Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Tym razem zetrą się dwie filozofie. Pierwszą reprezentują miłośnicy spółdzielni i państwowej dostawy ciepła. Drugą, ci którzy liczą na siebie. Będzie i o ekonomice obu rozwiązań i o zagadnieniach praktycznych. Czytaj dalej Czy lepiej mieć własne ogrzewanie, czy korzystać z ciepła systemowego?

Czy warto być w Polsce członkiem rządu – zarobki za 2022 r.

Całkiem niedawno zmienił się w Polsce rząd. Stało się to okazją do pokazania ile zarabiają poszczególni jego członkowie. Sięgnąłem do oświadczeń majątkowych premiera, wicepremierów i ministrów za 2022 r. Trochę zamgławia obraz podawanie kwot netto i brutto (nie znamy parametrów podatkowych), ale spójrzmy na kwoty:

  1. Premier 286 tys. zł (brutto),
  2. Wicepremier 250 tys. zł (brutto),
  3. Minister 237 tys. zł (brutto),
  4. Minister 185 tys zł (netto).

Patrząc na te kwoty widzimy wyraźnie, że nie ma się o co bić. Minister dostaje ok. 15 tys. zł netto ze wszystkim bonusami i nagrodami. Wicepremier 21 tys. zł brutto. To są pensje na poziomie kierownika albo specjalisty w warszawskim korpo, albo dochody właściciela niezbyt dużej firmy budowlanej. Tyle samo zarabia dobry rzemieślnik albo lekarz na kontrakcie za kilka dyżurów.

Spotkanie po 32 latach od zakończenia szkoły. Jak stałem się ofiarą korpomyślenia.

Na początku grudnia poszedłem do knajpy na spotkanie klasowe. Od czasu gdy skończyliśmy szkołę podstawową minęły 32 lata. Wniosek – jak w tytule – współczesna kultura pokazuje nam jak myśleć i wbija w schematy. Stałem się ich mimowolną ofiarą.

Najpierw dla porządku – przybyło 11 osób spośród 32. Część wyjechała w całkiem odległe zakątki globu, dwójka siedzi w Dubaju, kilka osób wyemigrowało do USA. Większość jednak została w naszym mieście i nie znalazła czasu w wymiarze 1 nocy (zaczęliśmy o 19.30, skończyliśmy o 3 rano, gdy zamykali drugi bar).

Zagadkę wyjaśnił mi jeden z kumpli, który miał już za sobą podobne spotkanie z liceum. Wiele osób traktuje takie powroty do lat dziecinnych jako okazję do licytacji, kto więcej osiągnął, kto więcej zarobił. Prowadzący zwykłe życie, obserwując klasę na fejsie, rezygnują z przyjścia, nie chcą bowiem konfrontować się z własną przeciętnością. W efekcie spotkają się wyłącznie „ludzie sukcesu” i po godzinie przechwałek rozchodzą do domu z kwaśnymi minami, jeśli nie wypadli najlepiej, bo jak wiadomo „król może być tylko jeden”.

U nas, na szczęście, wszystko przebiegało inaczej. Z drobnym wyjątkiem. W pewnym momencie przysiadła się i zagadnęła mnie klasowa prymuska (obecnie organizująca social media w warszawskim korpo). Ewidentnie obchodziła się ze mną „jak z jajkiem”, wspominała wiersze, które przesyłałem do niej w 5-tej klasie, proponowała abym pisał książki, ale wyczuwałem ton troski, zmieniający się stopniowo w westchnienie ulgi. I za chwilę wszystko się wyjaśniło, kiedy usłyszałem „Uff, a bałam się, co zastanę, myślałam że masz ciężką depresję”. Skąd dziewczyna, którą ostatni raz widziałem późną wiosną 1990 r. mogła zdalnie mnie diagnozować? Ano z tablicy Facebooka, a w zasadzie jednego zdjęcia i braku treści. Na tej fotografii, klasycznej samoróbce (wspominałem na blogu o moich antytalentach plastycznych) wyglądam istotnie „jak pół-dupy zza krzaka”. Do tego profil założyłem dopiero, gdy zagrożono mi wyłączeniem komunikatora. Strzeliłem szybką fotkę, dodałem login i hasło, no i tyle. Dla korposzczurki moja smętna fizis oraz całkowite zaniechanie pochwał swoimi osiągnięciami, wywołało zwarcie na łączach, ponieważ dodała 2 do 2. Przecież każdy rozsądny człowiek umieszcza na profilowym najlepsze przefiltrowane trzykrotnie zdjęcie, na jego staranny wybór poświęciwszy wcześniej cały tydzień. Dodatkowo osiągając nawet namiastkę sukcesu (dobry obiad w fajnej restauracji, wakacje w egzotycznym miejscu, nowe auto, całuski od żony, sukcesy dzieci) nie omieszka oznajmić o tym całemu światu. Jeśli postępuje inaczej, wtedy jego życie stanowi z pewnością pasmo cierpienia od braku kobiety w życiu, przez niegodny wspomnienia zawód, do zera zainteresowań i przeżyć. Prawda? Tak mówi kodeks współczesnego świata. Do tego stanowiłem żałosny kontrast z bogatym życiem mojego własnego brata-bliźniaka, także ucznia tej klasy. Po pierwsze, on w odróżnieniu ode mnie potrafi robić zdjęcia i czyni to hurtowo. Po drugie, jeździ po świecie, wrzucając zdjęcia z każdej podróży. Po trzecie, realizuje liczne wyzwania (w stylu 365 książek w rok) i publikuje stałe sprawozdania i recenzje. Po czwarte, na fotkach towarzyszą mu coraz to inne dziewczyny, nierzadko 20 lat młodsze. Skoro, fejs pokazuje tak różne życia bliźniaków, to muszą one takie być. Niezawodnie.

