Syrop z kwiatów bzu czarnego. Koszt produkcji.

W moim domu ogromną popularnością cieszą się syropy. Da się z nich zrobić lemoniadę, dodać do wody, trochę zagęścić herbatę, polać lody. Tygodniowo schodzi nam jedna butelka (pojemność ok. 0,3-0,5 l). Prym wiedzie czarny bez. Dlaczego?

Zalety produktów z czarnego bzu zaczynają się od walorów zdrowotnych. Stanowił on znany lek przeciw przeziębieniom w medycynie naturalnej. Pomaga na katar, kaszel itp. Nasi przodkowie przedchrześcijańscy uważali go za roślinę świętą i sadzili blisko domów. Posłuchajmy mądrości dziadów.

W dobie inflacji, nie mniejsze znaczenie ma cena. Na działce, bez czarny rośnie szybko i za darmo. Nie wymaga przycinania, nawożenia, w zasadzie rozrasta się jak chwast, bez naszego udziału. U mnie najwyższy osiągnął 6 metrów, a to oznacza możliwość zbierania ze zwykłej drabiny, w 80% z ziemi. Ponieważ nie nawożę – mam za darmo – z jednego krzewu zajmującego ok. 3-4 m2 zebrałem 3 skrzynki kwiatów i sporo jeszcze zostało na owoce. Nie musisz nawet mieć działki. Krzaki czarnego bzu rosną wszędzie, przy starych, opuszczonych gospodarstwach, w lesie, przy drogach, w mieście. Te ostatnie dwa miejsca to kiepski pomysł na zbiór, ale gatunek kumuluje mało zanieczyszczeń.

Drugą kwestię stanowi prostota. Zebrać kwiatostany (baldachy), oskubać (lub obciąć nożyczkami łodyżki), zalać wodą, dodać cukru, cytryn, pogotować, zlać i … gotowe. Nawet taka kucharska melepeta jak ja, daje radę.

W efekcie otrzymujemy syrop w cenie zupełnie niesklepowej. Policzmy. 1 kg cukru i 2 cytryny na 2 litry wody. Według aktualnych cen mamy litr syropu za 4 zł (musimy jeszcze doliczyć prąd, gaz). Cena sklepowa dziesięć razy wyższa – 44 zł za litr. Z racji naturalnej słodyczy kwiatów, półlitrowa butelka syropu wystarczy na ok. 100 szklanek niezbyt esencjonalnego napoju lub 50 szklanek mocnego. Cena szklanki to maksymalnie 0,08 zł (plus woda). Doskonale sprawdza się w drinku ze Sprite’m i wódką.

Czy czarny bez da się wykorzystać inaczej? Tak, kwiaty można smażyć w cieście naleśnikowym lub na racuchy. Po prostu maczamy je w tym cieście i na patelnię. Popularnością cieszą się owoce, trujące na surowo i jako niedojrzałe (czerwone). Z nich zrobimy dżemy oraz soki. Moim zdaniem, zdecydowanie mniej smaczne niż z kwiatów.

Jak, w dobie drogich mediów, obniżyć rachunki? Woda.

Dzisiaj trudny i mało letni temat – obniżanie rachunków. W moim przekonaniu, bez niskich wydatków „na dom” nie ma możliwości życia prosto i bez pracy etatowej/dg/poważnego freelansu. Co więc robić i gdzie leży granica?

Jeśli piszemy o mediach – myślę: woda, prąd, gaz, ogrzewanie, śmieci, ścieki, internet, telefon, TV. Zabieramy się za nie po kolei. Dzisiaj, ta pierwsza.

Własna studnia. Sporo zależy od miejsca zamieszkania. W domu, na wsi lub w małym miasteczku przejdzie bicie własnej studni (lub pobieranie wody ze źródła). Ma ona tym więcej zalet, im więcej wody potrzebujemy: do podlewania, celów gospodarczych itp. (zwierzęta). Za studnię płacimy raz, a potem już tylko za prąd (czyli nic, jeśli mamy FV) napędzający pompy.

