Przeczytałem ostatnio artykuł jednej z lewicujących dziennikarek o modnym pojęciu „wykluczenie komunikacyjne”. Kto nie czytał cyklu reportaży „Nie zdążę” Olgi Gitkiewicz, wyjaśniam – do wielu mniejszych miejscowości nie dojeżdża żaden środek transportu, albo jeden i o zupełnie dziwnych porach. Podobno problem dotyczy 2/3 terytorium Polski.
Klasyczna lewica podaje jako źródło tego zjawiska – neoliberalizm, dziką zabudowę (brak planów), likwidację PKS-ów w wyniku „drapieżnego kapitalizmu”, likwidację linii nieopłacalnych, bo „rynek sobie poradzi” oraz (to tzw. razemki) …zbyt wiele samochodów. W skrócie błędne koło, im mniej transportu publicznego, tym więcej samochodów, im więcej samochodów, tym mniej transportu. Podobno nawet w nieźle skomunikowanych miejscowościach 3/4 dojazdów odbywa się autem. Dla nowej lewicy, to źle.
Prawica patrzy trochę inaczej. Nie opłaca się, to widocznie niepotrzebne. Ludzie wybierają samochody, jako szybsze i wygodniejsze.
Z kolei trzecia grupa zwraca uwagę na błędy. Najpierw zamknięcie wielu linii kolejowych. Następnie zniszczenie PKS-ów. A ostatnio likwidacja gimnazjów i związanej z nimi siatki dotowanych połączeń do wsi gminnych. I nawet dopłaty zaproponowane przez rząd niewiele dały.
Czy faktycznie doktrynerskie spojrzenie ma sens? Jeszcze raz wrócę do „swojej wsi”. Mój dom stoi na skaju miejscowości, 30 km od centrum dużego miasta, kilka kilometrów od miasteczka gminnego i 23 km od siedziby powiatu. Do najbliższej Biedronki – 8 km. Do węzła drogi ekspresowej 11 km. Wydaje się, że całkiem nieźle. W odległości 600 m od domu mam przystanek autobusowy, 2,7 km – dworzec kolejowy z pociągami pospiesznymi. Tylko, że z tego przystanku dawnego PKS-u jedzie jeden autobus dziennie do miasta powiatowego, pod market i tylko dlatego, że sieć sklepowa dotuje linię (z paragonem ok. 50 zł wraca się za darmo). Powrót – też jeden po ok. 1,5 godziny. Na dworzec kolejowy – brak połączeń, podobnie jak do miasta gminnego. Dla człowieka młodego i bez obciążenia, podróż 2,7 km na dworzec PKP nie wydaje się problemem, a zajmuje:
- 35 minut piechotą,
- 10 minut rowerem,
- 5 minut samochodem.
Pociągiem dojedziemy do powiatu (wiele połączeń w trakcie doby), dużego miasta, Warszawy, nad morze, w góry itp. Dobrze. Natomiast do gminnego miasteczka – już nie. Tam trzeba albo na piechotę (1h 22 min. spaceru), albo rowerem, albo autem. Ew. piechotą na dworzec PKP i stamtąd 4 busy dziennie do siedziby gminy.
Wracamy zatem do punktu wyjścia – dojazd do miasta gminnego jest możliwy, ale wymaga kombinacji. Większość ludzi pracuje więc za grosze na miejscu (dwa zakłady – płacą minimalną, praca zmianowa), w wielkiej firmie w miasteczku powiatowym (znacznie lepsze pensje), albo w siedzibie województwa (ja tam mieszkam). Jak więc będzie z dojazdem?
Do siedziby powiatu. Połączenie marketowe nie ma nic wspólnego z godzinami pracy (ok. 10), więc odpada. Trzeba więc na dworzec PKP (2,7 km, z centrum wsi 2 km). Stamtąd pociągiem do miasteczka powiatowego. Wyjście z domu o 5.00 – dojazd do pracy przed 5.50 (tak się trzeba zameldować). Powrót od 14.00 (koniec pracy) do 15.15, jeśli z dworca idziemy piechotą. Koszt (bez biletów miesięcznych i zniżek) – 30 zł/dziennie. Gdy ktoś ma miesięczny, albo najlepiej jak ja, jeszcze dodatkowe zniżki (np. KDR), zejdzie do 12-15 zł/dziennie, to już konkurencyjne z samodzielnym przejazdem autem.
