Czy warto zabijać się o państwową emeryturę? Dyskusja przedsiębiorcy i pracownika we mnie.

Pisałem o OFE, subkoncie ZUS i mojej prognozie emerytalnej. Wychodzą z tego cuda i wniosek – zdecydują czynniki ekonomiczne z chwili przejścia na świadczenie i paru wcześniejszych lat. Dlaczego?

Po pierwsze – państwo, w zależności od posiadanych środków, zmienia zasady. Raz OFE, raz subkonto. Raz waloryzacja 2 zł, innym razem kilkanaście procent. Raz emerytura kapitałowa, raz obywatelska. Nie nadążymy za tym. Dzisiaj ważna jest płeć (kobiety mogą więcej, przechodzą na emeryturę wcześniej o całe 5 lat, żyjąc 8 lat dłużej, a czas dożycia liczy się po równo). Wczoraj COVID wypompował świadczenia, zwiększając śmiertelność i szansę dożycia, dzisiaj już nie.

Po drugie – jeśli mamy OFE, wynik giełdy z lat poprzedzających transfer da radę wypompować sumy, albo zepchnąć je na poziom gruntu. Kto wie co będzie za kilkanaście lat?

Po trzecie – nie wiemy ile będziemy zarabiać. W pierwszym roku pracy miałem 65% średniej krajowej, teraz 250% (chociaż z dwóch etatów), a może za 5 lat wcale nie będzie aż tak różowo. Znowu, któż to wie?

Po czwarte – wartość pieniądza. ZUS zakłada, że do mojej emerytury (za 16,5 roku) spadnie o 1/3. Z równania 72, oznacza to ekstremalnie niską inflację. Gdyby była wyższa, a ZUS nieskory do waloryzacji – te zaplanowane dla mnie (gdybym pracował do końca) 11 tys. zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza) łatwo zmieni się w 4 tys. zł. Oczywiście ZUS pisze, że wyliczenie teoretyczne nie może stanowić podstawy roszczeń, a jeszcze niedawno planował mi 5 tys. zł emerytury. Te ich kalkulatory mają charakter czarnych skrzynek – nie wiesz jaka inflacja, jaki planowany wzrost średnich wynagrodzeń itp.

Wracajmy do sedna. Z tych wszystkich powodów walczy we mnie pracownik (tylko pełna oskładkowana wypłata zapewni godziwą emeryturę) z przedsiębiorcą (płać niskie składki i licz na siebie). Kto zwycięża? Chyba jednak przedsiębiorca. W długim terminie sam osiągam znacznie lepsze wyniki inwestycyjne niż OFE czy waloryzacje ZUS. W OFE przez 25 lat zebrałem 135 tys. zł. W ZUS-ie 700 tys. zł przez podobny okres. W sumie 835 tys. zł. A odprowadzałem składki prawie 20% wynagrodzenia. Na dzisiaj te 835 tys. zł to o 20% mniej niż wartość mojego domu. Za równowartość samych składek od kwietnia 1999 do czerwca 2001 r. (9 tys. zł) kupiłem w sierpniu 2001 r. pół działki, sprzedane w 2005 r. za 38 tys. zł. Te pieniądze wrzucone w mieszkanie (1/4) dały mi w 2012 r. już 93 tys. zł czyli wliczając wzrost wartości kupionego w 2013 r. domu (niewielki – podwojenie) 186 tys. zł czyli . A mówię o składkach za 2 lata. Gdzie pozostałe 23 (znacznie wyższych kwot)? W samym 2017 r. kupiłem działkę za 150 tys. zł (składki z poprzednich 6 lat), która dzisiaj jest warta 0,5 mln zł. W sumie 8 lat oszczędzania (1/3 okresu składkowego) i już mam 676 tys. zł. A wybierałem inwestycje bez lewara (bo np. zainwestowane 20 tys. zł w 2006 r. dało mi 220 tys. zł w 2007 r. po sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu). Stąd ZUS i OFE przegrywają z samodzielnym zbieraniem. No i z odłożonego nikt mnie nie okradnie (5 mln na koncie emerytalnym w ZUS, subkoncie, OFE, , samych odsetek z obligacji 250 tys. zł, a emerytura 225 tys. zł rocznie – kapitał gdzieś zniknie).

Ile straciłem nie robiąc kariery w Warszawie?

