Jak działa korporacja handlująca samochodami? Mój przypadek z AAAuto.pl .

Mam bzika na punkcie motoryzacji. Przyznaję to otwarcie. Po serii poważnych chorób w „mojej bańce” postanowiłem – czas zrealizować ostatnie samochodowe marzenie, czyli Mercedesa E-klasse. Zdecydowanie w wersji 213 i z dieslem 2.0.

Rozpocząłem research na otomoto.pl i znalazłem. W lokalnym oddziale AAAuto.pl stoi sobie cudo. Spełnia praktycznie wszystkie warunki:

  • silnik 220d – 194 KM – prawie idealny (lepszy byłby 400d, ale tych na rynku niewiele),
  • kombi (s213),
  • rocznik 2018,
  • elektroniczne zegary i biała skóra,
  • przebieg poniżej 100 kkm,
  • kolor granat (moja żona nie cierpi szarego, a te zalały Polskę).

Wady, tylko dwie – brak historii serwisowej w Polsce (sprowadzony z Belgii) oraz panel deski rozdzielczej w wersji srebrnej (wolałbym orzech lub jesion).

Wziąłem syna, pojechaliśmy obejrzeć – wyszło ok. Potem jeszcze druga wizyta w celu przejechania się – też dobrze. Sprzedawcy wydzwaniali do mnie bez przerwy. Plan – komunikowany od początku był taki – zostawiam elektryka, dopłacam, zabieram E-klassę. Sprzedawcy mówili – nie ma problemu, przy zamianie podnosimy cenę odkupu o 20%, proszę przyjechać w sobotę – wycenimy.

No i przybyliśmy w sobotę. Żona trochę pomarudziła na wielkość budy, na mało miejsca w środku (obiektywnie – jak w Skodzie Kamiq), ale auto przypadło do gustu. Na tym uroki się skończyły.

Sprzedawca zapewniał, że wóz bezwypadkowy, fabryczny lakier (co ciekawe, w czwartek usłyszałem – „malowany tylny zderzak”). W ogłoszeniach pisze, że wszystko sprawdzone, więc proszę o wyniki pomiaru grubości powłoki. Odpowiedź: Nie mamy dostępu. Oczywiste kłamstwo, bo z pewnością firma posiada takie dane. Pierwszy zgrzyt. Przez chwilę poczułem się nie jak u profesjonalisty lecz przysłowiowego Mirka-handlarza.

Przebieg? Taki jest, ale na fakturę nie wpiszemy, bo nie możemy sprawdzić na 100%. Znowu – bzdura.

Natomiast, to coś, co podniosło mi ciśnienie i wywołało ten wpis była rozmowa o odkupie. Wcześniej (tzn. w poprzednim tygodniu i w czwartek) słyszałem (po podaniu marki, modelu, silnika) – nie ma problemu, dogadamy się. Teraz padło ultimatum: nie możemy w Lublinie wycenić, bo to elektryk, zabierzemy auto na kilka dni do Piaseczna, na test baterii (znowu, bzdura – wystarczy podjechać do ASO Hyundaia, tylko wtedy musieliby zapłacić 400 zł). Ale nawet, gdy będzie ok, nie zaproponujemy więcej niż 50.000 zł (na otomoto.pl – rozbity 40 tys. zł, najtańszy sprawny – 60k, większość ok. 70k zł). Powiedziałem parę cierpkich słów, o marnowaniu czasu (tyle samo mogłem się dowiedzieć przy pierwszej wizycie) i wyszedłem. Na e-klassę muszę jeszcze poczekać, ale poszukam pierwszego właściciela z Polski, lub sprowadzonego egzemplarza za rozsądną cenę.

Teraz o mechanizmie działania. Otóż nie różni się on niczym od zwykłych handlarzy. Skupić bardzo tanio (za 60% ceny rynkowej bez zamiany, za 75% z zamianą – znałem już z relacji innych osób). Za nic nie odpowiadać: zatajanie stanu technicznego, brak pewności przebiegu. Sprzedać drogo – podobny egzemplarz prywatnie mógłbym mieć o 10% taniej, każąc dopłacić za „gwarancję”, której w istocie nie ma, z prawie pustym bakiem (od początku do końca – przez trzy wizyty – świeciła się rezerwa).. Korpo zatrudnia młodych chłopaków, nie znających aut (mieli problem z zatankowaniem), nie potrafiących przekazać żadnych informacji poza odczytywanymi na bieżąco z ogłoszenia lub CRM-u. Samochody stoją na letnich, zużytych oponach, jeszcze po pierwszym opadzie śniegu. Mechanizm działania opiera się na podpaleniu klienta jazdą próbną, a potem krojenia go, jak salami. Gdybym nie był odporny na taki prymitywny handlarski styl, straciłbym na interesie z aaauto.pl około 25 tys. zł (12 tys. zł na sprzedaży Kony i 12 tys. zł na zakupie Merca).

Wniosek? Zastąpienie rodzimych handlarzy, korporacjami, nie wniosło żadnej wartości dodanej do rynku. Nadal obowiązuje chęć łupienia klienta i brak pewności podstawowych cech (przebieg, wcześniejsze uszkodzenia). Firmy te płacą w Polsce minimalne podatki albo żadne (ta akurat wywodzi się z Czech), zatrudniają za niskie pensje (plus ewentualna prowizja), niedouczonych (chociaż miłych) sprzedawców. Nie warto ich wspierać.

Minimum socjalne. Czy faktycznie w Polsce żyjemy aż tak źle?

W jednym z komentarzy Jan przeraził się danymi, że całkiem spora grupa Polaków żyje poniżej tzw. minimum socjalnego. Postanowiłem zgłębić temat, ponieważ doniesienia medialne istotnie nie napawały optymizmem.

Raport Poverty Watch (na niego się powołano) wskazywał, że 17,3 mln Polaków żyło w 2023 r. poniżej poziomu minimum socjalnego. Już w liczbach bezwzględnych robi wrażenie, a odsetek 46% wręcz poraża. Gdzie leży koń pogrzebany?

Sam raport i dane macie tutaj: https://www.eapn.org.pl/aktualnosci/poverty-watch-2024-polska-na-krawedzi-kryzysu-spolecznego-ok-25-mln-polakow-zyje-ponizej-minimum-egzystencji-a-ok-173-mln-ponizej-minimum-socjalnego/ . Naukowiec, który go firmuje, odwołuje się do danych IPSiS, który liczy tzw. minimum socjalne. No właśnie jak liczy?

IPSiS publikuje dane tutaj: https://www.ipiss.com.pl/pion-badawczy-polityki-spolecznej/wysokosc-minimum-socjalnego/ w układzie kwartalnym. I pierwsze zaskoczenie – nie ma jednego minimum socjalnego – tj. poziomu właściwego dla całej Polski, podział dotyczy wielkości gospodarstwa domowego (oddzielnie single, pary, 2+1, 2+2, 2+3, oraz samotni emeryci lub ich pary). Drugie zaskoczenie – poziom ubóstwa nie dotyczy dochodów ani majątku lecz wydatków. Tym sposobem mogłoby się okazać, że ludzie zamożni faktycznie znajdują się „pod kreską” ponieważ wydają mniej (z drugiej strony to muszą być dane GUS, bo mnie nikt o wydatki nie pytał). Teraz co pisze sam Instytut: „Min­i­mum soc­jalne oznacza zaspoka­janie potrzeb kon­sump­cyjnych na relaty­wnie niskim poziomie, ale uwzględ­ni­a­ją­cym zalece­nia nauki (np. w zakre­sie wyży­wienia), odpowiada­ją­cym powszech­nie przyj­mowanym nor­mom oby­cza­jowym i kul­tur­owym (rekreacja, uczest­nictwo w kul­turze) oraz obow­iązu­ją­cym nor­mom prawnym (m.in. w zakre­sie oświaty, ochrony zdrowia). ” Znalezienie się niewiele poniżej nie oznacza jakiejś skrajnej biedy, lecz czasem rezygnację np. z wakacji, chodzenia do kina czy teatru. Okropne dane (17,3 mln) dotyczą przede wszystkim roku 2023 r., po którym, w roku wyborczym, podniesiono świadczenia społeczne.