Mój serdeczny śmiech, bo właśnie po raz kolejny zdobyłem „nagrodę milionera z sąsiedztwa”, o której pisał dr Thomas Stanley (chodzi o to, aby ludzie, patrząc na pozory zewnętrzne, potraktowali nas jak nie-milionerów), trochę zbił koleżankę z pantałyku, ale i uspokoił. Wyciągnęła jeszcze ze mnie co robię zawodowo, że posiadam rodzinę, w tym syna sportowca, udzieliła trzech rad, jak powinienem wykonać zdjęcie profilowe, o czym należy pisać na Facebooku i potem rozmowa wyglądała już normalnie.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na blogu widzę sporą grupę młodych ludzi a Beata trafnie zdiagnozowała problem w jednym z komentarzy. Młodość (jak widać po koleżance, nie tylko ona), oznacza silną presję grupy. Trzeba wyglądać, konsumować pokazowo, bo inaczej zostaniemy uznani za outsiderów. Koszt takiego blichtru – ogromny. W najlepszym wypadku – puste kieszenie, w najgorszym – gigantyczne długi, zaciągnięte w celu zaimponowania innym. Nie warto się temu poddawać – my zaraz-pięćdziesięciolatkowie, już o tym wiemy. Funkcjonujemy na własnych warunkach, poświęcając gotówkę na to, co dla nas ważne. Mamy wyrąbane na cudze opinie. Stąd mój śmiech, a nie przerażenie, że zostałem zdemaskowany. Ta historia ma jeszcze jedną, ciemniejszą i mniej zabawną stronę. 21 osób na spotkanie nie przyszło, może dlatego, że bało się takiej oceny. O kilku wiem na pewno. Świetna uczennica, która skończyła w nudnym zawodzie. Doskonały jako młody, piłkarz, ale koniec końców, nie zrobił kariery. Smutnym cieniem kładła się opowieść o piękności z równoległej klasy, która tydzień wcześniej, zapiła się na śmierć, zaliczając po drodze dwa długie lecz nieszczęśliwe związki. Ich zabrakło, pewnie również z powodu strachu przed konfrontacją z: lekarzem (on akurat zwolnił – pracuje 3 dni w tygodniu, za to w Warszawie), deweloperem, informatykiem z Google’a mieszkającym w Kalifornii, właścicielami firm, szychami z korpo. Na szczęście nie wszyscy mieli taką optykę, na koniec zrobiliśmy „miśka” z klasowym rozrabiaką, obecnie kierowcą ciężarówki. Spotkanie wypadło super. Pośmialiśmy się, powspominaliśmy stare dzieje, pożartowaliśmy z siebie nawzajem, pocieszyliśmy się, że jeszcze walczymy. Ja zdobyłem wspomnianą odznakę i miałem setny ubaw, nie tylko z autentycznego przerażenia koleżanki. No i mam materiał na ten wpis.

Auto na CNG. Czy może się opłacać?

Mój kumpel i dostawca samochodów zaoferował mi niedawno zamianę Kony Electric na Audi A4 z silnikiem 2.0 TFSI z fabryczną instalacją CNG (gazu ziemnego) zwany G-tron. Miał on stanowić alternatywę dla LPG, ale nie do końca wyszło. O ile pomysł chwycił we Włoszech i Niemczech, o tyle w Polsce powstało niespełna 30 stacji, firmowanych przez PGNiG. Jedna w moim mieście.

Z zasady pomysł pojazdu, który spala, przy dobrych osiągach (170 KM) – 5 l CNG miał sens. Audi miało naprawdę atrakcyjną cenę (99 tys. zł za 2019 r. i przebieg niespełna 39 tys. km). Wóz przez rok stał, bo nikt nie chciał go wziąć. Po przyjrzeniu się sprawie, wiem dlaczego.

