Jak wzrosną rachunki za gaz? Porównanie lat 2022-2024 i planowanych zmian.

Poprzedni rząd zapowiedział szumnie „zamrożenie cen gazu”. Jak to wyglądało w praktyce zaraz zobaczycie. Obecna władza mówi o podwyżce rzędu 15%, a PiSowscy propagandyści zaraz twierdzą – +50% ….w stosunku do ceny z 2022 r. Jakby obecny odpowiadał za wzrost w latach 2022-2024 r. (taryfy zatwierdzane jesienią zeszłego roku).

Lubię jednak mówić „sprawdzam” i pokażę Wam, jak wyglądało to „zamrożenie cen” w moim przypadku. Mam dom, ogrzewany gazem. Jestem w stanie odtworzyć ceny za analogiczny miesiąc (czyli np. rachunek majowy za wiosnę). Wyliczę cenę KWh energii gazowej, nie na podstawie stawki (bo tam jest wiele elementów składowych) lecz dzieląc kwotę rachunku przez liczbę jednostek.

Rok 2022 – 1364 zł a 5610 KWh. Stawka brutto 0,2431 zł/KWh.

Rok 2023 – 1462 zł za 4824 KWh. Stawka brutto 0,3030 zł/KWh. Jakie zamrożenie? Przecież to wzrost o ponad 20%.

Rok 2024 r. 1386 zł za 4554 KWh. Stawka brutto 0,3043 zł/KWh. Teraz faktycznie cena stoi (te dziesiąte części grosza, wynikają z podwyżki abonamentu).

Rok 2024 – jesień? Wielka niewiadoma. Wyobraźcie sobie, że ceny pójdą w górę o 60% w stosunku do 2022 r. Daje to stawkę 0,3889 zł/KWh. Zużywając tyle co w tym roku, zapłacę 1771 zł. Czyli o 27% więcej niż obecnie. Za połowę wzrostu odpowiada bezsprzecznie poprzedni rząd (rok 2023). Za drugą? PiS i obecna władza w połowie (czyli w sumie 75% poprzednicy i 25% obecni) . Dlaczego? Po pierwsze PiS dopuścił do zmonopolizowania rynku gazu. PGNiG został przejęty przez ORLEN i nie ma konkurencji, może robić, co chce. Obecne władze też nie są bez winy, ponieważ nie tworzą warunków do spadku. Jak już kiedyś pisałem. Czysta cena gazu na rynkach światowych spada (obecnie chwilowa korekta w górę). Jest już na poziomie z 2020 r. czyli sprzed wojny. W porównaniu do szczytu z września 2022 r. wynosi …. 25%. W dolarach. W złotówkach jeszcze trochę niżej. Podwyższanie w tych warunkach cen, oznacza jedno – korzystanie z pozycji monopolisty.

Ale wróćmy do podwyżek. 27% w stosunku do cen obecnych. Ile zapowiada rząd w ocenie skutków regulacji? O 15%. Czyli w najlepszym wypadku raczy nas półprawdami (cena paliwa wzrośnie o 15%, a przez różne opłaty, rachunek o 27%). Może mniej, bo już URE zapowiedziało, że taryf w tym wymiarze nie zatwierdzi.

W kolejnym wpisie – jak sobie z tym radzić.

Gospodarstwo rodzinne. Ile trzeba ziemi, żeby mieć co jeść?

W PRL-u funkcjonowały gospodarstwa tzw. chłoporobotników. Na 2-5 ha brakowało zajęcia dla rodziny wielopokoleniowej i ojciec szedł do normalnej pracy. Pozwalano w ten sposób stanąć na nogi ludziom, którzy musieliby cierpieć biedę, chociaż nie głód na spłachetku ziemi. Przy znacznie mniejszej wydajności i większej liczbie konsumentów (rodzina liczyła 8-10 osób), dawano radę i jeszcze sprzedawano na rynek.

Z kolei w ZSRR kołchoźnicy, poza pensją, dostawali jeszcze działkę przyzagrodową ok. 0,5 ha. Z niej i marnych poborów dawali radę wyżywić rodzinę. I tu rodzi się tytułowe pytanie. Utrzymanie rozumiem jako napełnienie brzucha, a nie zarabianie (produkcję na sprzedaż). Przejdźmy do rachunków, pamiętając, że dzisiaj „rodzina” oznacza średnio 3 osoby i zazwyczaj przynajmniej jedna z nich pracuje zawodowo. Będziemy więc mieli nie tylko chłoporobotników ale i , chłoponauczycieli, chłopoinżynierów, chłopolekarzy itd.

Generalnie, do dobrego funkcjonowania organizm ludzki potrzebuje zrównoważonego pożywienia i białek zarówno zwierzęcych, jak i roślinnych. Tak samo zróżnicowana musi być nasza produkcja, a zatem musimy mieć swoje:

  • zboża,
  • warzywa,
  • owoce,
  • rośliny oleiste,
  • nabiał,
  • mięso.

Każda z tych kategorii musi zostać zrównoważona, a następnie przeliczona na ary, być może hektary.

Zaczynamy.

