Jak wspierać naszą gospodarkę i zachować zdrowie? Kupuj polskie – np. ryby.

Jednym z problemów wywołanych inflacją pozostaje poszukiwanie przez konsumentów zachodnich odpowiedników tradycyjnych, polskich produktów żywnościowych. Te ostatnie stały się, według obiegowej opinii, zbyt drogie. Czy na pewno tak jest? Czy to tylko propaganda sieci handlowych? Mówię sprawdzam.

Niedaleko mojego domu na wsi działa prywatna firma zarządzająca siecią stawów rybnych. Poznałem ją ćwierć wieku temu, z opowieści kumpla, wędkarza jeżdżącego na połów nad Wisłę. Jeśli nic nie złowił, zatrzymywał się na stawach i kupował rybkę, żeby żona nie marudziła. Potem rozbudowali ofertę o pstrąga (sztuczna rzeka), którego pokazywało się ręką, a odbierało gotowego do wrzucenia na grill, restaurację itp. Ponieważ firma położona jest na uboczu – 50 km od Lublina i 175 km od Warszawy, żeby zyskać odbiorców, musieli postawić na niekonwencjonalną opcję sprzedaży. Wybrali busy w firmowych barwach, dojeżdżające raz w tygodniu do Kazimierza Dolnego, Nałęczowa, Puław, Sandomierz a dwa razy do Lublina. I właśnie w Nałęczowie dokonałem ostatniego zakupu oraz zacząłem snuć refleksje do tego wpisu.

Rzecz pierwsza – dowożenie musi kosztować, bus to nie TIR, większą część „paki” zajmuje powietrze, korytarz dla sprzedawcy, miejsce na lodówkami – 2/3 objętości auta-chłodni. Pomimo tego fileta z karpia (idealnie – bez ości, bez łba, flaków) – samo mięso i trochę skóry, sprzedają za 69 zł/kg. Drogo? Za prawdziwą rybkę, wolno żerującą w stawie, bez tablicy Mendelejewa? Porównajmy.

W sklepie internetowym (pośrednik), zaznaczono produkcja Polska, ale nie wiadomo skąd (może niemieckie lub holenderskie firmy i hodowle przemysłowe) – cena 92 zł/kg,

Panga (aż z Azji) filet mrożona, nie świeża – 35 zł/kg, ale 30% glazury (mrożonej wody), więc realnie 52 zł/kg,

Morszczuk filet – 52 zł/kg (tu 1% glazury, więc pomijalm).

I teraz, co powinien wybrać polski konsument? Kierować się zasadą „Swój, po swoje, do swego” i kupić karpia z rodzinnej firmy. Nie straci na tym, ani zdrowia (morszczuk i panga mrożone, a ta ostatnia dodatkowo szkodliwa), ani kasy. Właściciel płaci podatki w Polsce, zyski zostawia tutaj, zatrudnia pracowników. Niech zarabia on, a nie azjatycki rybak i niemiecki/francuski/portugalski pośrednik. I na tym polega patriotyzm gospodarczy. Nie na zachwalaniu nieistniejącej Izery (500 mln na projekt, który nie mógł się udać), ale na wspieraniu rodzimych, zdrowych przedsięwzięć, nie szalejących z marżą.

Z jednego płata (pół ryby), za 20 zł miałem na wsi dwa obiady, nie tak tanie, jak ze swojej cukinii/fasolki, ale jadłem je już po projekcie „Życie za 500 zł”. W ich restauracji – gotowe danie- filet smażony w sosie śmietanowym – kosztuje 50 zł (nie podają gramatury w internetowym menu). Ja usmażyłem sobie na smalczyku i za najedzony za 12 zł (własne pomidory+kupiony chleb+smalec), z pełnym brzuchem kończę ten wpis.

Czy stać Cię, żeby nie mieć własnych owoców?

Mnie nie, stąd ten wpis. Człowiek powinien zjadać dziennie 100g owoców oraz 300 g warzyw (wg WHO). Daje to ok. 3 kg owoców na miesiąc i 36 kg rocznie. Zalecenia dietetyków, każą tę ilość pomnożyć przez 3 (do 108 kg/osobę rok). Przy tegorocznych cenach w sklepach (jabłka 4-5 zł, maliny i borówki amerykańskie 30 zł, truskawki 10 zł, czereśnie 20 zł) koszt wyniesie średnio 10 zł/kg, czyli 90 zł/miesiąc/osoba (słucham dietetyków, nie WHO, bo 100g to pół niewielkiego jabłka). Przy czteroosobowej rodzinie wydamy 270 zł miesięcznie, tylko na owoce. Sporo.

