Czy giełda może dać nam wolność finansową?

Ostatnio, z racji otoczenia ekonomicznego, liczba wpisów poświęconych inwestowaniu dramatycznie się zmniejszyła. Postanowiłem nadrobić zaległości, jednocześnie odpowiadając na fundamentalne pytanie – czy możliwa jest wolność finansowa osiągana dzięki inwestowaniu na giełdzie.

Giełda pozostaje jednym ze sposobów inwestowania, który daje szanse na spore zyski. Chciwych i zbyt pewnych siebie, sprowadza do parteru, czyszcząc im konta. Nigdy dosyć przypomnienia o tych faktach. Tak, tak, w niesprzyjających okolicznościach (czyli raz na dekadę), z indeksu wyparowuje 1/3, 1/2, a nawet 2/3 tzw. wartości. Po co więc zawracać sobie głowę akcjami?

Powód pierwszy – akcje niosą za sobą szansę na ponadprzeciętne wzrosty.

Powód drugi – giełda stanowi optymalne wyważenie pomiędzy ryzykiem a potencjałem zysku, o ile robimy to z głową. Co znaczy „z głową” wielokrotnie tłumaczyłem, odwołując się do samego Warrena Buffeta.

W książce „Money. Mistrzowska gra” Tony Robbins tłumaczy to.. po mistrzowsku odwołując się do istotnych prawd: dywersyfikacja (nigdy wszystkie jajka nie lądują w jednym koszyku), inwestowanie w to, na czym się znamy, długoterminowe budowanie wartości oraz jak ognia unikanie podatków. Książka ma 515 stron, ale sięgnijcie do niej, bo warto.

Wracając jednak do naszych baranów, czyli akcji. Dzisiaj, przy inflacji ok. 17%, lokatach na 7% rocznie, giełda wydaje się przeżytkiem. Po co ryzykować dla 8%, skoro mamy pewne 7%? Niegłupie pytanie? Tylko, jeśli zakładamy, że takie warunki potrwają 10 lat. Nawet wtedy, zawsze znajdą się „akcje-perły” i moment by je kupić.

Na blogu często odwołuje się do spółek, które sam kupiłem, ze szczególnym uwzględnieniem mojego faworyta Asseco Business Solutions. W kwietniu 2022 r. kosztowała 42 zl, potem spadła do 28 zł, a teraz znowu da się kupić za 35 zł. A mówimy tylko o roku. Gdyby jednak ktoś, jak ja zainwestował w nią w 2015 r., kupując w okolicach 10-12 zł? Wtedy odzyskałby początkowy wkład z dywidendy czyli…. miałby akcje za darmo. Co więcej kupując w lokalnym dołku (za 28 zł – spadek o 1/3), osiągnąłby stopę dywidendy na poziomie 7,5% (w 2022 r. wypłacono jej 2,1 zł/akcję), czyli wyższą niż obecnie z lokat, ponosząc niewielkie ryzyko zmiany kursu ( i raczej na krótki czas).

Konserwatysta wybierający w 2015 r. akcje PZU mógł je mieć za 22-30 zł. Potem zaliczyłby spadek do 18 zł, następnie wzrost do 34 zł. Ba, w ostatnim roku przeżyłby zjazd z 34 zł do 23 zł, a potem wybicie do 38 zł. Przez 7 lat dostałby 12 zł dywidendy, z tego w ostatnim roku prawie 2 zł (czyli 6,7% przy zakupie za 30 zł, kto kupił za 23 zł, liczył już na 8,6%).

I tu mamy clou. W gorszych i lepszych czasach te dwie spółki płaciły regularną dywidendę. Dawały zarobić dzięki tzw. uśrednianiu ceny nabycia. Pozwalały zyskiwać znacznie więcej niż lokaty i przeciętny rynek. I tak prowadziły do wolności finansowej, jeśli mieliśmy wystarczająco pieniędzy by w nie inwestować regularnie. Takie 10% średniej rocznej dywidendy (licząc od uśrednianej ceny zakupu z 2015 r.) pozwala żyć na poziomie średniej pensji (obecnie 4000 zł) już dysponując kapitałem ok. 0,5 mln zł.

Jak walczyć z inflacją i oszczędzić na jedzeniu. Zmiana źródła zaopatrzenia. Osiedlowy sklep kontra dyskont i giełda spożywcza.

Kolejny wpis poświęcony trudnej sztuce mądrego oszczędzania na jedzeniu. Mądrego, a więc opartego nie o obniżanie jakości lecz szukanie tańszych źródeł zaopatrzenia. Dane dotyczą moich doświadczeń i faktycznych cen zakupu z ostatniej soboty.

Jabłka

W tym przypadku dyskont obrywa lewym sierpowym …, a pomimo to sprzedaje setki ton tego owocu. Jabłka z giełdy są lepsze, bo:

  1. tańsze – 1,7 zł zamiast 3,5 zł,
  2. większe i ładniejsze,
  3. zdrowsze – mniej chemii, lepsze odmiany.

Sklep osiedlowy wypada pośrednio. Zaopatruje się na giełdzie, więc i odmiany i wielkość podobne. No, ale musi narzucić swoją marżę, więc robi się cena dyskontowa.

Podobnie będzie przy większości owoców i warzyw. Rolnik na giełdzie sprzeda taniej.