Pisząc o pensjach po studiach we Wrocławiu i innych miastach, wpadłem na pomysł stworzenia „rzeczywistości alternatywnej”, cofnięcia się w czasie. Zamiast pójścia do biura w dużym mieście wschodniej Polski zaczynam karierę i rozwijam ją w Warszawie. Jak dzisiaj wyglądałoby moje życie?

Firmy analizujące wynagrodzenia podały twarde dane. Gdybym był ambitny jak prof. Matczak, miał szczęście, zrobił karierę w Warszawie, dziobał po 16 godzin dziennie, dzisiaj byłbym partnerem w warszawskiej spółce z dochodami brutto 30-60 tys. zł miesięcznie, z domem na kredyt w Konstancinie, BMW X5 w leasingu, wczasami w tropikach, po pierwszym zawale i problemami w życiu osobistym (lub wręcz przeciwnie – małym dzieckiem na stanie). De facto dostawałbym 20-40 tys. zł netto, które może osłodziłyby mi wszystkie niedogodności. Ciężko harując nie miałbym czasu na inwestowanie, kombinowanie, urlop .

Zostając w swoim „grajdołku” zarabiam (bez wzrostu wartości inwestycji) na poziomie dolnej granicy warszawskiego partnera. Jeśli odliczę mu ratę w Konstancinie (10k, a ja nie mam już żadnej), dobijam „średniej warszawskiej” w czołówce mojego zawodu (poza partnerami – może 10%, istnieje jeszcze 90 % planktonu „specjalistów” różnych szczebli). Jednocześnie, w lipcu siedziałem w biurze 14 dni z 23 , a w sierpniu 3 dni z 22, co oznacza, że w wakacje pojawiałem się tam przez 17 dni z 45 czyli ok. 37% czasu. Na koniec tego okresu mam jeszcze, do wykorzystania do końca roku:

  • 21 dni urlopu u jednego pracodawcy,
  • 12 dni pracy zdalnej okazjonalnej,
  • 11 dni urlopu u drugiego.

Co więcej warszawiacy nie mają szansy skończyć pracy, chyba że przenieśliby się na Podlasie, spieniężając konstancińską willę i spłacają kredyt. Wtedy jednak zaliczyliby radykalną zmianę statusu. O dziwo, paru z nich już policzyło i podjęło taką decyzję (chociaż czasami Podlasie zastąpili Sycylią, Wyspami Kanaryjskimi itp.).Jak zwykle, kombinowanie popłaca.

Odpowiadając na tytułowe pytanie – nie jadąc do Warszawy, nic nie straciłem, a nawet sporo zyskałem (czas, luz, rodzinę). Bez nowej X5-tki potrafię żyć.

Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment – plan.

Kilka lat temu, przed sporymi podwyżkami cen wszystkiego, zrealizowałem na blogu takie doświadczenie. Starałem się przeżyć, za jak najmniejszą stawkę. Projekt zakładał – mniej niż 300 zł. Wtedy udało się. Teraz plan wygląda inaczej.

Założenia. Miesiąc na wsi. 1 -2 dojazdy w tygodniu do pracy (urlop, zdalna). Nie liczę tu nagłych potrzeb firmowych, związanych z wyjazdami – na te mam osobny budżet (firmowy). Sporo własnego jedzenia. Wszystkie media opłacone. Reszta zakupów – sporadyczna. Wydatki jak zwykle dzielę na kategorie.

Dom czyli media. Ten punkt zmusza mnie do opłacenia – wody (10 zł, stawka symboliczna), komórki (30 zł), abonamentu prądowego (36 zł, )opłata śmieciowa (28 zł) Razem 104 zł. Gdybym mieszkał na stałe, musiałbym jeszcze dołożyć: wywóz szamba (25 zł), drewno (22 zł), ) podatek od nieruchomości (100 zł), internet (90 zł – spróbuję bez). Razem 341 zł. W ten sposób zniknęłoby albo 2/3 budżetu. Dlatego przyjmuję wersję za 104 zł.

Chemia, leki, kosmetyki. Ten punkt wydaje się prosty, zwłaszcza w przypadku faceta. Dezodorant, mydło, pasta i szczotka do zębów, proszek do prania, płyn do naczyń, jakieś środki czyszczące, papier toaletowy (nawet niekonieczny, gdyby mieć bidet) plus stałe leki. Pewnie w okolicach 60 zł dam radę się zmieścić.