Zasięg nie wydawał się problemem. Łączny benzyna i CNG wynosił ok. 900 km (samo CNG prawie 500 km). Nie ma co porównywać z elektrykiem. Tu jest lepiej.

Wersja wyposażeniowa nie najlepsza, ale i nie najgorsza. Wprawdzie brak skóry, elektronicznego kokpitu, są wygodne fotele (odpowiednik ergoComfort w Passacie), DSG (mokre), nawigacja, tempomat, dwustrefowa klima, czujniki parkowania i parę bajerów (w tym elektryczna klapa bagażnika). Cena atrakcyjna – za 99 tys. zł mogłem kupić co najwyżej „amerykana” z benzyną.

O ile gaz ziemny w kuchenkach kosztuje ok. 3-4 zł za m3, o tyle ten do zasilania aut kosztuje …. 10 zł za m3 (czyli ok. 0,8 kg). Jeśli trzymać się danych fabrycznych, spalanie 4,1 kg/100 km kosztowałoby mnie ok. 50 zł. Byłby to odpowiednik:

  • 8 litrów benzyny lub diesla,
  • 16 litrów LPG,
  • 20 KWh prądu z komercyjnej ładowarki.

Do tego butle zmniejszały bagażnik do 425 litrów. No cóż, za tę cenę wolałbym kupić używaną Camry w hybrydzie i mieć większą wygodę (kufer też) przy koszcie 100 km na poziomie 21 zł. Ale warto było sprawdzić temat.

Rozliczenie mieszkania w górach, po 6 latach użytkowania.

Grudzień stanowi dla wielu czas podsumowań. Dla mnie też. Dzisiaj skupię się na zakończonej inwestycji-przyjemności – mieszkaniu w górach. Miałem je równo 6 lat, ot tyle by przy sprzedaży nie płacić podatku od zysku. Jak wyszło?

Prowadzę w tym punkcie rzetelne rachunki.

Początkowa cena nabycia wyniosła 200.000 zł. Do tego musiałem dodać jeszcze koszty notarialne, jakieś zakupy i zrobiło się 220.000 zł. Jeśli policzę koszty kredytu bankowego, regularnie nadpłacanego, dodaję jeszcze kolejne 20.000 zł, otrzymując wynik 240.000 zł. Cena sprzedaży wyniosła 450.000 zł. Na samym wzroście wartości zysk wyniósł 210.000 zł, czyli 35 tys. zł/rocznie.

Koszty eksploatacji równoważyłem drobnymi wpływami z najmu – „na koszty” branymi od obcych. Swoim bliższym i dalszym znajomym dawałem klucze za przysłowiowy uścisk dłoni.

Na miejscu spędzałem z najbliższą rodziną ok. 50 dni rocznie – od 25 do 90 dni. Do ogólnego rachunku doliczam jeszcze zatem odpowiednik opłat za analogiczny apartament wynajmowany na warunkach komercyjnych. Zaoszczędziłem ok. 15.000 zł/rok.

Łącznie mieszkanie przyniosło mi więc 50 tys. zł/rok, co daje stopę zwrotu na poziomie 25% początkowej wartości. Uważam, że nieźle.

Z „mojego miejsca w górach” nie wyprowadzam się całkiem. Zostaje mi jeszcze działka, której wzrost wartości (podobnie ok. 6 lat) był jeszcze bardziej imponujący ze 160 tys. zł (z kosztami notarialnymi, montażem wody, bramy itp.) mógłbym dzisiaj uzyskać ok. 400 tys. zł, jeśli nie lepiej. Planuję wybudowanie małego domku, który ma mi zastąpić mieszkanie. Szacowany przez znajomych górali koszt – 100-120 tys. zł (zgłoszenie do 35 m2 plus antresola). Zobaczymy, co da się zrobić w praktyce. Kolejną opcją pozostaje domek holenderski, własnoręcznie sklecona „górska chatka”, mały kamper. Zobaczymy.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część III -W jakim kierunku skierować karierę zawodową, żeby przyzwoicie zarabiać za 10-15 lat.

Kiedy zacząłem myśleć o tym wpisie, przez głowę przeszły mi rady pokolenia moich rodziców i teściów. Brzmiały one: Kończ studia i dostaniesz dobrą pracę. Trzymaj się jej, a będziesz miał dostatnią emeryturę. Jako przyszłościowe kierunki wskazywano: medycynę, prawo, zarządzanie, ale każdy dyplom magistra gwarantował, według tej filozofii, powodzenie. W efekcie młodzi szli na prywatne uczelnie, kształcące humanistów (najtaniej), socjologów, psychologów, z których większość nie miała pracy. Stąd stereotyp absolwenta socjologii na zmywaku w knajpie lub na kasie w markecie. Dlaczego?

