Rozmowa, która zmieniła mój sposób postrzegania wsi jako miejsca do życia. O malinach.

W zeszłym miesiącu miałem okazję chwilę pogadać z moim starym kumplem. Tematem stała się jego praca zawodowa i, wydawałoby się, uboczne zajęcie – rolnictwo. Nie takie wcale uboczne, ale nie wyprzedzajmy faktów.

Kumpel urodził się na wsi, ale pchany ambicją ukończył szkołę budowlaną w mieście powiatowym, po czym wyjechał na studia do siedziby województwa. Spotkaliśmy się kilkanaście lat temu, kiedy próbował, , zdobyć dodatkowe uprawnienia. Z pewnymi przygodami, ale wykonuje ten sam zawód co ja. I słowo „zawód” pada tu nieprzypadkowo, ma bowiem dwa znaczenia. O ile ja, trochę na etatach, trochę na swoim, zarabiam całkiem przyzwoicie, o tyle kumpel dostaje 4 tys. zł do ręki za 5 dni w tygodniu ciężkiej orki od 9 do 18-19. Często bierze robotę na wieczór.

I tu wracam do sedna, czyli gospodarstwa-ojcowizny. Leży ona na tyle blisko, że da się ją uprawiać, łącząc to z pracą zawodową. Zostaje przecież weekend. Zysków z tego gospodarstwa dotyczyła nasza rozmowa. Gospodarstwa, a dokładnie jego części – plantacji malin o powierzchni 0,7 ha. Tak dobrze czytacie – 0,7 ha. Pozostałą część obsiano jakimś zbożem, koniczyną czyli uprawami, które nie wymagają wiele pracy poza sezonem, ale pozwalają wyjść ledwie powyżej zera (2-3 tys. z ha). Do tego dochodzą dopłaty – 1 tys. ha. Czyli z 7 ha mamy ok. 21-28 tys. zł netto. Niewiele – 1,7-2,3 tys. zł miesięcznie. Poniżej pensji minimalnej, aczkolwiek podkreślmy za kilkanaście dni pracy w roku.

Wracamy jednak do malin. Kumpel powiedział mi, ile wziął w skupie w zeszłym roku – 70 tys. zł. Nie chciało mi się wierzyć, ale po sprawdzeniu danych (plony do 10 t/ha, ceny 13-15 zł/kg), uwierzyłem. Czas na koszty produkcji. Tutaj w sukurs przyszły mi kalkulacje ODR-ów. Roczne nakłady na ha plantacji, to ok. 70 tys. zł (z kosztami amortyzacji), a więc w przypadku „gospodarstwa” 0,7 ha, ledwo 49 tys. zł (przy 70 tys. zł przychodu). Jednak, jak to liczy ODR, obejmują one pracę ludzką, a ta pochłania 40 tys. zł/ha (28 tys. za 0,7ha). Czyli, odliczając własny wysiłek (i ewentualnie najbliższej rodziny) uzyskujemy 42 tys. zł za taką mikroskopijną, powiedzmy sobie szczerze, plantację. Zyski z intensywnej, ale ściśniętej czasowo, pracy (trochę oprysków, pielenia, podwiązywania i wycinania) na wiosnę, potem zbiór (ok. 4600 kg to przy wydajności 60-80 kg/dzień ok. 60-80 dniówek). Czyli uzyskujemy pewnie 80-100 dniówek, przy zysku 42.000 zł. Biorąc pod uwagę stopniowe dojrzewanie, w 2-3 osoby da się zebrać taką powierzchnię w miesiąc ciągłej pracy. W tym roku cena spadła do 1/4 czyli mimo większych plonów, wyjdzie na 0.