Nie ma sensu dla osób z minimalnym zużyciem (tylko mycie, jedzenie), bo koszt startowy okaże się zbyt wielki. Nie damy też rady wykonać tego kroku, zajmując mieszkanie w bloku ani gdy warunki geologiczne są mega trudne. Zawsze trzeba patrzeć na stopę zwrotu.

Źródło to bijąca spod ziemi woda, zwłaszcza w górach. Tam nazywa się to często „woda pod własnym ciśnieniem” i doprowadza się ją rurą do budynku. Widziałem takie domy na sprzedaż. Wtedy zyskujemy sporo (żaden koszt), lecz cierpimy w suszy. No i warto wykonywać badania składu i zanieczyszczeń.

Zbieranie deszczówki. Kolejny sposób, żeby nie płacić za wodę gospodarczą. Deszczówka mniej nadaje się do picia (po uzdatnieniu, co nie ma wielkiego sensu), ale znacznie lepiej do mycia, do podlewania ogrodu, czyszczenia auta itd. Niemniej jednak ze sporej powierzchni dachu zbierzemy jej wystarczającą ilość. Gromadzimy w zamkniętych zbiornikach, od fantazyjnych niby-wazonów, ozdób za tysiące złotych, do zwykłych mauzerów.

Zużywanie mniej. W tym miejscu warto odróżnić oszczędność od zwykłego skąpstwa. Nie zaprzestaniemy przecież mycia się i innych czynności higienicznych. Dla mnie osobiście sprawdzoną granicę stanowi 50 l/dzień – tyle potrzebuję przebywając w górach. Trochę to prysznic, resztę toaleta, oraz minimalna ilość (kilkanaście litrów) do zmywania i picia. Podana wartość okaże się 2 razy niższa od obecnej normy (wynoszącej 3 m3/osobę/miesiąc czyli ok. 100 l/dziennie).

Miejmy przy tym na uwadze, że pisze o potrzebach rodziny. Ogród w czasie suszy wymaga kilkuset litrów dziennie, zwierzęta też swoje wypiją (dodajmy wodę do sprzątania) i zużycie rośnie. Tym razem łatwiej mamy w bloku – ale tam jest drożej za m3.

Pierwsza metoda – prysznic zamiast kąpieli. Ja spokojnie, idąc cyklem – spłukanie, zakręcenie kranu, namydlanie, spłukanie, jestem w stanie wziąć prysznic w 20 l wody (ok. 2 minuty).

Metoda druga – zmywarka zamiast zlewu. Zakładam, że skończyliśmy okres studencki i nie jemy już z jednego talerza śniadania, obiadu i kolacji. Zmywarka oszczędza wodę – w 10 l pozmywamy 8-12 kompletów talerzy, więc im więcej brudnych naczyń tym lepiej. Mało wody ma jednak pewną wadę (sam jej doświadczyłem) – wysokie stężenie tłuszczu zatyka kanalizację.

Metoda trzecia – sprzęt oszczędny. Nie tylko o prąd chodzi, ale o wodę. Piszę przy tym o zmywarce i pralce. Każda oszczędność 2 l na cykl, dają nam 4 l wody dziennie, czyli 1,5m3 rocznie.

Metoda czwarta – zastąp wodę ciepłą – zimną. Zimny prysznic – trochę hardcore. Ma jednak trzy zalety – zdrowszy, zimna woda jest tańsza niż ciepła i zużywamy jej mniej (kto chce stać długo pod lodowatym strumieniem?).

Własna mieszanka sałat. Lepsza niż sklepowa, a prawie za darmo.

W zeszłym tygodniu z butów wyrwała mnie cena mieszkanki sałat w Lidlu – 6,99 zł/150 g (widziałem w internecie bio – 8 zł/100g). Właściwie to powinienem się przyzwyczaić. Mamy inflację. W ramach gestu sprzeciwu korporacjom, postanowiłem podzielić się z Wami przepisem na miks sałat. Jak to może wyglądać?