Ponieważ ta rada bazowała na czasie przeszłym. Ludzie wchodzący na rynek pracy w latach 90-tych, jeśli zdobyli magistra i umieli angielski robili bajeczne kariery w korporacjach. Szybko, przed 30-tką zarabiali lepiej od rodziców. Sam miałem kolegę, który rzucił studia na SGH, bo jako student dostał pracę w funduszu inwestycyjnym jako zarządzający. Tak to działało. Ale już nie działa. Od 20 lat nie działa.

Dlatego, trzeba wymyślać własną drogę na nowo. A zatem moje rady.

Raczej zapomnij o medycynie i prawie.

Oba te kierunki wymagają poziomu wiedzy i dyscypliny niespotykanego gdzie indziej. Żeby dostać się na medycynę musisz mieć dwa-trzy rozszerzenia na poziomie 80%. Ile znasz takich osób? Oczywiście możesz zawsze pójść do Rydzyka lub na inną „słynną” uczelnię. Tam przyjmują wszystkich. Tylko albo poziom dramatyczny (nie zdasz na specjalizację, a bez niej jesteś nikim), albo wywalą połowę po 1 roku.

Kierunki medyczne nielekarskie mają się nieco lepiej. Poziom odrobinę niższy (choć dalej wysoki) na takiej fizjoterapii, pielęgniarstwie itp. Pensje niezłe, ale roboty multum. Większość pracuje po 250-300 godzin w miesiącu (standardowy miesiąc to 170 godzin). Takie są standardy – także wśród lekarzy. Albo pracujesz jak robot i zarabiasz kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, albo dostajesz trochę powyżej średniej.

Prawo – tragedia. Dostać się łatwiej, ale… bez aplikacji na rynku zarabiasz niewiele (jak lekarz bez specjalizacji), chyba że pracujesz na uczelni (ułamek absolwentów – 3-4 osoby z 300-osobowego roku).Z aplikacją radcowską/adwokacką na początku klepiesz biedę. Przyzwoicie zaczynasz zarabiać po 35 r.ż i tylko wtedy, gdy jesteś dobry (oraz masz szczęście). Rynek został zabetonowany. Podobnie w sądach, prokuraturach, notariacie. Albo masz rodzinę, wielki łeb (jak prof. Matczak), albo nie próbuj.

Kierunki matematyczne.

Jeśli masz zdolności – rozważ. Coraz mniej osób uczy się matmy, a w niej jest przyszłość. Można pracować jako w IT, w sektorze finansowym, ubezpieczeniach. W każdej z tych branż pensje są ponadprzeciętne. Zresztą nawet dobry nauczyciel matematyki spokojnie żyje z korków, a bez większego stresu. Każde korpo przyjmie matematyka z otwartymi rękami i… nieźle mu zapłaci.

Orientując się w liczbach łatwiej odnajdziesz się we własnych inwestycjach. Klucz do oceny ryzyka – rachunek prawdopodobieństwa – przecież czysta matematyka.

IT

Branża IT, zwłaszcza programowanie stale się rozwija. Oferuje, w największym chyba procencie, pracę zdalną. Czyli dasz radę dokonać optymalizacji geolokalizacyjnej – zarabiać w dolarach, funtach, euro, a wydawać w złotówkach, a nawet bahtach. I ta pensja. Nie jest niczym nadzwyczajnym trzydziestolatek z dochodami 10-20 tys., ale Euro.

Nie każdy jednak ma zdolności do skończenia powyższych kierunków. Co wtedy robić?

Skup się na byciu doskonałym rzemieślnikiem

Gdybym nie miał szkoły lub zaczynał teraz – poszedłbym właśnie w tym kierunku. Rzemieślników brakuje, nie ma komu robić. Tak zapomniane zawody jak kowal czy stolarz, świetnie sobie radzą.

Podobnie warto starać się zostać dobrym mechanikiem samochodowym, blacharzem itp. Wszelkie zawody budowlane także nie umrą z głodu.

Pamiętaj o złotej zasadzie inwestycji

Wszyscy wielcy rozwoju osobistego podkreślają – najlepszą inwestycją z najwyższą stopą zwrotu i najmniejszym ryzykiem jest inwestycja w siebie. W sensowne kwalifikacje, rozwój intelektualny, zdobywanie nowego, dobrego i interesującego zawodu. Ona będzie procentować przez dziesięciolecia (czasami 30-40 lat). Mój kumpel ma ojca lekarza, który przestał pracować w wieku 85 lat i tylko dlatego, że zaczął mieć problemy z chodzeniem. Dalej miał propozycje zawodowe, dalej działa mu głowa. Ja, zdobywając kwalifikacje w wieku 37 lat (czyli minęło już 10 lat), zarobiłem dodatkowo +100% rocznie, w tym samym czasie, oraz znacznie ułatwiłem sobie prowadzenie działalności gospodarczej.

Życie samowystarczalne sprzed stu lat. Co kupowała chłopska rodzina?