A same kwoty? Dla singla 1773 zł, dla pary 2998 zł, dla trójki 4403-4744 zł (w zależności od wieku dzieci), dla czwórki 5733 zł, piątki – 7078 zł. Emeryci mają niewiele mniej o ok. 30 zł/os. Czyli wg tego wyliczenia parze potrzeba prawie pensję minimalną, a emerytom ledwie wystarczały dwie emerytury minimalne. A struktura wydatków na osobę?

Ok. 450 zł na jedzenie, 400-680 zł na mieszkanie, na ubrania ok. 50-70 zł, transport 120 zł, ochrona zdrowia 50-60 zł. Mamy też higienę osobistą – 40-60 zł, edukację 0-110 zł (zero wydają emeryci), kulturę i 110-176 zł. Jeszcze raz przypomnę – są to kwoty na osobę. Co rzuca się w oczy?

Patrząc na to zestawienie, nigdzie nie widać kredytu, ani wynajmu, zatem albo IPSiS wyeliminował sporą grupę najemców (ok. 20% społeczeństwa) i kredytobiorców (pewnie minimum drugie tyle) albo powinniśmy dodać jeszcze jedną kategorię – kredyty i pożyczki oraz wynajem. Czyli mamy poważny mankament. Zakładając, że kredyt/wynajem w przypadku singla wynosi nawet kilka tysięcy złotych, suma wydatków szybowałaby w górę.

Wreszcie, nawet uwzględnione wydatki (o czym jest mój blog) okazują się względne. 450 zł na jedzenie/osobę/m-c w warunkach miejskich oznacza kłopot lub konieczność oszczędzania, na wsi z własnymi zwierzętami, zbożem, owocami, warzywami – już zdecydowanie nie straszy. Podobnie wśród „słoików” – udowodniłem to eksperymentem „życie za 500 zł”.

Jeszcze wyraźniejsze obiekcje zgłaszam do kosztów mieszkania. Mając własny dom, w dużym mieście – w 2023 r. nie wydawałem 1330 zł/m-c (standard 2+1). Co mają powiedzieć ludzie na wsi, płacąc za wodę, szambo, prąd, węgiel (lub inny opał), podatek, internet? Oni wydają połowę tego co ja.

Ale wróćmy do źródeł czyli sumy wydatków – 1773 zł na singla oraz przykładowo 4744 zł dla gospodarstwa takie jak moje. Mieszkając na wsi lub po prostu dysponując kawałkiem działki (choćby ROD), spokojnie zmieścimy się w tym minimum. Z kolei w mieście – też, jeśli tylko dostosujemy własny dach nad głową (kredytów tu nie przewidziano) do potrzeb.

Na co patrzy naukowiec? Jak na analizę profesorską zdziwienie budzi używanie określeń mocno nacechowanych emocjonalnie. Na prawie każdej stronie znalazłem i „szokujące/szokująco” i „drastycznie/drastyczne”. Nie chodzi więc chyba o dane, ale wywarcie odpowiedniego wrażenia. I patrząc po reakcji Jana – udało się. Miała to chyba być narracja anty-PiSowska skoro dotyczy roku 2023 i porównuje się go do 2015 i 2022, „zapominając”, że w 2024 r. inflacja wyniosła ok. 5%, a świadczenie 800+ wzrosło o 60%, emerytury i renty zwaloryzowano o kilkanaście, a średnie wynagrodzenie też wypadło więcej. Natomiast, w mojej ocenie nie jest tak źle. Już uzasadniam, dlaczego.

W pierwszej kolejności – w Polsce do aktywnych zawodowo (17-18 mln) wlicza się także… bezrobotnych (nie żartuję), niepełnoetatowców, pomagających nieodpłatnie w rodzinnej firmie czy ludzi na zleceniu/umowie o dzieło. Żadna z tych kategorii nie otrzymuje pensji minimalnej, co zaniża wyniki.

W drugiej – nikt chyba się nie przyznał, że wydaje środki „zaoszczędzone” na podatkach, a więc zarobione w „szarej strefie” lub „na czarno”.

W trzeciej – niejasna metodologia oraz wysoki poziom emocji badacza, każe patrzeć krytycznym wzrokiem na wyniki. Może żyję w innym świecie, ale powiem szczerze, nawet na wsi tego ubóstwa nie widzę. W miejscowości 500 mieszkańców budują się aktualnie 2 domy, lokalny zakład przemysłowy płaci przynajmniej minimalną. W takich warunkach, emeryt „przy rodzinie” z minimalnej KRUS-owskiej emerytury jeszcze odłoży.

Ile dostaniesz emerytury? Spojrzenie z perspektywy starzejących się społeczeństw.

Często wracam do przeczytanych już książek. Teraz na tapecie „Nomadland” z gorzkim spojrzeniem na amerykański system emerytalny. Przeciętni ludzi, o pensjach w granicach mediany, nie żadni spece IT. Opowiadano im bajki o trzech nogach stołu, który nakarmi na starość: państwowego Social Security, 401k (czyli nasze OFE, PPK) oraz prywatnych oszczędnościach. A praktyka?

No cóż, daleko inna. Państwo wypłaca 500-800 USD miesięcznie. Taka kwota nie wystarcza na czynsz, a nawet rachunki, ubezpieczenie zdrowotne i jedzenie. Czyli nie zapewnisz sobie całkowitych sokratejskich podstaw (dach nad głową, jedzenie, ubranie). Dla niektórych, na tym się kończy. Nie ma 401k ani prywatnych oszczędności. Zmiótł je kryzys, wydatki zdrowotne, albo nigdy nie istniały. Co pozostaje? Dorabiać wg stawki minimalnej przy prostych pracach (magazyn Amazona, sezonowo w rolnictwie, w turystyce) i mieszkać nawet nie w kamperze, lecz w vanie.

Czy w Polsce będzie podobnie? Dzisiejsza minimalna emerytura netto (spośród dzisiejszych 40-latków dostanie ją 70% kończących pracę, coraz więcej będzie też singli) wynosi 1620 zł. Na ile wystarczy? Na niewiele więcej niż 800 USD za wielką wodą. Czynsz na małe mieszkanie (takie 40 m i tylko jeśli mamy własne, bez kredytu) – 600 zł, doliczmy prąd, internet, podatek, gaz i robi się minimum 800 zł. 820 zł zostanie na leki, transport, ubrania i jedzenie. Raczej niemożliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wielu 70-latków zostawia w aptece te 300-400 zł. Zatem co? Pracować do śmierci. I Amerykanie tak właśnie robią. Gros ludzi nie zazna emerytury, ponieważ dzisiaj 1620 zł, a za 20 lat może realnie 1400 zł.

Jak sobie z tym radzić? Chyba na dwa sposoby. Pierwszy, wykorzystywać tu i teraz na mikroemerytury. Nie zapracowywać się na śmierć. Smakować życie na bieżąco. Drugi, promowany od lat na tym blogu – starać się zarabiać więcej, oszczędzać i inwestować. Media obiegła w kwietniu wiadomość, że w USA, człowiek pracujący jako bibliotekarz (czyli z niską pensją), zostawił lokalnej uczelni (był samotny) spadek w wysokości 4 mln USD. Czyli da się – inwestując w fundusze, akcje, obligacje i zaczynając odpowiednio wcześnie.

I jeszcze jedno, na koniec. Niskie koszty życia. Przygotujmy się. Wybierzmy wieś, skalowalne nieruchomości (więcej miejsca w lecie, mniej w zimie), tańsze ogrzewanie (raczej drewno niż pompę ciepła). Produkujmy żywność. Jak w moim eksperymencie na lato – życie za 500 zł. Co o tym myślicie?