Zboże, w naszym kręgi i kulturze stanowiło podstawę pożywienia. Wszelkie kluski, pierogi, chleby, podpłomyki. Nie bez znaczenia jest też kaloryczność. Liczmy 0,4 kg dziennie na osobę (1400 Kcal). 1,2 kg na 3 osoby. 440 kg rocznie. Taką ilość uzyskamy z 15 arów.

Warzywa – kolejne 0,3 kg/osobę/na dzień. Trzy osoby 0,9 kg. 350 kg/rok. Patrząc na plony (5t/ha) – jakieś 7a.

Owoce – dopełniamy do wymaganej porcji 0,2 kg. Rodzina potrzebuje 0,6 kg. 200 kg rocznie. Znowu, przy dobrych plonach – 5a.

Rośliny oleiste. Rzepak, słonecznik czy len. Razem 20 litrów rocznie. Kolejne 0,6 ara.

Nabiał i mięso. Tu patrzmy rocznie. 1000 jajek na rodzinę. 500 litrów mleka. 50 kg sera. 100 kg mięsa tzw. masy poubojowej. Żeby wyprodukować takie ilości musimy mieć ok. 8 kur (w tym 5 na mięso), 4 kozy mleczne oraz kilka królików. Część zjemy np. wszystkie capki. Żeby utrzymać taki majdan musimy mieć ok.70 arów.

Wynik. Rodzinę trzyosobową nakarmimy z ziemi o powierzchni niespełna 1 ha (dokładnie 9760 m2), z czego 70% zajmą zwierzęta. Gdybyśmy poszli w kierunku mniej radykalnym tzn. zrezygnowali z kóz na mięso (zostawili sobie 2 na mleko), damy radę i z 0,5 ha. To dobra wiadomość. Da się i na mniejszej powierzchni, w końcu przedwojenne książki o warzywniku i ogrodzie na kilkuset metrach, podawały gotowy przepis, a powstały w czasach niższych plonów. Niestety, na pozostałe wydatki trzeba już zarobić.

Chciwość.

Z jednej strony Gordon Gekko i jego „Chciwość jest dobra. Chciwość działa, chciwość jest w porządku. Chciwość oczyszcza, uszlachetnia i ucie­leś­nia ducha ewolucji. Chciwość w każdej formie: chciwość życia, pieniędzy, miłości, wiedzy doprowadziła do rozwoju ludzkości.” Z drugiej nauki różnych filozofów i kościołów. Co moim zdaniem jest prawdą?

Gordon Gekko się mylił. A konkretnie pomylił chciwość (chorobliwą żądzę pieniądza, za każdą cenę) z ambicją, miłością, pasją. Chciwość niszczy relacje międzyludzkie, międzynarodowe i absolutnie nie doprowadza do rozwoju. Chciwość życia prowadzi do nadmiernego ryzyka, a nawet śmierci (himalaiści, Balzak). Chciwość pieniędzy do samotności i nieszczęścia (słynny przykład Cecila Rhodesa). Chciwość miłości doprowadziła Freddiego M. do przedwczesnej śmierci, a Piotra Abelarda do kalectwa. Ofiar chciwości wiedzy znamy stosunkowo najmniej, ale taki dr Mengele, proszę bardzo.

Chciwym przedsiębiorcą był Jan Kulczyk. Czy „żył długo i szczęśliwie”? Oj, chyba nie. Chciwym władcą pozostał Jerzy III. Jego chciwość doprowadziła kraj do utraty kolonii północnoamerykańskich. Wreszcie, chciwymi pozostają Soros i Trump. Czy stworzyli coś wielkiego, czy tylko pasożytują na społeczeństwie? Czy są szczęśliwsi niż Buffet, Branson czy Ferriss? Czyje idee przetrwają dłużej i będą inspirować? Czy ta druga grupa nie ma „wystarczająco” pieniędzy, szacunku, pasji? Czy nic nie stworzyli?

Dlatego nikomu nie polecam chciwości. Ona karze pracować ponad siły i skraca życie, w efekcie – unieszczęśliwia, nie pozwala w pełni smakować życia. Konieczny jest umiar. Ot taki Colas Breugnon, ideał praktycznego rzemieślnika, miłośnik śpiewu, jadła i napoju. Ani ktoś miotający się od jednej skrajności do drugiej (Ignacy Loyola, Karol V, Henryk VIII). Ni typowy asceta, ni hulaka.

Pieniądze często uzależniają. Chciwcowi trudno się z nimi rozstać. Niektórzy (tytułowy Skąpiec), żałują ich własnym dzieciom, nie są w stanie przestać zarabiać. Jednocześnie, przecież potrzebujemy ich do życia, dobrze jest spełniać marzenia.

Jak zreorganizować życie – rzeczywisty przypadek millenalsa.

Całkiem niedawno zwrócono się do mnie, jako „Wujka Sknerusa” o radę dotyczącą zaplanowania dalszego życia finansowego warszawskiej 40-letniej singielki.