Kolega zarobił zatem 48 tys. zł za 250 dni skomplikowanej pracy biurowej (jak to na zleceniu – urlop symboliczny) i 42 tys. zł za 80 dniówek pracy ogrodnika (de facto nawet 50, bo w zbiorze nieodpłatnie pomaga mu matka-emerytka). Gdzie sens, gdzie logika? Kolejny przyczynek do dyskusji – czy warto iść na etat, wiążąc sobie cały rok przy stawce dziennej 192 zł, czy lepiej pracować przez 80 dni wg stawki dziennej 500 zł. Doświadczeni życiowo złożą dwa zastrzeżenia. Pierwsze – tu mamy do czynienia z ciężką pracą fizyczną, a tam biurową. Szczerze – wolę tę pierwszą i mieć 9 miesięcy wolnego. Drugie – niepewność zysków rolnika. I tu także dwa zastrzeżenia. Przedstawione przez mnie rachunki dotyczą przyzwoitego roku. Wiadomo, pogoda może zniszczyć część zysków, zdarzają się górki i dołki cenowe. Ale, pamiętajmy i o pesymistycznym założeniu – zbiór ręczny. Jeśli dysponujemy kombajnem zamiast 80 kg dziennie zbieramy 3 tony. Dzięki temu możemy, albo zwiększać areał, albo pracować nie 80 pełnych dniówek, lecz 30. Założyłem tez niższe od możliwych do uzyskania plony oraz typowe daty zbioru (przyspieszenie lub opóźnienie da lepsze rezultaty) podobnie jak sprzedaż nie w skupie lecz na targowisku (wymaga zaangażowania dodatkowej osoby)..

A na koniec – podsumowanie. Da się nadal, przy istotnym pilnowaniu i optymalizacji kosztów życia, wyżywić rodzinę, jeśli pracują nie 2 osoby na pełen etat, lecz jedna w rolnictwie. Mechanizacja plus wysokie ceny żywności – otwierają nowe szanse. Zwłaszcza jeśli sprzedajemy bezpośrednio odbiorcy.

Jakie znaczenie mają okoliczności zakupu. O cenach raz jeszcze, ale z zaskakującym morałem.

Jedną z rzeczy, na których staram się radykalnie nie oszczędzać jest kawa. Niestety, inflacja ma wpływ i na jej cenę. Jaki? W 2015 r., kiedy kupiliśmy do pracy pierwszy ekspres kolbowy, mała palarnia w pobliżu naszego miejsca pracy, oferowała 250g opakowanie za 17 zł, przy promocyjnej cenie złotej Lavazzy (szczyt wyrafinowania dla nie-smakoszy kawy) – 13.99 zł (identyczna gramatura, ale kawa mielona, więc zawsze gorszej jakości). Teraz palarnia sprzedaje identyczną mieszkankę, w identycznym opakowaniu za 29 zł. Są to ceny mocno detaliczne. Da się je jeszcze obniżyć i… podwyższyć.

Najpierw o podwyżce. Ta palarnia mocno poszła w gastro, dostarcza gros produkcji do kawiarni/restauracji i cieszy się tam sporym powodzeniem. Część kawiarni odsprzedaje kupione paczki, na zasadzie – komuś smakowała kawa, to chce mieć taką w domu. Widziałem opakowanie 250g za 35 zł.

Teraz obniżki. Są też opakowania o wadze 1 kg i kosztują 99 zł (co daje 24,75 zł/250g). Sporo mniej. Ja wybieram właśnie taką opcję. Gdybym prowadził knajpę i kupował ilości hurtowe (kilkadziesiąt kg miesięcznie), mam szansę urwać jeszcze 10% (22-23zł/250 g), ale tego akurat nie zrobię.

Mogę zejść z jakości (ale nie drastycznie) i wybrać masówkę. Taka Woseba ziarnista w Lidlu daje się wyrwać za 49 zł/ kg czyli 12,25 zł/250 g (w promocji widziałem kilka miesięcy wstecz i za 40 zł). To całkiem dobra i pijalna kawa.

Da się pójść o krok dalej. Zrobiono tak w moim miejscu pracy. Wybierano najtańsze kawy, no-name, kupowane w internecie w cenie 36 zł/kg (9 zł/250g) i wychodziły…niesmaczne oraz szkodzące na żołądek (kwaśne). No, ale 9 zł/paczka to nie 24.75 zł.