Wędlina

Przyznam, że przeżyłem mały szok. Mam taką lokalną, niewielką masarnię, której współwłaściciel był kiedyś moim klientem. Wystarczy spojrzeć – prawdziwy masarz. Do tego z dziada-pradziada. Ich wyroby trzymają standard, zarówno pod względem surowca jak i receptury.W mieście nie dałem rady na nie trafić, a na giełdzie – proszę obecne.

W dyskoncie wędliny ponownie albo drogie (serie premium w Lidlu), albo tanie (szynka z Biedronki). Składu tych ostatnich, wolę nie czytać. Zresztą nie kupuję tam, a w osiedlowym sklepie, z dużym wyborem. I niespodzianka.

Osiedlowy sklep ma podobne ceny jak dyskont (szynka 40 zł, kiełbasa 25 zł). A na giełdzie? Szynka 35 zł, kiełbasa 20 zł. Taniej.

Nabiał.

Na giełdzie kupujemy niezłe sery po 22-25 zł. Podobną cenę zaoferuje nam sklep firmowy mleczarni (i będzie to ten sam wyrób), ale trzeba specjalnie jechać kilkadziesiąt kilometrów.

Dyskont jest w stanie zejść do górnej granicy (25 zł) tylko za cenę jakości. Tu nie ma opcji.

Lokalny sklep – ma wyższe ceny.

W przypadku jajek, mleka zadziała identyczny mechanizm. Giełda do jakość, dyskont cena (za gorszą jakość), a sklep osiedlowy jest pod ręką.

Namawiam, jeśli mieszkacie w dużym mieście, jedźcie na giełdy, popatrzcie. Zaoszczędzicie, a macie okazję poznać świat, jakiego już nie ma. Z targowaniem, próbowaniem, rozmową. W dyskoncie tego nie doświadczycie.

Nie będziesz miał mieszkania i będziesz szczęśliwy. O bzdurach z pewnego wywiadu.

W internetowym dodatku Onetu – noizz.pl ukazał się taki artykuł: https://noizz.pl/spoleczenstwo/czy-kredyty-mieszkaniowe-sa-za-drogie-25-latek-nie-powinien-byc-w-stanie-go-wziac/s7cbltr . Już tytuł mówi wszystko – 25-latek nie powinien móc dostać kredytu mieszkaniowego. Pomijając oczywistą niezgodność z prawem (dyskryminacja), niemożliwość realizacji takiego postulatu (to weźmie go na siebie ojciec), wywiad z szefem Fundacji Rynku Najmu wpisuje się w pewien trend, powiązany z radykalnymi bogaczami, chcącymi zlikwidować klasę średnią. Ale po kolei.

Zacznijmy od rozmówcy. Tomasz Bojęć, wiceprezes Fundacji, to nie żaden ekspert, ale jak piszą o nim: https://crido.pl/people/tomasz-bojec/ „Architekt i strateg wizerunkowy. Wcześniej dziennikarz z wieloletnim doświadczeniem w prasie codziennej, lifestylowej i branżowej. Specjalista w obszarze wpływu ekonomii współdzielenia na rynek nieruchomości, w szczególności w przestrzeniach pracy i usług. Współzałożyciel firmy think co. – real estate research lab, która specjalizuje się w programowaniu inwestycji. Poprzez autorskie metody analityczno-projektowe firma doradza jak tworzyć budynki i przestrzenie, które lepiej odpowiedzą na potrzeby użytkowników, jednocześnie osiągając wyższe zwroty inwestycyjne.” Krótko – działacz i propagator idei (za cudze pieniądze – fundacje), a nie ekonomista, prawnik-praktyk czy choćby człowiek, który dla lokatorów coś zrobił (można wkurzać się na Piotra Ikonowicza, ale dorobku w branży najmu nikt mu nie zabierze). Prezes fundacji kolejny specjalista od „mixed-use” – https://pl.linkedin.com/in/chimczak

Teraz sama fundacja. Jej rada programowa to mieszanina lewicowo-prawicowego „saloniku”. Od działaczki miejskiej Joanny Erbel przez byłego współpracownika Banku Światowego Adama Czerniaka,grupę socjologów, którzy tworzą prawo, aż po współautorkę ustawy o finansach publicznych za pierwszych rządów PiS. Całość widzicie tutaj: https://ryneknajmu.org/rada-fundacji/. Klasyczni lobbyści projektu „wynajmuj zamiast kupować”. Ciekawy jestem jak weszli w posiadanie własnych mieszkań, a może nadal siedzą na wynajmie? Ale dosyć osobistych wycieczek, wracamy do wywiadu.

Tez jest kilka – wszystkie fałszywe.