Biologiem nie jestem, więc wybaczcie mi nieścisłość, dla mnie sałata to wszystko, co ma liście podobne do sałaty i … da się zjeść. Na potrzeby niniejszego wpisu robię więc sałatę z mniszka lekarskiego, rukoli itp. Skoro wg UE (dyrektywa „dżemowa”) – za owoce uważa się pomidory, jadalne części łodyg rabarbaru, marchew, słodkie ziemniaki, ogórki, dynie, melony i arbuzy, więc i jak mogę sałatę zrobić z mlecza, a co. Żeby zebrać te 150g potrzebujemy ok. 1-2 młodych sałat (jeszcze nie w formie główki, potrzebne nam drobne liście), 5 krzaczków rukoli i tyle samo mniszka lekarskiego. Koszt ziaren (o ile je kupujemy, bo możemy mieć swoje) – 30 groszy (ja z jednej paczki za 6 zł zasiałem ok. 100 szt nasion i jeszcze zostało). Tak więc za 0,3 zł mamy porcję ekologicznego warzywa dostępną w sklepie za 8 zł.

Na koniec protip. Liście sałaty szczelnie owijamy w wilgotny ręcznik papierowy (bez nadruku), umieszczamy w pudełeczku z przykrywką i wkładamy do lodówki. Zachowają świeżość przez ok. tydzień.

Samowystarczalne gospodarstwo domowe. Nauka.

Główne założenie – nie utrudniać dziecku życia ponad miarę, powoduje utrzymanie status quo – dobra szkoła w dużym mieście. Oznacza to nie tylko dowożenie (codziennie, nawet poza dniami mojej pracy), ale także znacznie większe koszty (lekcje dodatkowe zajęcia sportowe). Tego sam nie zrobię.

Dzięki temu wpis będzie maksymalnie krótki, bo koszty obecne znam i muszę je tylko wyliczyć.

Zajęcia sportowe (plus obozy) – 300 zł średnio miesięcznie.

Lekcje dodatkowe 400 zł miesięcznie.

Szkoła (wycieczki, wyjścia, składki) ok. 100 zł miesięcznie.

Razem 800 zł/miesiąc.

Moje proste życie, czyli żona z domu, mąż na luzie.

Ten wpis, to przeciwieństwo obrazu klasycznego „słomianego wdowca”. W stereotypie facet zostawiony samemu sobie, zaczyna rozglądać się za koleżkami do flaszki i spódniczkami. Ze mną jest inaczej. Okres bez żony wykorzystuję maksymalnie na eksperymenty prostego życia. Co z nich wynikało tym razem?

Jedzenie.

Daleko mi do żarłoka, jak i smakosza, dlatego proste jedzenie stało się dla mnie wystarczające. Przykładowy jadłospis wygląda tak:

6.00 – śniadanie. 2 kromki własnego chleba z masłem+ 2 jajka sadzone. Koszt 2.5 zł.

11.00 – II śniadanie. 2 kromki własnego chleba z masłem + 2 oscypki smażone i dżem czereśniowy. Koszt 7 zł.

15.00 Obiad. Zupa pomidorowa z kluskami. Ryż z jabłkami i śmietaną. Koszt 3,5 zł.

18.00 Podwieczorek. Jogurt z dżemem własnej produkcji. 1 zł

21.00 Kolacja. 2 kromki chleba + masło + szynka parmeńska. 1,5 zł.

Do tego: kawa z mlekiem x 2 (2 zł), herbata z morwy białej (własna), 1 herbata zwykła (0,3 zł).

Razem: 17,80 zł/dzień. Z tej liczby połowę stanowiły: jajka (2 zł), oscypki (6 zł) i szynka (1 zł).