Czy da się zejść taniej, a kupić coś lepszego? Dobre pytanie. I znam na nie odpowiedź. Mam kumpla, który z racji swojego zawodu (handlowiec) dostaje od kontrahentów ogromne ilości kawy (kilkanaście kg miesięcznie). Ani on, ani jego przedstawicielstwo, nawet licząc z klientami nie są w stanie zużyć takich ilości. Co więc robić? Część biorą do domu, ale to za mało (2-4 osoby w biurze). I znaleźliśmy rozwiązanie. Ja od czasu do czasu rozwiązuje mu problemy ze swojej dziedziny, a on obdarowuje mnie kawą. Tym sposobem, w barterze dostaję niezłą kawę (cena rynkowa 60-70 zł/kg), a on dzwoni z kłopotami bez skrępowania. Ponownie wychodzi na to, że gospodarka naturalna, bezpieniężna i handel wymienny dają lepsze efekty niż zarabianie, po to żeby kupować. Do przemyślenia.

Tak mogę uzyskać o wiele więcej, no praktyczną samowystarczalność, a kolega nie ma problemu i z kawą.

Nieruchomości nie mogą potanieć. Mit, który obala historia.

W lipcu wziąłem się ostro do czytania i przeszedłem całe „Pamiętniki chłopów”. Pomijając kwestie bytowe, w oczy rzuca się jeden fakt – nieruchomości w latach Wielkiego Kryzysu ogromnie potaniały.

Jeden z opowiadających wspomina cenę ziemi w swojej okolicy z 1600 zł/morga w 1926 r. do 600 zł w 1931 r. Dodatkowo nikt nie chciał kupować. Te 1000 zł stanowiło 62,5%. Nieźle, spadek wyniósł prawie 2/3 początkowej wartości w ciągu kilku lat. Nawet za tę cenę nie było chętnych. Dlaczego?

Deflacja, deflacja. W tym samym pamiętniku podane są obniżki cen produktów rolnych – jajko kosztowało 25% ceny przedkryzysowej, mięso, słonina, masło, ok. 1/3. Gigantyczna zniżka. Nic dziwnego, że i ziemia proporcjonalnie tańsza.

Z pamiętników wyłania się też jeszcze jeden nieciekawy wniosek. W trakcie zniżki cen, kryzysu (bezrobocie) ten, kogo dług dusi, tego i zadusi. Odsetki w szczycie szaleństwa zakupowego wynosiły 5% miesięcznie, za ulgowe uważano przy deflacji 12% rocznie. Wszystko zabezpieczone na wekslu i wydzierane z gardła (nikt nie procesował się po 5-6 lat).

Gdyby dzisiaj nadeszła taka bieda, strach pomyśleć. Spadek cen nieruchomości o 2/3 oznaczały bankructwo zadłużonych. Oczywiście, teraz cierpimy z powodu inflacji, więc spadek będzie pewnie realny, a nie nominalny. I taki już jest (chociaż nie tak znaczący). Jeśli pieniądz traci na wartości 20% rocznie (12 oficjalnie), a nieruchomości nie podrożały (lub wzrost 2-3% czyli pomijalny), w rzeczywistości właściciel notuje stratę 20%, a jeszcze płaci prawie 10% odsetek jeśli ma kredyt. Trzy lata takiego stanu i znajduje się w położeniu chłopa w środku kryzysu. Różni ich jeden szczegół – chłop nie miał dochodu.

Kawa: kawiarnia, bistro ekspres czy plujka. Kalkulacja.

Wracam do dawno nieporuszanego tematu – kosztu kawy. Od ostatniego wpisu na ten temat minęło kilka lat, a realia trochę się zmieniły. Jak bardzo? Poczytajcie.