Pierwsza w formie pytania do dziennikarza (dziwny zwyczaj, raczej jest odwrotnie) „Czy Pani uważa, że jest to normalne, aby dwudziestokilkulatek mógł sobie kupić mieszkanie?” Nic nie ściemniam, naprawdę tak napisali. No otóż „strategu wizerunkowy”, tak jest to normalne. Chcesz tego zakazać? W Polsce, póki co, każdy kto ma pieniądze może pójść do notariusza i podpisać umowę kupna mieszkania, ba (aż strach przyznać) może nawet kupić dom albo jak znany mi (obecnie trzydziestolatek) podjąć decyzję o jego budowie. Aż strach się przyznać w takim towarzystwie, że w zeszłym roku mieszkanie kupił mój dziewiętnastoletni syn a zaakceptował to sam wielki Urząd Skarbowy. Jak mawiał mentor jednej z członkiń Rady Fundacji przecież „jak ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”. Młody ma prawo dostać kasę od rodziców albo zarobić ją. Da się to zrobić, jeśli nasza kariera zawodowa zacznie się od własnej firmy, programisty, księgowego, glazurnika, stolarza, a nawet serii wygranych w teleturnieju opartym na wiedzy. Jeśli chcemy być „działaczem ruchów miejskich”, „specjalistą w obszarze wpływu ekonomii współdzielenia na rynek nieruchomości” to faktycznie możemy mieć pewną trudność z gotówką. Widocznie za gadanie i stawianie kontrowersyjnych tez płacą obecnie gorzej niż za rzeczywistą pracę. Ale pocieszę, było państwo wynagradzające „działaczy” – nazywało się PRL. Właśnie powoli wraca.

Co więcej, w państwie mojej młodości (III RP), wielu obecnych pięćdziesięciolatków kupowało mieszkania przed 30-tką. Bez kredytu, bo wtedy mało kto mógł sobie na spłatę pozwolić. Moja koleżanka pojechała na saksy do Grecji, kumplowi dołożył się ojciec-profesor, niektórzy rodzice znajomych sprzedali pole. Proszę zapytać Donalda Tuska, Leszka Millera i Jarosława Kaczyńskiego, którzy rządzili ostatnie 20 lat, dlaczego obecnie m2 mieszkania kosztuje 1,5 średniej pensji, a jeszcze 24 lata temu było to 0,9.

Druga teza „Na zachodzie to jest normalne, że młodzi ludzie mieszkania wynajmują i co więcej, robią to tak długo, aż poczują stabilizację — zarówno finansową, jak i życiową. Naszym problemem nie są więc wysokie ceny mieszkań, ponieważ one są w jakiś sposób uzasadnione: nie możemy oczekiwać, że ich ceny spadną, skoro koszty budowy z roku na rok są coraz większe.” stanowi pomieszanie liberalnego „wolny rynek ureguluje” z bałwochwalczym „na zachodzie to normalne”. Otóż, sytuacja na zachodzie nie wynika z wyborów ideologicznych, ale z dyktatu korporacji. Młodzi tam nie dokonują żadnego wyboru, zachwyceni ideą wynajmu, lecz (co za odkrycie dla Fundacji) często na mieszkanie ich nie stać. Pisałem o rynku we Francji -klitka 8 m2 (pokój z umywalką) w Paryżu kosztuje 80 tys. Euro . Tego chcecie? Pomimo skończonych studiów pan prezes nie rozumie (albo ukrywa to przed czytelnikami noizz.pl), że napędzanie najmu jest w interesie posiadaczy mieszkań czyli bogatych i korporacji, a nie w młodych. I piszę to jako właściciel nieruchomości.

Trzecia teza „Głównym problemem mieszkaniowym w Polsce jest przekonanie, że w okolicach trzydziestki należy mieć mieszkanie na własność. Za frustrację dzisiejszych 20- i 30-latków odpowiedzialni są ich rodzice, a nie deweloperzy. To rodzice od urodzenia wmawiają im, że mają całe życie zapieprzać, aby wziąć kredyt na mieszkanie, a potem strofują ich, aby jak najszybciej go spłacili. To oni są pierwszą grupą, która zmusza młodych ludzi do ograniczenia jakości życia na rzecz kredytu mieszkaniowego. Mówią im, że pomogą z wkładem własnym, ale pod warunkiem, że ci ograniczą wszelkie przyjemności — kawy na mieście, jedzenie w restauracjach, zagraniczne wyjazdy.”. Nie wiem, jakie rodziny zna pan prezes, ale chyba obracamy się w innej bańce. W mojej, rodzice nie namawiają młodych na kredyt, bo często sami go spłacają i wiedzą z czym to się wiąże. Oglądali „Plac Zbawiciela”, czytali „13. pieter” przeszli (lub obserwowali u znajomych) drogę frankowiczów od gehenny do euforii, i widzą co działo się w latach 2021-2022. A wkład własny? Społeczeństwo się rozwarstwia. Albo młodzi muszą na niego zarobić, albo dostają gotowe mieszkanie (po babci, od tatusia). Idąc tropem „salonowej lewicy” proponuję udać się na psychoterapię, bo widocznie gdzieś jest nieprzepracowany problem z opresyjnymi rodzicami, stąd przypisywanie im wszystkich win. Ewentualnie obserwujemy typową bolszewicką agitkę w stylu „starzy źli, młodzi biedni”. Nie wiem, czy warto w tym celu powoływać fundację.