Transport. Zero auta. Raz – dwa razy w tygodniu dojadę pociągiem, płacąc miesięcznie 45 zł. Może wybiorę rower.

Ubranie. Symboliczne 50 zł. Zakładam średnią. Nie planuję nic kupować.

Drobne wydatki własne. Kolejne 50 zł na gazetę, może książkę.

Jedzenie. Tu już co zostanie. Letnio – 191 zł. Całorocznie? Brakuje, bo już poświęciłem 546 zł. Co robić? Musiałbym jeszcze przyciąć powyższe. Jak? Rezygnując z internetu kablowego (-90 zł), zadowalając się komórkowym, obniżając podatek od nieruchomości np. przerabiając garaż na lokal mieszkalny -70 zł. Wtedy i w zimie zostałby mi 114 zł (wydatki pozajedzeniowe 376 zł).

Czy potrafię zmieścić się w takich kwotach? Zobaczymy. Z drugiej strony, jeśli dam radę, pokażę Wam coś ważnego – ile faktycznie trzeba, by biologicznie przeżyć. O jakimkolwiek komforcie za 500 zł/os. przecież nie mówię.

Jeszcze raz o bezsensie polityki stałego wzrostu PKB.

Współczesne państwo (politycy) dążą do stałego wzrostu PKB. Ponieważ do jego wyliczenia służy wartość wytworzonej i sprzedanej pracy (darmowej nikt nie liczy) oraz towarów, inżynieria społeczna wymusza odejście od zrób-to-sam, a przejście do kupowania wszystkiego na wolnym rynku. Razem z agresywną polityką podatkową (dochodowy, składka zdrowotna, składki ZUS) całość prowadzi do stałego wzrostu cen, inflacji. Taki stan rzeczy jak pisałem, pozostaje korzystny dla państwa (bo od ceny liczy się podatki), a opłakany w skutkach dla obywateli. Jednocześnie państwo preferuje usługi, ponieważ tam można narzucić wyższe marże (a więc znowu – podatek). Efekt – absurdalne ceny i zachowania.

Dwie opowieści, kumpla z pracy i trenera mojego syna, pokazują to w szczegółach. Pierwszy planował urządzić ogród. Nic skomplikowanego – założenie trawnika oraz rozłożenie agrowłókniny między iglakami. Za obie usługi firma krzyknęła 5000 zł. Wiecie ile czasu zajęła praca? 2 dni. Trawnik wymagał pomocy członka rodziny z traktorem (czyli 1,5 dniówki + 4 h maszyna), agrowłóknina – została położona solo. Czyli 2,5 dniówki człowieka i pół dniówki traktora miały kosztować 5500-6500 zł. Odliczając komercyjne wypożyczenie i zatankowanie (niech będzie 500 zł) mamy 5000-6000 zł za 2,5 dnia – 2000-2400 zł/dniówkę. Teraz popatrzcie, ile trzeba dostawać, żeby zarobić pensją netto (znowu podatki) taką stawkę? Skoro firma dyktuje takie warunki, na pewno znajdują się ludzie gotowi płacić te absurdalne kwoty za proste i niewymagające prace fizyczne. Przecież zaorać, zbronować, wyrównać, posiać, zwałować potrafi przysłowiowy „każdy głupi”. Nie piszę o super skomplikowanych, rzemieślniczych zajęciach.

A’propos rzemieślniczych zajęć. Trener opowiadał mi inną historię. Dziecko poprosiło go o nowe biurko. Cena w sklepie, egzemplarza porządnie wykonanego i dla nastolatki 1500 zł – 1/4 pensji nauczycielskiej. Coś takiego: https://yrke.pl/meble-biurowe/biurka-szkolne/biurko-szkolne-jan-rozowe?gad_source=1&gclid=Cj0KCQjwmMayBhDuARIsAM9HM8cql1hEau5m6UDd8X8gjD1MQLNkb2hUrSJyR4AaVwylUNWWMBBqk-0aAoraEALw_wcB . Trener doszedł do wniosku, przecież to nic skomplikowanego. Narzędzia miał, płyty i wkręty kupił za 300 zł. Po 6 godzinach biurko stało gotowe. Niecała dniówka pracy, pozwoliła zaoszczędzić 1200 zł oraz zyskać satysfakcję. Teraz tym samym sposobem, „po staremu” z teściem i szwagrem bierze się za budowę domu, w trakcie…nauczycielskiego urlopu dla poratowania zdrowia.