Porównajmy to z samochodem Do siedziby firmy – niecałe 30 minut. Czyli wyjeżdżamy 5.20 , wracamy 14.50. Dziennie zyskujemy 45 minut. Dużo i niedużo. Koszt – 25 zł/dziennie autem palącym 6 litrów ON (typowy VW Passat B5 w TDi). Jeśli jadą dwie osoby (a mogą, bo pracodawca popularny), będzie jeszcze taniej – na poziomie PKP ze zniżkami.
Da się też kombinować. Autem na dworzec, potem PKP. Po pracy odwrotnie. Wtedy zrównamy się czasem z samochodem, ale zapłacimy drożej (dojdzie 5 zł na paliwo, więc 35 zł dziennie).
Biorąc pod uwagę siatkę połączeń i jej skorelowanie z godzinami zmian największego pracodawcy w powiecie, nie możemy mówić o wykluczeniu komunikacyjnym, o ile… dotrzemy na dworzec PKP. Sam dojazd autem na dworzec kosztuje niewiele bo 5 zł dziennie (3 km x 2 x 10 l/100 km x 7,8 zł/l), lecz … auto trzeba mieć. Lewica może się cieszy (zredukowano liczbę samochodokilometrów, bo jedziemy 6 km na dworzec, a nie 52 km do pracodawcy), niemniej jednak ludzie bez prawa jazdy, nie podzielają entuzjazmu. Kto ma siły, wsiada na rower i urwie prawie 40 minut z dojazdu i robi to bezkosztowo.
Do siedziby gminy. Tu pokazuje się cały absurd. Jak już napisałem – bezpośrednich połączeń nie ma. Trzeba dotrzeć na PKP, a potem busem do gminy. Czyli znowu, własne auto, rower, nogi. Bus jedzie 7 razy dziennie, ale pomiędzy 6 a 15. Dramat. Przynajmniej jest tanio. Dotarcie do pracy w miasteczku na 7 wymaga: wyjścia o 5,50 – zakupu biletu na busa (3 zł), i zdążmy z dużym zapasem (0,5 godziny). Powrót do domu na 16.30 (bus o 15.50 więc mamy 50 minut przerwy, a potem pół godziny spaceru). Razem dojazd zajmuje 2 h 40 minut. W aucie potrzebujemy 25 minut. To jeszcze nie wszystko. Busem, jeśli pracujemy na 7.30, nadal musimy wyjść o 5.50, bo mamy odjazd 6.24, a następny 8.14. Wracamy ponownie o 16.30. Autem wyjechalibyśmy o 7.15, a wrócili o 15.40. Koszt dojazdu wzrósłby z 6 zł do 10 zł dziennie, lecz komfort – znacznie wyższy.
Dlatego na takim odcinku wielu lokalsów wybiera… rower. Szybciej niż piechotą, a auta mieć nie trzeba. 7 km oznacza 21 minut jazdy (pół godziny w tempie rekreacyjnym). Bus jedzie 7-8 minut, a trzeba wcześniej dotrzeć do dworca PKP i… zostawić tam rower. Mając jakiś bagażnik i najtańsze sakwy, przewieziemy spokojnie do 15-20 kg, a więc spore zakupy. Z lodówką nie damy sobie rady. Podobnie z rodzinną wyprawą sklepową. Tu auto bije resztę na głowę. Mokry sen radykalnej lewicy o wyeliminowaniu samochodu, nawet w całkiem nieźle położonej wsi (są miejsca, z których do powiatu trzeba dojechać 50 km, a do siedziby województwa 150 km), nie ma szans wyśnić się do końca.
Do miasta wojewódzkiego. To mnie interesuje najbardziej. Żeby dojechać na 7, wyjadę autem o 6.20, a wrócę o 15.40. Nawet dodając pewien zapas (szukanie miejsca parkingowego, dojście z parkingu), założę maksymalnie (6-16). To o godzinę dłużej niż teraz w mieście (6.30-15.30). Zapłacę 32 zł dziennie.
Wybierając pociąg, sprawy komplikuję. Muszę najpierw dotrzeć na dworzec (autem 5 minut – 5 zł/dzień), piechotą (35 minut – 0 zł). Następnie jechać pociągiem (10 zł/dzień ze zniżkami – 30 zł bez zniżek), a na końcu wsiąść w autobus (6 zł/dzień). Zyskuje (mając zniżki) maksymalnie 16 zł/dziennie. A czasowo?