Kup dziecku mieszkanie. Jak nie należy tego robić.

Sponsorem dzisiejszego wpisu jest pewna para, w której miłość do własnego dziecko, wygrała z matematyką. W konsekwencji szykują im się poważne problemy. A oto szczegóły.

Problem 1. Rywalizacja z sąsiadami. Sąsiedzi naszej pary kupili za gotówkę swojej córce- studentce pierwszego roku deweloperską, wykończoną kawalerkę w Krakowie. Cena 550 tys. zł. Mogli to zrobić, ponieważ mają pieniądze odkładane od lat. Trochę uszczuplili kapitał obrotowy, ale przeżyją. Czego się nie robi dla dziecka.

Nasi bohaterowie postanowili nie być gorsi. Kochają swojego syna i chcą dla niego jak najlepiej. Do tej pory płacili 1500 zł za wynajem pokoju, ale czy dziecko nie zasługuje na własne? Dlaczego ma być gorsze od koleżanki.

Już ten punkt zwiastuje kłopoty. Dwie rodziny, dwie sytuacje, różne możliwości. Chęć dorównania komukolwiek nie jest dobrym powodem działania.

Problem 2. Likwidacja wszystkich oszczędności. Dobrzy rodzice mieli jakieś oszczędności – no coś około 150 tys. zł. Postanowili je zrealizować. Pozbawili się w ten sposób funduszu awaryjnego, gdyby, nie daj Boże, coś (jedno na etacie, drugie jdg, chorób nikomu nie życzmy, ale chodzą po ludziach), zostają bez zabezpieczenia. Nigdy tak nie róbcie.

Problem 3. Spieniężenie narzędzia pracy. 150k to dalej mało, więc trzeba coś sprzedać. Padło na firmową maszynę. Bez niej dg przyniesie mniejsze zyski. Klasyczny błąd – Covey nazywa go „zarzynaniem kury”. Zarżnięta kura przestaje znosić jajka, a ich brak odczujemy w kolejnych miesiącach. Pomimo tego, nasi bohaterowie mają tylko 250k w gotówce, a zakup mieszkania 450k.

Problem 4. Drugie dziecko. Nierówna alokacja zasobów spowoduje w przyszłości konflikty między rodzeństwem. W tym przypadku, starszy syn dostanie wszystko (wszak zebranie tych 150k zabrało rodzicom kilkanaście lat), a dla młodszej córki nie zostanie nic. Problem opisał już Balzak, a z naszych wielkich Eliza Orzeszkowa w nowelce „Niziny”. Wiedząc to, zawsze staram się dzielić „po równo”. Tutaj podobnej refleksji zabrakło.

Problem 5. Tanie mięso jedzą psy. Znacie to powiedzenie, przywoływane przy zbytniej oszczędności. Moja babcia mówiła elegancko „Nie stać mnie na tanie rzeczy”. Ponieważ kasy mało, wybieramy tanią rzecz i …tracimy. Popatrzmy. Mieszkanie deweloperskie kosztuje 480k, do tego 70k na wykończenie i urządzenie. Za 550k dostajemy świetną lokalizację (25 minut spacerem od Wawelu) i nowy budynek. Zejście do 450k wymaga odsunięcie się od ścisłego centrum i wybór starego bloku, chociaż mieszkanie odnowione (po flipie). Jednak na rynku takich lokali mamy na pęczki. Stąd ich cena. Nowa inwestycja w świetnym punkcie (tzw. plomba), rzadkość – szybciej będzie rosła na wartości, lub wolniej taniała, jeśli rynek zacznie się sypać.

Problem 6. Niepoliczone koszty. W przypadku dewelopera 550k to prawie koniec wydatków (notariusz 2k). Tutaj nie. Do 450k trzeba dodać 12 tys. zł dla agenta nieruchomości, 12 k dla notariusza i na podatki, drobne poprawki, jakieś meble i robi się 500k. Sporo.

Problem 7. Matematyka. O ironio. Jedno z rodziców uczy matematyki. Pomimo tego, przy stopie 8,5% decyduje się wziąć kredyt w kwocie 250k. Daje to ratę 3300 zł przy 15 latach (taki dostaną warunek – bo tyle zostało im do emerytury). Sprawdzałem. Ciężka sprawa. Działanie w ten sposób nie ma sensu. Dziecko zostanie z nieprzyszłościową kawalerką (nota bene należącą do rodziców, bo to oni są kredytobiorcami), a starsze pokolenie z kredytem i wysoką ratą. Do tej pory płacili za pokój 1500 zł i mieli jeszcze 1600 zł odsetek oraz zarobku maszyny (8%). Wychodzili na +100 zł. Teraz muszą doliczyć 1600 zł utraconych odsetek i 3300 zł razem -4900 zł. Cholibka. Może warto zejść na ziemię. Miłość do dziecka będzie diablo kosztowna. 5000 zł przez 15 lat, a gdzie drugie dziecko, własna emerytura, jakieś wydatki na śluby? Nawet po skończeniu studiów syna zostanie jeszcze 11 lat spłacania. Razem? 5000 zł x 12 m x 15 lat = 900.000 zł. Za pół kawalerki warte 250k. Procent składany działa przeciw nam.

Wnioski. Miłość rodziców jest ślepa i skłonna do poświęceń. Przez to piękna. Ale stara się dać to, czego dać nie sposób. Nie wolno startować w duchu rywalizacji, bo ten jeden błąd może być bardzo kosztowny. Tak jak w tym przypadku. Może liczą na wzrost cen (czemu i ja kibicuję, ale z chłodną głową)? Może po prostu para kocha syna? Nie wiem, ale pakuje się w grube kłopoty. 3300 zł miesięcznego zobowiązania, plus 1600 zł nieuzyskanych odsetek, to w przeciętnych polskich warunkach (a rodzina, która poza domem, ma trochę towarów i maszyn w jdg lokuje się, rzekłbym, w statystycznym środku) sumy gigantyczne. Wyliczenie pokazuje też coś jeszcze. Do zakupu dziecku mieszkania nie powinno się przystępować pod wpływem impulsu, na łapu-capu. A wielu po prostu na to nie stać. Bolesne, ale prawdziwe.

Lepiej być biednym na wsi, niż biednym w mieście.

Tytuł jest cytatem z odpowiedzi na posta o ucieczce ze wsi do miasta. Teraz zastanowimy się, ile prawdy zawiera.

„Lepiej” może mieć wiele znaczeń. Na wsi będzie łatwiej, taniej, przyjemniej. Żyje się tam bez świadomości własnej biedy. Szybciej się z niej wyrwiemy. Czy każde z nich opiera się na prawdzie?

Zacznijmy od „lepiej=łatwiej”. I tu zależy dla kogo. Dla osoby do wsi przyzwyczajonej i na niej urodzonej – na pewno. Ma sieć kontaktów. Ważne – bo w razie problemów, zawsze ktoś pomoże. Dla mieszczucha – pozornie trudniej. Dlaczego? Ponieważ faktycznie, pozbawiony siatki bezpieczeństwa w postaci rodziny, znajomych, może początkowo radzić sobie gorzej. Bo i obowiązki nowe (palenie w piecu, pamiętanie o szambie, jakieś zwierzęta, koszenie trawy itp.), i powierzchnia do ogarnięcia większa, i znikąd pomocy w razie katastrofy. Z tym ostatnim twierdzeniem należy jednak pomyśleć, w gminnej wsi istnieje ośrodek pomocy społecznej, z którego korzysta sporo osób. Docieramy do sedna, pójście do „opieki” na wsi nie stygmatyzuje w tym samym stopniu, co w mieście, ponieważ okazuje się powszechne. Przed 2015 r. korzystało z niej 30-40% mieszkańców wsi, w niektórych – prawie wszyscy. Począwszy od zasiłków, przez fundusz alimentacyjny, aż do usług opiekuńczych. Wizyta pracownika socjalnego nie wywołuje złośliwych uśmiechów, ponieważ dotyczy wielu. Teraz z uwagi na wzrost dochodów nominalnych wysokość kwot dochodu budzi uśmiech politowania: 823 zł równa się pensji minimalnej na rodzinę czteroosobową. Odrębną kwestią pozostaje trudniejszy dostęp do lekarza, kultury, szkoły ponadpodstawowej, basenu, domu kultury, biblioteki.