Dlatego uznałem, że znacznie lepiej mieć swoje. Wybieram przy tym gatunki droższe (maliny, truskawki, borówki, czereśnie, orzechy), dokupujemy jabłka (znacznie taniej niż w sklepie) i banany (tych, na razie, wyprodukować nie mogę). Od czerwca do września, czyli przez 1/3 roku nie widzę powodu, żeby robić owocowe zakupy. W pozostałych miesiącach, radzimy sobie częściowo właśnie jabłkami/bananami a częściowo przetworami (dżemy, konfitury).

Docelowo pragnę pokryć zapotrzebowanie owocowe na 80-90% roku (lub więcej, przy zmniejszonej konsumpcji). Służyć temu będzie dosadzenie nowych drzew/krzewów i lepsze wykorzystanie istniejących. Wzdłuż drogi pojawi się szpaler winogron deserowych, pod orzechami – czarne porzeczki (orzech wydziela substancje, których inne krzewy nie lubią), wykarczuję wszystkie żywotniki (popularne tuje- czyli chwasty), zastępując każdą z nich drzewkiem owocowym (plenne śliwki, grusze, wiśnie).

Miesiąc bez samochodu. Plan.

Na tym blogu ciągle pojawiają się różne nietypowe pomysły. Jako jeden z nich, tym razem całkowicie sprzeczny z moimi poglądami, urodził się projekt „Miesiąc bez samochodu”. Tak, dobrze widzicie. Planuję udowodnić coś, w co sam nie wierzę – że da się żyć bez auta. Na wsi i w mieście. W październiku, czyli w czasie, gdy często pada, a temperatury nie zachęcają do spacerów. Czy uda się? I jakim kosztem? Zobaczymy.

Aby odpowiedź mogła być pozytywna trzeba mi planu. Realnego planu. W mieście, wszystko wydaje się łatwiejsze – własne nogi plus rower, ew. komunikacja miejska. Sklepy pod bokiem, niektóre nieco dalej. Do pracy mam 20-45 minut spacerem.

Na wsi, zupełnie inaczej. 1 km do najbliższego (małego) sklepiku. 4,5 km do marketu. 3 km do dworca kolejowego. 30 km do pracy. Daleko i długo. Czy dam radę? Kiedy mój dziadek rozpoczynał pracę , był rok 1935, pociąg jechał 50 minut, a docierano do niego własnym zaprzęgiem, w tempie 10 km/h (20 minut). Na miejscu, dziadek brał dorożkę i pokonywał ostatnie kilka kilometrów do biura (20 minut) Razem podróż trwała 1 godzinę 30 minut. Powrót podobnie. A dzisiaj? Na dworzec dotrę szybciej rowerem, hulajnogą elektryczną (10 minut), w mieście podobnie (10 minut), a pociąg jedzie 30 minut (pospieszny nawet 17, ale o innych godzinach). Łączny dojazd trwa 50 minut. Wychodząc z pracy parę minut o czasie , w domu na wsi pojawię się po 50 minutach. Rano podobnie – muszę wyjść 50 minut przed rozpoczęciem pracy. Przynajmniej na razie, gdy mam idealnie zestrojone przejazdy. W drugim miejscu pracy nie będzie już różowo. Zaczynam o pół godziny wcześniej i kończę z takim samym przesunięciem. Leży ono także dalej od dworca. Aby pojawić się o czasie, muszę wyjść 1,5 h przed rozpoczęciem, a pojawię się w domu 1 h 20 minut po zakończeniu.

W praktyce, różnica pomiędzy spacerem miejskim od 50 minut do 1 h 10 minut w każdą stronę. Da się przeżyć. Niemiło jedzie się tylko w deszczu. Koszt także mnie nie zrujnuje -11 zł dziennie, w obie strony. Bez zniżek 17 zł. Jeżeli założę pobyt w mieście przez pół miesiąca, a drugie pół na wsi, oraz dodam, że akurat w „wiejskim czasie” zaplanuję pracę zdalną (4 dni), odrobinę wolnego (2 dni), zatem 6 dni będę musiał dojechać ze wsi. Postaram się ustawić je w dni, gdy faktycznie prognoza nie pokaże opadu. Tragedii nie powinno być.