Lektura „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak pokazuje nam dobitnie, może nawet zbyt mocno, jak samowystarczalne były w praktyce chłopskie gospodarstwa z Dwudziestolecia. Przyczyny tkwiły zarówno w ubóstwie (Wielki Kryzys, mało ziemi) jak i odwiecznych przyzwyczajeniach. Lista rocznych (sic!) zakupów przedstawiała się następująco:

  • 18 kg cukru,
  • 78 kg soli,
  • 10 sztuk cukierków,
  • herbata 200g (podano tylko wydatek, mnie udało się dotrzeć do cenników i przeliczyć),
  • przyprawy kuchenne za 4,5 zł (nie wiem jakie, ale orientacyjnie pewnie podobna ilość jak herbaty),
  • 15 sztuk śledzi,
  • pieczywo za 2,8 zł (ok. 8 bochenków po 1 kg chleba lub kilkanaście bułek, ponownie przeliczałem),
  • 300 g kawy (moje własne wyliczenia).

Za to wszystko zapłacono ok. 60 zł. Rodziny z dziećmi kupowały jeszcze przybory szkolne, a mężczyźni – tytoń i wódkę. Co jasne, przedstawiona lista wydatków, dotyczy rodziny ubogiej. Jak widać na tej liście nie ma ani tłuszczów ani mięsa, ani środków czystości. Najprawdopodobniej w ogóle ich nie używano lub dokonywano wymiany barterowej (np. jajka za mydło). Z kolei mydło, mąkę, masło, mleko albo produkowano albo unikano ich spożywania, przeznaczając na sprzedaż.

Spróbujmy przeliczyć te dane na dzisiejsze warunki:

  • cukier 120 zł,
  • sól 160 zł,
  • cukierki 8 zł,
  • herbata – 20 zł,
  • kawa – 30 zł,
  • śledzie 50 zł,
  • pieczywo 100 zł,
  • przyprawy 50 zł.

W sumie 538 zł, a więc ok. 45 zł/miesięcznie. Jasne, dzisiaj takie życie okazałoby się kompletnie niemożliwe. Sam, mając do dyspozycji taką sumę pieniędzy zupełnie inaczej rozłożyłbym wydatki. Uderza mnie spora ilość soli, ale z pewnością użyto jej do konserwacji mięsa, nie tylko do poprawy smaku. W tym celu moja rodzina potrzebuje może 8 kg/rok, a nie 10 razy więcej.

Warto jednak spojrzeć na te dane, aby zobaczyć, jak zmieniło się nasze życie. Nawet w wersji „wiejskiej”okazuje się znacznie bogatsze.

Opłacalność produkcji prądu z… drewna.

Cały czas myślę, o ograniczeniu kosztów funkcjonowania mojej rodziny, w zmienionych warunkach ekonomicznych. Jednym z ciężko znoszonych i nieprzewidywalnych czynników pozostają ceny prądu. Wprawdzie obecnie zarówno zużycie miejskie, jak i możliwość korzystania kilku limitów tzw. tarczy ochronnej nie pozbawiają mnie jeszcze środków na życie, ale ceny po 1.5 zł/KWh powoli stoją za progiem. Czy alternatywą dla nich, zwłaszcza w mieście, gdzie opłacalność montażu instalacji FV bez dużej autokonsumpcji ew. magazynowania, przy obecnych zasadach rozliczenia, wydaje się niemożliwa, może stać się gaz drzewny? Widziałem agregaty na takie paliwo, widziałem tez generatory ze zrębków drewna.

Jak to wygląda w liczbach. Różne źródła podają odmienne dane. Sprzedawcy twierdzą, że należy zastosować przelicznik 1 kg drewna – 1 KWh prądu, ale ja ufam raczej tym, którzy piszą o 1.5 kg na 1 KWh. Nie powtarzając obliczeń zwracam uwagę na: wilgotność drewna (nie 0 a 15%), straty na korę, straty masy przy suszeniu (w nadleśnictwie kupujemy świeżo ścięte z wilgotnością nawet pow. 50%, podobnie pozyskujemy we własnym ogrodzie), instalacja ma straty itp. Trzymajmy się więc 1.5 kg/ KWh.

Jaki będzie koszt paliwa? No cóż. Tutaj znowu nie ma tajemnic. Jeśli dokonujemy wycinki na własnej działce (a ja mam taką możliwość) – koszt paliwa do piły, oleju, łańcucha, amortyzacji, rozdrobnienia – coś ok. 50 zł/m3 czyli 750 kg drewna świeżego (650 kg wysuszonego). W takim stanie rzeczy to 7gr za kg i 11 gr/KWh . Znacznie taniej niż w elektrowni.

Gdybyśmy jednak musieli dokonywać zakupu. Licząc nawet po 100 zł (ze zwiezieniem i przygotowaniem, tzw. gałęziówki (lepszej nie trzeba – i tak robimy zrębki), suma podnosi się dwukrotnie – do 14 i 22 gr/KWh.