Teraz „lepiej=taniej”. Istota tego bloga – wartość pieniądza. W tym punkcie też nie obędzie się bez dyskusji. Bo wiejskie sklepy droższe, a market daleko. Bo reszta kosztuje wszędzie tyle samo. Prawda? Nieprawda. Zacznijmy od jedzenia. Skoro mieszkasz na wsi, z dużym prawdopodobieństwem masz kawałek ziemi. A to oznacza, że możesz sobie sporo jedzenia wytworzyć. Nawet 1000 m2 daje szansę na własne owoce, warzywa, jajka,a może i mleko (koza) czy mięso (króliki). Tego nie musisz już kupować, albo kupisz znacznie mniej. Market często leży daleko, ale tylko wtedy, gdy za oknem zima, a nie masz samochodu. W lecie da się podjechać rowerem. Jak już kiedyś pisałem – mam 4,5 km do marketu lokalnej sieci, a ok. 9 km do Biedronki. A ceny w tych ostatnich są równe miejskim. Dlatego tzw. życie na wsi cale nie jest droższe. Problem opłat omawiałem niedawno. I wyszło, że w bloku jednak drożej.

„Łatwiej=przyjemnie”. Tutaj dyskusji nie spodziewam się. Kontakt z przyrodą, możliwość kształtowania własnego otoczenia, życie zgodne z rytmem pór roku. I to za darmo (w mieście, poza dostępem do parku – każda rozrywka kosztuje). Wszystkie argumenty przemawiają za wsią.

Łatwiej= Życie bez świadomości własnej biedy. Jeżeli niedaleko nas mieszka spora liczba beneficjentów pomocy społecznej, sami nie odczuwamy tak problemów materialnych. Wielu ma trudno, więc nie czujemy się pariasami, wyrzuconymi poza nawias społeczeństwa. Poza tym, w mieście biedak oznacza człowieka bezdomnego lub na wynajmie, na wsi – na własnym kawałku ziemi, domku po dziadkach, bieda odczuwalna nie jest straszna.

„Łatwiej=szybsze wyrwanie z biedy”. Ta myśl wymaga rozwagi. Z jednej strony w mieście niewątpliwie łatwiej o stałą, legalną pracę, choćby za pensję minmalną. Z drugiej, w takiej Warszawie Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku, pensja minimalna oznacza biedę. Ledwo starczy na wynajęcie kawalerki. Czyli znajdujemy się w punkcie wyjścia – mamy dach nad głową. Singiel, jakoś sobie poradzi (nie potrzebuje mieszkania, wystarczy miejsce w pokoju), ale rodzina? Przykład mojego kumpla, dorabiającego „na szparagach”, pokazuje możliwości na wsi. Wcale nie trzeba pracować cały rok, wystarczy kwartał.

Zwycięstwo wsi w większości dyscyplin powoduje, że jednak faktycznie lepiej być biednym na wsi.

Na wsi jednak jest taniej.

W jednym z październikowych wpisów zacytowałem dziennikarza piszącego, że w bloku jest łatwiej i taniej. Dzisiaj, wykopany artykuł z 2018 r. (https://finanse.wp.pl/chcesz-kupic-dom-i-zamieszkac-na-wsi-to-moze-byc-najwiekszy-blad-w-twoim-zyciu-6233381216962177a), w którym wprost przyznano ” i tak – w przeliczeniu na wydatki miesięczne – jest taniej niż u moich rodziców mieszkających w bloku w stolicy w 63-metrowym własnym M. A metraż mamy sporo większy” i pisze to osoba z domem 120 m2.

I na tym w sumie mógłbym skończyć, ale posłużę się własnym przykładem i rozbiję jeszcze raz wszystkie wydatki, na czynniki pierwsze:

Prąd. Na wsi mam FV. Dopłaciła do niej gmina (znacie miasto, które tak robi?) ze środków UE. Produkcja mikroinstalacji ok. 3 tys. KWh. Na rodzinę bez samochodu elektrycznego – wystarczy. Do zapłaty 62 zł abonamentu.

W mieście 250 KWh/-m-c, oznacza dzisiaj ok. 300 zł.

Woda i ścieki. Na wsi – 4 zł/m2 plus wywóz osadu z oczyszczalni raz w roku 500 zł (czyli ok. 100 zł/m-c). W mieście przy takim samym zużyciu (12 m3/rodzinę) 160 zł.

Internet. Wygrywa blok. 50 zł wobec 90 zł w wiejskim domku.

Podatki. Ponownie – mała powierzchnia w mieście. 20 zł/m-c kontra 90 zł (budynki gospodarcze nie przeznaczone do gospodarstwa rolnego).

Śmieci. Tu w mieście 120 zł. Na wsi 100 zł.

Ogrzewanie. W bloku uzyskamy spory rozrzut. Od 5 do 10 zł/m2/m-c czyli 300-600 zł przy mieszkaniu 60 m2. W wiejskim domu wszystko zależy od standardu ocieplenia, źródła ogrzewania i wielkości domu. Przyjmuje swoje 17.000 KWh opalane pelletem (0,28 zł/KWh). Wyjdzie 400 zł/m-c. Przy zrębce drzewnej nawet taniej (100 zł/m-c).

Czynsz. Tylko w mieście. Niech będzie te 6 zł/m2/m-c, chociaż znam miejsca, gdzie płaci się 3 zł/m2/m-c i takie gdzie trzeba wyłożyć 10 zł/m2/m-c. Razem od 180 zł/m-c do 600 zł/m-c. Na wsi go nie ma, ale musimy zbierać na remonty – 400 zł/m-c (czyli 50 tys. zł w cyklu 10-letnim i 200 tys. zł przez całe zawodowe życie).

Suma. Blok – 1130-1850 zł (średnio ok. 1500 zł). Dom na wsi (przypominam 2x większy i z remontami) – 1240 zł. I na koniec – koszt zakupu:

  • blok (porównuje warunki z mojego miasta – stare mieszkanie do remontu) – 540 tys. zł, a dom na wsi 30 km od miasta 300-400 tys. zł.

I tym sposobem wieś jednak wychodzi taniej. A gdyby przeliczyć na m2 powierzchni – dramatycznie taniej. Pomijam już opcję – mieszkanie w bloku w małym miasteczku. Na blogu pojawiał się kontrast Strzegom-Wrocław. Różnica w cenie – 350 tys. zł za 2 pokoje (250k kontra 600k).

Wybór trzydziestolatki – korpo Warszawa czy wieś?

Kiedyś odpowiedź była jasna – Warszawa lub inne duże miasto. Korpo zamiast budżetówki, Januszexu, swojej małej DG czy freelansu (zwanego „śmieciówką). Pandemia przewartościowała wszystko. Wprowadziła masowo pracę zdalną, podniosła stopy procentowe i ceny mieszkań. Zarówno kupującym, jak i najemcom. Coraz większa grupa tytułowych trzydziestolatek stoi realnie przed takim wyborem. Albo już go dokonała i wyjechała poza metropolie, a sam temat przebił się do mainstreamu. Jak to możliwe?