Czwarta teza – „Nie powinniśmy dążyć przez całe życie do tego, aby kupić mieszkanie na kredyt, który będziemy spłacać przez 30 lat. Nie powinniśmy doprowadzać do sytuacji, gdy pracujemy tylko i wyłącznie na raty kredytu. W tym miejscu zastanówmy się, dlaczego Francuzi, Niemcy czy Szwajcarzy mają dobre życie? Dlaczego ludzie stamtąd podróżują w młodym wieku? Ano właśnie dlatego, że się nie zadłużają na pół życia, by mieć mieszkanie. Oni wolą je wynajmować.” Czy naprawdę można być wiceprezesem fundacji, aktywistą, dziennikarzem i cholera wiem kim jeszcze i gadać takie głupoty? Czy Szwajcarzy mają dobre życie bo wynajmują, czy dlatego że są bogatym państwem, nie przeszli komuny i wojen, namawiają do pracy, a tępią ideologię „dej”? Raczej to drugie. I największy błąd, dyskwalifikujący mniemanego specjalistę – przekonanie, jakoby właściciele „pracowali tylko i wyłącznie na raty kredytu” podczas gdy najemcy „mają dobre życie”. Otóż panie „ekspercie” z bożej łaski, weź wreszcie badania (w tym rentier.io, domiporty) i popatrz na liczby. WYNAJEM W POLSCE W DŁUGIM OKRESIE JEST DROŻSZY NIŻ KREDYT. Teraz mamy przejściowo (m.in. przez takich miejskich aktywistów jacy siedzą w fundacji, oraz korporację i drapieżne państwo) i nie na wszystkich rynkach, okres załamania tego trendu. W moim mieście 2 pokoje, 40 m2 kosztują 320 tys. zł (rata kredytu przy pewnym wkładzie – 2500 zł), a wynajem podobnego lokalu…. 2-2,5 tys. zł. Stąd dążenie do zakupu (pomijając ostatni rok) zamiast wynajmowania pozostaje jak najbardziej racjonalne. W końcu z czasem czynsze też rosną. Jeśli rodzic namawia dziecko, to kierując się doświadczeniem, gdyby nie kupili w 2001 za 1700 zł/m2, to w 2007 płaciliby 5000 zł, a dzisiaj 8000 zł/m2. W czasach mojej młodości wynajem mieszkania kosztował 700 zł, a teraz to 2,5 tys. zł. Kto w wieku 25 lat zaczął spłacać kredyt teraz ma śmieszną ratę w wysokości 600 zł. Wróćmy jednak do sedna. Nawet teraz najem pozostaje prawie tak samo drogi jak rata, więc gdzie tu korzyść ?Jasne, może warto faktycznie przeczekać kilka lat (za chwilę ceny zakupu mogą spaść), natomiast twierdzenie o rozsądnym wynajmie do 40-tki to bzdura.

Piąta teza „W związku z tym musimy zadbać o to, żeby młody człowiek czuł, że wynajmowanie mieszkania jest normalne i komfortowe. Powinien mieć też pewność, że nikt nie podniesie mu czynszu z dnia na dzień o 50 proc., tak jak to się stało u nas, gdy inflacja się rozpędziła i właściciele mieszkań, zamiast o kilkanaście procent, podnieśli czynsze o kilkadziesiąt. Mogli to zrobić, bo nie ma dzisiaj prawa, które by im na to nie pozwalało.Uważam, że państwo powinno wprowadzić ustawę, która zabraniałaby podnoszenia czynszu powyżej określonego poziomu, choćby procentowo w skali roku, tak by osoby wynajmujące miały poczucie bezpieczeństwa mieszkaniowego — tego, że nikt nie podniesie im czynszu ot tak, dzięki czemu nie będą musiały się szybko wyprowadzać do czegoś tańszego i zmieniać nagle swojego otoczenia.” Oj, tu mamy groch z kapustą. Najpierw socjalistyczne dążenie do zakazania właścicielom podnoszenia czynszu. Wiele razy z Janem na ten temat dyskutowaliśmy. Tu pan „ekspert”, dziwnie zapomina o Zachodzie. W kraju masowego najmu USA – takie prawo nie istnieje. We Francji – podobnie. W Niemczech, w ograniczonym zakresie. Wreszcie – rynek wbrew mrzonkom kato-socjalistów, nie znosi próżni, a efekty są często odwrotne od zamierzeń „szlachetnych duszyczek” – widzimy to obecnie w naszym kraju. Wprowadzając takie prawo mamy: jeszcze więcej pustostanów (bo ludzie nie mogąc podnosić czynszu, nie wynajmą), oraz większą niepewność najmu (umowy roczne, bo odnowienie umowy nie stanowi podwyżki). Krótko mówiąc, lek pogłębia chorobę, operacja się udała, tylko pacjent zmarł. I koło się zamyka- ponieważ najem nie daje stabilizacji, ludzie wybierają zakup. A rodzice wcale nie muszą ich do tego namawiać.

Teza szósta „Przed wzięciem kredytu powinniśmy mieć oszczędności, za które, gdyby coś się stało, przeżyjemy przez pół roku, płacąc wszystkie należne zobowiązania.” Niby się zgodzę, ale diabeł tkwi w półprawdzie. W Polsce wielu ludzi ma śmieszne oszczędności. Poduszkę bezpieczeństwa, w postaci 6m zarobków, garstka. I w przypadku najmu wcale nie jest lepiej. Lecisz na bruk jeszcze szybciej. Gorzej, najemcy mają te oszczędności na niskim poziomie. Czy działa tu zasada „Jesteś biedny, bo wynajmujesz”, czy „Wynajmujesz, bo jesteś biedny”, nie podejmę się rozstrzygać. Niemniej jednak, takie są fakty. I nie namawiam do zakupu właśnie w tym momencie, ale twierdzenia o czekaniu do 40-tki, włóżmy między bajki.

