kolejowy – brak połączeń, podobnie jak do miasta gminnego. Dla człowieka młodego i bez obciążenia, podróż 2,7 km na dworzec PKP nie wydaje się problemem, a zajmuje:

  • 35 minut piechotą,
  • 10 minut rowerem,
  • 5 minut samochodem.

Pociągiem dojedziemy do powiatu (wiele połączeń w trakcie doby), dużego miasta, Warszawy, nad morze, w góry itp. Dobrze. Natomiast do gminnego miasteczka – już nie. Tam trzeba albo na piechotę (1h 22 min. spaceru), albo rowerem, albo autem. Ew. piechotą na dworzec PKP i stamtąd 4 busy dziennie do siedziby gminy.

Wracamy zatem do punktu wyjścia – dojazd do miasta gminnego jest możliwy, ale wymaga kombinacji. Większość ludzi pracuje więc za grosze na miejscu (dwa zakłady – płacą minimalną, praca zmianowa), w wielkiej firmie w miasteczku powiatowym (znacznie lepsze pensje), albo w siedzibie województwa (ja tam mieszkam). Jak więc będzie z dojazdem?

Do siedziby powiatu. Połączenie marketowe nie ma nic wspólnego z godzinami pracy (ok. 10), więc odpada. Trzeba więc na dworzec PKP (2,7 km, z centrum wsi 2 km). Stamtąd pociągiem do miasteczka powiatowego. Wyjście z domu o 5.00 – dojazd do pracy przed 5.50 (tak się trzeba zameldować). Powrót od 14.00 (koniec pracy) do 15.15, jeśli z dworca idziemy piechotą. Koszt (bez biletów miesięcznych i zniżek) – 30 zł/dziennie. Gdy ktoś ma miesięczny, albo najlepiej jak ja, jeszcze dodatkowe zniżki (np. KDR), zejdzie do 12-15 zł/dziennie, to już konkurencyjne z samodzielnym przejazdem autem.

Porównajmy to z samochodem Do siedziby firmy – niecałe 30 minut. Czyli wyjeżdżamy 5.20 , wracamy 14.50. Dziennie zyskujemy 45 minut. Dużo i niedużo. Koszt – 25 zł/dziennie autem palącym 6 litrów ON (typowy VW Passat B5 w TDi). Jeśli jadą dwie osoby (a mogą, bo pracodawca popularny), będzie jeszcze taniej – na poziomie PKP ze zniżkami.

Da się też kombinować. Autem na dworzec, potem PKP. Po pracy odwrotnie. Wtedy zrównamy się czasem z samochodem, ale zapłacimy drożej (dojdzie 5 zł na paliwo, więc 35 zł dziennie).

Biorąc pod uwagę siatkę połączeń i jej skorelowanie z godzinami zmian największego pracodawcy w powiecie, nie możemy mówić o wykluczeniu komunikacyjnym, o ile… dotrzemy na dworzec PKP. Sam dojazd autem na dworzec kosztuje niewiele bo 5 zł dziennie (3 km x 2 x 10 l/100 km x 7,8 zł/l), lecz … auto trzeba mieć. Lewica może się cieszy (zredukowano liczbę samochodokilometrów, bo jedziemy 6 km na dworzec, a nie 52 km do pracodawcy), niemniej jednak ludzie bez prawa jazdy, nie podzielają entuzjazmu. Kto ma siły, wsiada na rower i urwie prawie 40 minut z dojazdu i robi to bezkosztowo.

Do siedziby gminy. Tu pokazuje się cały absurd. Jak już napisałem – bezpośrednich połączeń nie ma. Trzeba dotrzeć na PKP, a potem busem do gminy. Czyli znowu, własne auto, rower, nogi. Bus jedzie 7 razy dziennie, ale pomiędzy 6 a 15. Dramat. Przynajmniej jest tanio. Dotarcie do pracy w miasteczku na 7 wymaga: wyjścia o 5,50 – zakupu biletu na busa (3 zł), i zdążmy z dużym zapasem (0,5 godziny). Powrót do domu na 16.30 (bus o 15.50 więc mamy 50 minut przerwy, a potem pół godziny spaceru). Razem dojazd zajmuje 2 h 40 minut. W aucie potrzebujemy 25 minut. To jeszcze nie wszystko. Busem, jeśli pracujemy na 7.30, nadal musimy wyjść o 5.50, bo mamy odjazd 6.24, a następny 8.14. Wracamy ponownie o 16.30. Autem wyjechalibyśmy o 7.15, a wrócili o 15.40. Koszt dojazdu wzrósłby z 6 zł do 10 zł dziennie, lecz komfort – znacznie wyższy.