Nasza bohaterka wiedzie pełen sukcesów życie zawodowe humanistki. Pracuje w dużym wydawnictwie, jej własne książki i artykuły sprzedają się całkiem nieźle. Ale…. niestety, rynek w branży księgarsko-literackiej mamy wilczy. Rzeczywiste dochody b2b za miesiąc pracy (głównie zdalnej, na miejscu 1 dzień w tygodniu) wynoszą netto (po odliczeniu składek i podatków) 5000 zł. Do tego pozycja pozwala od czasu do czasu (raz w miesiącu) dorobić na artykule przeciętnie 700 zł netto. Wynik dochodowy +5700 zł.

W warunkach wiejskiego slow-life-u fantastyczny pomysł na życie. Niestety mówimy o kompletnie odmiennych realiach. Nasza bohaterka żyje w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, na granicy Śródmieścia i Mokotowa. Cena wynajmu małego mieszkania 3500 zł + opłaty. Cóż powiedzieć, na wszystkie inne potrzeby zostaje ok. 1800 zł. Dla kogoś, kto lubi karmelowe latte w Starbuniu (26 zł za dużą porcję, sprawdzałem), powinien raz w tygodniu dojechać pociągiem do Krakowa – żałośnie mało. Millenalsce trochę, dopóki mogą, pomagają rodzice. Nie ukrywają, że obecny stan rzeczy nieco ich niepokoi. Czwarty krzyżyk, czas na stabilizację, a tej nie widać. Szans na kredyt w Warszawie (cena wynajmowanego mieszkania ok. 1,5 mln), patrząc przez najbardziej różowe okulary nie widzę. Rata (zero opcji kredytu 0% z uwagi na wartość początkową), przy wpłacie pierwszej 20% (300 tys. zł) wynosi 9600 zł (800 zł x 12), nawet rodzice-współkredytobiorcy nie ratują sytuacji. Przebranżowienie – nie wchodzi w grę. Co robić? Oto opcje, które widzę:

  1. Skoro praca ma charakter zdalny, zamiast drogiej Warszawy wybrać np. Kielce, położone dokładnie w połowie drogi pomiędzy dwoma głównymi centrami życia. Tam ten wkład własny 300 tys. zł (rodzice z bólem go wyłożą) starczy na całe mieszkanie. Drastycznie spadną koszty dachu nad głową, a przede wszystkim, będzie własny.
  2. Wybrać mieszkanie w Umbrii i raz w tygodniu pokonywać samolotem drogę Rzym-Warszawa lub Rzym-Kraków, a Umbria-Rzym- pociągiem. Ponownie, 300 tys. zł wystarczy na zakup i remont. W pakiecie dostaje się kontakt z inną kulturą, który dla twórcy zawsze jest inspirujący.
  3. Przenieść się do innych krajów z tanim życiem i tam wynajmować za odsetki od 300 tys. zł.
  4. Wybudować domek, na działce niedaleko linii kolejowej (rodzice mają taki grunt) za 200 tys. zł. Własny, tanie utrzymanie, nowoczesne budownictwo nie zje zysków.
  5. Przyjąć ofertę pracy za granicą, np. w ambasadzie jako „attaché kulturalny”, a w zamian dostać mieszkanie służbowe.

Uwaga! Ciekawy blog na horyzoncie.

Niedawno trafiłem w internecie na kolejnego bloga, którego warto poczytać. Jego twórca – Kacper, mój prawie-rówieśnik, zyskał staż pracy do emerytury i powiedział pas pracy. Mieszka sobie na działce, żyje z własnych zbiorów oraz na luzie.

Kogo interesuje tzw. pozasystem, będący w zasięgu ręki, znacznie szybciej niż nawet kawalerka w większym mieście, czytajcie i udostępniajcie: https://codziennoscnadzialce.blogspot.com/ . Niestety taki styl życia nie podoba się Facebookowi i w tym medium Kacper dostał bana. Dlaczego? Nie pojmuje. Nie pisze o kwestiach kontrowersyjnych, tylko zwyczajnym życiu.

Dlaczego udostępniam? Blogów „działkowego minimalisty” Henryka i drugiego Henryka, o którym pisałem ostatnio już nie ma, zniknęły. Mam nadzieję, że Kacper nie zdecyduje się na zaprzestanie pisania, bo jego treści niosą sporą wartość – pokazanie, jak można żyć, będąc zwykłym człowiekiem. Nie aspirując do zmiany świata w sposób wywierania na niego innego wpływu, niż pokazując spraw wielkich, lecz właśnie codzienność. Źródła zarobkowanie Kacpra pozostają klasyczne: sprzedaż nadwyżek plonów, sadzonek, prace dorywcze, sprzedaż złomu. Tak spokojnie da się przetrwać do emerytury, chociaż i on nie podaje dokładnych zestawień finansowych.

Niech żyje Mac. Historia 9-letniej współpracy.

W swoim życiu zmieniłem kilkanaście komputerów stacjonarnych i laptopów. Te ostatnie psują się zdecydowanie częściej. Dlaczego? Przenosimy je z miejsca na miejsce, pracujemy na kolanach, części upakowane są gęsto. Rekordzista w moich rękach przetrwał 2 lata, popękała obudowa, zamulił system. Na drugim biegunie znalazł się tytułowy MacBook pro kupiony w 2015 r. Jest ze mną do dzisiaj. A oto opis i wyliczenia.

