Sponsorem dzisiejszego wpisu jest pewna para, w której miłość do własnego dziecko, wygrała z matematyką. W konsekwencji szykują im się poważne problemy. A oto szczegóły.
Problem 1. Rywalizacja z sąsiadami. Sąsiedzi naszej pary kupili za gotówkę swojej córce- studentce pierwszego roku deweloperską, wykończoną kawalerkę w Krakowie. Cena 550 tys. zł. Mogli to zrobić, ponieważ mają pieniądze odkładane od lat. Trochę uszczuplili kapitał obrotowy, ale przeżyją. Czego się nie robi dla dziecka.
Nasi bohaterowie postanowili nie być gorsi. Kochają swojego syna i chcą dla niego jak najlepiej. Do tej pory płacili 1500 zł za wynajem pokoju, ale czy dziecko nie zasługuje na własne? Dlaczego ma być gorsze od koleżanki.
Już ten punkt zwiastuje kłopoty. Dwie rodziny, dwie sytuacje, różne możliwości. Chęć dorównania komukolwiek nie jest dobrym powodem działania.
Problem 2. Likwidacja wszystkich oszczędności. Dobrzy rodzice mieli jakieś oszczędności – no coś około 150 tys. zł. Postanowili je zrealizować. Pozbawili się w ten sposób funduszu awaryjnego, gdyby, nie daj Boże, coś (jedno na etacie, drugie jdg, chorób nikomu nie życzmy, ale chodzą po ludziach), zostają bez zabezpieczenia. Nigdy tak nie róbcie.
Problem 3. Spieniężenie narzędzia pracy. 150k to dalej mało, więc trzeba coś sprzedać. Padło na firmową maszynę. Bez niej dg przyniesie mniejsze zyski. Klasyczny błąd – Covey nazywa go „zarzynaniem kury”. Zarżnięta kura przestaje znosić jajka, a ich brak odczujemy w kolejnych miesiącach. Pomimo tego, nasi bohaterowie mają tylko 250k w gotówce, a zakup mieszkania 450k.
Problem 4. Drugie dziecko. Nierówna alokacja zasobów spowoduje w przyszłości konflikty między rodzeństwem. W tym przypadku, starszy syn dostanie wszystko (wszak zebranie tych 150k zabrało rodzicom kilkanaście lat), a dla młodszej córki nie zostanie nic. Problem opisał już Balzak, a z naszych wielkich Eliza Orzeszkowa w nowelce „Niziny”. Wiedząc to, zawsze staram się dzielić „po równo”. Tutaj podobnej refleksji zabrakło.
Problem 5. Tanie mięso jedzą psy. Znacie to powiedzenie, przywoływane przy zbytniej oszczędności. Moja babcia mówiła elegancko „Nie stać mnie na tanie rzeczy”. Ponieważ kasy mało, wybieramy tanią rzecz i …tracimy. Popatrzmy. Mieszkanie deweloperskie kosztuje 480k, do tego 70k na wykończenie i urządzenie. Za 550k dostajemy świetną lokalizację (25 minut spacerem od Wawelu) i nowy budynek. Zejście do 450k wymaga odsunięcie się od ścisłego centrum i wybór starego bloku, chociaż mieszkanie odnowione (po flipie). Jednak na rynku takich lokali mamy na pęczki. Stąd ich cena. Nowa inwestycja w świetnym punkcie (tzw. plomba), rzadkość – szybciej będzie rosła na wartości, lub wolniej taniała, jeśli rynek zacznie się sypać.
Problem 6. Niepoliczone koszty. W przypadku dewelopera 550k to prawie koniec wydatków (notariusz 2k). Tutaj nie. Do 450k trzeba dodać 12 tys. zł dla agenta nieruchomości, 12 k dla notariusza i na podatki, drobne poprawki, jakieś meble i robi się 500k. Sporo.