Siódma teza, w odpowiedzi na pytanie: „A co pan myśli o argumencie, że trzeba mieć swoje mieszkanie, by móc je zostawić dzieciom? Mam kontrargument: po co mam się zadłużać na 30 lat, aby kupić mieszkanie, skoro mam mieszkanie, które zostanie mi po rodzicach i też będę mógł zostawić je dzieciom?” Bez żartów. Jak liczna jest grupa, która „dostanie mieszkanie po rodzicach”? Większość ma rodzeństwo. I kiedy to spadkobranie nastąpi? Jak będziesz miał 50-70 lat. Zresztą, nawet w takiej sytuacji lepiej zostawić dzieciom dwa mieszkania (po sobie i rodzicach) niż jedno. Tak się buduje majątek pokoleń.

Eksperci od Schwaba o Sorosa, wymyślając koło na nowo, zapomnieli, że istnieje remedium na wysokie czynsze i niepewność najmu – tani wynajem komunalny. Wystarczy pojechać do Danii czy Wiednia. U nas tę ideę obrzydziło niestety skutecznie fiasko „Mieszkania+” czy TBS-ów. A prezes Bojęć? No cóż, ciszej nad jego opowieściami, osiągnął coś co wydawało się nierealne, w oderwaniu od realiów przebił samą Agatę Kołodziej.

Oszczędzanie w czasach inflacji. Zostaw samochód w garażu.

Najprostszą, ale zarazem najbardziej bolesną (i czasami niemożliwą) opcją oszczędzania na aucie jest zostawienie wozu w garażu. Dojazd do pracy zamieńmy na rower, własne buty, komunikację miejską. W dłuższą trasę wybierzmy pociąg. Plotę? Nie sam tak robię. O ile nie jesteś matką dowożącą, nie mieszkasz na przedmieściu lub na wsi, dasz radę. Ile można zyskać? Czytaj dalej Oszczędzanie w czasach inflacji. Zostaw samochód w garażu.

Czy warto kurczowo trzymać się etatu?

Inspiracją do dzisiejszego wpisu są pospołu Jan oraz nauczyciele. Ten pierwszy rzucił temat „klatki” w komentarzu i wielokrotnie go rozwijał, grupa belfrów, narzekających na swój marny los i płacę minimalną, zainspirowała mnie do pokazania, że da się żyć inaczej. Inaczej, czyli jak?

W Polsce dość modny stał się model – praca etatowa, 8 godzin dziennie (ew. 12 godzin, ale nie we wszystkie dni), 26 dni urlopu w roku (średnio 2 tygodnie na raz i po 1 dzień w miesiącu). W przypadku nauczycieli, nieco odbiega on od standardu, bo przy tablicy spędzają 18-20 godzin lekcyjnych (czyli 15 godzin zegarowych), ale trzeba dojść, dojechać, obskoczyć kilka szkół, wreszcie poświęcić w domu czas na przygotowanie do zajęć. Niemniej jednak za „dniówkę szkoleniową” – 6 godzin lekcyjnych (12 dniówek miesięcznie z wyjątkiem wakacji), młody nauczyciel zarabia ok. 300 zł brutto (250 zł netto). Stale, za pośrednictwem swoich związków zawodowych narzeka, jak słabo płatna jest ta praca (tu, racja) oraz… nic nie zmienia. A da się? Skoro głównym pracodawcą pozostaje budżetówka, przykręcająca stale śrubę? Da się.

Kiedy moi starsi synowie byli w wieku szkolnym, przychodził do nich nauczyciel. Tzn. były nauczyciel, bo nie pracował w żadnej szkole. Jednocześnie człowiek renesansu, uczył kilku języków, a poza tym przygotowywał do matury z WOS-u i historii. Jego stawka godzinowa wynosi obecnie 60 zł/45 minut – w blokach 2-godzinnych – 120 zł. Jak to w przypadku korepetycji – bez podatku. Czyli za 6 godzin lekcyjnych zarabiał 360 zł – o 50% więcej niż w szkole. Ponieważ miał renomę i wyniki, robił dziennie tych godzin 12 (9 godzin zegarowych), co daje 720 zł/dzień, 3600 zł/tydzień, 14.400 zł/miesiąc netto. Poruszał się starym autem, nie wiem, czy dlatego żeby nie zwracać uwagi fiskusa (formalnie pozostawał bez pracy), czy nie przywiązywał do samochodów jakiejkolwiek wagi. Tak więc, da się . Sytuację w mojej branży opisałem w jednym z komentarzy – 100 zł/godzinę szybkiego zlecenia (bez podatku) tj. 800 zł/dzień, 4 tys. zł/tydzień, 16 tys. zł/miesiąc. Nawet sprzątaczka ma lepiej niż dziobacz na prostym etacie – 150 zł/3 godziny/mieszkanie tj. 450 zł dziennie (9 godzin), 2,25 tys. zł/tydzień, 9 tys./miesiąc. Tyle netto nie zarabia niejeden korposzczur na szeregowym stanowisku, a w budżetówce 1/3 tej stawki.

Możemy wyjechać za granicę i wyciągnąć spokojnie 10E/h przy szparagach. Pracujemy kwartał (w dwóch rzutach i po 60 h/tydzień) – przywozimy 36 tys. zł wg aktualnego kursu.

Przy takich obliczeniach nie warto kurczowo trzymać się (słabego) etatu. Skoro bowiem w rok zarabiamy na nim netto 36 tys. zł, lepiej (moim zdaniem) pracować kwartał i uzyskać:

  • 27 tys. zł przy sprzątaniu,
  • 36 tys. zł w szparagach,
  • 43 tys. udzielając korepetycji,
  • 48 tys. łapiąc szybkie zlecenia w mojej branży.