Gdybym nie pracował, większość półproduktów miałbym z własnej zagrody (jajka, mąkę na chleb), a kupić musiałbym tylko ryż, cukier (na dżem), sól, drożdże (do zastąpienia zakwasem), śmietanę, szynkę, mleko i kawę/herbatę. Nawet ser (nawet oscypek) dałbym radę wykonać. W konsekwencji, przeżyłbym za 10 zł dziennie (300 zł/miesięcznie). A opisuję doświadczenia stycznia – miesiąca, w którym je się więcej i nie ma własnych zbiorów na świeżo.

Media

Gdybym mieszkał całkiem sam, kompletnie niepotrzebne byłoby mi posiadanie domu. Dałbym radę ograniczyć swoją przestrzeń do 2 małych pokoi (albo jednego z kuchnią) – ot. 35 m2 z PRL-owskiego blokowiska ewentualnie mikrodomku na wsi (35 m2 domek mobilny za 60 tys. dałbym rade sam zbudować).

Wytrzymuję spokojnie 18 st. C, nawet wtedy gdy pracuję z domu. Moja żona potrzebuje więcej ciepła. W przypadku mieszkania, obliczenia wydają się proste – 3000 KWh x 0,35 zł (gaz) = 1050 zł/rok = ok. 80 zł/mies. ogrzewania (średnia z całego roku). Grzanie prądem (cena x 2) i mamy 160 zł/miesiąc.

Alternatywa – własna koza. Przy pewnej ilości drewna zebranego własnoręcznie ze swojego gruntu (3000 KWh = uczciwy 1 m3) – koszt byłby jeszcze niższy – 8 zł (paliwo do piły).

Woda+kanalizacja – daję radę z 50 l/dzień. Łącznie 1,5 m3 miesięcznie. Przy obecnych cenach 15-30 zł/miesiąc + abonament za wodomierz (na wsi 10 zł, w bloku 1 zł).

Prąd, ciepła woda – da radę korzystając z solarów i FV, ale tylko w domku. W mieszkaniu rachunek wyniesie 50 zł

Śmieci – często stała opłata ok. 30 zł/osobę/miesiąc. W górach liczą od m3 zużytej wody.

Czynsz – ten tylko w bloku. W „moich górach” z funduszem remontowym 6.7 zł/m2 czyli 300 zł/45m2.

Podatek – trochę poszedł w górę, ale dam radę zmieścić się w 20 zł miesięcznie.

Internet/komórka. 30 zł, szybkie łącze jest mi zbędne. Wystarczy 30 GB z komórki.

Suma opłat: blok 625 zł, własny dom (grzany drewnem) – 118 zł. Jak widać – miasto kilkakrotnie droższe od wsi.

Transport.

Nagle role odwracają się. Wieś okazuje się kosztowniejsza a od miasta. Pisałem to wielokrotnie – kto mieszka choćby w miasteczku, nie potrzebuje swojego auta. W większość miejsc dotrze na piechotę (zwłaszcza jeśli ma czas). Raz w miesiącu wyda kilkadziesiąt złotych na bilet.

Na wsi, tak się nie da. Na nawet małe i tanie auto oraz sporadyczne jazdy potrzebujemy 250-300 zł/miesiąc, o ile nie jest się samotnikiem. Ten porusza się na rowerze, póki sił starczy. Raz w tygodniu wsiada w busa i jedzie do gminy lub powiatu „na zakupy” (koszt 40 zł/miesiąc).

Ubrania

Ja spokojnie, nie pracując dałbym radę za 50 zł/miesiąc.

Leki

Nie wydaję wiele – 20 zł/miesięcznie.

Chemia

Gdybym mieszkał sam, wystarczyłby mi ocet, pasta do zębów, dezodorant, papier toaletowy, mydło, coś do czyszczenia i proszek do prania. Dałbym radę za 50 zł/miesiąc.

Inne

Oj, bardzo pojemna kategoria. Jak zaczniemy liczyć ubezpieczenia, składki KRUS, jakieś wyjścia do ludzi, prezenty. Samotnik da radę za 200 zł/miesiąc. Komuś innemu tysiąca zbraknie. Zakładam minimum.

Podsumowanie.