Dlatego na takim odcinku wielu lokalsów wybiera… rower. Szybciej niż piechotą, a auta mieć nie trzeba. 7 km oznacza 21 minut jazdy (pół godziny w tempie rekreacyjnym). Bus jedzie 7-8 minut, a trzeba wcześniej dotrzeć do dworca PKP i… zostawić tam rower. Mając jakiś bagażnik i najtańsze sakwy, przewieziemy spokojnie do 15-20 kg, a więc spore zakupy. Z lodówką nie damy sobie rady. Podobnie z rodzinną wyprawą sklepową. Tu auto bije resztę na głowę. Mokry sen radykalnej lewicy o wyeliminowaniu samochodu, nawet w całkiem nieźle położonej wsi (są miejsca, z których do powiatu trzeba dojechać 50 km, a do siedziby województwa 150 km), nie ma szans wyśnić się do końca.

Do miasta wojewódzkiego. To mnie interesuje najbardziej. Żeby dojechać na 7, wyjadę autem o 6.20, a wrócę o 15.40. Nawet dodając pewien zapas (szukanie miejsca parkingowego, dojście z parkingu), założę maksymalnie (6-16). To o godzinę dłużej niż teraz w mieście (6.30-15.30). Zapłacę 32 zł dziennie.

Wybierając pociąg, sprawy komplikuję. Muszę najpierw dotrzeć na dworzec (autem 5 minut – 5 zł/dzień), piechotą (35 minut – 0 zł). Następnie jechać pociągiem (10 zł/dzień ze zniżkami – 30 zł bez zniżek), a na końcu wsiąść w autobus (6 zł/dzień). Zyskuje (mając zniżki) maksymalnie 16 zł/dziennie. A czasowo?

Żeby zdążyć na 7.00 muszę wyjść z domu o ….5.05, bo pociąg wyjeżdża o 5.40. Potem autobus i o 6.56 melduję się w pracy (czekając 20 minut na dworcu PKP w dużym mieście. ) Wychodząc z pracy o 15.00, na autobus nie czekam, o 15.35 odjeżdża pociąg, wiezie mnie do 16.06. Potem 35 minut spaceru i jestem w domu o 16.41 (przypominam autem o 16.00). Łączny czas podróży 3.36 minut, zamiast 2 godzin (maksymalnie) autem. Dojeżdżając na dworzec zyskuję 55 minut, ot tyle, żeby zaliczyć 40 minut straty w stosunku do auta.

Drugi pracodawca zaczyna o 7.30 i znajduje się w płatnej strefie parkowania (abonament miesięczny 200 zł). Autem mam dwa wyjścia – być o 7 i zaoszczędzić, albo przyjechać o 7.20 i poświęcać te 200 zł (20 zł/dziennie, bo jestem tam praktycznie 2 dni w tygodniu). Wtedy dojazd zje mi 52 zł (32 zł dziennie wydam na paliwo). Ale mam komfort. Wyjeżdżam z domu 6.40, wracam 16.10. Idąc piechotą, z bliskiej dzielnicy, jestem lepszy tylko o pół godziny dziennie (wyjście 7.00, powrót 16.00). Bez abonamentu płacę 32 zł, ale dokładam rano 20 minut (wyjazd 6.20).