Spójrzmy na obie te opowieści z perspektywy przeciętnego człowieka. Korposzczur zarabia nieźle, ale całą nadwyżkę pensję wrzuca w zakup usługi i de facto… płacenie podatków. Porównajmy ponownie człowieka „do-it-yourself” oraz właśnie korposzczura.

Pierwszy – za 200 tys. zł kupił działkę 2000 m2, 15 km od centrum miasta. Uzbroił ją, zamówił u sąsiada (bez podatku) stan surowy zamknięty, który z projektem wyszedł go 2000 zł/m2. Czyli (niewielki dom) 400 tys. zł (działka+roboty+materiał). Wykańczał sam, płacąc fachowcom tylko za niezbędne czynności (montaż pieca c.o., elektryka), więc zmieścił się w 6500 zł/m2. Dom w stanie „do wejścia” kosztował razem z działką 650 tys. zł.

Korposzczur wolał pracować zawodowo, jak mu nakazywała ogólna narracja. Ponieważ przeszedł wszystkie szkolenia ze sprzedaży, wytargował segment na działce 300 m2, położony 10 km od centrum miasta (5 km bliżej niż samodzielnego), płacąc za stan deweloperski 130 m2 (większy metraż domu, ale działka mniejsza) 1 mln zł. Zostało mu jeszcze 300 tys. zł na wykończenie. Cała inwestycja kosztowała 1.3 mln zł. Dwa razy więcej.

I teraz policzmy. Samodzielny pracował jako nauczyciel w szkole. Zarabiał 6500 zł/m-c, podobnie jak jego żona. Razem mieli 13.000 zł pensji. Żeby spłacać kredyt (niestety okazało się to konieczne) na 80% wartości domu z działką, musieli zadłużyć się na 520 tys. zł. Rynkowa rata (bez żadnych 0% czy 2%) wyniosła 4160 zł. Zostanie im na pozostałe wydatki 8.840 zł. Ponieważ nauczyciele (co udowodnił dr Stanley, w swoich badaniach milionerów), należą do grupy oszczędnych, spokojnie dadzą sobie radę. Jedno auto, niewiele wyjść do knajp, brak drogich ubrań i wakacji w tropikach. Duża działka pozwoli na warzywnik, a samochód, używana Skoda Skala nie służy do reprezentacji, za to kosztuje 800 zł/m-c. Wakacje – raz w roku, do agroturystyki – 5000 zł, plus obozy dziewczynek 6000 zł. W sumie miesięcznie, po odliczeniu tych wydatków (średnio – 800 zł auto, 900 zł wakacje) zostaje 7140 zł. Dodatkowe roczne wynagrodzenie tzw. trzynastkę oraz 800+ można odłożyć na emeryturę lub przyszłe potrzeby.

Wróćmy do korposzczura. Jego pensja to 13 tys. zł miesięcznie (netto), a żony 7000 zł. Razem dostają 20.000 zł. Kredyt na 80% wartości wykończonego domu (1.040 mln) kończy się ratą … 8320 zł. Co to oznacza? Na wszystkie wydatki zostaje 11.680 zł. A te są niebagatelne. Żona domaga się SUV-a, którego trzeba spłacić i utrzymać (2500 zł), trzeba wyjechać na wakacje minimum 2 razy w roku (lato+narty) oraz na dwa „długie weekendy”. Przy czteroosobowej rodzinie oznacza to wydatek – średnio 3000 zł/m-c. I już z 11.680 zł zostaje …. 6180 zł. A trzeba jeszcze gdzieś wyjść, żyć „na poziomie”. Na ten cel przeznacza się całe roczne premie oraz 800+ za dzieci.

Jak widzicie, korposzczur funkcjonuje od wypłaty do wypłaty, łatając dziury premiami i modląc się, aby firma nie planowała redukcji. Para nauczycieli cieszy się domem, rosnącymi oszczędnościami i… każdym dniem. Od Ciebie zależy, który model wybierzesz. Dla zaskakującej liczby młodych ludzi, marzeniem pozostanie powtórzenie stylu rodem z korpo, napędzanego przez państwo (podatki…).