A zakupy? W mieście – zero problemu. Na wsi – zrobię je po drodze z dworca, dorzucając ten kilometr (market postawiono 500m o stacji). Większe dostawy załatwią internet i kurierzy.

Plan wydaje się niegłupi, a realizacja? Zobaczymy.

O jeździe elektrykiem po dwóch latach .

Kona przyjechała do mnie w ostatniej dekadzie sierpnia 2022. Niby na próbę, max. pół roku, ale została na znacznie dłużej. To dobrze, bo dałem radę poznać jej wady i zalety, zwłaszcza eksploatując na zmianę z Volkswagenem Passatem 1.6 Tdi czyli superoszczędnym dieslem. Jak wypada koszt eksploatacji, bo o wrażeniach pisałem już sporo?

Przebiegi. Sporo jeżdżę w trasie. W dwa lata zrobiłem prawie 25 tys. km. Sporo przejechałem w trasie, ponieważ w ciągu roku 12 razy odwiedziłem góry (9000 km), 2 razy syna na drugim końcu Polski (1700 km). Na wsi znalazłem się prawie 50 razy. Do tego jazdy miejskie. Paradoksalnie, przewaga długich tras dała mi okazję na zweryfikowanie mitów.

Spalanie i koszty. Większe zimą (14 KWh/100 km w trasie i nieco mniej w mieście), mniejsze latem (rekord 9.5 KWh z gór , 10.4 KWh/100 km w góry, 9-10 KWh/100 km miasto, podmiejsko potrafiłem zejść do 9 KWh/100 km) czyli… całkiem oszczędnie. Powiedzmy sobie szczerze – Kona Electric to najmniej prądożerny elektryk na rynku (Kia EV6 spala o 30% więcej, a Tesla 3 o 20%) Przyjmując średnią z całości dystansu (11.5 KWh/100 km), płaci się:

  • 32 zł/100 km na płatnej szybkiej ładowarce,
  • 11 zł/100 km (ładowanie gniazdko w domu),
  • 0 zł/100km (darmowe ładowanie albo FV).

Nawet jeśli trasa wypada gorzej (średnia ok. 12.5 KWh/100 km), to dalej dzięki darmowemu ładowaniu przed wyjazdem, jestem w stanie zrobić 750 km za 100-120 zł, a w lecie zejść do 80 zł. Passat Tdi na takim dystansie potrzebowałby 200 zł w trybie megasknera (4.0 l/100 km – lato).

Ogólne koszty także wypadają nieźle (1000 zł za naprawę elektrozaworu, 650 zł przegląd, 500 zł ubezpieczenie rocznie. Wg dzisiejszych cen koszt przejechania 15.000 km wyniósł 4000 zł. W Passacie TDi tylko za paliwo zapłaciłbym 5000 zł (średnie spalanie 5,5 l/100 km), do tego przegląd minimum 1000 zł, naprawy 1200 zł (lekko licząc, bo duży przebieg diesla w Passacie, gwarantuje znacznie większe wydatki – syna egzemplarz kosztował 2-3000 zł w „pakiecie startowym” a doszły jeszcze tarcze/klocki, świecące kontrolki – ubezpieczenie 700 zł – razem 7900 zł – prawie 2 razy tyle (jeśli wziąłbym pod uwagę początkowe koszty – spokojnie 10.000 zł).

Oba auta trudno porównywać, bo Konę kupiłem jako 3 -latkę z przebiegiem 23 tys. km, a Passata jako pięciolatka ze 140 tys. km.

Zasięg. Tego się bałem. Komputer pokazuje w lecie 350-370 km, podczas gdy nominalnie powinno być 290 (wg instrukcji – norma pozwala mierzyć zużycie przy +20 st. C, w warunkach optymalnych dla elektryka). Realnie przejeżdżam 200 km do ładowarki, cały dystans dwupasmówką i schodzę z 350 km zasięgu do 120 km, czyli dane komputera wydają się realne. W lecie. W zimie ujmijmy 30%, z 350 km robi nam się 250 km. Znowu, naładowany do pełna, spokojnie dojeżdżałem te 200 km i jeszcze miałem zapas, gdyby wystąpił problem ze stacją. Pamiętajmy, istnieje jeszcze Kona 64KWh (netto) z baterią większą o 60% (zasięg zimowy 400 km) a letni 550 km. Da się żyć.