Wygląd. Jest dobrze. Starły się litery na dwóch klawiszach. Tu i ówdzie aluminium zarysowałem lub wgiąłem (w okolicach portów). Tyle. Nadal wygląda lepiej niż 2-letnia Toshiba.

Płynność działania. Bez większych problemów. Przymuli na chwilę (mam nawyk otwierania 20 okien przeglądarki na raz) i tyle. A pamiętajcie, że dysk 128 GB i stare kości pamięci 8 GB.

Awaryjność. Wadliwą matrycę wymieniono w ramach akcji serwisowej. Po gwarancji zmieniłem baterię (ok. 650 zł) i klawiaturę (450 zł), którą prawdopodobnie zniszczył mu nawyk jedzenia przy kompie. Tyle. Jak na 9 lat ostrej eksploatacji (w sumie pewnie 10.000 godzin) nieźle.

TCO i wartość rezydualna. Ile jest wart przeciętny laptop po 4 latach? Kilkaset złotych czyli 10-15% wartości początkowej, wynoszącej 3500 zł. A Mac po 9 latach? Nadal 1300 zł (gorsza konfiguracja niż moja, z Allegro) z początkowych 5000 zł. I tu tkwi sukces. Roczne TCO (pełne koszty posiadania) typowego lapka wynoszą (3500-500)/4 = 750 zł. A Maca? (5000-1300+1100)/9=533 zł. Toshiba? (2000-0)/2 = 1000 zł. I to przesądza.Niech żyje Mac.

Jak drogo mieszkano w II RP czyli relacja pensji robotnika do wysokości czynszu za mieszkanie 2-izbowe (pokój z kuchnią).

Zainspirowany kolejnym artykułem płaczącym nad losem samotnej 30-latki, z pensją 5000 zł netto, niezdolnej do wynajęcia mieszkania w Warszawie, sięgnąłem do danych z przedwojennych roczników statystycznych. Celem było porównanie relacji pensja robotnik/czynsz za małe mieszkanie. I zobaczcie, jak się rzeczywiście sprawy miały.

W 1929, czyli ostatnim przedkryzysowym średnia pensja robotnika wynosiła, z zależności od sektora od 125 zł do 275 zł. Najgorzej zarabiano w przemyśle drzewnym, elitę stanowili drukarze i zecerzy. Do 1934 r. pensje spadły do 86-198 zł. Co jasne, większość pracowników leśnych czy tartaków mieszkała na wsi, a przemysł poligraficzny kwitł w miastach. Podobnie jak chemiczny, górniczy czy hutniczy (kolejne b.dobrze wynagradzane).

Z kolei dane o czynszu (zwanym wtedy komornym) zestawiono w ankiecie według miast z roku 1933. Znając przeważający charakter miejscowości możemy założyć, relację pensja-czynsz. I tak w Warszawie, gdzie występowały wszystkie zawody, płacono za 2 izby ok. 38 zł. Sporo i najwięcej w kraju. Znacznie taniej wychodziło mieszkać w Sosnowcu (16 zł) czy na Śląsku (najdroższe Katowice – 20 zł).

Co nam to pokazuje? Że czynsz wynosił ok. 15-30% pensji robotniczej. Całkiem mało. W stosunku do dzisiejszej pensji, szokująco mało. Jeżeli dzisiaj robotnik zarabia te 3000-5000 zł netto (pomijam elitę w postaci np. operatora maszyn) za 2 pokoje w Warszawie płaciłby 1500 zł. Narracja z „13-pięter” o Warszawie jako źródle biedy, wydaje się załamywać. Oczywiście bierzmy poprawkę na dużą liczbę bezrobotnych i innych, którzy o dochodzie ok. 100-150 zł mogły pomarzyć oraz informację o strukturze pracujących (kobiety pracowały zawodowo znacznie rzadziej, co oznaczało jedną pensję w domu).

Co wpływało na ten stan? Na pewno cena budowy i tani kredyt na budowę. Wybudowanie 2 izb o powierzchni 40 m2 w kamienicy kosztowało ok. 5000-6000 zł (rok 1934). Czyli żeby kupić takie lokum robotnik musiałby pracować 3 lata, odkładając 100% pensji. A teraz? No cóż. Zakładając średnią robotniczą obecną (3-5 tys. zł/miesięcznie co daje 36-60 tys. zł/rok) mamy wynik znacznie gorszy za 100-200 tys. zł nikt mieszkania nie zbuduje. Nie ma takiej opcji. I nawet korposzczur (przedwojenny urzędnik prywatny) nie zarabia wystarczająco dużo. Biorąc pod uwagę średnią warszawską, niech będzie 8 tys. zł netto, mamy po 3 latach ledwie 300.000 zł. A najmniejsze mieszkania 40m2 w Warszawie kosztuje od dewelopera ok. 600 tys. zł. No i wymaga wykończenia. I to jest właśnie miara naszej trudnej sytuacji na rynku.

Obligacje korporacyjne, czy warto? W bonusie historia jak dostałem odznakę „milionera z sąsiedztwa”.