Letnie wiejskie życie, czyli jak optymalnie wykorzystać czas i podnieść poziom zadowolenia.

W kwietniu podjąłem decyzję – tak dłużej funkcjonować się nie da. Codzienne powroty z pracy, aby wykonać firmowe zlecenia i padać na pysk w okolicach 18. Szybka kolacja, chwila rozmowy z rodziną i już mamy wieczór. Od 1 maja wdrożyłem plan. A wyglądał on następująco.

W okresie od 1 do 31 maja brać 2 dni wolnego tygodniowo, albo w postaci dni ustawowych (1 i 3 maja miałem na starcie potem jeszcze 30 maja), albo urlopu, albo pracy zdalnej. Wiadomo, część dni wykorzystywałem częściowo na jakieś spotkania firmowe, załatwianie spraw, ale inaczej wyglądają nawet 2-3 godziny z klientem niż 8 godzin wysiadywania jajka za biurkiem. Mam tego wolnego sporo, więc miało wystarczyć do września. Te dni wolne oraz weekendy starałem się spędzać na wsi. Wiadomo, niezbyt restrykcyjnie. Bo w jedną niedzielę wypadały imieniny syna, w inną drugi grał mecz, w trzecią pojechaliśmy w odwiedziny do trzeciego. Ale starałem się. Żona raczej wpadała (akurat ona nie ma opcji pracy zdalnej i urlopu w takim wymiarze).

Czas na efekty. Te okazały się zgodne z tytułem wpisu. Wiejskie życie polegało na wczesnym (ok. 21-22) kładzeniu się spać, równie wczesnym (4-5) wstawaniu (budził mnie wschód), prostym jedzeniu, oraz spędzaniu czasu w ogrodzie (po niespełna 3 tygodniach okazałem się bardziej opalony niż koleżanka, która plażowała tydzień na Krecie). Krótko mówiąc- znacznie mniej stresu, sporo luzu, przez 4 dni w tygodniu. Po tygodniu w czystym powietrzu wrócił mi węch i smak, oraz cofnęło się zapalenie zatok. Moja przewlekła choroba, także wydaje się znacznie mniej problematyczna. Drzemki popołudniowe nie trwają godziny lecz 10-20 minut. Żaden pracodawca nic nie marudzi, w końcu woli mnie widzieć 1-2 dni niż miałbym się zwolnić.

Dojazdy nie wydają się żadnym problemem. Mamy wiosnę, gdy wstanę rano o 4.50, wtedy o 6.00 siadam do śniadania z żoną w mieście (w dni pracujące). 4 dojazdy tygodniowo, to 300 km, wraz z miastem. Nie kosztuje mnie wiele – po powrocie podłączam elektryka do gniazdka i te 7-8 KWh naładuje w 4 godziny. Za darmo, ponieważ instalacja FV produkuje wystarczająco dużo prądu. 30 KWh/tydzień i 120 KWh/m-c, nawet według cen rynkowych zamyka się w kwocie 150 zł/m-c (ja, jak zaznaczyłem płacę równe 0 zł). Gdybym jeździł benzynową 500-tką żony ok. 500 zł.

I jeszcze jedna kwestia związana z tematem bloga. Oszczędności. Przez 3 tygodnie wydałem na jedzenie – 210 zł, jeśli doliczę miejską kuchnię żony – może 400 zł wyjdzie. Jak to możliwe? Łatwo. Zbieram już nowalijki. Na drzewie rosną sobie czereśnie, więc zamiast po kawałek ciasta, spaceruję do ogrodu. Kawy poza pracą nie piję, zastąpiłem ją kakao (nie chciałem zabierać ekspresu). Najważniejsze. Nie kupuję też głupot, bo po prostu wolę siedzieć na bujanym fotelu (nawet z laptopem, gdy pracuję zdalnie), w ogrodzie lub na werandzie, niż pojechać do miasteczka. Niby mam 7 km do parku w Nałęczowie, ale byłem tam raz – gdy przyjechała rodzina. Tym samym potwierdzam opinię wszystkich „wiejskich” blogerów i vlogerów – życie na wsi, jeśli toczymy je ze zmianą przyzwyczajeń, wychodzi tanio: trochę chleba, coś do niego (może być własny dżem, smalec, szynka z puszki), 2-3 torebki herbaty, dwie łyżeczki kakao, kubek mleka. Na obiad kluski z sosem mięsno-warzywnym, pizza domowa albo miska flaków. Ze słodyczy, kupiłem sobie pół litra lodów i jadłem przez kilka dni po 2-3 gałki. Jeśli doliczę wydatki na rachunki 290 zł (30 zł abonament prądu, 30 zł śmieci, 20 zł woda (sporo podlewam), 90 zł internet, 30 zł komórka, 90 zł uśredniony podatek) oraz inne rzeczy (leki, chemię, kosmetyki, ubrania, ubezpieczenie zawodowe) -390 zł, oraz utrzymanie auta 120 zł, miesięcznie mogę przeżyć, pracując w mieście, za 1200 zł. Oczywiście, gdybym był sam. Bez pracy, byłoby jeszcze o 300 zł taniej (eleganckie ubrania, ubezpieczenie), gdybym obciął szybki internet (zostawił spory limit w komórce) i zamiast garażu miał pomieszczenie na zwierzęta, wydałbym mniej o jeszcze 180 zł. W sumie 720 zł. Pozbywając się auta, zszedłbym do 600 zł. Jak wiecie, planuję takie życie, ale dopiero w lipcu.