Utrata wartości. Kupiona za 100k, teraz do sprzedania za 75k (notowania z ostatniego Motoru). 12,5k/rok. A Passat? W 2022 r. wartość 60k , obecnie 50k, czyli 5k za rok. Ostatnio jednak spadek wyhamował. Dlaczego? Nieubłaganie zbliża się rok 2027 i prawdopodobne podatki do paliwa.

Podsumowanie.

Dla kogoś, kto dużo jeździ (np. dojeżdża codziennie do pracy 30-100 km) i ma FV lub luźną darmową ładowarkę w pobliżu,, elektryk wydaje się optymalnym wyborem.

Czy warto zabijać się o państwową emeryturę? Dyskusja przedsiębiorcy i pracownika we mnie.

Pisałem o OFE, subkoncie ZUS i mojej prognozie emerytalnej. Wychodzą z tego cuda i wniosek – zdecydują czynniki ekonomiczne z chwili przejścia na świadczenie i paru wcześniejszych lat. Dlaczego?

Po pierwsze – państwo, w zależności od posiadanych środków, zmienia zasady. Raz OFE, raz subkonto. Raz waloryzacja 2 zł, innym razem kilkanaście procent. Raz emerytura kapitałowa, raz obywatelska. Nie nadążymy za tym. Dzisiaj ważna jest płeć (kobiety mogą więcej, przechodzą na emeryturę wcześniej o całe 5 lat, żyjąc 8 lat dłużej, a czas dożycia liczy się po równo). Wczoraj COVID wypompował świadczenia, zwiększając śmiertelność i szansę dożycia, dzisiaj już nie.

Po drugie – jeśli mamy OFE, wynik giełdy z lat poprzedzających transfer da radę wypompować sumy, albo zepchnąć je na poziom gruntu. Kto wie co będzie za kilkanaście lat?

Po trzecie – nie wiemy ile będziemy zarabiać. W pierwszym roku pracy miałem 65% średniej krajowej, teraz 250% (chociaż z dwóch etatów), a może za 5 lat wcale nie będzie aż tak różowo. Znowu, któż to wie?

Po czwarte – wartość pieniądza. ZUS zakłada, że do mojej emerytury (za 16,5 roku) spadnie o 1/3. Z równania 72, oznacza to ekstremalnie niską inflację. Gdyby była wyższa, a ZUS nieskory do waloryzacji – te zaplanowane dla mnie (gdybym pracował do końca) 11 tys. zł (wg dzisiejszej wartości pieniądza) łatwo zmieni się w 4 tys. zł. Oczywiście ZUS pisze, że wyliczenie teoretyczne nie może stanowić podstawy roszczeń, a jeszcze niedawno planował mi 5 tys. zł emerytury. Te ich kalkulatory mają charakter czarnych skrzynek – nie wiesz jaka inflacja, jaki planowany wzrost średnich wynagrodzeń itp.

Wracajmy do sedna. Z tych wszystkich powodów walczy we mnie pracownik (tylko pełna oskładkowana wypłata zapewni godziwą emeryturę) z przedsiębiorcą (płać niskie składki i licz na siebie). Kto zwycięża? Chyba jednak przedsiębiorca. W długim terminie sam osiągam znacznie lepsze wyniki inwestycyjne niż OFE czy waloryzacje ZUS. W OFE przez 25 lat zebrałem 135 tys. zł. W ZUS-ie 700 tys. zł przez podobny okres. W sumie 835 tys. zł. A odprowadzałem składki prawie 20% wynagrodzenia. Na dzisiaj te 835 tys. zł to o 20% mniej niż wartość mojego domu. Za równowartość samych składek od kwietnia 1999 do czerwca 2001 r. (9 tys. zł) kupiłem w sierpniu 2001 r. pół działki, sprzedane w 2005 r. za 38 tys. zł. Te pieniądze wrzucone w mieszkanie (1/4) dały mi w 2012 r. już 93 tys. zł czyli wliczając wzrost wartości kupionego w 2013 r. domu (niewielki – podwojenie) 186 tys. zł czyli . A mówię o składkach za 2 lata. Gdzie pozostałe 23 (znacznie wyższych kwot)? W samym 2017 r. kupiłem działkę za 150 tys. zł (składki z poprzednich 6 lat), która dzisiaj jest warta 0,5 mln zł. W sumie 8 lat oszczędzania (1/3 okresu składkowego) i już mam 676 tys. zł. A wybierałem inwestycje bez lewara (bo np. zainwestowane 20 tys. zł w 2006 r. dało mi 220 tys. zł w 2007 r. po sprzedaży mieszkania i spłaty kredytu). Stąd ZUS i OFE przegrywają z samodzielnym zbieraniem. No i z odłożonego nikt mnie nie okradnie (5 mln na koncie emerytalnym w ZUS, subkoncie, OFE, , samych odsetek z obligacji 250 tys. zł, a emerytura 225 tys. zł rocznie – kapitał gdzieś zniknie).