Wracamy do podstaw. Dlaczego młode kobiety wyjeżdżały ze wsi do miasta? Generalnie z dwóch powodów. Pierwszy – poprzez naukę starały się dostać do lepszego świata. Takiego, w którym panie chodzą w garsonkach, a panowie w garniturach. Z lunchem w południe, kinem lub restauracją w weekend, parkiem i płatnym urlopem w lecie. Jednocześnie uciekały od „tego gorszego” czyli braku pracy, perspektyw na coś więcej niż najniższa krajowa, harówki od rana do wieczora, zwłaszcza w lecie, wstawania o świcie, zwierząt w obórce i niezbyt ciekawych „kawalerów”. Na kanwie tej opowieści powstało całkiem sporo filmów, seriali, książek. Drugi powód to poszukiwanie romantycznej miłości z jednym z tych panów w garniturach. Oczywistością miała być miłość, płaca znacznie powyżej średniej krajowej, mieszkanie lub domek na przedmieściach, wakacje w ciepłych krajach,, dzieci i pies.

W ostatnich kilkunastu latach zarówno wieś i miasto uległy głębokiej transformacji W mieście, już nie widzimy 8k brutto na początek, 50% trzydziestopięciolatków zarabia mniej niż 4k na rękę, przy pensji minimalnej 3.2k a średniej ok. 5.5-6k netto. Powiedzmy sobie wprost – marnie i niewystarczająco. Mieszkania podrożały do tego stopnia, że dzisiaj wynajęcie kawalerki w Warszawie zbliża się z opłatami do 3,5k. Samodzielny pokój to 1,5-2k. Jednocześnie wieś przestała wyglądać jak za Gierka. Infrastruktura uległa znacznej poprawie (drogi, internet, kanalizacja, wodociągi, gaz). Transport – da się go zapewnić własnym autem. A co najważniejsze, praca zdalna i na miejscu (przybyło całkiem sporo nowych posad), pozwala myśleć o przyszłości..

Wreszcie, da się kupić działkę za normalne pieniądze, a nie tak jak w stolicy 1000 m2 = 1 mln zł. Mieszkanie (sam widziałem taką ofertę w dużej wsi ok. 15 km ode mnie) kosztuje 170 tys. zł za dwa pokoje. We Wrocławiu byłoby to 4 razy tyle (bo po remoncie). Dom z działką – 400k. A może być i taniej. Działki po 2000 m2 gdzieś „na dalekiej Rzeszowszczyźnie” – powiat przeworski czy brzozowski, z małym, starym domkiem do remontu – 130k. Za cenę wkładu własnego na 40m2 we Wrocku, da się mieć własny domek. Za cenę 1000 m2 działki w Warszawie, kupimy 15 km od Lublina, prawie nowy, wykończony, nowoczesny dom.

Poza tym, młodzi patrzą na świat inaczej. Trzydziestokilkulatkowie stanowią ostatnie pokolenie, które zasmakowało w dzieciństwie „prawdziwej wsi” lat 90-tych, u babci, cioci. Budziło się ze słońcem na poduszce, całymi dniami ganiało z gromadą kuzynów. Nawet teraz docenia wiejski, letni chillout, tym mocniej, im bardziej doskwiera im miejski pęd, upał i 20-metrowa kawalerka z 3k kosztów.

Co zatem mają robić? Siąść i spokojnie policzyć. Przeanalizować za i przeciw. Zobaczyć czego chcą. Jakie mają życie teraz, a jakie czeka ich na wsi. Bez owijania w bawełnę, słodzenia itp. Twardo i konkretnie.

Bo na razie wychodzi tak. Pobory „warszawki” i „krakówka” w wielu branżach (dziennikarz, ludzie od kultury, urzędnik) dotarły (patrząc optymistycznie) do 5k netto. W korpo lepiej, może wyciągną 8k netto, dla osoby z pewnym doświadczeniem i poza triadą lekarz-adwokat-informatyk. Dla freelancera lub na jdg – bez szans na kredyt mieszkaniowy. Trudno nazbierać choćby na wkład własny w takim Wrocławiu (20% z 600k = 120k, a rata za pozostałe 480 tys. zł to ok. 4k + 1 k czynsz/opłaty i mamy 5k). Popatrzmy na te liczby:

  1. pensja 5 k, najem kawalerki 3,5k. Zostaje 1,5k.
  2. pensja 8k, rata kredytu+ opłaty – 5k. Zostaje 3k.
  3. pensja 8k, wynajem kawalerki 3k. Zostaje 5 k.
  4. pensja 5k, wynajem pokoju 2k. Zostaje 3k.

Teraz przejdźmy w tryb wiejski. Tam da się, jeśli jesteśmy nauczycielami, urzędnikami, dziennikarzami na freelansie, zarobić nieco mniej może nie 5k, a 4k. Ten tysiąc musimy poświęcić.

Kto przejdzie z korpo, straci więcej. Bo te 4k to taki sensowny próg (chociaż sam znam małomiasteczkową gminę, w której płacą 5k). Można próbować zdalnej (wtedy pensja bez zmian), ale założyłem stratę. Równe 4k.

Jednocześnie – mamy przecież własny dom. To co poświęcilibyśmy na wkład własny – wystarczy na coś do poważnego i dłuższego remontu. Ale własne. No i nie 20-40m2 lecz sporo więcej (70-120m2 w domu-kostce). Popatrzmy na koszty:

  1. pensja 4k, utrzymanie domu 1k. Zostaje 3k.

Nieźle. A to dopiero początek. Przecież wiele wydatków, które pojawiają się w Warszawie, w jakiejś Dąbrówce, Woli czy innej Wysowej, nie zaistnieje.

Na wsi życie jest bardzo tanie, jeśli nie boimy się pracy. Wiem, bo sam to sprawdziłem. Jeśli nauczymy się produkować żywność i osiągniemy dyscyplinę pracy zdalnej – nie ma, że boli swoje przed ekranem trzeba odsiedzieć, dzień ma szansę być nawet dłuższy. Gdybyśmy poszli na miejscowy etat – zyskamy sporo czasu na dojazdach (inaczej jedzie się 8km po wiejskiej drodze, a inaczej 3 km w korkach, to pierwsze trwa 10 minut, drugie – nawet 40). Czyli te 3k potrafi mieć większą moc zamiany w przyjemności życia. Gdy dobrze wybierzemy lokalizację, zapraszam w swoje okolice – pomiędzy Nałęczowem a Kazimierzem Dolnym/Puławami – 30-50 minut od centrum Lublina (autem, koleją+autobusem), lub 2h do Filharmonii Narodowej (zarówno autem, jak i koleją), nie stracimy nawet dostępu do kultury, galerii. Zamiast planować w Kazimierzu szybki weekend raz w roku, pojedziemy tam raz w tygodniu, po pracy, kiedy będzie prawie pusto.

Co tracimy? W jakimś stopniu kontakt z dotychczasowym światem. Pogaduszki przy ekspresie, ploteczki. Niektórzy pewnie odwiedzą nas „w głuszy”, ale nie czarujmy się, wielu znajomych stracimy z oczu. Szansę na nocne życie w mieście, kawę w Starbuniu, połowę życia społecznego. Życie kobiety na prowincji (zwłaszcza samotnej) nie wygląda jak „Miłości nad rozlewiskiem”, „Pensjonacie Leśna Ostoja” czy innym „Rolniku….” .Na każdym rogu nie czeka stomatolog, właściciel firmy gotowy wziąć w ramiona „miejską pannę”. Z drugiej strony, czy w Warszawie jest czas aby go poznać, pokochać, zatrzymać?

Zostawmy jednak na boku problemy sercowe, powróćmy do kasy. 3k poza kosztami mieszkania to również nie szaleństwo, ale da się żyć. Pokazałem to w tegorocznym eksperymencie „Życie za 500 zł”. Jedno auto, jedzenie, ubrania – niech będzie 1300 zł. Zostaje 1700 zł na pozostałe koszty. A jak było w Warszawie? Jedzenie 1k, ubrania, auto, 1k, i zostaje już tylko, w wariancie pensji 8k netto i kawalerki wynajętej za 3k ledwie o 1300 zł więcej. Przy spłacie kredytu na 20-25m2 – wręcz sporo mniej (8k-5k-2k).