Jednocześnie mój poziom zadowolenia, spokoju, satysfakcji, wyluzowania i bycia wypoczętym drastycznie poszedł w górę. Tak jak już napisałem – nawet pracę, te 8 godzin, ale na werandzie lub w ogrodzie, boso i w t-shircie, odczuwam inaczej. Jeśli akurat nie pracuję nad dokumentem, na drugim laptopie pisze te słowa, wstanę po herbatę, zjem garść owoców. Wystarczy, że podniosę oczy znad ekranu i widzę zieleń. Nie męczę się bez klimy, w 27 st. C, bo jej nie potrzebuję – stała temperatura w domu oscyluje wokół 19 st. C (parter), 23 st. C (poddasze) i 20 st. C (weranda w środku dnia). Od 8, siadam z laptopem, w bujaku i na słońcu, po 11 przenoszę się w cień. Rozmowy z klientami o 18 nie męczą mnie, bo nie jestem wykończony całym dniem. A są jeszcze dni urlopu, gdy poza 1-2 godzinami pracy na potrzeby własnej firmy, nie muszę nic. Pracując takim systemem nie tęsknię do emerytury.

Co tracisz zapominając, że istnieją różne poziomy finansowej wolności?

Na moim blogu, od pewnego czasu przewija się pojęcia „wolności finansowej” lub FIRE. Oznaczają one brak konieczności dalszej pracy zawodowej, utrzymywanie się z inwestycji i oszczędności. I jak większość rzeczy na tym świecie, wolność finansową można stopniować. Co więcej trzeba to robić. Tylko jak? Czytaj dalej Co tracisz zapominając, że istnieją różne poziomy finansowej wolności?

Jeden problem, dwa światy. Jak w takiej samej sytuacji patrzą „młodzi wykształceni z wielkich miast” i oszczędny przedsiębiorca.

Mamy dwie rodziny. W pierwszej, oboje małżonkowie pracują w korpo. Zarabiają całkiem sporo, jak na średnie miasto – 15k. Ich jedynym majątkiem jest niewielkie mieszkanie. Kupują większe. W drugim przypadku – ludzie utrzymujący się z firmy, dającej średnio 30k, majątek stanowią budynki przynoszące dochód, właśnie wznoszą kolejny. Problem – wykończenie lokali.

„Młodzi wykształceni z wielkich miast” planują kupić gotowe, nawet kosztem +2k/m2, co oznacza 200 tys. zł kredytu więcej. „Oszczędni przedsiębiorcy” wybierają inną opcję – samodzielne wykończenie, gdzie się da i zlecenie reszty, jak najtaniej (co oznacza lokalne małe firmy). Dzięki temu wykończenie wyniesie 1,2k/m2, przy 200 m2 ma to znaczenie. Wszystko finansują gotówką.