Ile straciłem nie robiąc kariery w Warszawie?

Pisząc o pensjach po studiach we Wrocławiu i innych miastach, wpadłem na pomysł stworzenia „rzeczywistości alternatywnej”, cofnięcia się w czasie. Zamiast pójścia do biura w dużym mieście wschodniej Polski zaczynam karierę i rozwijam ją w Warszawie. Jak dzisiaj wyglądałoby moje życie?

Firmy analizujące wynagrodzenia podały twarde dane. Gdybym był ambitny jak prof. Matczak, miał szczęście, zrobił karierę w Warszawie, dziobał po 16 godzin dziennie, dzisiaj byłbym partnerem w warszawskiej spółce z dochodami brutto 30-60 tys. zł miesięcznie, z domem na kredyt w Konstancinie, BMW X5 w leasingu, wczasami w tropikach, po pierwszym zawale i problemami w życiu osobistym (lub wręcz przeciwnie – małym dzieckiem na stanie). De facto dostawałbym 20-40 tys. zł netto, które może osłodziłyby mi wszystkie niedogodności. Ciężko harując nie miałbym czasu na inwestowanie, kombinowanie, urlop .

Zostając w swoim „grajdołku” zarabiam (bez wzrostu wartości inwestycji) na poziomie dolnej granicy warszawskiego partnera. Jeśli odliczę mu ratę w Konstancinie (10k, a ja nie mam już żadnej), dobijam „średniej warszawskiej” w czołówce mojego zawodu (poza partnerami – może 10%, istnieje jeszcze 90 % planktonu „specjalistów” różnych szczebli). Jednocześnie, w lipcu siedziałem w biurze 14 dni z 23 , a w sierpniu 3 dni z 22, co oznacza, że w wakacje pojawiałem się tam przez 17 dni z 45 czyli ok. 37% czasu. Na koniec tego okresu mam jeszcze, do wykorzystania do końca roku:

  • 21 dni urlopu u jednego pracodawcy,
  • 12 dni pracy zdalnej okazjonalnej,
  • 11 dni urlopu u drugiego.

Co więcej warszawiacy nie mają szansy skończyć pracy, chyba że przenieśliby się na Podlasie, spieniężając konstancińską willę i spłacają kredyt. Wtedy jednak zaliczyliby radykalną zmianę statusu. O dziwo, paru z nich już policzyło i podjęło taką decyzję (chociaż czasami Podlasie zastąpili Sycylią, Wyspami Kanaryjskimi itp.).Jak zwykle, kombinowanie popłaca.

Odpowiadając na tytułowe pytanie – nie jadąc do Warszawy, nic nie straciłem, a nawet sporo zyskałem (czas, luz, rodzinę). Bez nowej X5-tki potrafię żyć.

Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

Życie za 500 zł. Lipcowy, poinflacyjny eksperyment – plan.

Kilka lat temu, przed sporymi podwyżkami cen wszystkiego, zrealizowałem na blogu takie doświadczenie. Starałem się przeżyć, za jak najmniejszą stawkę. Projekt zakładał – mniej niż 300 zł. Wtedy udało się. Teraz plan wygląda inaczej.

Założenia. Miesiąc na wsi. 1 -2 dojazdy w tygodniu do pracy (urlop, zdalna). Nie liczę tu nagłych potrzeb firmowych, związanych z wyjazdami – na te mam osobny budżet (firmowy). Sporo własnego jedzenia. Wszystkie media opłacone. Reszta zakupów – sporadyczna. Wydatki jak zwykle dzielę na kategorie.

Dom czyli media. Ten punkt zmusza mnie do opłacenia – wody (10 zł, stawka symboliczna), komórki (30 zł), abonamentu prądowego (36 zł, )opłata śmieciowa (28 zł) Razem 104 zł. Gdybym mieszkał na stałe, musiałbym jeszcze dołożyć: wywóz szamba (25 zł), drewno (22 zł), ) podatek od nieruchomości (100 zł), internet (90 zł – spróbuję bez). Razem 341 zł. W ten sposób zniknęłoby albo 2/3 budżetu. Dlatego przyjmuję wersję za 104 zł.