Inflacja nie ominęła i kawy. Kilka lat wstecz kupowałem 1 kg ziaren w lokalnej palarni (jakość premium) za 68 zł. Teraz płacę już 99 zł (+ 45% skumulowanej „kawowej inflacji). Gorsza, ale pijalna kawa (np. złota Woseba) kosztuje w markecie 50 zł/kg czyli połowę. Są oczywiście promocje internetowych no-nemów i za 30 zł. Przyjmuję jednak minimum właśnie te 50 zł/kg. Dla niektórych (jak dla mnie) dochodzi jeszcze mleko. Porównam więc dwie wersje – zwykła i mleczna (flat white, latte) w kilku opcjach. Żeby zrobić dobrą kawę w domu potrzebujemy ok. 15 g kawy na porcję (koszt – 75 gr) i 100 ml mleka (do spienienia (35 gr).

Zwykła czyli duża czarna.

Tym razem mamy do wyboru: Żabkę, sieciówkę kawową, Orlen, knajpkę oraz własny dom (plujka, ekspres). Wielkość porcji – ok. 200-250 ml. Porównajmy ceny:

  • Żabka – 7-8 zł,
  • Orlen – 8 zł,
  • sieciówka – 14 zł,
  • knajpka 15-20 zł,
  • ekspres – 0,75 zł,
  • plujka – 0,75 zł,
  • kapsułka Biedronka 1 zł,
  • kapsułka droga – 2 zł.

Kawa mleczna – duża.

Czyli taką, którą ja pije. Porcja to nawet 420 ml (Orlen), ale częściej ok. 300 ml.

  • Żabka – 9 zł,
  • Orlen – 9 zł,
  • sieciówka 20 zł,
  • knajpka 25 zł,
  • ekspres domowy – 1,10 zł,
  • plujka (więcej mleka, bo nie spienione) – 1,45 zł,
  • kapsułkowa Biedronka 1,35 zł,
  • kapsułkowa droga 2,35 zł.

W domu, kupując doskonałej jakości kawę z palarni, podnosząc tym samym cenę do 1,85 zł (35 gr mleko, 1,5 zł kawa) mamy pyszną kawę mleczną za 1/15 ceny kawiarnianej i 1/5 orlenowskiej.

Oczywiście korzystając z ekspresu musimy doliczyć jego amortyzację. No cóż, w moim miejscu pracy kupiono go za 4000 zł. Dziennie wykonuje ok. 70 kaw (czyli 1500 kaw miesięcznie, 18 tys. rocznie), działa bez awarii już 4 lata. Ma też ważną zaletę – nie musiałem za niego płacić, więc nie amortyzuję. Gdybym jednak musiał, to oceniam trwałość na 100.000 kaw do poważnej naprawy. Wynik amortyzacji wynosi 0,04 zł/kawę. Wcześniej Lidlowy osiągnął 40.000 kaw, zanim wyzionął ducha, a kosztował 500 zł (amortyzacja to 0,012 zł/kawę). Tę wartość w zasadzie możemy pominąć. Czy zapłacimy 1,10 zł czy 1,14 zł faktycznie pozostaje bez różnicy, skoro najtańsza kupowana alternatywa kosztuje 9 zł.

Kotlet ze sklepu, z restauracji, garmażerki i z własnego mięsa.

Było o pizzy czas na kolejne danie współczesnej kuchni polskiej – kotlet. Obliczam dwie opcje – klasyczny schabowy oraz z jagnięciny. Ja, będąc w górach, zazwyczaj wybieram ten drugi.

W takiej Biedronce regularna cena schabu to 17 zł/kg. W promocji (limit) widziałem i 13 zł. Nie jestem ekspertem od mięsa i pewnie długo nim nie zostanę, ale widząc ofertę specjalistycznych sklepów (33 zł/kg) dostrzegam też przyczynę. Sieciówka powie pewnie o efekcie skali itp. Ja jednak wiem swoje (sprawdzone przy pizzy) – odpowiedzią jest niższa jakość. Zakładając 8 kotletów z kg mięsa mamy przelicznik 1,62 zł/kotlet w promocji Biedronki oraz 4,12 zł za „premium”. Taki kotlet, po dodaniu panierki (jajko, bułka tarta, trochę soli, przypraw – razem 0,28 zł/szt) będzie ważył ok. 150 g, z czego panierka może stanowić 20% masy netto. Nieźle, bo mamy gotowe danie za 1,9-4,4 zł/szt.