Przez pozostały czas – relaksować się. Istnieje oczywiście inna opcja, robimy freelance przez cały rok (szparagi odpadają) za sumę 3-4 krotności etatu. Ewentualnie wybieramy opcję pracy:

  • dwie godziny dziennie,
  • jeden dzień w tygodniu,
  • jeden tydzień w miesiącu,
  • jeden miesiąc w kwartale,
  • jeden kwartał w roku.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia. Czy za 3 tys. miesięcznie da się wyżyć? I tu przychodzi nam z pomocą model funkcjonowania budżetowego. Jeśli chcemy żyć na kredyt w wielkim mieście – z pewnością nie da się (nawet we dwoje). Gdy jednak obniżymy standardy, sytuacja ulega zmianie.

To co stanowi biedowanie w stolicy, oznacza przeciętność na niewielkiej wsi (tu jednak trudno o zlecenia, korepetycje, sprzątanie, chyba że zdecydujemy się dojeżdżać). Chodząc do roboty tydzień miesięcznie, otwieramy sobie mnóstwo opcji, bo:

  • możemy produkować żywność,
  • sami wyrabiamy opał i palimy w piecu,
  • płacimy minimalne podatki (rolny) i składki (KRUS), a nasza emerytura będzie i tak na poziomie 70% pracujących,
  • mamy czas szukać pomocy lekarza,
  • dostajemy wszystkie dofinansowania (oficjalnie zero dochodu),
  • nie płacimy kolosalnych kwot ekipom remontowym,
  • możemy się rozwijać (czas!).
  • mamy spokój i znacznie mniej stresów.

A niedługo przedstawię model finansowy życia za 3 tys. zł w wersji singiel, para i rodzina 3-osobowa, pokazujący że nawet utrata jednej pensji – niestraszna.

Oszczędzanie w czasach inflacji. Wybierz oszczędne auto.

O kosztach eksploatacji samochodu napisałem już sporo. Dlatego, komuś, kto czyta mnie regularnie, wniosek wydaje się oczywisty – zmiana wozu na inny, może zlikwidować wir w portfelu. Ile zaoszczędzimy? Czytaj dalej Oszczędzanie w czasach inflacji. Wybierz oszczędne auto.

Oszczędzanie w czasach inflacji. Wysokie raty. Jak wyjść z kryzysowego scenariusza?

Trochę tych wpisów z tagiem „inflacja” i  rozwiązywaniem problemu, jak z nią żyć, już się pojawiło. Sporo jeszcze przed nami. Ale wraz z zakończeniem „wakacji kredytowych”, warto pomyśleć o niższych ratach. I teraz historia. Jak ktoś mający 600 tys. zł kredytu (400 tys. hipotecznego i 200 tys. innych) ma sobie poradzić, bo raty wzrosły z 4000 zł do 8000 zł, kompletnie rozwalając mu budżet domowy? Nie może czekać 10 lat, musi działać tu i teraz.  Czytaj dalej Oszczędzanie w czasach inflacji. Wysokie raty. Jak wyjść z kryzysowego scenariusza?

Oszczędzanie w czasach inflacji. Radykalne obniżenie kosztów jedzenia. Ile trzeba, by żyć, jak kiedyś chłop?

Jeszcze nieco ponad 100 lat temu otaczająca nas rzeczywistość wyglądała inaczej. Większość mieszkańców obecnej Polski żyła na wsi i z rolnictwa. Dlatego wieś, przy zupełnie innej produktywności, uznawana była za przeludnioną.  Przodowała w tym Galicja (w uproszczeniu – zabór austriacki). I teraz trochę danych liczbowych, pokazujących „minimum życiowe”. Źródło – epokowe dzieło Stanisława Szczepanowskiego „Nędza Galicyi w cyfrach i program energicznego rozwoju gospodarstwa krajowego”. Czytaj dalej Oszczędzanie w czasach inflacji. Radykalne obniżenie kosztów jedzenia. Ile trzeba, by żyć, jak kiedyś chłop?

Ceny nawozów, zboża i pensja. Opłacalność współczesnego rolnictwa, czyli za Gierka chłop miał lepiej.

Na blogu coraz częściej przewijają się tematy rolniczo-ogrodnicze. Ma to związek z intensyfikowaniem przeze mnie innych obszarów zarobkowych, a planowanym wygaszaniem pracy etatowej. Muszę więc czytać różne portale branżowe i wyłapywać takie perełki https://www.farmer.pl/produkcja-roslinna/nawozy/ile-kosztowaly-nawozy-w-latach-70-tych-za-tone-pszenicy-mozna-bylo-kupic-okolo-tone-mocznika,127768.html

Autor artykuły pisze wyraźnie, że w roku 1970 można było kupić tonę mocznika za 3650 zł, a tona pszenicy w skupie kosztowała 3500 zł. Czyli mniej więcej tona za tonę.

W roku 1975 (środkowy Gierek), mocznik kosztował 3200 zł/tona, a pszenica 4050 zł/tonę. Już pszenica była droższa, a opłacalność rolnictwa większa.