Czyli wieś nie tylko warta jest wyboru, ale i on może się opłacać. Zwłaszcza ogarniętej trzydziestolatce.

Cenna rada, którą przekazał mi człowiek o majątku przekraczającym 100 mln zł.

Pewnego pięknego dnia miałem okazję siąść do stołu z człowiekiem o znacznym majątku. Zgromadził ponad 100 mln zł. Nie byłbym sobą, gdybym nie próbował uzyskać przy okazji pewnych informacji dla Was. Bywam wdzięcznym słuchaczem, a tacy ludzie lubią opowiadać o swoich osiągnięciach, ponieważ są z nich dumni. Wystarczyło krótkie pytanie.

Co jest najważniejsze, jeśli chce się zarobić naprawdę duże pieniądze?

Pracowitość? Oszczędność? Spory kapitał początkowy? Dobry zawód? Łatwość podejmowania decyzji? Ogromna inteligencja?

Nic z tych rzeczy. Odpowiedź była zupełnie inna: SIEĆ KONTAKTÓW i UMIEJĘTNOŚĆ ZAŁATWIANIA SPRAW (poruszania się w nich).

To ich brak sprawia, że dochodzimy do szklanego sufitu, którego nie sposób rozbić. One powodują, że nagle sprawy idą łatwiej, bo znamy człowieka, który pił wódkę z kimś, kto wykona telefon i niemożliwe stanie się możliwe. Oczywiście mechanizm trzeba oliwić.

Tę umiejętności zbierania ludzi opisywali też amerykańscy nauczyciele milionerów: Robertowie Allen czy Kiyosaki. Jak to przedstawić w praktyce?

Najpierw skala mikro (w naszym rozmiarze). Chcę kupić mieszkanie w atrakcyjnej lokalizacji i cenie. Normalny, przeciętny przedstawiciel klasy średniej idzie do biura nieruchomości, przegląda oferty, płaci prowizję i dostaje, co chciał. Cena – rynkowa. Gdzie tu przewaga? A co robi milioner? Dzwoni do Heńka, który mieszka w tej dzielnicy, która nas interesuje. Pyta czy nie słyszał o jakimś lokalu. Ten rozpuszcza wici wśród swoich znajomych i nagle okazuje się, że jego sąsiad ma ciotkę, która planowała sprzedać perełkę, na pierwszym piętrze. Ponieważ ma 80 lat i boi się oszustów nie wystawiała jeszcze na żadnym portalu, do agencji też nie pójdzie. Proponuje cenę – 15% poniżej rynku. A zamiast ciotki, może mamy do czynienia z kolegą ze szkoły, uciekającym przed komornikiem i ofertą „dla swoich” – 25%. Niemożliwe? Pierwsze „inwestycyjne” mieszkanie kupiłem przez moich przyjaciół z gór. Zarobiłem od razu i szybko. Dwie działki łyknąłem podobnie – od zaprzyjaźnionego agenta nieruchomości oraz od własnego klienta. Za każdym razem znacznie (20-30%) poniżej oferty rynku.

Teraz skala dekamilionerska. Szukam siedziby firmy. Nie robię nic wielkiego, po prostu rozpytuje moich bogatych znajomych. I nagle dzwoni kumpel, kumpla. Wie, że gmina będzie organizować przetarg na przejęty za długi budynek. Chętnych nie ma wielu, bo nad inwestycją siedzi konserwator. Co mam zrobić? Same pieniądze nie wystarczą, a i akurat taką sumą nie dysponuję. Zbieram grupę: mój partner od brydża ma syna, pracującego w banku – załatwi finansowanie. Wczoraj poznałem żonę architekta „od zabytków”, teraz zostaje mi jeszcze zaufany prawnik – do papierów, detektyw – do szukania potencjalnych problemów, córka miejscowego radnego – do kontaktów z gminą i dowiedzenia się, czy mam wielką konkurencję. I interes idzie – w dodatku uczciwie. Kupuję z ustawową bonifikatą 50%, czyli… za pół ceny. Tak się dzieję, gdybym grał fair.

A wielu stosuje inną metodę. Kupią tani grunt, bo niebudowlany. Potem dopłacą, gdzie trzeba i komu trzeba, żeby po zakupie zmienił przeznaczenie. Poczekają kilka lat i zrealizują zysk – nie 100%, ale 1000%, 2000% itp. Niemożliwe? Autentyczna historia. Firma kupiła tereny blisko centrum – ponad 100 hektarów, ale bez prawa zabudowy za 12 mln . Potem sprzedała z zyskiem, nieznanym dokładnie, ale 2-5 razy drożej, miejscowemu deweloperowi. Ten załatwił co trzeba (fakt – poczekał z 10 lat) i nagle ma bank ziemi, wart według dzisiejszych stawek) 750 mln złotych. Umiecie liczyć? Przebitka x 20, może x 30 w ciągu 10 lat. Przy wzroście rynkowych stawek x2. Na taką transakcję każdy bank Wam pożyczy, choćbyście byli goli. A jak nie bank, wtedy ktoś inny. Bo macie zabezpieczenie i perspektywy. A gdy w tym banku pracuje brat kumpla, no wtedy robi się łatwiutko.

Nie każdy powtórzy taki deal na ogromną skalę, ale nawet na mniejszych sumach (pożyczone 2 mln) zysk x20 przez 15 lat pozwala nam osiągnąć astronomiczne stopy zwrotu i niezły majątek. Dwie transakcje, 30 lat i zamiast pożyczonych 2 mln mamy 700 mln (15 lat – 39 mln 30 lat 700 mln), bo „koszty operacyjne” też się pojawią. A wszystko dzięki kontaktom i umiejętnym ich wykorzystywaniu.

Żadna, nawet doskonała praca, nie da nam takich sum. Żeby zarobić 700 mln w 30 lat, trzeba osiągać pensję ponad 20 mln rocznie i… nic nie wydawać. Najlepiej wynagradzany Polak w spółce Skarbu Państwa miał 2,8 mln w 2023 r. Nierealne (nota bene na posadę szefa takiej firmy też trzeba dysponować diabelnymi kontaktami).

A własna firma? Ilu znacie ludzi, którzy stworzyli biznes zarabiający 20 mln rok w rok i zachowali nad nim 100% kontroli? A może 50% kontroli i 40 mln zarobków firmy? Albo 20% kontroli i zysk 80 mln zł/rok? Dla przykładu biorę moją ulubioną spółkę – ABS. Jej prezes ma obecnie ok. 1,5% akcji (na szt. 500 tys o wartości rynkowej ok. 30 mln zł.). Przy dywidendzie 2,6 zł/akcję, dostał jej 1,3 mln. Żeby zarobić 20 mln musiałby dysponować 15 razy większym kapitałem (450 mln zł). Gra dla faktycznie grubych ryb. Tak wygląda wartość kontaktów. Zacznijcie je budować.

Jeszcze o sensie wyboru „życia w wielkim mieście”.

Wielkie miasto przyciąga. Oferuje niespotykane atrakcje. Dobrą pracę. Ma też jednak wady. Opisałem je w kilku wpisach (obalenie stereotypu różnicy pensji, cen mieszkań, mojego alternatywnego żywota jako partnera w spółce). Teraz czas zebrać wszystko do kupy – na zasadzie myth bustera. Obalmy więc mity. A może wcale nie?