Teraz idziemy do garmażerki – mekki studentów i singli. Po co bowiem brudzić patelnię na jednego kotleta? A ceny? Tu będzie drożej ok. 22 zł/300 g czyli 11 zł/szt. Nieźle, biorąc pod uwagę, że tania panierka waży nie 20% a dwa razy tyle. Po prostu mięso rozbijamy mocno, a panierujemy grubo, tak się robi w żywieniu zbiorowym. Jeszcze Wam tanio? To idziemy do restauracji.

W knajpie (nie pisze o tanich obiadach lecz restauracji) płacimy jeszcze więcej. Uzyskujemy lepszą jakość niż w garmażerce (porównywalne z domowym ze schabu „kraftowego”), ale za cenę … 25-30 zł/porcja. Może dorzucą nam jajko na wierzch (w domu + 1,5 zł z wolnego wybiegu), może w cenie będzie 400 g ziemniaka z wody (koszt 0,8 zł) i tyle.

Porównajmy zatem cenę schabowego:

  • domowy z najtańszego mięsa z Biedronki – 1,9 zł,
  • domowy z mięsa premium – 4,4 zł,
  • garmażerka – 11 zł/szt,
  • restauracja – 25-30 zł/szt.

W tym miejscu warto zadać sobie pytanie – za ile wyprodukuję własne mięso. Koszt żywej wagi tucznika to 9 zł. Półtusza będzie trochę droższa 13 zł. Stąd wniosek prosty – cena za schab (najdroższą część półtuszy) na poziomie 13 zł/kg jest nierealnie niska. Ale gdyby hodować samodzielnie? To czysta teoria, bo wieprzek na balkonie czy w moim ogródku wydaje się powrotem do PRL-u i byłby nielegalny (co pozwalałoby mi poczuć się jak Morfeusz walczący z Matrixem), ale policzmy. Młode prosie kosztuje 500 zł czyli 25 zł/kg. Tucząc je do 100 kg uzyskujemy przyrost ceny do 900 zł (9 zł/kg żywca). Kupując ziarno – bez sensu (200-300 zł). Mając swoje i dodając zielonki, zlewki itp.- do przemyślenia. Wtedy kg mięsa wychodzi nam za 8-9 zł, a samego (idealnego) schabu za 12 zł. Trzeba jeszcze kabana pozbawić życia (ponownie – na nielegalu). Ja odpadam. Wolę kupić w ubojni za 18 zł/kg.

Teraz przechodzimy do mojej ulubionej jagnięciny. U bacy na hali mogłem ostatnio kupić kg za 40 zł. Nieco więcej niż wieprzowina, ale co za smak. Nie chciałbym uderzać w tony duetu Gessler/Makłowicz, więc ograniczę się do truizmu – jagnięcina to nie baranina, a świnka niech się schowa. Oczywiście, w Biedronce jagnięciny w regularnej cenie nie kupimy, zdarzają się oferty (znalazłem sprzed 3 lat za 60 zł/kg). Cena z „mięsnego” to teraz 80 zł/kg. Wracamy zatem do wpisu o zasadach oszczędzania na jedzeniu – kupuj u producenta, będzie taniej. Garmażerki nie oferują takich wynalazków. Na placu boju zostają więc: baca+własny wyrób, mięso ze sklepu+własny wyrób oraz restauracja. Z uwagi na cenę kg, porcje będą mniejsze niż schabowe – ok. 100 g mięsa plus panierka. Liczmy zatem:

  • mięso od bacy, przerobione w domu – 4,28 zł (4 zł mięso +0,28 zł panierka),
  • mięso ze sklepu, przerobione w domu – 8,28 zł (8 zł mięso +0,28 zł panierka),
  • restauracja – 45 zł/porcja.