Do tego musimy dodać koszt instalacji i tu robi się problem. Sam gazyfikator kosztuje 60 tys. zł. Do tego jeszcze agregat prądotwórczy większej mocy i stabilny – 10.000 zł. Razem 70.000 zł. Rozkładając użyteczność na 20 lat (optymistyczne), uzyskujemy przy 5% wartości odsetek ok. 7000 zł rocznie (3500 zł amortyzacja, 3500 zł/odsetki). Nawet zakładając wytwarzanie ok. 12.000 KWh rocznie (dużo za dużo na domowe potrzeby, chyba że mamy pompę ciepła). dochodzimy do 0,8 zł/ KWh energii elektrycznej. Jak na razie mało opłacalne. A w warunkach domowych – nieopłacalne.

Pomysły niemieckiej lewicy na porządek we własnym kraju.

Ostatnio przeczytałem dwie książki „Buddenbrooków” Tomasza Manna i „Wir Erben” Julii Friedrichs. Zbiegiem okoliczności obie traktują o tym samym – niemieckiej rodzinie i porządku dziedziczenia.

O ile przyszły noblista, dwudziestopięcioletni Mann pisze z ogromną wrażliwością, bazując na doświadczeniach własnej rodziny, o tyle Friedrichs, mimo że sporo starsza (o dekadę w dacie wydania książki) omawia rzeczywistość z pozycji niemieckiej lewicy. Pomijając różnicę gatunków, „Buddenbrooków” czyta się po prostu lepiej, ponieważ bohaterowie nie zostali narysowani w tak strasznej czarno-białej konwencji. Mann skłania nas do refleksji nad nieszczęśliwym życiem Tony i Hanno, oraz powodzeniem Jana i Jeana. Bracia Christian i Tom, mimo iż wybierają zupełnie inną drogę, kończą równie tragicznie. Czyli mamy piękny język, trudne dylematy i tytułowy upadek rodziny.

Wracam jednak do „Wir Erben”. Już sam tytuł „My, spadkobiercy” (książka nie doczekała się polskiego tłumaczenia) brzmi pretensjonalnie i każda opowieść taka jest – ma udowodnić tezę – spadki są niesprawiedliwe społecznie, a dodatkowo przynoszą nieszczęście samym spadkobiercom więc należy je opodatkować. Argumenty na tę tezę – no cóż logicznie słabe. Nie pomaga podparcie się Mannem czy Piketty’m, ponieważ autorce zwyczajnie brakuje zdolności myślenia przyczynowo-skutkowego. Brnie więc ślepą uliczkę schematu rodem z „Faktu” a w zasadzie „Bilda”.

Opowieść pierwsza.

Tylko dziedziczące i obdarowywane dzieci klasy zamożnej mogą sobie pozwolić na własne mieszkanie. Reszta będzie wynajmować. W tym miejscu człowiek myślący wieloaspektowo zapyta : Jaki jest związek pomiędzy cenami mieszkań w modnych dzielnicach Berlina (pada nazwa Kreuzbergu – odpowiednik warszawskiego „Zbawixa”), a darowizną od tatusia? Czy w ogóle da się wskazać powiązanie tych dwóch zjawisk – wzrostu cen nieruchomości i opodatkowaniem spadków? Przecież nie, one dzieją się niezależnie. Autorka w ogóle tego nie dostrzega.

Opowieść druga.

Alternatywka dostała od dziadka na 18-tkę, pół miliona Euro, ale żeby nie wyróżniać się wśród znajomych, nadal wynajmuję. I znowu, jaki z tego wniosek? No żaden. Pół miliona leży sobie w banku i od dwudziestu lat prawie nie pracuje. Czy właścicielka ma z tego jakiś zysk? Niewielki (nawet w sensie przenośni). Czy społeczeństwo korzysta? Też nie. Więc kto? Przecież banki. Friedrichs rozpływa się jednak nad szlachetnością gestu.

Obie historie łączy jedno – darczyńcy są typowymi przedstawicielami klasy średniej. Dobrze zarabiali, żyli oszczędni i teraz mogą wspomóc swoje dzieci/wnuki. Nie ma mowy o żadnych krezusach. Czy to ich wina, że Niemcy w 70% mieszkają „na wynajmie”? Oni tylko wykonywali swoje obowiązki, leczyli ludzi, byli inżynierami, bankierami, prawnikami, nauczycielami.

Opowieść trzecia.

Zapnijcie pasy, bo teraz zaczyna się ciekawie. Dochodzimy do grubych ryb. Dziedziców fortun. Pokazane jest krzywe zwierciadło procesów o majątek, gorszących wybryków, czarnych owiec itp. Wszyscy skłóceni, nieszczęśliwi i do tego irytująco (lewicę) bogaci. Czy ich spadkodawcy kasę ukradli albo robili interesy po znajomości i pod osłoną służb (jak nasz dr JK, tym razem nie mam na myśli „tego Prezesa”), wzbogacili się przez konszachty z NSDAP? Nie, podobnie jak Jean Buddenbrook ciężko pracowali, startując z poziomu klasy średniej czy drobnomieszczaństwa.