Teraz nie mamy cen urzędowych, a notowania zmieniają się regularnie. Trafiłem na artykuł z sierpnia 2022 r., – https://www.tygodnik-rolniczy.pl/articles/rynki-rolne/cena-nawozow-w-rok-wzrosla-o-ponad-3-tys-zl-oplacalnosc-siewu-zboz-bliska-zeru/ w którym podano cenę mocznika 5200 zł/tonę. Pszenicę skupowano po 1400 zł/tonę. Teraz Grupa Azoty trochę spuściła z ceny (podobny mechanizm jak przy Orlenie – gaz tanieje od jesieni – jest już niżej niż przed wojną, ceny nawozów zmienione w lutym) i sprzedaje mocznik za 2800 zł/tona. Co z tego, jeśli pszenica potaniała do 1200 zł/tona. W sierpniu 2021 r. mocznik kosztował 1900 zł/tona, a pszenicę skupowano po 850 zł/tona.

Przypomnę jeszcze raz w 1970 r. za tonę skupionej pszenicy rolnik mógł kupić tonę mocznika, w 1975 r. nawet 1.2 tony. Współcześnie:

= sierpień 2021 – 0,45 tony,

= sierpień 2022 – 0,27 tony,

= styczeń 2022 – 0, 42 tony.

To jeszcze nie wszystko. W 1970 r. średnie miesięczne wynagrodzenie wynosiło 2235 zł czyli trochę ponad 0,6 tony pszenicy i mocznika. W 1975 r. pensja wzrosła do 3913 zł (ponad tonę mocznika i niecałą tonę pszenicy).

W 2021 r. średnia pensja kształtowała się na poziomie 5600 zł, a więc żeby je osiągnąć chłop musiał sprzedać ponad 6 ton pszenicy. Obecnie nieco mniej – ok.5 ton (6000 zł pensja średnia i pszenica 1200/ tonę). Za Gierka chłop miał więc o wiele lepiej. Rolnicy oczywiście tego, kto im zafundował kopa w żyć, wynoszą pod niebiosa.

Oszczędzanie w czasach inflacji. Jak obniżyć ceny jedzenia cz. III.

Powoli staram się zmierzyć z wskazaniem – jak obniżyć ceny jedzenia. Dla wielu gospodarstw domowych wydatki w tej właśnie kategorii stanowią znaczną część budżetu. Jednocześnie wszyscy chcielibyśmy zachować jakość, nie rezygnując z oszczędności.

Jogurt, śmietana, desery mleczne 

W moim domu mleko występuje głównie w stanie nieprzetworzonym. Z racji posiadania na stanie 10-latka i dwójki amatorów kawy mlecznej, kupujemy tygodniowo nawet 8 litrów. Nawet? Jeszcze 30 lat wstecz, babcia i 2 nastolatków (mój brat i ja) zużywało 4 litry… dziennie. W długim terminie mleko podrożało drastycznie. Teraz nawet w dyskoncie płacimy ponad 4 zł/litr. Co robić?

Pomysł, by kupować u źródła, sprawdzi się u kogoś, kto ma dostęp do bazarku, targu, mlekomatu lub mieszka na „mlecznej” wsi. W wielu przypadkach, z uwagi na tzw. kwoty mleczne, spotkamy 2 krowie ogony w całej gminie. W innych są za to całe gospodarstwa z setką zwierząt. A jeśli nie mamy opcji zakupu od producenta? Niech będzie nawet dyskont, ale mleko pasteryzowane, a nie UHT. To ostatnie przetrwa wprawdzie dłużej, lecz posiada znacznie mniej składników odżywczych. Jest też minimalnie droższe.

Krowy oczywiście nie kupimy – bo gdzie ją trzymać. Podobnie nie zrobimy śmietany, ale deser mleczny – owszem. Idealnym rozwiązaniem będzie jogurtownica (zamykane słoiczki – z litra mleka mamy ich 6). Działa to trochę na zasadzie zakwasu. Dowolnym jogurtem, takim jaki lubimy (grecki, tradycyjny), zaprawiamy podgrzane mleko, trzymamy przez kilka godzin w temperaturze ok. 40 stopni C i gotowe. Jogurtownica myśli za nas. Na temat własnego jogurtu pisałem na blogu, ale trochę zmieniły się realia. Obecnie z litra mleka (za 4,5 zł) mamy 6 jogurtów po 160g. Gdybyśmy mieli kupować wyjdzie 2 razy drożej.

Mleko da się też nastawić na zsiadłe. Ponownie, kiedyś na wsi stanowiło pełnowartościowy posiłek (z okraszonymi ziemniakami), pyszny zwłaszcza w gorące dni.

Śmietany z mleka sklepowego nie zrobimy. Trzeba ją kupić. Tym razem lepiej wybrać taką z małą zawartością tłuszczu, a więc 12% max. 18%. Wyjdzie taniej i zdrowiej. Oczywiście, 12% nie nadaje się do ciast, deserów. Ile zaoszczędzimy?

Kupując mleko od producenta – pewnie w granicach 20%. Trochę pozyskamy śmietanki. Jogurt z kolei da oszczędność 33-50%. Przejście ze śmietany 30% na 12% pozwoli zaoszczędzić (20-30%).