Problem 7. Matematyka. O ironio. Jedno z rodziców uczy matematyki. Pomimo tego, przy stopie 8,5% decyduje się wziąć kredyt w kwocie 250k. Daje to ratę 3300 zł przy 15 latach (taki dostaną warunek – bo tyle zostało im do emerytury). Sprawdzałem. Ciężka sprawa. Działanie w ten sposób nie ma sensu. Dziecko zostanie z nieprzyszłościową kawalerką (nota bene należącą do rodziców, bo to oni są kredytobiorcami), a starsze pokolenie z kredytem i wysoką ratą. Do tej pory płacili za pokój 1500 zł i mieli jeszcze 1600 zł odsetek oraz zarobku maszyny (8%). Wychodzili na +100 zł. Teraz muszą doliczyć 1600 zł utraconych odsetek i 3300 zł razem -4900 zł. Cholibka. Może warto zejść na ziemię. Miłość do dziecka będzie diablo kosztowna. 5000 zł przez 15 lat, a gdzie drugie dziecko, własna emerytura, jakieś wydatki na śluby? Nawet po skończeniu studiów syna zostanie jeszcze 11 lat spłacania. Razem? 5000 zł x 12 m x 15 lat = 900.000 zł. Za pół kawalerki warte 250k. Procent składany działa przeciw nam.
Wnioski. Miłość rodziców jest ślepa i skłonna do poświęceń. Przez to piękna. Ale stara się dać to, czego dać nie sposób. Nie wolno startować w duchu rywalizacji, bo ten jeden błąd może być bardzo kosztowny. Tak jak w tym przypadku. Może liczą na wzrost cen (czemu i ja kibicuję, ale z chłodną głową)? Może po prostu para kocha syna? Nie wiem, ale pakuje się w grube kłopoty. 3300 zł miesięcznego zobowiązania, plus 1600 zł nieuzyskanych odsetek, to w przeciętnych polskich warunkach (a rodzina, która poza domem, ma trochę towarów i maszyn w jdg lokuje się, rzekłbym, w statystycznym środku) sumy gigantyczne. Wyliczenie pokazuje też coś jeszcze. Do zakupu dziecku mieszkania nie powinno się przystępować pod wpływem impulsu, na łapu-capu. A wielu po prostu na to nie stać. Bolesne, ale prawdziwe.
Uszczuplenie swoich oszczędności o 20/30% – to można w ten sposób dziecku pomóc ( w sensie, że te 20/30% wystarczy na mieszkanie za gotówkę albo wysoki wkład własny jak dziecko już pracuje i zarobi komfortowo na raty)
Ale pozbawiać się wszystkich oszczędności, zmniejszyć możliwości zarabiania na kapitale i do tego brać kredyt- no, cóź… miłość jest ślepa….
Dokładnie. Miłość rodzicielska stanowi najbardziej ślepy rodzaj miłości.
Osobiście nawet rozumiem oddanie 100% posiadanych środków, o ile dzielimy między dzieci po równo. W końcu dla nich pracujemy, po śmierci nic nam z tej kasy. Natomiast kredyt dla niepracującego dziecka, bez widocznej potrzeby i w obecnej sytuacji rynkowej – bez sensu.
Nie zrozumieliśmy się. Oddanie 100% środków po śmierci jest raczej oczywiste, zwykle dzieciom.
Ale w Twoim przykładzie ci ludzie, rozumiem, że jeszcze żyją i taki mają zamiar i wolę? Czy postanowili odejść planowo chwilę po zakupie mieszkania…? Wtedy ich ruch wydaje się uzasadniony.
Odpowiadając na pytanie. Ci ludzie żyją, mają się dobrze i wg tabel ZUS, zostało im jeszcze 20-30 lat. I pewnie trochę jeszcze pożyją.
Moje doświadczenie wskazuje, że dawanie tzw. ciepłą ręką (za życia) ma znacznie większy sens niż zimną ręką (po śmierci). Znani mi grubi (co najmniej 50) milionerzy dokładanie tak robią.Drobniejsi – także. Natomiast aby zachować sens, wymaga się spełnienia szeregu warunków (dodatkowo bohaterowie wpisu – milionerami nie są). Pierwszy – robi to osoba, która posiada jakieś inne aktywa, dające dochód lub w miarę płynne. Drugi – w miarę pewne dochody, pozwalające na szybkie odbudowanie gotówki. Trzeci – dzieli się między dzieci po równo. Czwarty – oddajemy gotówkę, ale nie zadłużamy się. Zapomnienie o którymkolwiek z nich prowadzi do katastrofy. W warunkach wiejskich często sprzedawano nawet ziemię, żeby dziecku ułatwić start w mieście. Ja też założyłem sobie (i podtrzymuję ten wybór nadal), że każdy z moich synów po podjęciu stałej pracy dostanie mieszkanie. Muszę w tym celu pozbyć się kilku nieruchomości (bo jak na razie, okazało się, chłopaki wybrali życie w innych miastach) i zrobię to z przyjemnością. Natomiast znajduje się w zupełnie innej sytuacji, mam inne aktywa, wolne środki (jak na moją bańkę – całkiem spore) i spełniam wszystkie warunki rozsądnego działania, które sam głoszę.