Kiedy myślałem o obligacjach w głowie wirowały mi dwie myśli. Pierwsza – skandal z bankructwem firmy, w którą zainwestowała jedna z organizacji aktorskich (było o tym głośno, poleciały głowy). Druga – pytanie znanego inwestora – czy znasz kogoś kto dorobił się inwestując w obligacje. Jak widać obie negatywne. Czy zatem jesteśmy na straconej pozycji? Czy warto?

Jakie dzisiaj mamy opcje, jeśli nie chcemy korzystać z lokat (niskie oprocentowanie, na krótko), ani ryzykować na akcjach (moim zdaniem mocno przewartościowane w tej chwili). Większość (patrz wpis o inwestycjach niewielkich kwot i płynięciu z prądem) wybierze obligacje skarbowe. Dlaczego – ponieważ są pewne i dają niezły zysk. Rozważmy to.

Obligacje skarbowe. Generalnie na teraz kupimy dwa rodzaje: stałoprocentowe i zmiennoprocentowe. Czym się różnią. Stałoprocentowe wypłacają odsetki przez cały okres trwania (3 lata) w wysokości zafiksowanej. Obecnie 6.4%. Oprocentowanie zmiennoprocentowych zależy od inflacji + marży. I tu zaczyna się problem. W pierwszym roku, w tzw. rodzinnych (trochę lepszych, ale trzeba być beneficjentem 800+), dzisiaj mamy 7,05%. A za chwilę? Może być i 4% (inflacja wynosi 2.9%, ta oficjalna, rzecz jasna). Czyli interesu premiera Morawieckiego nie powtarzajmy, on wchodził w innym miejscu cyklu. Gdybym miał dzisiaj wejść na rynek – wybiorę stałoprocentowe, ponieważ zakładam zaniżanie inflacji GUS i jej stopniową redukcję. 6.4% minus podatek -bez rewelacji, ale i ryzyko niewielkie. Czy da się to jakoś podrasować?

Obligacje korporacyjne. Tytułowe rozwiązanie. Tym razem emitentem nie jest państwo, ale firma. No i przestaje to być takie pewne. Czy faktycznie? Ryzyko przy państwie jest znacznie mniejsze, chyba że zbankrutuje lub zniknie (pamiętacie obligacje carsko-rosyjskie, austro-węgierskie, albo argentyńskie?). Ale powiedzmy mamy praktyczną pewność, o ile nie zakładamy wojny z Rosją w ciągu trzech lat, rzecz jasna. W obligacjach korporacyjnych obniżamy pewność (to już nie państwo bankrutuje, lecz firma – co zdarza się znacznie częściej) na rzecz zysku. Tu możemy stracić cały kapitał (jak to przy nie spłaconej pożyczce). Nie 20%, nie 50%, ale 100%. Gdy uświadomimy to sobie, wtedy:

  1. szukamy firmy, która działa całe lata, ma dobrą historię, branżę i nie spłata nam figla, oraz analizujemy dokładnie jej bilans,
  2. patrzymy mocno na wysokość oprocentowania.

Co nam wychodzi? Ano różne rzeczy. Czasami wysokie zadłużenie. Kiedy indziej, chciwy zarząd. Może zupełnie z czapy branża z dużym ryzykiem, albo takim, którego nie potrafimy rozpoznać. Ja skupiłem się na jednym rodzaju firm, ponieważ je rozumiem – deweloperzy. Odrzuciłem zdecydowanie małe spółki (większe ryzyko upadku), windykatorów/skupujących wierzytelności (ciągłe zmiany przepisów antylichwiarskich oraz podnoszenie emerytury i pensji minimalnej – zmniejszają marże). Zostawiłem sobie w zasadzie dwa podmioty: MARVIPOL i ECHO. Tak się złożyło, że ten pierwszy miał właśnie emisję. Znam tę spółkę, miałem kiedyś jej akcje. Prezes ma łeb, zyski osiąga dość regularnie (poza starciem z JLR na rynku aut, ale ją wydzielono do innej spółki), branża znana (deweloperka mieszkaniowa i magazynowa). Ryzyko – spadek kursu Euro plus wielkość emisji (150 mln) plus wszelkie ryzyka deweloperskie. Jak dla mnie, w sumie praktycznie pewne (czyli oceniam, że istnieje 2-3% ryzyko bankructwa).

Zostaje oprocentowanie. Trzymajcie się mocno. WIBOR 6M + marża 3.9% (minimalnie, może będzie więcej). Na dzisiaj – 9,76% brutto. Czyli mamy mniejsze ryzyko straty kapitału (zadłużenie do kapitałów własnych 30%) niż w akcjach, a zysk na poziomie b.dobrym. W dodatku baza, lepsza niż przy skarbowych. WIBOR 6M banki trzymają twardo. Sporo powyżej inflacji, bo na tym zarabiają. Tak więc zarabiam też powyżej inflacji. Glapa (póki siedzi na stołku), prędzej utrzyma wysokie stopy, żeby Tuskowi utrudnić życie, niż je obniży radykalnie (- 1p.p. w ciągu roku uważam za najbardziej prawdopodobny) przy inflacji oficjalnej blisko celu NBP. Efekt – dobra nasza. I kupiłem te obligacje Marvipolu. Wykupić mają za 3-4 lata.