Komunikacją publiczną kombinuję. Klasyka – dotarcie na dworzec, potem PKP (6.40-7.15), potem autobus. Powrót pociągiem o 16.19 (do 16.38) i 35 minut marszu. Efekt – poza domem od 6.05 do 17.13. W stosunku do auta tracę prawię półtorej godziny (25+63) jeśli kupię abonament i ponad godzinę bez niego. Opcja łączona (autem na dworzec, potem pociąg i autobus miejski) trochę zmienia. Wyjeżdżam o 6.35 (później niż bez abonamentu), a wracam o 16.43 (samym autem o 16.10). Nie jest to takie głupie (w ciągu dnia tracę 18 minut), ale… wymaga posiadania samochodu i nawet minimalna obsuwka powoduje spóźnienie do pracy. Koszt 21-42 zł: 5 zł auto, 10 zł pociąg (ze zniżkami – bez nich 32 zł, 20 zł miesięczny), 6 zł jazdy lokalne. Auto ponownie zwycięża, chyba że mam ciśnienie na oszczędności.

Wracam do tytułowego problemu. Ludziom bez auta na wsi jest źle. Nawet teoretycznie niegłupia lokalizacja (2,7 km do dworca PKP) zamyka ich w miejscu zamieszkania. Dojazd do siedziby gminy (najwięcej spraw do załatwienia) wymaga proszenia sąsiadów, albo zdrowych nóg i kombinowania. Kto pracuje zawodowo 5 dni w tygodniu – kupi auto. A wtedy? Kłania się klasyczne wyliczenie Joe Dominguez’a. Od swojego wynagrodzenia musisz odliczyć koszty utrzymania auta. Praca w siedzibie powiatu to ok. 500 zł na paliwo (25 zł dziennie x 20 dni) oraz 200 zł ogólnych kosztów utrzymania. I jesteśmy w plecy … 700 zł/miesiąc. Nawet pociągiem (bez zniżek) tracimy 640 zł, a z nimi nawet 200 zł (i mnóstwo czasu na dojście do dworca).

Wykluczenie komunikacyjne, nie oznacza zawsze braku połączeń, lecz czasami ich bezsensowność. Własne nogi, rower czy bus nie zastąpi auta. Gdy wieziemy rodzinę, przegrywa zdecydowanie. Ulgowy przejazd mojej trzyosobowej na PKP i autobusem wieś to koszt 45 zł i 2 razy więcej czasu. Auto za 32 zł i wiezie nas prosto z domu pod dom. Gdyby było małą, zagazowaną pchłą nawet za 14 zł.

Czy warto inwestować w fundusze typu ETF?

Fundusze ETF czyli fundusze naśladujące ruch indeksów giełdowych reklamowane są jako Święty Graal dla tzw. typowego inwestora. Czy faktycznie warto w nie wejść?

Klasyczne fundusze inwestycyjne (zwane wcześniej powierniczym, ponieważ majątek funduszu oddzielony jest od majątku zarządzającego -powiernika) bazują na idei, która ma 100 lat – finansiści są mądrzejsi od „przeciętnego inwestora”, więc należy im płacić grube pieniądza za możliwość korzystania z ich wiedzy i doświadczenia. Ponadto, stosowane w instytucjach finansowych zabezpieczenia, pozwalają minimalizować straty i osiągać nieprzeciętne zyski.

Popularna literatura ekonomiczna (poradniki, takie jak „Czas wypłaty”) oraz blogerzy finansowi, ale i byli pracownicy, którzy porzucili Wall Street obalili wszystkie tego rodzaju tezy. Fundusze inwestycyjne w całej masie, nie są wcale ani bezpieczniejsze, ani zyskowniejsze niż … indeksy giełdowe, ale za to znacznie droższe w obsłudze. Opłata za zakup jednostek udziałowych w „klasycznym” akcyjnym TFI wynosi nawet 5% (de facto inwestujesz 95 % wpłaty). Do tego dochodzi roczna opłata za zarządzanie – max. 2% zgromadzonych środków, „success fee” – zazwyczaj 20% „nadprogramowych” zysków itp. Krótko mówiąc, płacisz gdy fundusz zyskuje, gdy stoi w miejscu i gdy traci. W efekcie zamiast zarabiać sporo – Twoje zyski okazują się śmieszne. Dlaczego? Ponieważ to nie Ty masz zyskiwać, ale zarządzający funduszem.