Żeby zdążyć na 7.00 muszę wyjść z domu o ….5.05, bo pociąg wyjeżdża o 5.40. Potem autobus i o 6.56 melduję się w pracy (czekając 20 minut na dworcu PKP w dużym mieście. ) Wychodząc z pracy o 15.00, na autobus nie czekam, o 15.35 odjeżdża pociąg, wiezie mnie do 16.06. Potem 35 minut spaceru i jestem w domu o 16.41 (przypominam autem o 16.00). Łączny czas podróży 3.36 minut, zamiast 2 godzin (maksymalnie) autem. Dojeżdżając na dworzec zyskuję 55 minut, ot tyle, żeby zaliczyć 40 minut straty w stosunku do auta.
Drugi pracodawca zaczyna o 7.30 i znajduje się w płatnej strefie parkowania (abonament miesięczny 200 zł). Autem mam dwa wyjścia – być o 7 i zaoszczędzić, albo przyjechać o 7.20 i poświęcać te 200 zł (20 zł/dziennie, bo jestem tam praktycznie 2 dni w tygodniu). Wtedy dojazd zje mi 52 zł (32 zł dziennie wydam na paliwo). Ale mam komfort. Wyjeżdżam z domu 6.40, wracam 16.10. Idąc piechotą, z bliskiej dzielnicy, jestem lepszy tylko o pół godziny dziennie (wyjście 7.00, powrót 16.00). Bez abonamentu płacę 32 zł, ale dokładam rano 20 minut (wyjazd 6.20).
Komunikacją publiczną kombinuję. Klasyka – dotarcie na dworzec, potem PKP (6.40-7.15), potem autobus. Powrót pociągiem o 16.19 (do 16.38) i 35 minut marszu. Efekt – poza domem od 6.05 do 17.13. W stosunku do auta tracę prawię półtorej godziny (25+63) jeśli kupię abonament i ponad godzinę bez niego. Opcja łączona (autem na dworzec, potem pociąg i autobus miejski) trochę zmienia. Wyjeżdżam o 6.35 (później niż bez abonamentu), a wracam o 16.43 (samym autem o 16.10). Nie jest to takie głupie (w ciągu dnia tracę 18 minut), ale… wymaga posiadania samochodu i nawet minimalna obsuwka powoduje spóźnienie do pracy. Koszt 21-42 zł: 5 zł auto, 10 zł pociąg (ze zniżkami – bez nich 32 zł, 20 zł miesięczny), 6 zł jazdy lokalne. Auto ponownie zwycięża, chyba że mam ciśnienie na oszczędności.
Wracam do tytułowego problemu. Ludziom bez auta na wsi jest źle. Nawet teoretycznie niegłupia lokalizacja (2,7 km do dworca PKP) zamyka ich w miejscu zamieszkania. Dojazd do siedziby gminy (najwięcej spraw do załatwienia) wymaga proszenia sąsiadów, albo zdrowych nóg i kombinowania. Kto pracuje zawodowo 5 dni w tygodniu – kupi auto. A wtedy? Kłania się klasyczne wyliczenie Joe Dominguez’a. Od swojego wynagrodzenia musisz odliczyć koszty utrzymania auta. Praca w siedzibie powiatu to ok. 500 zł na paliwo (25 zł dziennie x 20 dni) oraz 200 zł ogólnych kosztów utrzymania. I jesteśmy w plecy … 700 zł/miesiąc. Nawet pociągiem (bez zniżek) tracimy 640 zł, a z nimi nawet 200 zł (i mnóstwo czasu na dojście do dworca).
Wykluczenie komunikacyjne, nie oznacza zawsze braku połączeń, lecz czasami ich bezsensowność. Własne nogi, rower czy bus nie zastąpi auta. Gdy wieziemy rodzinę, przegrywa zdecydowanie. Ulgowy przejazd mojej trzyosobowej na PKP i autobusem wieś to koszt 45 zł i 2 razy więcej czasu. Auto za 32 zł i wiezie nas prosto z domu pod dom. Gdyby było małą, zagazowaną pchłą nawet za 14 zł.