Chemia, leki, kosmetyki. Ten punkt wydaje się prosty, zwłaszcza w przypadku faceta. Dezodorant, mydło, pasta i szczotka do zębów, proszek do prania, płyn do naczyń, jakieś środki czyszczące, papier toaletowy (nawet niekonieczny, gdyby mieć bidet) plus stałe leki. Pewnie w okolicach 60 zł dam radę się zmieścić.

Transport. Zero auta. Raz – dwa razy w tygodniu dojadę pociągiem, płacąc miesięcznie 45 zł. Może wybiorę rower.

Ubranie. Symboliczne 50 zł. Zakładam średnią. Nie planuję nic kupować.

Drobne wydatki własne. Kolejne 50 zł na gazetę, może książkę.

Jedzenie. Tu już co zostanie. Letnio – 191 zł. Całorocznie? Brakuje, bo już poświęciłem 546 zł. Co robić? Musiałbym jeszcze przyciąć powyższe. Jak? Rezygnując z internetu kablowego (-90 zł), zadowalając się komórkowym, obniżając podatek od nieruchomości np. przerabiając garaż na lokal mieszkalny -70 zł. Wtedy i w zimie zostałby mi 114 zł (wydatki pozajedzeniowe 376 zł).

Czy potrafię zmieścić się w takich kwotach? Zobaczymy. Z drugiej strony, jeśli dam radę, pokażę Wam coś ważnego – ile faktycznie trzeba, by biologicznie przeżyć. O jakimkolwiek komforcie za 500 zł/os. przecież nie mówię.

Jeszcze raz o bezsensie polityki stałego wzrostu PKB.

Współczesne państwo (politycy) dążą do stałego wzrostu PKB. Ponieważ do jego wyliczenia służy wartość wytworzonej i sprzedanej pracy (darmowej nikt nie liczy) oraz towarów, inżynieria społeczna wymusza odejście od zrób-to-sam, a przejście do kupowania wszystkiego na wolnym rynku. Razem z agresywną polityką podatkową (dochodowy, składka zdrowotna, składki ZUS) całość prowadzi do stałego wzrostu cen, inflacji. Taki stan rzeczy jak pisałem, pozostaje korzystny dla państwa (bo od ceny liczy się podatki), a opłakany w skutkach dla obywateli. Jednocześnie państwo preferuje usługi, ponieważ tam można narzucić wyższe marże (a więc znowu – podatek). Efekt – absurdalne ceny i zachowania.

Dwie opowieści, kumpla z pracy i trenera mojego syna, pokazują to w szczegółach. Pierwszy planował urządzić ogród. Nic skomplikowanego – założenie trawnika oraz rozłożenie agrowłókniny między iglakami. Za obie usługi firma krzyknęła 5000 zł. Wiecie ile czasu zajęła praca? 2 dni. Trawnik wymagał pomocy członka rodziny z traktorem (czyli 1,5 dniówki + 4 h maszyna), agrowłóknina – została położona solo. Czyli 2,5 dniówki człowieka i pół dniówki traktora miały kosztować 5500-6500 zł. Odliczając komercyjne wypożyczenie i zatankowanie (niech będzie 500 zł) mamy 5000-6000 zł za 2,5 dnia – 2000-2400 zł/dniówkę. Teraz popatrzcie, ile trzeba dostawać, żeby zarobić pensją netto (znowu podatki) taką stawkę? Skoro firma dyktuje takie warunki, na pewno znajdują się ludzie gotowi płacić te absurdalne kwoty za proste i niewymagające prace fizyczne. Przecież zaorać, zbronować, wyrównać, posiać, zwałować potrafi przysłowiowy „każdy głupi”. Nie piszę o super skomplikowanych, rzemieślniczych zajęciach.

A’propos rzemieślniczych zajęć. Trener opowiadał mi inną historię. Dziecko poprosiło go o nowe biurko. Cena w sklepie, egzemplarza porządnie wykonanego i dla nastolatki 1500 zł – 1/4 pensji nauczycielskiej. Coś takiego: https://yrke.pl/meble-biurowe/biurka-szkolne/biurko-szkolne-jan-rozowe?gad_source=1&gclid=Cj0KCQjwmMayBhDuARIsAM9HM8cql1hEau5m6UDd8X8gjD1MQLNkb2hUrSJyR4AaVwylUNWWMBBqk-0aAoraEALw_wcB . Trener doszedł do wniosku, przecież to nic skomplikowanego. Narzędzia miał, płyty i wkręty kupił za 300 zł. Po 6 godzinach biurko stało gotowe. Niecała dniówka pracy, pozwoliła zaoszczędzić 1200 zł oraz zyskać satysfakcję. Teraz tym samym sposobem, „po staremu” z teściem i szwagrem bierze się za budowę domu, w trakcie…nauczycielskiego urlopu dla poratowania zdrowia.