ETF działa inaczej. Ma minimalne opłaty za zarządzanie (łączny koszt 0,07% rocznie w przypadku ISHARES CORE S&P 500 ETF – w portfelu mojego PPK) i często zerowe opłaty wejściowe. Już to daje sporą przewagę na starcie. Do tego nie płaci za analizy i zarządzanie, bo po prostu odzwierciedla skład indeksów: X-TRACKERS MSCI EMU UCITS ETF – giełd europejskich, a ISHARES CORE S&P 500 ETF – amerykańskiego S&P500. Oczywiście waluta wystawienia (euro lub dolar) eksponuje nas na ryzyko giełdowe. Kupujemy też pośrednio wszystkie akcje wchodzące w skład indeksu, nawet te najgorsze. Ale za to nie musimy myśleć. I jeśli myśleć nie lubimy – zyskujemy. Gdybym zamiast kupować wybrane akcje polskie (co robię) w ostatnich latach inwestował np. w Beta ETF WIG20 TR w rok straciłbym 6%, w 2 lata „tylko” 1,5%. Na przestrzeni 3 lat zarobiłbym 1%. W tym czasie WIG20 wypadł nawet gorzej (-8%, -5% – 3%). A poszczególne akcje?

  • KGHM – 1 rok (- 24% ), 2 lata (- 29%), 3 lata (+74%),
  • PZU – 1 rok (+26%), 2 lata (+39%), 3 lata (+18%),
  • CD Projekt – 1 rok (-19%), 2 lata (-41%), 3 lata (-56%),
  • Asseco Business Solutions – 1 rok (0%), 2 lata (+12%), 3 lata (+29%).

Przy czym cały czas mówimy o jednorazowej inwestycji w dokładnej dacie na zamknięciu. Uśrednianie ceny nabycia (najpopularniejsza metoda – napiszę o niej), może dać zupełnie inne wyniki. I tu widzimy, że osiągnięte rezultaty spółek różnią się pomiędzy sobą i od samego WIG20 (ABS nie wchodzi w skład powyższego indeksu – jest za mała).

Czego to nas uczy? Jeśli chcemy mieć święty spokój i nie boimy się ryzyka – kupujmy ETF. Jeśli sądzimy, że dysponujemy dobrą strategią – inwestujmy w akcje samodzielnie. Kto nie może spać z myślą o spadkach – niech wybiera inne „spokojne” klasy aktywów (jak obligacje SP) i… nie płacze przy tym, że nie osiąga zysków pow. 6-7% średniorocznie.

Zawsze jednak trzymajmy się z daleka od klasycznych TFI, bo pięknie wydrenują nam kieszenie, nie stratami lecz za pomocą opłat.

O rosnących kosztach – raz jeszcze. Jak podrożały leki i wizyty lekarskie oraz czy publiczna służba zdrowia ma sens?

Generalnie staram się unikać lekarzy. Chodzę do nich wyłącznie przyciśnięty do muru – badania okresowe, kontrola przewlekłej choroby, L4 – jeśli już muszę, złamana noga itp. Statystycznie odwiedzam ich 1 raz na rok.

Nie zmienia to jednak mojego oglądu sytuacji. Zdrowie, w teorii bezpłatne, okazuje się całkiem kosztowne, zwłaszcza dla tych, którzy faktycznie chorują. Minister zdrowia (ekonomista) zaklina rzeczywistość pisząc, o kolejkach w prywatnych przychodniach dłuższych niż w państwowych. Jaja sobie z nas robi. Każdy, komu przyszło zachorować, wie jak to wygląda. Litościwie pomijam stomatologię czy ginekologię (90% wizyt prywatnie). Zostańmy przy typowych potrzebach. Ot, choćby moich.

Lekarz rodzinny. Dostaje się w dniu zapisu. Przy czym to placówka prywatna, tylko finansowana ze składek zdrowotnych. Dostanę tam podstawowe badania, receptę, zwolnienie, poradę. Kiedy dzieje się coś poważnego (w moim przypadku chore nerki, zaostrzenie astmy, problem z sercem, zatoki, złamana noga) idę do specjalisty.