Żyjąc na wsi „po staremu”, czyli według reguły, co wyprodukujesz, to masz – zakładam możliwość przeżycia za 788 zł. Kupując auto – jeszcze 200 zł muszę dołożyć. W mieście (nawet z własnym ROD-os + 40 zł/miesiąc) wyjdzie drożej – 1315 zł.

Krótko mówiąc, jedna osoba, pracując dorywczo kilka dni w miesiącu (żeby zarobić 800 zł wystarczą 4 dniówki) może sobie spokojnie pozwolić na tradycyjne życie. Ja, dałbym radę, zarobić na miesięczne życie, w ciągu jednego dnia pracy.

Dacia Sandero 1.5 dci. Jeszcze raz o przewagach diesla.

Jak wiecie, mam niezawodne źródło dostarczania używanych samochodów (dzięki Sebastian!). Ostatnio przyjechałem do domu wozem dla teścia – Dacią Sandero 1.5 dCi. Ten konkretny egzemplarz miał 9 lat (wersja II, 90KM) i przebieg… 37 tys. km. A oto moje spostrzeżenia po ok. 600 km.

Wygląd i wnętrze

Umówmy się, nikt nie kupuje używanej Dacii, bo urzekł go design. Ma być praktycznie i tanio. Tak jest. Miejsca sporo (dużo więcej niż w Toyocie Yaris, Volkswagenie Polo itp.). Szerokość wnętrza z tyłu – większa niż w moim byłym Hyundaiu i30. Bagażnik głęboki (można postawić walizkę na sztorc) i pojemny. Plastiki tanie, ale łatwe do utrzymania w czystości, sporo lepsze niż w Sandero I i Loganie I, ale do Fiata 500 nie ma podejścia (na poziomie Pandy).

Kto potrzebuje samochodu dla 2-3 osób – powinien poważnie rozważyć tę opcję, awaryjnie i 5 osób się zmieści.

Ceny

Teraz Dacia nie jest już taka tania (w moim przypadku, cena znacznie poniżej rynkowej). Salonowy niezbyt wyjeżdżony egzemplarz (no, ale nie poniżej 40 tys. km) kosztuje ok. 30 tys. zł. Nadal jednak, gdy porównamy z niemiecką bądź czeską konkurencją (nie mówię o japończykach – Yaris ok. 45-60 tys, km z tego rocznika – górną granicę stanowią hybrydy). Jeśli przymkniemy oko na wyposażenie (ten egzemplarz miał akurat klimę i „elektrykę”) np. audio fatalnej jakości (do poprawy do przyzwoitego za 1000 zł), za taką kasę, tej wielkości auta nie dostaniemy nigdzie.

Osiągi

Przypominam, opisuję mocniejszego diesla – w zupełności wystarczającego. Ok. 450 km z 600 km zrobiłem po dwupasmówkach. I szła jak burza (przyspieszenie 110-130 km bez problemu). Trochę miałem miasta (Poznań w gigantycznych korkach – 10 minut – 1 km), trochę krajówek z przejazdem przez miejscowości. Wszędzie pomimo obciążenia ok. 200 kg (dwóch facetów + bagaż) dawała radę.

Wersja benzynowa 65 KM gwarantuje zupełnie inne wrażenia i tej nie polecam. Ponownie – turbo + moment obrotowy robią robotę.

Spalanie

Nie uwierzycie. Temperatura ok. 2-9 st. C, bo przecinałem Polskę z zachodu na wschód nie miała wielkiego wpływu (w elektryku byłoby już +20%). Dzielę na dwie części: od sprzedającego do Poznania (ok. 70 km – niewiele po mieście, głównie krajówka, ale w częściowo w korku). Od Poznania do domu (zakorkowane miasto 10 km, krajowa 92 na odcinku 20 km, potem autostrada, obwodnica Warszawy i ekspresówka). Przez pół drogi padał deszcz (większy opór powietrza).