Spójrzmy na obie te opowieści z perspektywy przeciętnego człowieka. Korposzczur zarabia nieźle, ale całą nadwyżkę pensję wrzuca w zakup usługi i de facto… płacenie podatków. Porównajmy ponownie człowieka „do-it-yourself” oraz właśnie korposzczura.

Pierwszy – za 200 tys. zł kupił działkę 2000 m2, 15 km od centrum miasta. Uzbroił ją, zamówił u sąsiada (bez podatku) stan surowy zamknięty, który z projektem wyszedł go 2000 zł/m2. Czyli (niewielki dom) 400 tys. zł (działka+roboty+materiał). Wykańczał sam, płacąc fachowcom tylko za niezbędne czynności (montaż pieca c.o., elektryka), więc zmieścił się w 6500 zł/m2. Dom w stanie „do wejścia” kosztował razem z działką 650 tys. zł.

Korposzczur wolał pracować zawodowo, jak mu nakazywała ogólna narracja. Ponieważ przeszedł wszystkie szkolenia ze sprzedaży, wytargował segment na działce 300 m2, położony 10 km od centrum miasta (5 km bliżej niż samodzielnego), płacąc za stan deweloperski 130 m2 (większy metraż domu, ale działka mniejsza) 1 mln zł. Zostało mu jeszcze 300 tys. zł na wykończenie. Cała inwestycja kosztowała 1.3 mln zł. Dwa razy więcej.

I teraz policzmy. Samodzielny pracował jako nauczyciel w szkole. Zarabiał 6500 zł/m-c, podobnie jak jego żona. Razem mieli 13.000 zł pensji. Żeby spłacać kredyt (niestety okazało się to konieczne) na 80% wartości domu z działką, musieli zadłużyć się na 520 tys. zł. Rynkowa rata (bez żadnych 0% czy 2%) wyniosła 4160 zł. Zostanie im na pozostałe wydatki 8.840 zł. Ponieważ nauczyciele (co udowodnił dr Stanley, w swoich badaniach milionerów), należą do grupy oszczędnych, spokojnie dadzą sobie radę. Jedno auto, niewiele wyjść do knajp, brak drogich ubrań i wakacji w tropikach. Duża działka pozwoli na warzywnik, a samochód, używana Skoda Skala nie służy do reprezentacji, za to kosztuje 800 zł/m-c. Wakacje – raz w roku, do agroturystyki – 5000 zł, plus obozy dziewczynek 6000 zł. W sumie miesięcznie, po odliczeniu tych wydatków (średnio – 800 zł auto, 900 zł wakacje) zostaje 7140 zł. Dodatkowe roczne wynagrodzenie tzw. trzynastkę oraz 800+ można odłożyć na emeryturę lub przyszłe potrzeby.

Wróćmy do korposzczura. Jego pensja to 13 tys. zł miesięcznie (netto), a żony 7000 zł. Razem dostają 20.000 zł. Kredyt na 80% wartości wykończonego domu (1.040 mln) kończy się ratą … 8320 zł. Co to oznacza? Na wszystkie wydatki zostaje 11.680 zł. A te są niebagatelne. Żona domaga się SUV-a, którego trzeba spłacić i utrzymać (2500 zł), trzeba wyjechać na wakacje minimum 2 razy w roku (lato+narty) oraz na dwa „długie weekendy”. Przy czteroosobowej rodzinie oznacza to wydatek – średnio 3000 zł/m-c. I już z 11.680 zł zostaje …. 6180 zł. A trzeba jeszcze gdzieś wyjść, żyć „na poziomie”. Na ten cel przeznacza się całe roczne premie oraz 800+ za dzieci.

Jak widzicie, korposzczur funkcjonuje od wypłaty do wypłaty, łatając dziury premiami i modląc się, aby firma nie planowała redukcji. Para nauczycieli cieszy się domem, rosnącymi oszczędnościami i… każdym dniem. Od Ciebie zależy, który model wybierzesz. Dla zaskakującej liczby młodych ludzi, marzeniem pozostanie powtórzenie stylu rodem z korpo, napędzanego przez państwo (podatki…).