Mit 1. Wielkie miasto daje wielkie pensje. No jeśli spojrzymy na partnera w spółce 60 k netto miesięcznie, widzimy oczami wilka, korzyści z takich poborów. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć sobie – średnio, nawet Warszawa, przysłowiowej dupy nie urywa. 9,4 k zł brutto w przedsiębiorstwach. Coś około 6,5 k netto. A skąd się bierze średnia. Prezesi firm, wysokiej klasy specjaliści (np. mój kolega – od inwestycji w nieruchomości pow.100 mln, zarabia 1 k zł/h) podbijają ją niebotycznie. Przeciętniacy, jakich najwięcej, nie mogą liczyć na wiele. Zwykły korposzczur zarabia teraz 10 tys. zł brutto, a często i 8k zł. W handlu czy gastronomii zarobki nawet w stolicy oscylują wokół minimalnej (plus napiwki). Budżetówka (poza ministerstwami i kolegami) nie oferuje gigantycznych płac. Jednak teraz da się jeszcze mieć warszawskie pensje, a koszty podlaskie (praca zdalna).

Mit 2. Wysokie pensje równoważą koszty życia. Kolejny mit. Różnica średniej ceny m2 mieszkania, pomiędzy Lublinem a Warszawą wynosi 6000 zł (+60%), a mediana miesięcznej pensji (2200 zł i +32% – odpowiednio 6700 i 8900 zł brutto). Gdy popatrzymy na ratę, za dwupokojowe 40 m2, szeroko otwieramy oczy. Koszt takiego „M”: Warszawa – 640 tys. zł, Lublin 400 tys. zł. Posiadając 130 tys. zł wkładu własnego, wydamy raty za lokal odpowiednio 4080 zł i 2160 zł. I tyle wystarczy, żeby różnica średniej pensji w obu miastach okazała się niewystarczającą (różnica w pensji netto 1,6k zł, różnica w racie prawie 2k). Podobnie będzie przy najmie. Jeśli porównamy pobory – małe miasto na wschodzie (mediana 6,0k brutto) z Warszawą, różnica wyjdzie nam 2.9k brutto (2 k netto). Ale takie mieszkanie (40 m2) kupimy już za 240k. Co to oznacza? Ponownie – rata 4080 zł kontra 880 zł, przy identycznym wkładzie. Czyli bardziej opłaca się żyć tam niż w Lublinie (pensja -500 zł netto, rata -1280 zł), oraz w Warszawie (pensja – 2k netto, rata – 3200 zł). Do tego w małym miasteczku możemy mieć tanie auto, lepsze jedzenie (znajomi, okoliczni rolnicy).

Mit 3. Wielkie miasto – wielkie atrakcje. Powiem Wam szczerze, mam wątpliwości. Dlaczego? Już tłumaczę. Przyzwoicie znam Warszawę, teraz analizowałem Wrocław. Piękne ulice, wspaniałe budynki, zabytki, kultura. Koncert chopinowski na światowym poziomie i za darmo – proszę bardzo. Opera też (akurat nie przepadam). Ścieżki rowerowe. Kina, sklepy, edukacja. A ostatnio rozwaliły mnie publicznie dostępne hamaki na wrocławskim Szczepinie. W średnim mieście – cóż, średnio. zostają jakieś knajpki, sklepy i ścieżki rowerowe. Uniwerki – przeciętne. Małe miasto/wieś – po każdą z tych rzeczy trzeba dojechać. I tu właśnie druga połowa. Otóż w dzisiejszych czasach przeciętny korposzczur nie bywa w tygodniu w Łazienkach, bo pracuje w Mordorze 8,5h (z przerwą lunchową), do tego marnuje 2 h na dojazdy i w domu jest ok. 18.30. Z Białołęki jedzie na koncert godzinę, ja ze swojej wsi pod Nałęczowem – 2h (z 30 minutami tramwajem w stolicy). Do Filharmonii Narodowej ma 1 h, a ja 1,5 h. Bez problemu dotrę i na 10 i na 18. Dam też radę wrócić. Przy czym swobodnie wezmę i 3 dni wolnego. A mityczny hamak? No cóż, po co mi publiczny, jak dostałem od żony własny. Na werandzie mogę z niego korzystać nawet w deszczowe dni. I mam 160 m2 domu z podwójnym garażem za 500k, a nie 40m2 mieszkania z dwoma miejscami parkingowymi za 800k. Niemniej jednak, w punkcie „atrakcje” faktycznie wieś czy średnie miasto od Wrocławia czy Warszawy in minus. Istotnie się różni. Mit – prawdziwy.

Mit 4. W Warszawie czy Wrocławiu da się żyć bez auta, a na wsi trzeba je mieć. To zależy. Jeśli jesteśmy singlem, mieszkającym blisko pracy i centrum ewentualnie przy metrze lub tramwaju – faktycznie. Jednak większość nowych dzielnic ma kiepską komunikację. Autobus z Jagodna jedzie do centrum Wrocławia prawie godzinę, z Białołęki pod PKiN w Warszawie podobnie. Stąd większość rodziców auta jednak ma, choćby dlatego, by pojechać w weekend do dziadków po słoiki. Do tego, czasy przejazdu różnią się w godzinach szczytu i poza nimi. W sobotni ranek przejedziecie ten sam odcinek, na który w szczycie trzeba godziny, w 20 minut, Mój eksperyment dowiódł – nawet miasto wymaga samochodu.Mit częściowo obalony (zależy od miejsca oraz rodziny).

Mit 5. Na wsi wszędzie jest daleko. Znowu, i tak, i nie. Wiele zależy od wsi i tego, co uznajemy za ważne. W mieście mój syn ma do szkoły podstawowej 1,1 km, na wsi 2,1 km, więc niewątpliwie dalej, ale z drugiej strony, gdybym chciał dowozić, teraz jadę 6 minut, a po lokalnych drogach 4 minuty. Porównanie najbliższego sklepu również wypada na korzyść miasta (100m kontra 1 km), marketu (1 km kontra 4,5 km), stacji benzynowej (500m i 4,5 km), liceum (1,1 km a nie 8 km), zajęć sportowych w interesującej nas dyscyplinie (5km zamiast 20 km, aczkolwiek czasowo – podobnie, bo musimy pokonać miejskie korki). Z drugiej strony wieś wygrywa dostępem do lasu (0,5 km vs 5 km), boiska, na którym gra lokalny klub i można jednocześnie bezpłatnie haratać w gałę (1 km kontra 3 km), dojazdem do stolicy (147 km, a nie 170 km) oraz minimalnie (2,5 km zamiast 3,5 km) w kategorii stacja PKP. Generalnie jednak – mit potwierdzony. Natomiast nie zapominajmy – wielkie miasto przegrywa znacznie częściej z niewielką miejscowością (miasteczkiem).

Mit 6. Na wsi nie ma pracy. Krótko – zależy jakiej. Biurowej – na pewno. Specjalistycznej – także. Natomiast zwykłej, produkcyjnej, budowlanej, w ho-re-ca czy przy opiece – jest. Być może, mówię o nisko płatnych zawodach, może inaczej sprawy mają się w innych regionach (np. obrzeża Podlasia), ale sporo zależy od zawodu. Część da się wykonywać zdalnie i wtedy dojazdy tak nie ciążą.

Wniosek. Zyski z dużych miast ograniczają się, patrząc statystycznie, do pewnej liczby atrakcji, większego wyboru miejsc pracy oraz bliskich odległości, nie zawsze przekładających się na czas. . Czy są one warte pośpiechu, pędu, zniszczonych więzi, braku odpoczynku? Nie sądzę. Optymalny wybór – niewielkie miasto.

Czy my – zwolennicy minimalizmu i oszczędności, wybieramy stabilizację czy zmiany? Co jest dobre? Trochę praktycznej filozofii.

W czeluściach youtube’a blisko dekadę temu pojawiło się nagranie, na którym coach (taki z tych mądrych, z wykształcenia psycholog), wypowiada następujące zdanie „Jeżeli ktoś, niezależnie od tego ile ma lat, postawi sobie taki cel, ustabilizować siebie, firmę, to to jest droga donikąd, to jest pułapka. … Życie nie jest stabilne, nigdy nie było, nigdy nie będzie.” I zacząłem się zastanawiać, ten facet (niegłupi przecież), a prawda, którą głosi, chociaż chwytliwa, to przecież pozorna. Dlaczego?