Teza – wszyscy bogacze to dranie (trzy żony, siedmioro dzieci, skaczących sobie z wnukami do oczu), a spadkobiercy albo lenie albo melepety bez jaj, albo ofiary albo przestępcy. Zarobią prawnicy, opiekunki (które przez łóżko awansują na pozycje ostatnich żon starca).

Opowieść czwarta.

Zawiera historię rodem z brukowca. Tu siostrzeniec zabija bogatą ciotkę, tam pasierb ojczyma i przyrodnią siostrę. Wszystko podlane analogią do Kaina i Abla. W domyśle, jeśli rodzice dranie, to dzieci nie lepsze. Naprawdę. Tej jednostronnej narracji nie da się czytać. Tu zero statystyk. Ilu spadkobierców popełnia taką zbrodnię? Czy klasa niższa nie morduje się dla spadku? Czy istnieje jakikolwiek (i jaki) związek pomiędzy przestępczością a poziomem dziedziczonego majątku?

Wniosek

Dochodzimy do finału. Pojawiają się Rockefellerowi i teza – spadki są złe. Trzeba je wysoko opodatkować (czy wtedy staną się lepsze?) podobnie jak darowizny. Niech rządzi merytokracja, każdy musi sam na siebie zarobić. Zero logiki. Skoro bohater pierwszej opowieści opowiada wyraźnie – wybrałem zawód muzyka, bo rodzice sypnęli kasą i nie musiałem się sprzedać i miałem „złotą siatkę ochronną”, to czy lepiej żeby zdolny muzyk komponował, czy ma siedzieć w banku, bo lepiej płacą?

Co społeczeństwo zyska, jeśli opodatkuje spadki? Tu nie ma odpowiedzi poza „będzie sprawiedliwiej”. My wiemy. Bo żyliśmy w komunie. Ludziom stopniowo przestanie się chcieć. A czy spadki są źródłem nierówności? Nie są. Nie trzeba być wyjątkowo przenikliwym – wystarczy przeczytać wspomnianych na początku „Buddenbrooków”. Dwa pokolenia pięły się w górę i korzystały z firmy. Jedno schodziło w dół. Ostatnie skończyło w biedzie.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Część II -Jak się utrzymać w czasach inflacji.

Pierwsza część poświęcona inflacji miała charakter rad. Dzisiaj pokażę twarde wyliczenia – w czterech opcjach. Catering dietetyczny, kupowane jedzenie na dwa obiad, wszystkie „domowe”, oraz ostatni z własną produkcją. Ciekawi różnic?

Catering dietetyczny.

Przyjmuję cenniki z tej firmy – https://www.zdrowycatering.pl/tani-catering-dietetyczny/lublin/ jako pewne minimum. Dla wegan 41 zł dziennie (czyli ok. 1200 zł miesięcznie) z 3 posiłkami, np. takimi jak

Śniadanie

Śniadaniowa zapiekanka na słodko z twarogiem i owocami

Obiad

Tofu w sosie BBQ z ryżem brązowym i pieczonymi warzywami z sezamem

Kolacja

Zapiekanka makaronowa z warzywami

Generalnie nic wielkiego.

Kiedy przejdziemy do popularnej diety KETO ekonomicznej (za 49 zł dziennie czyli 1500 zł/miesięcznie) za 3 posiłki mamy:

KETO ŚNIADANIE

Sałatka jarzynowa z bułeczką migdałową

KETO OBIAD

Golonko z kapusta zasmażaną

KETO KOLACJA

Keto pizza góralska z serkiem górskim i boczkiem

Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że po takim jedzeniu, ja chodziłbym głodny, zwłaszcza pomiędzy śniadaniem a obiadem.

Ale nie marudźmy skupmy się na liczbach: VEGE 1200 zł, KETO 1500 zł. Za parę już, odpowiednio 2400 i 3000 zł.

Kupowanie posiłków na obiad

Teraz postaramy się te dania przeliczyć na kasę z założeniem, że obiad kupujemy.

Paradoksalnie wyjdzie jeszcze drożej, chyba że porcje są mikroskopijne. W ulubionej mojej golonkarni „Taurusie” lub „Gospodzie Nisko” zjadam porcję golonki za 40 zł. 9 zł z pewnością nie wystarczą na pizzę z boczkiem i oscypkiem oraz sałatkę jarzynową, ale policzmy. Oscypek 3 zł, boczek (10 dkg) 3 zł, reszta pizzy 3 zł, bułka migdałowa 2 zł, sałatka jarzynowa (0,3 kg jarzyn + majonez) – 2 zł. Razem 53 zł dziennie, czyli 1590 zł miesięcznie na osobę. Może wegetarianie mają lepiej?