Rozumiem i zgadzam się co do filozofii darowania za życia przez przyszłego spadkodawcę ( w kwestii zapewnienia wykształcenia i dachu nad głową).
Jednak nie zgadzam się z twierdzeniem autora, że :” Osobiście nawet rozumiem oddanie 100% posiadanych środków, o ile dzielimy między dzieci po równo.”
Myślę, że również liczne grono milionerów, których autor zna nie daje ” 100% posiadanych środków” za życia. Więc dla doprecyzowania.
pozdrawiam
Oczywiście, że większość milionerów nie rozdaje 100% środków. Zwyczajnie nie musi. Dzieląc się 20-30% i tak wyposaża młode pokolenia ponad przeciętny standard. Natomiast nie-milionerzy stają przed wyborem – ile zostawić sobie a ile rozdać za życia. Środki, którymi dysponują nie pozwalają bowiem na jednoczesne zachowanie oszczędności i wywianowanie dzieci.
Typowo polski – rolniczy sposób myślenia – za życia (ew. zostawienie sobie niewielkiej kasy), ewoluuje. Amerykański- dzieciom daję wykształcenie, resztę muszą zdobyć sami – jeszcze się nie przyjął i mam wrażenie, że szybko to nie nastąpi. Osobiście jestem zwolennikiem kompromisu (czyli właśnie opisanych warunków), ponieważ widzę wady obu, jeśli stosujemy je restrykcyjnie.
Jeden z naszych najbardziej zapomnianych pisarzy obyczajowych – Józef Kraszewski – w swoich powieściach sprzed 150 lat opisywał oba warianty (w świecie ludzi ówcześnie bogatych), ich wady i zalety. Generalnie zatrzymując 100% kasy do śmierci ryzykujemy: nieumiejętnością obrócenia nią przez spadkobierców, transfer majątkowy w chwili, w której nic on nie zmieni (np. po 60-tce), oraz kłótnie spadkobierców. Ładując wszystko w dzieci (mieszkanie): biedę na starość i wszystkie związane z nią problemy.
Więc dokładnie jak napisałem:
Uszczuplamy w jakiejś części oszczędności i kupujemy mieszkanie oraz staramy się zapewnić wykształcenie.
Mówimy tu o wyższej klasie średniej.
Ten pierwszy transfer ( i dla większości najważniejszy) występuje zwykle około 50 roku życia.
Mamy resztę oszczędności i się nimi cieszymy , bo narzucony sobie obowiązek wobec dzieci spełniliśmy.
Resztę ( jak zostanie) otrzymują dzieci po śmierci.
Ludzie o dużych zasobach finansowych-czyli z definicji majątkowej -klasa wyższa ( w mojej opinii powyżej 30 mln zł aktywów netto) mogą ( i robią to zwykle inaczej).Ile osób tyle pomysłów i wariantów.
Może z racji doświadczeń życiowych i zawodowych patrzę na wyposażanie dzieci przez pewną część klasy średniej (do której mam przyjemność się zaliczać), nieco odmiennie niż Ty. Tę warstwę charakteryzują dwie cechy finansowe:
– zbyt mało kasy by nie pracować i wieść beztroskie życie (tzn. mógłbym rzucić pracę i funkcjonować, ale wymagałoby to kombinowania),
– poziom majątku istotnie (2-20 razy) większy niż statystycznego Polaka (ten szacuje na 400-500 tys. zł, bo chwilę temu było 300 tys. zł, a podrożały nieruchomości – główny składnik).
Obserwuję, że przyjmowane są następujące strategie:
1) wszystko jest dla mnie (dla nas – jeśli decyzję podejmuje małżeństwo), dzieciom (coraz częściej jedynkowi) oddamy tylko z bieżących dochodów, głównie zapewniając wykształcenie, opłacenie ślubu itp.