Pozornie 200 tys. zł kredytu, przy dochodach 15k i braku innych obciążeń (pierwsze mieszkanie sfinansowali rodzice, były też jakieś oszczędności), nie stanowi problemu, przecież „mini-ratka” to tylko 1600 zł, a znajomi biorą po 800k i płacą 6000 zł. Podobnie w przypadku przedsiębiorców. 160k dla kogoś, kto zarabia miesięcznie 30k, to są trzy kwartały oszczędności. Oni jednak myślą inaczej. Po co brać ludzi, skoro jest martwy sezon, a pan domu potrafi sporo zrobić. W cyklu życia (to ich kolejny budynek), te kwoty się kumulują, poprzednie dwa wygenerowały oszczędności pozwalające kupić trzecią działkę. Zresztą w ogóle warto żyć oszczędnie, wg moich szacunków za 25% sporych dochodów.

Te dwa style życia pokazują w długim okresie wyraźną różnicę. Korposzczury czują się panami życia za 15k netto, przedsiębiorcy przy dwa razy większych zarobkach, nie świrują z wydatkami, uznawanymi za niekonieczne. Swoje robi też różnica w dochodzie. W efekcie jedni oszczędzą 45k, drudzy 240k. Te roczne kwoty kumulują się, stale przyrastają. Po 40 latach, jedni dadzą dzieciom wykształcenie i kasę na wkład własny do mieszkania, drudzy działające biznesy i przykład. Następcy (akurat w obu przypadkach – dwójka dzieci) zaczną w zupełnie innym momencie. Jeśli powtórzą styl życia rodziców – któż to wie.

Syrop z kwiatów bzu czarnego. Koszt produkcji.

W moim domu ogromną popularnością cieszą się syropy. Da się z nich zrobić lemoniadę, dodać do wody, trochę zagęścić herbatę, polać lody. Tygodniowo schodzi nam jedna butelka (pojemność ok. 0,3-0,5 l). Prym wiedzie czarny bez. Dlaczego?

Zalety produktów z czarnego bzu zaczynają się od walorów zdrowotnych. Stanowił on znany lek przeciw przeziębieniom w medycynie naturalnej. Pomaga na katar, kaszel itp. Nasi przodkowie przedchrześcijańscy uważali go za roślinę świętą i sadzili blisko domów. Posłuchajmy mądrości dziadów.

W dobie inflacji, nie mniejsze znaczenie ma cena. Na działce, bez czarny rośnie szybko i za darmo. Nie wymaga przycinania, nawożenia, w zasadzie rozrasta się jak chwast, bez naszego udziału. U mnie najwyższy osiągnął 6 metrów, a to oznacza możliwość zbierania ze zwykłej drabiny, w 80% z ziemi. Ponieważ nie nawożę – mam za darmo – z jednego krzewu zajmującego ok. 3-4 m2 zebrałem 3 skrzynki kwiatów i sporo jeszcze zostało na owoce. Nie musisz nawet mieć działki. Krzaki czarnego bzu rosną wszędzie, przy starych, opuszczonych gospodarstwach, w lesie, przy drogach, w mieście. Te ostatnie dwa miejsca to kiepski pomysł na zbiór, ale gatunek kumuluje mało zanieczyszczeń.

Drugą kwestię stanowi prostota. Zebrać kwiatostany (baldachy), oskubać (lub obciąć nożyczkami łodyżki), zalać wodą, dodać cukru, cytryn, pogotować, zlać i … gotowe. Nawet taka kucharska melepeta jak ja, daje radę.

W efekcie otrzymujemy syrop w cenie zupełnie niesklepowej. Policzmy. 1 kg cukru i 2 cytryny na 2 litry wody. Według aktualnych cen mamy litr syropu za 4 zł (musimy jeszcze doliczyć prąd, gaz). Cena sklepowa dziesięć razy wyższa – 44 zł za litr. Z racji naturalnej słodyczy kwiatów, półlitrowa butelka syropu wystarczy na ok. 100 szklanek niezbyt esencjonalnego napoju lub 50 szklanek mocnego. Cena szklanki to maksymalnie 0,08 zł (plus woda). Doskonale sprawdza się w drinku ze Sprite’m i wódką.

Czy czarny bez da się wykorzystać inaczej? Tak, kwiaty można smażyć w cieście naleśnikowym lub na racuchy. Po prostu maczamy je w tym cieście i na patelnię. Popularnością cieszą się owoce, trujące na surowo i jako niedojrzałe (czerwone). Z nich zrobimy dżemy oraz soki. Moim zdaniem, zdecydowanie mniej smaczne niż z kwiatów.

Jak, w dobie drogich mediów, obniżyć rachunki? Woda.