Specjaliści w przychodni. Dostałem ataku rwy kulszowej. Rezonans na NFZ w publicznej placówce – pół roku. U „prywaciarza” – za 2 dni. Minęło trochę czasu – obecna cena 600 zł (było 400 zł). Złamałem nogę (10 lat temu). Prywatna przychodnia (na NFZ) – tego samego dnia, razem z badaniami. Orteza (taki specjalny but zamiast gipsu) kosztował 200 zł, po odstaniu w kolejce w siedzibie NFZ (strach pomyśleć, gdybym mieszkał w małym mieście lub na wsi – jedź ze złamaną nogą 50 km) połowę mi dofinansowano. Ale i tak było przynajmniej szybko.

Swoją chorobę przewlekłą leczę prywatnie od kilkunastu lat. Przyczyna? Umówienie wizyty na NFZ trwa … 3 miesiące. Pełnopłatnie (w tej samej przychodni) – w tygodniu. Wizyta, która jeszcze przed pandemią kosztowała 100 zł, teraz kasują 200 zł. Podobnie z sanatorium. Wolę pojechać do siebie w góry, zapłacić 400 zł za zabiegi (20 z/dziennie) dołożyć 40 zł za wodę i wyjechać… już. Na NFZ czekałbym pół roku i wylądował w terminie i miejscu wybranym przez panią z okienka, przy pomocy maszyny losującej. Za dojazd zapłaciłbym tak samo, za pokój dwuosobowy – dopłacałbym. Chore zatoki leczyłem podobnie.

Parę razy odwiedziłem kardiologa. Prywatnie – ten tydzień. Na NFZ – za kwartał. Wybrałem płatność (ceny podobne jak u powyżej). W NFZ-cie możliwość wyboru, jeśli zależy nam na czasie – zerowa. Szukając (jak chciał pan minister) w wyszukiwarce, nie wiesz, kto cię przyjmie. A zaufanie to w tej branży, istotny towar.

Szpital. Byłem w nim 2 razy w życiu (nie liczę urodzin). Nie powiem, leczenie doskonałe (do kardiologa poszedłem prywatnie, właśnie do swojego lekarza prowadzącego), jedzenie znacznie gorsze. No i przywieziony karetką nie czekałem długo.

W ciągu ostatnich 20 lat odprowadziłem 350 tys. zł składki zdrowotnej, a mimo tego musiałem, poza szpitalem, korzystać z prywatnej opieki medycznej. W szpitalu byłem łącznie 4 dni. Prywatne ubezpieczenie wg dzisiejszych stawek (z opcją szpitalną) kosztowałoby mnie … 350 zł miesięcznie. Taka to różnica pomiędzy państwowym i prywatnym.

Jest jeszcze jeden temat-rzeka – ceny lekarstw. Jeszcze w październiku 2022 r. płaciłem za swój lek ryczałtem 3,65 zł, w styczniu 2023 r. … 13,40 zł. Tak, podwyżka wyniosła prawie 300%. Za leki na zatoki, przeziębienie, uszkodzoną nogę – recepty regulowałem w 100% (0 refundacji). A gdybym był poważnie chory? Znany mi 65-latek zostawia w aptece …. 700 zł miesięcznie. Bo po 45 latach pracy i serce niedomaga, i wrzodów się nabawił, kręgosłup boli i jeszcze jakieś komplikacje pocovidowe. Strach pomyśleć, co będzie, gdy przejdzie na emeryturę. Stąd – jestem zwolennikiem zerwania z fikcją. Składka zdrowotna – tylko na szpitale. Przychodnie – niech każdy płaci prywatne ubezpieczenie. Tylko w ten sposób pracujący, płacący 20 tys. zł składki rocznej, zrówna się z emerytem, bezrobotnym, którzy mają czas na siedzenie w poczekalni. Bo na razie, pracując, zostaje na straconej pozycji.

Marcowy dylemat z PPK. Jak go rozwiązać? Czy warto inwestować w PPK?

Zgodnie z wolą większości sejmowej, wymyślono przymusowy zapis do PPK (Pracownicze Programy Kapitałowe). Oczywiście jest czas, żeby się wypisać – wystarczy złożyć deklarację pracodawcy. Co robić?