2)rozdanie sporo za życia (chociaż niekoniecznie do 50-tki, biorąc pod uwagę średni wiek posiadania dziecka, pewnie do jego 40-tki), a zostawienie sobie jakiś oszczędności, drugiej może trzeciej nieruchomości,
3) rozdanie praktycznie wszystkiego w chwili przejścia na emeryturę, w zamiana za obietnicę wsparcia w przyszłości,
I teraz, ponieważ górna granica tej podklasy jest nieostra (można powiedzieć 30 mln, ale i 10 mln), a i aktywa będą różne, szczegóły (dość istotne) mogą się różnić.
Natomiast ryzyko przeważającego transferu po śmierci zawiera się w obserwowanym przeze mnie zagrożeniu – nie jest to już dzieciom potrzebne, a majątek trafia do osób nie potrafiących nim zarządzać oraz trudno zmieniających przyzwyczajenia (bo już na emeryturze). I zaczyna się katastrofa, wyprzedawanie poniżej wartości, przekazywanie natychmiast kolejnemu (też nieprzygotowanemu) pokoleniu, nałogi, szaleństwa itp. Stopniowe pozbywanie się (a jeśli to możliwe stopniowa sukcesja w firmie) daje płynność.
Opisywana przeze mnie rodzina moim zdaniem należy raczej do środkowej warstwy klasy średniej, więc jej opcje wyglądają inaczej. Jedna nieruchomość, niewielkie aktywa, rozdane jednemu z dwójki dzieci, powoduje najgorszą rzecz – wprowadzenie rozdźwięku między dziećmi. A dało się to rozwiązać inaczej.
Klasa wyższa – inna bajka, co widać po Zygmuncie Solorzu, Warrenie Buffecie, czy ogromnej liczbie anonimowych ludzi bogatych.
Nie zaliczyłbym osób o majątku 800 tys. zł do tej samej grupy co osoby o majątku 8 mln zł.
To jest przepaść.
Osoba z majątkiem netto 8 mln zł mądrze ulokowanym może żyć z kapitału.( 7 mln zł ” pracuje” na 6/7% więc średnio z 450 tys złotych brutto rocznie ( 360 tys netto) można jeszcze sporo odłożyć-więc nie występuje mityczne demonizowane przejadanie kapitału przez inflację)
Osoba o majątku 800 tys. złotych to głównie mieszkanie i 0-200 tys zł oszczędności. Nawet w przypadku zarobków netto miesięcznie 30 tys zł nigdy nie ” dogoni” osoby w przykładzie powyżej.
W sensie czysto majątkowym- uważasz, że to ta sama klasa?
Problem z granicami klas w Polsce istnieje od wielu lat. Granice klasy średniej przesunąłem do 8 mln majątku (podczas gdy Ty – jeszcze dalej do 30 mln), bo tam miała zaczynać się wyższa. Zrobiłem to z pełną świadomością możliwych kontrowersji. Ponieważ dla socjologów „klasa” to nie tylko dochód (jak chcieliby dziennikarze), majątek (jak my sobie dywagujemy), ale pewna pozycja socjoekonomiczna. I tu pojawia się problem, gdyż zaczyna się uwzględniać styl życia, wykształcenie, wybory, coś nieuchwytnego, co w socjologii nazwano „habitus”. Próbowałem przeciąć te wszystkie szczegóły skupiając się na majątku i sposobie osiągania dochodu. Natomiast wtedy wyszło mi, że zarówno nauczyciel wiejski z pensją 7k netto oraz mieszkaniem w małej miejscowości znajduje się w tej samej klasie, co jedyny spadkobierca właściciela 50ha lasu, 2-3 maszyn, firmy zatrudniającej 5 osób (to może być właśnie te 8 mln), utrzymujący się z grania na statku. I będzie to klasa średnia.
Zatem wracając do Twojego pytania – podklasa tzw. wyższa klasa średnia. W niej wystąpią gigantyczne różnice. I tak musi być. Można dzielić, szatkować, ale dojdziemy do absurdu. Dlaczego? Ponieważ takie same różnice wystąpią w klasie wyższej – wspomniany spadkobieraca właściciela lasu i małej firmy oraz Sebastian Kulczyk. Identycznie będzie w całej klasie średniej wg wszystkich podziałów (byli tacy, którzy wrzucali do jednego worka właścicieli „małych” firm, a więc zarówno szewca naprawiającego buty za 30 zł/szt, jak i jedynego wspólnika spółki o milionowych obrotach). Tych kontrowersji nie da się uniknąć bez stworzenia 30 klas.