Pomimo tych czynników, spalanie na pierwszym odcinku – 3,4 l/100 km (prędkość od 5 km/h do 100 km/h). Na drugim (od 5 km/h do 130 km/h – głównie ta ostatnia wartość, bo autostrada) – 4,5 l/ 100km. Z takimi wynikami jeszcze się nie spotkałem. O ile na pierwszej części jeszcze przy bardzo spokojnej jeździe (a takiej nie miałem, bo spieszyłem się Poznania) dałby radę Fiat 500 (mniejszy, lżejszy) o tyle po autostradzie i w korkach – niesamowite (pomimo skrzyni piątki). Te 4,5 l/100 km to przy obecnych cenach równowartość 30 zł, a więc 12 KWh ładowanych na Orlenie w moim elektryku. Oczywiście, utrzymując w takiej temperaturze 120-130 km/h miałbym w Konie zużycie 25-26 KWh/100 km czyli 58 zł. Dwa razy więcej niż diesel.

W mieście i podmiejsko podejście ma może Yaris Hybrid, ale w takiej trasie przegra (6-7 l/100 km), no i kosztuje nie 30 tys. zł, a 2 razy tyle.

Konstrukcja silnika

W 1,5 DCi tej generacji usunięto większość wad (wcześniej zatarcie na panewkach). To niezawodna i prosta konstrukcja. Filtr cząstek stałych wypala się sam (nie musimy jechać ze stałą prędkością, dolewać płynów). Turbina ma stałą geometrię. Nie stosowano dwumasu (tańsza wymiana sprzęgła). Sprzedający ma ten motor w pracującym na siebie dostawczym Nissanie. Przez 210 tys. km lał paliwo, zmieniał olej i rozrząd. Koniec.

Podsumowanie

Dla oszczędzających – auto idealne. Jedyna wada – marne wyposażenie wielu egzemplarzy i wygłuszenie.

Problem mieszkaniowy w Wielkiej Brytanii oczami polskiego naukowca.

Przyzwyczailiśmy się już do rytualnego narzekania na nasz rynek nieruchomości. Wynajem drogi, kredyt drogi, mieszkania drogie. Czy jest coś małego? Tak, zdolność kredytowa. Wielka Brytania zdaje się mówić – potrzymaj mi piwo. Szczegóły w linku https://www.onet.pl/informacje/krowoderskapl/w-brytania-doprowadzila-do-katastrofy-mieszkaniowej-idziemy-jej-sladem/fkxxp9y,30bc1058

Dla wszystkich, którym nie chce się czytać, poniżej główne tezy wywiadu. Myśl przewodnia – żadnych dopłat rządu.

Na wyspach istnieje kult – landlordów. Powoli nawet „Landlordów”, bo słowo to wymawia się z szacunkiem, podobnie jak nad Wisłą „Właściciel”. Landlord, czyli wynajmujący, ktoś kto dumnie dzierży tytuł własności do mieszkania. Większość ludzi mieszka mieszka w wynajętym, tak jak u nas u osób prywatnych (brak funduszy, podobnych do niemieckich). W efekcie rosną czynsze i ceny nieruchomości. Jak bardzo? Tu pada przykład.

Cena mieszkania = 16-letnie przeciętne pobory. To tak, jakby w statystycznym polskim mieście (np. moim) lokal o powierzchni 50 m2 kosztował 1.150.000 zł. Jeszcze 20 lat temu wystarczała 6-krotność rocznej pensji. Stopniowo stało się prawie 3 razy drożej (relatywnie, nominalnie skok był jeszcze większy). Te informacje pokazują skale problemu. Rozmówca (tytułowy polski naukowiec) szokuje informacją, że zarabiającego 50 tys. funtów profesora akademickiego, nie stać dzisiaj na samodzielny zakup. Nawet w kredycie. A przyczyny?

Generalnie, trzy.

Pierwsza – niekontrolowana imigracja. Najpierw mieszkańcy byłych kolonii, potem nowe narody UE, teraz znowu kolorowi. U nas zaczyna wyglądać podobnie – Ukraińcy (wiadomo, wojna), ale coraz więcej studentów, pracowników z Azji czy Afryki.