Obiad niech kosztuje 20 zł (to chyba takie minimum). Do tego dwie zapiekanki – makaronowa i ryżowa. Niech będzie po 100 g ryżu i makaronu (2 zł), 0,2 kg warzyw (1 zł) , 0,2 kg owoców (1 zł) , twaróg (1,5 zł). Wyjadą nam solidne porcje za 5,5 zł. Razem mamy 25,5 zł. I tu okaże się taniej niż catering (765 zł/miesiąc/osoba).Przy dwóch 1330 zł.

Gotowanie w domu.

Już mamy pewne dane. Musimy tylko skalkulować obiady.

Keto-fan zje śniadanie i kolację za 13 zł. A golonkę z kapustą? Niech będzie 10 zł ( 400g golonki 8zł, kapusta 1 zł, jakieś przyprawy, 2 kromki chleba). Dzienny wydatek? 23 zł. Miesięcznie 690 zł. Na dwie osoby 1380 zł. Znacznie taniej niż kupując obiad czy korzystając z cateringu.

Wege potrzebuje na śniadanie i kolacje 5,5 zł. A obiad? Tofu w sosie BBQ z ryżem brązowym i pieczonymi warzywami z sezamem? Tu skorzystałem z wyszukiwarki i wyszło mi 10 zł (gotowca można kupić za 16 zł z serii „Kuchnie Świata”. Mamy więc 15,5 zł/dzień. Ok. 465 zł na osobę i 930 zł na dwie.

Gotowanie w domu z własnych produktów.

Tu mamy pewną zagwozdkę. Nie jestem ekspertem kulinarnym, a raczej analfabetą, ale soi, brązowego ryżu czy golonki w bloku nie wyhodujemy. W ogrodzie zresztą też nie. Stąd część produktów trzeba jednak kupić. Popatrzmy jak dużo.

Wegetarianin ma łatwiej. Na śniadanie i kolację dokupi tylko materiały na twaróg i ryż (1,5 zł), a na obiad: sezam, soję na tofu, brązowy ryż, jakieś składniki na bbq – mnie wyszło 6 zł. Czyli damy radę przeżyć za 7,5 zł dziennie. To 225 zł/miesiąc. Przypominam catering kosztował 1200 zł.

Dieta Keto oparta jest na mięsie i warzywach. Bułeczka migdałowa i sałatka jarzynowa mogą zostać zrobione w całości w domu. Wystarczy kupić migdały (30 g na dwie porcje) i jajka (3 szt), jakiś proszek do pieczenia itp. W sumie ok. 2 zł za osobę i mamy śniadanie. Warzywa, olej, orzechy zioła – swoje. Z obiadem i kolacją już nie pójdzie nam tak łatwo. Do tego pierwszego – możemy mieć własną kapustę, ale golonkę (8 zł) musimy kupić. Z pizzą góralską pójdzie nam łatwiej – własna mąka, olej, warzywa, zrobiony z mleka oscypek (niech będzie mleko krowie – 1,5 zł), ale boczek (3 zł) już trzeba kupić. Razem koszt diety – 14,5 zł dziennie czyli 435 zł/miesięcznie na osobę (870 zł (na dwie).

Napoje.

Ani catering, ani restauracja, ani nasza dieta nie zawiera napoi. Ja wybieram herbatę, kawę i mleko i staram się (ze 100% skutecznością) zmieścić w 2 litrach płynów dziennie (około 3 kawy z mlekiem i 4-5 herbat). Jeśli płacimy tylko za ziarna kawy (50 zl/kg – tj. 0,5 zł za kubek) i mleko (0,3 l dziennie 1 zł). Dodajemy do wyceny 1,5 zł/dzień/osobę tj. 45 zł/miesiąc. Jeśli dokupujemy herbatę musimy jeszcze doliczyć 0,75 zł/dziennie czyli 23 zł/miesięcznie. Razem 68 zł/osoba.

W knajpie będzie drożej (nawet jeden sok/kawa bezmleczna/herbata/piwo do obiadu kosztuje 8-10 zł). A resztę w domu i tak trzeba zrobić. Razem 78 zł/osoba.

Podsumowanie.

Poniżej w tabeli zestawiam wszystkie dane. Porównałem dane już z napojami (zakładając, że przy cateringu robimy je w domu).

 Catering dietetycznyObiad kupowany w barzeWszystko robione w domuMaksymalnie dużo własnych produktówRóżnica (najdroższe - najtańsze)
Jedzenie 1 osoba (wege)126816985332931405
Jedzenie 1 osoba (keto)156819587585031455
Jedzenie 2 osoby (wege)2536339610665862810
Jedzenie 2 osoby (keto)31363916151610062910