Sięgnijmy najpierw do źródeł coachingu. Wywodzi się z nurtu nazwanego „samorozwojem”. Tylko jeszcze dla Covey’a czy Tracy’ego ten rozwój oznaczał ciągłą pracę nad sobą. Nad swoimi słabościami, by nie uwierały tak mocno, ale i silnymi stronami, aby okazywały się coraz silniejsze. Ogromnie cenię tę starą szkołę. Ciągle znajduję w niej coś nowego. Mentorzy sprzed 20-30 lat nie rzucają chwytliwych haseł, bronią się prostymi metodami (co ważne i… wykonalne) oraz wynikami. Proponują stopniowe zmiany. Dzień po dniu. Odrobinę. Jeszcze jeden dzień.

Jest i nowa szkoła. Covey nazwał ją „etyką osobowości”. Super wygląda, rzuca bon motami, opiera się na wrażeniu i plastrach na rzeczywistość. Zbliża się do terapii. Słyszymy ciągle „przekraczaj granice”, „manifestuj pewność siebie”, „stosuj odpowiednią komunikację i odpowiednio się ubieraj” „możesz wszystko, o czym zamarzysz”. I taka właśnie etyka osobowości powie, że wybierając stabilizację, wybieramy drogę donikąd. Młodzi spuentują „ch….o, ale stabilnie”.

Oczywiście, tak postawiona sprawa tzn. stabilizacja = klęska, stanowi zasadniczy błąd. Dlaczego? Otóż wyobraźmy sobie „stabilność” jako pewne continnum w skali od 1 do 10. Jedynka to kompletna niestabilność, rozedrganie, nagłe i nieprzewidywalne zmiany. Dziesiątka – całkowity bezruch. A nasz coach opisuje w skali dwustopniowej stabilny vs. niestabilny. I na tym polega problem. Ta dwustopniowa skala błędnie opisuje rzeczywistość. Wprowadza w błąd. Nie chcemy w swoim życia ani 1, bo to doświadczenie poniewieranego przez życie i własną głowę człowieka z chorobą afektywną dwubiegunową – od manii do depresji. Nie marzymy też o życiu: wstać o 7, zjeść śniadanie, włączyć serial, o 11 znowu coś przekąsić, wyjść do sklepu, pogadać z sąsiadką, wrócić do domu, zrobić obiad, zjeść go równo o 14, przeczytać gazetę, zdrzemnąć się, zrobić kolację, zjeść ją, umyć zęby i iść spać. Jutro to samo. Taki Dzień Świstaka na zwolnionych obrotach. Nasz organizm potrzebuje pewnej, motywującej odmiany, ale i, no właśnie,…. stabilizacji. Może odrobiny, może więcej, tu już wchodzą w grę cechy osobnicze. Możemy je zmieniać – ewolucyjnie. Poza tym mamy różne obszary życia. W jednym jesteśmy mega stabilni, w drugim znacznie mniej. Covey nazywał je obszarami, ćwiartkami (fizyczna, umysłowa, społeczna, duchowa). Ja powiedziałbym nieco inaczej: praca zawodowa, pieniądze, duchowość, sprawność fizyczna, rodzina, spełnienie. Znam ludzi, którzy są stabilni zawodowo, ale niestabilni związkowo/rodzinnie. Doskonale sprawnych fizycznie, ale bez pieniędzy. Covey zachęca do osiągnięcia równowagi, ona znowu pozostaje tylko celem, każdego z nas dosięgają inne wyzwania, z czym innym ma problem. Często zupełnie niezależne od nas samych. Nasza stabilność, ta oczekiwana i osiągnięta, stanowi matrycę opisanych wyżej obszarów i osiąganej w nich stabilności.

Popatrzmy na finanse – clou tego bloga. Tu stan kompletnej nudy (stabilność na 10) nie istnieje. Zawsze dzieje się coś nieoczekiwanego. A to wojna na Bliskim Wschodzie, a to na Ukrainie. Kryzys mieszkaniowy, kryzys paliwowy, kryzys giełdowy. Inflacja, deflacja. Glapiński, Putin, Kaczyński, Tusk. Na nic z tych rzeczy nie mamy wpływu. Możemy przewidywać, planować, reagować, zarządzać ryzykiem. Tyle. Pełnej stabilności nie osiągniemy. Upadają nawet miliarderzy, a zwłaszcza ich dzieci i wnuki. Ktoś, kto doszedł do 7 (jak np. ja) ma nieźle. I wtedy przychodzi pokusa by coś pozamieniać, bo cierpią pozostałe obszary. No i stabilność spada. Byle nie do 1-2. Wiadomo, w życiu człowieka, któremu wystarczy mniej (jego nazwę minimalistą), te fale oceanu zdarzeń wydają się gładsze. Im mniej potrzebujesz, tym łatwiej Ci żyć. W każdym obszarze, w pieniężnym również. Dążenie do stałej zmiany, dla zmiany, żeby się nie zasiedzieć, to błąd. Celowe destabilizowanie własnego życia w imię nowości, także. Lepsze jest wrogiem dobrego, często takie myślenie prowadzi do klęski. Ja wolę optymalizacje. Głoszę prawdę – codziennie trochę lepiej. Gdy miałem 23 lata poszedłem do pracy. Zarabiałem 50% średniej krajowej. Teraz minęło 25 lat i mój dochód to w sumie kilka średnich, dodatkowo z różnych źródeł (dwie prace, działalność gospodarcza, nieruchomości, aktywa finansowe). Nie można mówić o niestabilności w rozumieniu tego coacha, a jednak szedłem do przodu, mimo zmian. No właśnie, japońskie „kaizen” oznacza małe zmiany, napisałem nawet taki cykl „Kaizen milionera” i oto właśnie chodzi. Nie o rewolucję: dzisiaj jestem ojcem rodziny w bogatym europejskim kraju, z pięćdziesięcioletnią żoną i trójką dzieci, a jutro z dnia na dzień rzucam to wszystko, wyjeżdżam do Tajlandii i tam układam sobie życie z trzydziestolatką o karmelowej skórze, sprzedając internetowe kursy, a większość dnia leżąc na plaży. O ewolucję – ograniczę wpływ pracy na moje życie, założę firmę „na boku”, albo zacznę jakieś fuchy, odłożę środki z podwyżki, zamieniając je na Euro, kupię dom przy plaży, i spędzę tam dwa miesiące w roku . Bo ewolucja oznacza zmianę i stabilność w jednym. Niedostrzegalne na krótką metę ruchy, w długim okresie dające ogromne rezultaty. Dlatego ten modny coach się pomylił. Nie zrobił tego celowo. On w to wierzy. Gwałtowne zmiany są konieczne, w terapii, tam gdzie jest przemoc, mobbing które trzeba natychmiast przeciąć jakieś poważne i niszczące dysfunkcje. Jest psychologiem, więc popełnił błąd atrybucji, przypisując cechy zaburzonych, wszystkim dookoła. Dodatkowo upraszczając do bólu. A miliony kupują tę zero-jedynkową niestabilność/stabilność, jako prawdę objawioną, co gorsza zmieniają swoje życie i dziwią się spalonym mostom, oraz ogólnemu poczuciu nieszczęścia. Bo przecież miało być tak pięknie a nie jest. Niezależnej trzydziestoletniej singielce nagle zaczyna czegoś brakować, po przekroczeniu 40-tki. Facet, który zmienił drugą żonę na trzecią, z nią także nie umie zawrzeć kompromisu i cierpi, drąc koty dwa lata po ślubie. A pan W. obiecywał, że niestabilność nas uzdrowi. Czytajcie lepiej Covey’a, dobrze Wam radzę.