Mięso wieprzowe

W moim domu je się głównie wieprzowinę i kurczaka. Ot, takie wiejskie przyzwyczajenia. W takiej sytuacji nic nie da przerzucanie się na tańsze mięso, bo takiego nie ma. Zatem, jeśli chcemy oszczędzać mamy trzy wyjścia:

1) zdecydować się na rezygnację z mięsa i próbować substytutów – fasola ma podobną zawartość zdrowego białka, a kosztuje 12 zł/kg zamiast 20. Jeszcze lepiej działają produkty zbożowe. Damy radę zaoszczędzić 20% wydatków, gdy co drugi dzień obędziemy się bez mięsa. Niektórzy pójdą w kierunku gorszych części np. karkówka w miejsce schabu, łopatka zamiast polędwiczek.

2) produkować samodzielnie. Świni w bloku nie wyhodujemy, ale królika na działce – czemu nie (zwłaszcza w lecie). Mnożą się szybko i po sezonie możemy zyskać pełną zamrażarkę, karmiąc je prawie za darmo.

3) ponownie – szukać tanich źródeł zaopatrzenia. Moje doświadczenia są tu bogate. Kupowałem już w ubojniach (10-20% oszczędności), i u chłopa (nawet 1/3 zaoszczędzimy).

Podsumowując – oszczędność na poziomie inflacji – 20% wydaje się realna.

Wędliny

Przy obecnych cenach – kto potrafi zrobić dobrą wędlinę – zaoszczędzi. 50 zł/kg szynki nie stanowi sensacji, a mięso to tylko 15 zł (u chłopa). Próbując metod bardziej tradycyjnych (tzn. kg szynki oznacza 1.2-1.5 kg mięsa) dochodzimy do 20 zł. I uzyskujemy produkt w cenie sklepowej 70 zł/kg. Potrzeba tylko trochę pracy.

Wędliny zresztą nie są najzdrowsze. Owszem, jedzmy je, ale w umiarkowanych ilościach. Zwyczajowa „bułka z szynką”ma dla mnie smak dzieciństwa, ale już moje dorosłe dzieci zmieniają zupełnie nawyki. Wolą parówki, tortille z jajkiem (lepsze rozwiązanie), sałatki ryżowe, jakieś pesto. Ja także staram się wyzbywać starych nawyków. Zamiast szynki – pasta jajeczna, pesto z bazylii. Bo z chleba ciągle nie potrafię zrezygnować.

Tymi metodami spokojnie zrównoważymy wzrost cen.

Wody mineralne

Młodsze pokolenie wydaje się znacznie mądrzejsze. Chcą być eko i wybierają wodę z kranu przepuszczoną przez filtr, zamiast wody mineralnej. Bo nawet w dyskoncie litr kosztuje 70 gr, a m3 wody wodociągowej – 10 zł (w mieście) lub połowę tego (wieś), albo i mniej (własne studnie głębinowe). A 10 zł/m3 to 0,01 zł/litr. 1/70 ceny sklepowej.

Też staram się iść w tym kierunku.

Napoje alkoholowe (dodałem)

W tym punkcie zupełnie nie jestem obiektywny. Po prostu piję minimalnie. Wystarcza mi mocny trunek otrzymany w prezencie. W ciągu roku w domu wypijamy (na dwie osoby dorosłe) może: 3 butelki whisky (drinki), 2 butelki wódki (w formie nalewek), ze 20 piw i 5-6 butelek wina. Razem kosztuje nas to pewnie ze 200 zł, czyli niewiele.

Dla kogoś, kto robi 4 piwa dziennie, albo 3 flaszki raz w miesiącu, nie mam podejścia. Stąd zaznaczam – na tym nie bardzo się znam. Ale trochę wiem.

Najpierw – da się kupić taniej. My wino kupowaliśmy przy okazji podróży na Węgry. Od razu 12-15 butelek – starczało na kilka lat. B.dobre gatunki (Tokaj aszu) kosztowały to ok. 40 zł, gorsze tokajskie damy radę za 8/10 zł, zupełne sikacze 5 zł – znacznie mniej j niż ulubione studenckie Fresco.

Podobnie z whisky do drinków. Nie musi to być Jack Daniels (100 zł/litr), wystarczy Grants (55 zł/litr).

W przypadku wódki – rezygnuję z Bocianów itp. na rzecz nieco lepszych (Wyborowa). Ale i tak, podkreślam – do nalewek.

Piwo. Wiem, są fani kraftowców – 15zł/butelka. Ja do nich nie należę. Dla mnie 4 zł/0,5 to granica rozsądku. I dla codziennych konsumentów – polecam duże sklepy z alkoholem lub dyskonty. W stosunku do osiedlowego „źródełka” wydamy znacznie mniej, a kupimy to samo. Tak robi znany mi milioner.

Na koniec. A gdyby robić własny alkohol? Wyjdzie zdecydowanie taniej. W handlu są zestawy do wina, piwa, a da się trafić i na mini-bimbrownię (o whisky domowej tez słyszałem, ale to margines). Wtedy trzeba przerzucić się na to, co akurat wykonalne. Najłatwiej wino i bimber, przy czym rzadko osiągniemy smak sklepowego (czasem lepszy, ale to kwestia gustu). W przypadku np. wina tokajskiego decyduje szczep (jesteśmy w stanie kupić), miejsce (skały wulkaniczne, których u nas w zasadzie nie uświadczysz), technologia. Stąd – próbować można, ale efekt pewnie będzie daleki od doskonałości. Bimber wyjdzie mocniejszy niż zwykła wódka i niektórzy uznaliby rozcieńczanie go za profanację. Ja, przy swoim spożyciu, wolę zostać przy zakupie.