A Wy? No cóż. Emisja zamknięta, nowych na razie nie ma. Co robić? Pozostaje rynek Catalyst. Tak, nawet stare emisje ze stopą WIBOR 6M +5,5%, zapadalne za 3 lata, da się trafić. Oczywiście nikt nie sprzeda ich w wartości nominalnej lecz drożej. Wybiorę Wam za 2-3 tygodnie takie perełki. Dlaczego tak mówię? Bo zysk spory, a ryzyko, w mojej ocenie (bierzcie poprawkę – lubię ryzyko, Wy może nie), relatywnie niewielkie.

Jak obligacje korporacyjne porównać z akcjami. Studium przypadku. W danym momencie miałem opcje – obligacje Marvipolu lub akcje tej spółki i dywidenda. Kurs na daną chwilę 9,48. Dywidenda 1,06. Stopa dywidendy brutto 11,1%. I tu wchodzimy w istotę problemu. Kto uważał na matmie, ten wie, 11,1% większe od 9,76%. Ale, no właśnie mamy liczne ale. Pierwsze – spółka dywidendę wypłaca spektakularną, ale rzadko. Średnio, co drugi rok. Drugie – przewartościowanie – pomimo stabilizacji zysku na pewnym poziomie, cena wystrzeliła powyżej wieloletniej średniej (4-6 zł) i przebiła minimum roczne o 50%. A to oznacza jedno – spore ryzyko spadku, bo kupujemy powyżej wartości. Spadnie 20% nie zyskujemy 2% (i to nie corocznie), lecz tracimy 18%. Nie dla mnie taka zabawa. Wolałbym kupić za 5 zł i mieć dywidendę 5% z szansą na wzrost ceny spółki. Nawet mój apetyt na ryzyko tego nie kupuje. Oczywiście, piszę o inwestowaniu. Nie ma nic pewnego. Robimy założenia i wchodzimy. Nie każdy tak lubi. Wielu pójdzie po obligacje skarbowe.

Co w praktyce oznacza te 9,76%? Sporo. Dobrego i złego. Z jednej strony za 2-3 lata może być i 6% (przy niskiej inflacji). Może być i -100% (spółka bankrutuje). Ja zakładam: że przetrwa, wypłaci średnio 8% brutto (pamiętajmy o podatku Belki) i tego się trzymam. Za 4 lata sprawdzicie, na ile się pomyliłem. Bo, że pomylę się trochę, mamy jak w banku. A dobre? Wyobraźcie sobie, że wchodzicie za 1 mln. 8% od miliona to 80 tys. zł – minus „Belka” zostaje trochę ponad 64 tys. zł/rok – a dokładnie 5.4 tys. zł/m-c. Średnia krajowa. Za to można już żyć. W przypadku skarbowych byłoby to 6,4% brutto czyli 64 tys. zł/rok. A netto? Niespełna 52 tys. zł/rok i 4,32 tys. zł/m-c. Miesięcznie różnica niewielka – ledwie 1,2% rocznie netto (1,6% rocznie brutto). A wiecie jaki efekt przez 10 lat? 120 tys. zł netto, o ile nie reinwestujecie zysków. A co najważniejsze, trzymacie się znacznie powyżej stóp rynkowych, czyli realnie zyskujecie. Wada? Pisałem – możliwość bankructwa i utraty kapitału. Niektórzy już w tym momencie rezygnują. A taka przecież jest natura inwestowania.

Bonusowa historia – jak zdobyłem odznakę „Milionera z sąsiedztwa. Pamiętacie może, przywoływane przeze mnie wielokrotnie książki dra Stanleya „Sekrety amerykańskich milionerów” i „Przestań zgrywać milionera….”? Tytuł oryginału tej pierwsze brzmiał „The millionaire next door” czyli właśnie „Milioner z sąsiedztwa”, ale polski wydawca przełożył bardziej marketingowo niż wiernie. A skąd nagroda? Amerykańscy czytelnicy wymyślili pewną grę, którą ja lubię, podobnie jak grę Pollyanny (o czym kiedyś też napiszę). Polega ona na tym, aby nie zostać rozpoznanym jako milioner. Im większy przypał, tym lepiej albo, jak często lubię powtarzać „Im gorzej, tym lepiej”. Czyli np. lekarz nie zostanie wpuszczony na parking w nowym szpitalu, ponieważ ma za słaby samochód. Ze mną bywa podobnie. Na dworcu zaczepiają mnie ludzie, którzy świeżo opuścili więzienie, biorą mnie za swego – doskonale. Rolnicy, zwracają się do mnie jak do rolnika – jeszcze lepiej. Z tego powstają doskonałe historie. A najbardziej lubię nakręcać bankierów lub innych przedstawicieli tzw. prestiżowych zawodów, udając ciapowatego przygłupa. Tak też było i tym razem. Ubrałem się w mój ulubiony outfit – stare buty z Lidla, koszula i kurtka z Juli, sprane dżinsy i wchodzę do biura maklerskiego, niepewnie rozglądając się. Zaczepiam pracownika o te obligacje korporacyjne, że ja nie wiem, słyszałem że coś da się zarobić, ale boję się stracić. No po prostu, Tomek Czereśniak 80 lat później. Bankowiec, jak to bankowiec, oko mu nie drgnie, widać szkolony (ogólnie zresztą bardzo sympatyczny i profesjonalny) cierpliwie tłumaczy, upewnia się czy wiem jak zrobić przelew (tak!), przy okazji robi wrażenie, opowiadając o zagranicznym szkoleniu, patrzy jak zadziałało, ja rozdziawiam usta. Wreszcie dochodzimy do sedna. On pokazuje mi jak dokonać zakupu (zakładki w systemie on-line) i wpisuje kwotę inwestycji (czyli tę na którą mnie ocenił) …. 10.000 zł. Potem dzwoni jeszcze z pytanie, czy wszystko działa, czy umiałem aktywować konto. I wtedy już wiem, że dostałem nagrodę „Milionera z sąsiedztwa”. Zawsze zdarzają mi się dodatkowe atrakcje, tym razem obsługiwał mnie sam dyrektor oddziału ds. kluczowych klientów, ponieważ szeregowy pracownik wziął wolne przed majówką. Tym większa frajda z wkręcenia.