Dzisiaj trudny i mało letni temat – obniżanie rachunków. W moim przekonaniu, bez niskich wydatków „na dom” nie ma możliwości życia prosto i bez pracy etatowej/dg/poważnego freelansu. Co więc robić i gdzie leży granica?

Jeśli piszemy o mediach – myślę: woda, prąd, gaz, ogrzewanie, śmieci, ścieki, internet, telefon, TV. Zabieramy się za nie po kolei. Dzisiaj, ta pierwsza.

Własna studnia. Sporo zależy od miejsca zamieszkania. W domu, na wsi lub w małym miasteczku przejdzie bicie własnej studni (lub pobieranie wody ze źródła). Ma ona tym więcej zalet, im więcej wody potrzebujemy: do podlewania, celów gospodarczych itp. (zwierzęta). Za studnię płacimy raz, a potem już tylko za prąd (czyli nic, jeśli mamy FV) napędzający pompy.

Nie ma sensu dla osób z minimalnym zużyciem (tylko mycie, jedzenie), bo koszt startowy okaże się zbyt wielki. Nie damy też rady wykonać tego kroku, zajmując mieszkanie w bloku ani gdy warunki geologiczne są mega trudne. Zawsze trzeba patrzeć na stopę zwrotu.

Źródło to bijąca spod ziemi woda, zwłaszcza w górach. Tam nazywa się to często „woda pod własnym ciśnieniem” i doprowadza się ją rurą do budynku. Widziałem takie domy na sprzedaż. Wtedy zyskujemy sporo (żaden koszt), lecz cierpimy w suszy. No i warto wykonywać badania składu i zanieczyszczeń.

Zbieranie deszczówki. Kolejny sposób, żeby nie płacić za wodę gospodarczą. Deszczówka mniej nadaje się do picia (po uzdatnieniu, co nie ma wielkiego sensu), ale znacznie lepiej do mycia, do podlewania ogrodu, czyszczenia auta itd. Niemniej jednak ze sporej powierzchni dachu zbierzemy jej wystarczającą ilość. Gromadzimy w zamkniętych zbiornikach, od fantazyjnych niby-wazonów, ozdób za tysiące złotych, do zwykłych mauzerów.

Zużywanie mniej. W tym miejscu warto odróżnić oszczędność od zwykłego skąpstwa. Nie zaprzestaniemy przecież mycia się i innych czynności higienicznych. Dla mnie osobiście sprawdzoną granicę stanowi 50 l/dzień – tyle potrzebuję przebywając w górach. Trochę to prysznic, resztę toaleta, oraz minimalna ilość (kilkanaście litrów) do zmywania i picia. Podana wartość okaże się 2 razy niższa od obecnej normy (wynoszącej 3 m3/osobę/miesiąc czyli ok. 100 l/dziennie).

Miejmy przy tym na uwadze, że pisze o potrzebach rodziny. Ogród w czasie suszy wymaga kilkuset litrów dziennie, zwierzęta też swoje wypiją (dodajmy wodę do sprzątania) i zużycie rośnie. Tym razem łatwiej mamy w bloku – ale tam jest drożej za m3.

Pierwsza metoda – prysznic zamiast kąpieli. Ja spokojnie, idąc cyklem – spłukanie, zakręcenie kranu, namydlanie, spłukanie, jestem w stanie wziąć prysznic w 20 l wody (ok. 2 minuty).

Metoda druga – zmywarka zamiast zlewu. Zakładam, że skończyliśmy okres studencki i nie jemy już z jednego talerza śniadania, obiadu i kolacji. Zmywarka oszczędza wodę – w 10 l pozmywamy 8-12 kompletów talerzy, więc im więcej brudnych naczyń tym lepiej. Mało wody ma jednak pewną wadę (sam jej doświadczyłem) – wysokie stężenie tłuszczu zatyka kanalizację.

Metoda trzecia – sprzęt oszczędny. Nie tylko o prąd chodzi, ale o wodę. Piszę przy tym o zmywarce i pralce. Każda oszczędność 2 l na cykl, dają nam 4 l wody dziennie, czyli 1,5m3 rocznie.

Metoda czwarta – zastąp wodę ciepłą – zimną. Zimny prysznic – trochę hardcore. Ma jednak trzy zalety – zdrowszy, zimna woda jest tańsza niż ciepła i zużywamy jej mniej (kto chce stać długo pod lodowatym strumieniem?).