Druga – brak mieszkań komunalnych. W Albionie sprywatyzowała je chwalona przez wielu Żelazna Lady. Rynek zaś pompował ceny.

Trzecia – dopłaty rządowe. U nas dopłaca się do zakupu (nowe projekty rządu i opozycji), w Wielkiej Brytanii do czynszów. A ceny rosną, pompowane dopłatami, za które płacimy wszyscy.

Czy naukowiec proponuje jakiś lek? Tak – komunalne mieszkania dostępne dla wszystkich. Czyli nie dla najbiedniejszych, bo tworzą się getta, ale dla każdego, poza warstwą najbogatszych. Ot, coś w rodzaju Mieszkania+, tylko lepiej. Państwo dopłaca nie pojedynczym osobom lecz samorządom. Wzorzec wiedeński lub duński, o którym tak wiele się mówi. Czy to ma sens nad Wisłą?

Przykład Mieszkania+, galopujące czynsze w pojedynczych blokach, wydają się przeczyć tezie o możliwym budownictwie komunalnym. To pozory. Głównym problemem jest efekt skali. W gminnych spółkach Mieszkania+ muszą utrzymywać bandę pociotów. 60 mieszkań pracuje na prezesa, księgową itp. Można całkiem inaczej. Za pożyczone od rządu pieniądze (lepiej wydać na mieszkania, niż na kolejne etaty w KPRM) buduje się nie jeden, lecz 20 bloków. Nie 20 lecz 1200 mieszkań. Koszty zarządu rozkładają się. I teraz szczegóły. Skoro średni koszt budowy wynosi 5000 zł/m2 PUM plus działka (którą samorząd często już ma i może wnieść aportem do spółki) budowa bloku z 60 mieszkaniami po 50 m2 kosztować będzie 15 mln zł. Proponując sensowne, kompromisowe, czynsze 1200 zł/mieszkanie (rynkowo dwa razy więcej) + opłaty i 3 zł/m2 eksploatacyjnego, miesięcznie zbieramy 72 tys. zł, a rocznie 864 tys zł, czyli nieco ponad 5% kwoty pożyczki. Po 20 latach samorząd ma więc spłaconą należność wobec państwa (bez odsetek) i … zaczyna zarabiać. Gdzie leży problem? W wydolności struktur. Obawiam się, że dzisiaj, nasze władze nie są gotowe na szybkie ( w kilka lat) wzniesienie np. 100 bloków w samej Warszawie. Władza centralna dałaby swoim (czyli mieszkania powstałyby np. w Chełmie, który się wyludnia), mieszkania przyznawaliby swoim lub „po uważaniu”, `a ich budowa – fuszerka z czasów PRL. Ale jaką mamy alternatywę? Może prywatne spółki z nieoprocentowanymi pożyczkami? Albo zwolnienia z podatków (jak w trakcie przedwojennego boomu)? Prawo do emitowania obligacji przez spółki budowlane, gdzie część odsetek gwarantowałby rząd?

Czy mój program „sankcji na Putina” okazał się skuteczny?

Pod koniec lutego  2022 rozpocząłem mój program „osobiste sankcje na Putina”, polegający na ograniczeniu zużycia gazu w domu.  Poszło to dwutorowo.

Czytaj dalej Czy mój program „sankcji na Putina” okazał się skuteczny?

Oszczędzanie w czasach inflacji. Zostaw samochód w garażu.

Najprostszą, ale zarazem najbardziej bolesną (i czasami niemożliwą) opcją oszczędzania na aucie jest zostawienie wozu w garażu. Dojazd do pracy zamieńmy na rower, własne buty, komunikację miejską. W dłuższą trasę wybierzmy pociąg. Plotę? Nie sam tak robię. O ile nie jesteś matką dowożącą, nie mieszkasz na przedmieściu lub na wsi, dasz radę. Ile można zyskać? Czytaj dalej Oszczędzanie w czasach inflacji. Zostaw samochód w garażu.