Co może trzydziestolatka, czyli sprawa mieszkaniowa po raz nie wiem który.

W jednym z portali, przeczytałem taki list https://kobieta.onet.pl/wiadomosci/od-dwunastu-lat-splacam-wasze-kredyty-list-do-redakcji/zfhle3g . Pełen oskarżeń wobec złego świata i chciwych ludzi. Autorstwa kobiety, tyle sfrustrowanej, niesprawiedliwej jak i po prostu wk…. . Sytuacja nie stała się tak beznadziejna, jak u Filipa Springera w „13-tu piętrach.”

Oszczędzę Wam całego jadu, pięciu akapitów na temat g…. nych mebli w wynajętym, kto zechce przeczyta całość. Generalnie list krąży wokół domorosłej diagnozy i pomysłów na jej rozwiązanie. Opis stanu rzeczy brzmi – najemcy mają ciężko (a pisząca – w szczególności), płacą chore pieniądze za byle jakie mieszkania. Rozwiązanie – zakazać wynajmowania mieszkań kupionych na kredyt. A teraz moje uwagi.

Fundamentalna i fałszywa teza listu brzmi – wynajem jest obecnie droższy niż kredyt, droższy o marżę właściciela. Może jestem czepialski, ale pani chyba nie wie, ile teraz kosztuje mieszkanie w dużym mieście. Moja bratanica właśnie sprzedała swoje „trzydzieści kilka metrów i dwa pokoje” – typowy PRL, a gdzie nam tam do Warszawy, za … 420 tys. zł. Kredyt na takie mieszkanie (a trzeba jeszcze mieć wkład własny, choć te 10%, więc kwota kredytu 378 tys. zł) – kosztować będzie łącznie ponad 1 mln zł (czyli 2/3 raty to odsetki), a sama rata wyniesie minimalnie 2700 zł. Wynajem takiego mieszkania od 1500 zł + czynsz,który przecież nie trafia do kieszeni właściciela lecz spółdzielni. Czyli kupując dzisiaj „inwestycyjne” właściciel dokłada 1200 zł plus koszty zakupu (kolejne 5-10%). Tyle w moim mieście. W Warszawie jest jeszcze gorzej. Taki sam lokal kosztuje 700 tys. zł, co oznacza ratę 4400 zł (i 140 tys. zł „na początek), a wynajmiemy go za 3500 zł. Na start w plecy, cały wkład własny i 900 zł miesięcznie. Więc nie, kredyt nie jest tańszy niż wynajem. I nagle cała narracja się sypie.

To może weźmy „stary” kredyt? Mój kumpel zapłacił 480 tys. zł kilka lat temu za 60 m2. Rata dzisiaj (gdyby nie nadpłacił) 1700 zł. Wynajmuje za 2000 zł minus 200 zł czynsz do wspólnoty i 170 zł podatku. No i go mamy – spekulant. Nie. Ponieważ wpłata własna wynosiła …. 280 tys. zł. Pożyczył tylko 200 tys. zł. Gdyby pożyczał 90% wartości płaciłby dzisiaj 3500 zł.

A „bardzo stary kredyt”, tak stary, jak historia z listu – sprzed 12 lat. Ówczesna cena mieszkania 1 pokój, 38m2 – 180 tys. zł, kredyt 150 tys. zł, rata dzisiaj 1100 zł, wynajem za 1500 zł, ale jeśli odejmiemy 200 zł do wspólnoty, i 130 zł podatku, „krwiopijca”, po 12 latach (wtedy dało się wynająć za 1000 zł minus opłaty) zarabia …. 70 zł. Więc chodzi o kredyt sprzed wielu lat. Główna teza opiera się na manipulacji porównania dzisiejszego najmu z kredytem sprzed wielu lat..