Cała sprawa ma dwa wymiary – ekonomiczny i polityczny. Zacznę od drugiego. Wobec alarmujących doniesień o wysokości emerytury dzisiejszych czterdziestolatków (80% dostanie minimalną – na dzisiaj ok. 1500 zł, a reszta 20-30% ostatniego wynagrodzenia), rząd musi pokazać, że coś robi. I wymyślili – ponieważ do stworzonego kilka lat temu programu nie było zbyt wielu chętnych – zapisujemy przymusowo wszystkich, może nie zdążą wypisać się (albo z lenistwa tego nie zrobią). Wtedy odtrąbimy sukces, a mamy dalsze alibi na utrzymywanie głodowych emerytur (podobnie jak jest nim masowa praca seniorów). Całość wymyślono jako dodatkowe podniesienie kosztów pracy (zatrudnienia pracownika), o ponad 3,5% (3,5 % składki i podatek dochodowy od partycypacji pracodawcy).

Ekonomicznie całość nie wygląda tak źle. Po pierwsze, naśladujemy program obecny na całym świecie – dodatkowych emerytur kapitałowych. Po drugie, poprzez wpłaty pracodawcy i dopłaty państwowe uzyskujemy ciekawy „wehikuł inwestycyjny”. Po trzecie, mamy dostęp do inwestowania na Zachodzie, co w przypadku krachu złotówki, da nam pewien plus. Z tych ekonomicznych powodów, jako jeden z niewielu w swoim otoczeniu, zapisałem się kilka lat temu do PPK. Czas na wyniki, bo może one otworzą oczy niedowiarkom.

Do PPK wstąpiłem w 2021 r. Pierwsze wpłaty poszły w kwietniu i maju 2021 r., co oznacza prawie dwuletnie inwestowanie. Przypisano mnie do funduszu PKO TFI Emerytura 2035. A oto rezultaty:

  • dostałem 500 zł wpłaty powitalnej oraz 480 zł dopłaty rocznej (za chwilę minie mi druga rocznica, wtedy dopłacą kolejne 480 zł), ponieważ mam dwa rejestry i dwóch pracodawców
  • na każdym koncie mam ok. 7200 zł – w sumie dokładnie 14.350,84 zł.
  • wynik inwestycji funduszy jest minimalnie ujemny (ok. – 46 zł). Na samej wpłacie powitalnej straciłem ok. 6,6%. W tym czasie (od daty wpłaty powitalnej) WIG 20 stracił prawie 10%.
  • pracodawcy wpłacili ok. 6000 zł, a moja wpłata wyniosła nieco ponad 8000 zł.

Podsumowując wpłacając niecałe 9200 zł (dochodzi podatek od wpłat pracodawcy), mam na kontach zaksięgowane 14.350,84 zł. Już ta informacja (zysk ok. 50%/ 2 lata znacznie przekraczał inflację) powinna skłonić do pozostania w programie. Oczywiście, to nie wynik cudów, ale dopłat pracodawców, które nawet z uwzględnieniem podatku (netto ok. 4800 zł) odpowiadają za końcowy rezultat.

Czy ekonomicznie są tu słabe strony? Tak. W krótkim okresie wpłaty pracodawcy decydują. W dłuższym, istotny będzie wynik na działalności inwestycyjnej. Jego nie przewidzimy. Na razie wypada nieco lepiej (-6,6 % na wpłacie powitalnej) niż benchmark (WIG20 – 10%), ale gorzej niż dobrane przeze mnie prywatnie akcje (+40%).

A skład portfela Emerytura 2035? 60% instrumenty dłużne, 40% instrumenty udziałowe. A dokładnie (dane na 31 stycznia 2023 r.)?

  • akcje polskie 38%,
  • obligacje skarbowe 35%,
  • tytułu uczestnictwa funduszy akcyjnych 16%,
  • obligacje korporacyjne 6%
  • inne – 5%.

Za inwestycje zagraniczne odpowiadają głównie dwa fundusze ETF – X-TRACKERS MSCI
EMU UCITS ETF oraz ISHARES CORE S&P 500 ETF. Przyjrzę im się w kolejnych wpisach.

Wreszcie odpowiedź na fundamentalne pytanie – czy warto wchodzić w PPK? Moim zdaniem, tak. Zarówno na krótki okres (zyskujemy na wpłatach pracodawcy), jak i dłuższy (wynik lepszy niż WIG20+ wpłaty pracodawcy). Zresztą, zawsze możemy zrezygnować.