Ponownie wygrywa domowe jedzonko. Jasne, dla kogoś kto mieszka sam, gotuje na kuchni indukcyjnej (i musi doliczyć 1-2 zł na prąd/obiad), ma mało czasu, wybór garmażerki za 20 zł/danie obiadowe (kotlet schabowy + ziemniaki+surówka), ba nawet podgrzane na miejscu (widziałem takie oferty stolikowe). Przymknie oko na 40% panierki w kotlecie. Dla 4 zł dziennie nie będzie szukał mięsa z promocji. W efekcie zapłaci za porcję obiadową nie 8 zł (domowa z dobrą surówką, mięsem premium, ziemniakami ) a 20 zł i uzyska gorszą jakość. Różnica miesięczna – 360 zł/30 dni nie będzie dla niego warta poszukiwań. Zje gorzej i drożej. Ewentualnie uzyska standard restauracyjny – wyda 70 zł/obiad z napojem czyli 62 zł/dzień więcej niż w domu.

Czy to potępiam? Nie. Dla każdego coś miłego. Jeden zdecyduje się czekać 15 minut przy stoliku, szukać miejsca do parkowania (czasem za nie płacić), dojeżdżać, wydać 2100 zł/miesiąc za obiady, bo go stać. Drugi pójdzie do garmażerki (lub barku w pracy), zapłaci 600 zł/miesiąc. Trzeci za 240 zł ugotuje (lub ma domownika, który to zrobi).

Domowa pizza kontra gotowa i z pizzerii.

Dzisiaj pierwszy z serii wpisów inflacji i o oszczędzaniu na jedzeniu – dla tych co muszą oszczędzać i chcą to robić bez straty jakości. Pizza.

Cena 600g pizzy z Biedronki to 16 zł, co daje 27 zł/kg. I tu miejsce na dwie uwagi praktycznej natury.

  1. Przed czasem inflacji dało się ją kupić za 9 zł (inflacja skumulowana z 5 lat +56%).
  2. Podobnej średnicy domowa/restauracyjna porcja będzie 2 razy cięższa. To mówi sporo o jakości produktu dyskontowego (cienkie lecz nadmuchane ciasto, gorszy ser).

Ale wróćmy do liczb. 27 zł/kg pizzy mrożonej. W restauracji zapłacimy 50 zł i dostaniemy 1,2 kg – 42 zł/kg. A w domu?

Przyjmuję pewne założenia. Pizza składa się w 60% wagi z ciasta, 20% to ser, a pozostałe 20% inne składniki (kiełbasa, szynka, oliwki, ananas), co tam kto lubi. Przyjmuję ich cenę następująco:

  • ciasto: drożdże, mąka, woda, oliwa (Donatello robią raczej na oleju) kosztuje średnio 4 zł/kg . 60% z 1,2 kg to koszt 2,88 zł,
  • ser – 40 zł/kg – x 20% x 1,2 kg = 9,6 zł,
  • pozostałe składniki 40 zł/kg x 20% x 1,2 kg =9,6 zł.

Razem, domowa pizza wysokiej jakości (na oliwie, z dobrym serem, bo nie Gouda za 20 zł), da się zrobić za 22,08 zł, co daje 18, 40 zł/kg. Porównajmy ceny na koniec:

  • Donatello z Biedronki – 27 zł/kg,
  • z pizzerii – 42 zł/kg,
  • domowa – 18 zł/kg.

Oczywiście ta pierwsza na sztuki wyjdzie taniej (16 zł wobec domowej 22 zł), ale okaże się 2 razy lżejsza i gorszej jakości. Na tym polega oferta sieci handlowych i całego Matrixa – zrobić coś gorszego (ale nie tragicznego) maksymalnie obniżyć gramaturę, żeby 1 szt. wyszła tanio i w efekcie uzyskać dużą marżę, bo klient nie potrafi (lub nie chce) liczyć.