Przyznacie jednak, że czynsz w wysokości 3000 zł za 2 małe pokoje w Warszawie może wyglądać strasznie. I tu dochodzimy do sedna. Warszawa. Nikt nie każe zajmować solo dwóch pokoi. Kawalerkę na Żoliborzu wynajmiemy za …. 1500 zł (ciemna kuchnia, ogłoszenie na Włościańskiej) plus 600 zł do spółdzielni „na koszty”, ale te ponosimy także kupując. Przy pensji 4000 zł netto zostanie nam jeszcze 2500 zł na wydatki (w tym niestety utrzymanie mieszkania – czynsz, ogrzewanie, prąd, internet itp.). A może lepiej szukać gdzieś na prowincji. Kawalerka w Kaliszu – 600 zł plus cena drogiego ogrzewanie prądem – pewnie 300 zł miesięcznie, więc za 900 zł mamy własne 23 m2. Żaden kredyt nie będzie tańszy.

A teraz druga bzdura listu – zakaz wynajmu mieszkania kupionego na kredyt, bo to pompuje ceny i „tak robią fliperzy”. No więc droga trzydziestolatko. Fliperzy kupują za gotówkę, żeby zaraz sprzedać. Oni w ogóle nie wynajmują, ani się nie kredytują. Nie robią tego, ponieważ, jak udowodniłem, wynajem jest tańszy niż kredyt. Fliperzy nie mają więc większego wpływu na rynek najmu, a utrudniają zakup. Co więcej zakaz wynajmu mieszkania kredytowanego kompletnie nie ma sensu. Od takiego zakazu mieszkań na wynajem nie przybędzie (a twierdzę, że wręcz ubędzie, bo deweloperzy zbudują mniej). Ceny najmu nie spadną.

Co więc robić? Nie koncentrować się na Warszawie, iść tam gdzie taniej. .To właśnie jest ta trzecia droga. Poza Warszawą i wielkimi miastami też jest życie. Może trzydziestolatek nie ma zdolności kredytowej w stolicy, ale spokojnie da radę w Rudzie Śląskiej, Zamościu czy Sławie. A i przy okazji, proszę podziękować geniuszom od ekonomii z ostatnich 8 lat. Doprowadzili do wzrostu cen mieszkań, dwoma mechanizmami. Pompując koszty budowy (horrendalnie podrożały działki, materiały budowlane i praca) oraz zasypując rynek tanim pieniądzem, który poszedł w nieruchomości.

Czy warto iść pod prąd? W co dzisiaj zainwestowałbym 1000 lub 10.000 zł.

Generalnie wśród inwestorów dominują dwa sposoby myślenia, ale jednemu hołduje 90% ludzi. Stąd pojawia się tytułowe pytanie, czy faktycznie warto iść pod prąd i jak to robić?

Płynięcie z prądem. Obowiązuje nas zasada „trend jest Twoim przyjacielem”, więc należy dokupować to co rośnie, a sprzedawać to co spada. Proste.

Do tego ograniczeniem jest kwota posiadanych środków. 1000, a nawet 10.000 zł nie majątek, nieruchomości za nie nie kupimy. Czyli patrzmy co rośnie: bitcoin (150% w ciągu roku), złoto (50% w ciągu 5 lat). Tak radzą niektórzy wielcy, w tym przyjaciele Donalda Trumpa, który może objąć fotel prezydencki w USA.

Płynięcie pod prąd. Nazywam je kupowaniem wartości za jak najniższą cenę. Sam staram się tak działać, ale liczba zwolenników tej opcji pozostaje niezmiennie mała. W takiej sytuacji wypatrujemy spółek wartościowych (spore, rosnące zyski na przestrzeni lat, wypłata dywidendy) i czekamy, gdy zaczną spadać (bessa giełdowa). Gdy spadek wyniesie -30% (bez racjonalnego powodu, a nie dlatego, że prezes uciekł z kasą) zaczynamy kupować w porcjach po 20% posiadanego kapitału co 10% spadku od szczytu. Cash skończy nam się przy -70%. Jeśli spółka się odbije – zarabiamy sporo. Unikamy zatem jak ognia spółek drogich (c/z) lub podejrzanie tanich i zadłużonych.

Dzisiaj jednak (w tym momencie, dzisiaj, bo za rok sytuacja może być inna) nie szedłbym w akcje. C/z średni dla WIG wynosi ok. 13. Sporo, musielibyśmy kupować za 13-letnie zyski. Dywidenda dla niezłych spółek wynosi między 2 a 5%. Tez słabo. Stąd inny pomysł. Kupujemy obligacje, najlepiej z dużą marżą lub stałym oprocentowaniem (inflacja spadła). Mogą być korporacyjne – oparte o WIBOR 6M. Ewentualnie szukamy niezłego rachunku oszczędnościowego ( Pekao dawało 7% na swoim) i czekamy aż akcje porazi prąd.

Takie mam przemyślenia, które oczywiście nie są poradą inwestycyjną i mogą się nie sprawdzić. Zobowiązuję się napisać, jak wczoraj zainwestowałem (właśnie obligacje korporacyjne, ponieważ jak zwykle, wyszła z tego ciekawa historia.

Celowo wyeliminowałem trzeci trend – spekulację krótkoterminową. Nią podkręcają się magicy, i najczęściej tracą.