Letnie wiejskie życie, czyli jak optymalnie wykorzystać czas i podnieść poziom zadowolenia.

W kwietniu podjąłem decyzję – tak dłużej funkcjonować się nie da. Codzienne powroty z pracy, aby wykonać firmowe zlecenia i padać na pysk w okolicach 18. Szybka kolacja, chwila rozmowy z rodziną i już mamy wieczór. Od 1 maja wdrożyłem plan. A wyglądał on następująco.

W okresie od 1 do 31 maja brać 2 dni wolnego tygodniowo, albo w postaci dni ustawowych (1 i 3 maja miałem na starcie potem jeszcze 30 maja), albo urlopu, albo pracy zdalnej. Wiadomo, część dni wykorzystywałem częściowo na jakieś spotkania firmowe, załatwianie spraw, ale inaczej wyglądają nawet 2-3 godziny z klientem niż 8 godzin wysiadywania jajka za biurkiem. Mam tego wolnego sporo, więc miało wystarczyć do września. Te dni wolne oraz weekendy starałem się spędzać na wsi. Wiadomo, niezbyt restrykcyjnie. Bo w jedną niedzielę wypadały imieniny syna, w inną drugi grał mecz, w trzecią pojechaliśmy w odwiedziny do trzeciego. Ale starałem się. Żona raczej wpadała (akurat ona nie ma opcji pracy zdalnej i urlopu w takim wymiarze).

Czas na efekty. Te okazały się zgodne z tytułem wpisu. Wiejskie życie polegało na wczesnym (ok. 21-22) kładzeniu się spać, równie wczesnym (4-5) wstawaniu (budził mnie wschód), prostym jedzeniu, oraz spędzaniu czasu w ogrodzie (po niespełna 3 tygodniach okazałem się bardziej opalony niż koleżanka, która plażowała tydzień na Krecie). Krótko mówiąc- znacznie mniej stresu, sporo luzu, przez 4 dni w tygodniu. Po tygodniu w czystym powietrzu wrócił mi węch i smak, oraz cofnęło się zapalenie zatok. Moja przewlekła choroba, także wydaje się znacznie mniej problematyczna. Drzemki popołudniowe nie trwają godziny lecz 10-20 minut. Żaden pracodawca nic nie marudzi, w końcu woli mnie widzieć 1-2 dni niż miałbym się zwolnić.

Dojazdy nie wydają się żadnym problemem. Mamy wiosnę, gdy wstanę rano o 4.50, wtedy o 6.00 siadam do śniadania z żoną w mieście (w dni pracujące). 4 dojazdy tygodniowo, to 300 km, wraz z miastem. Nie kosztuje mnie wiele – po powrocie podłączam elektryka do gniazdka i te 7-8 KWh naładuje w 4 godziny. Za darmo, ponieważ instalacja FV produkuje wystarczająco dużo prądu. 30 KWh/tydzień i 120 KWh/m-c, nawet według cen rynkowych zamyka się w kwocie 150 zł/m-c (ja, jak zaznaczyłem płacę równe 0 zł). Gdybym jeździł benzynową 500-tką żony ok. 500 zł.

I jeszcze jedna kwestia związana z tematem bloga. Oszczędności. Przez 3 tygodnie wydałem na jedzenie – 210 zł, jeśli doliczę miejską kuchnię żony – może 400 zł wyjdzie. Jak to możliwe? Łatwo. Zbieram już nowalijki. Na drzewie rosną sobie czereśnie, więc zamiast po kawałek ciasta, spaceruję do ogrodu. Kawy poza pracą nie piję, zastąpiłem ją kakao (nie chciałem zabierać ekspresu). Najważniejsze. Nie kupuję też głupot, bo po prostu wolę siedzieć na bujanym fotelu (nawet z laptopem, gdy pracuję zdalnie), w ogrodzie lub na werandzie, niż pojechać do miasteczka. Niby mam 7 km do parku w Nałęczowie, ale byłem tam raz – gdy przyjechała rodzina. Tym samym potwierdzam opinię wszystkich „wiejskich” blogerów i vlogerów – życie na wsi, jeśli toczymy je ze zmianą przyzwyczajeń, wychodzi tanio: trochę chleba, coś do niego (może być własny dżem, smalec, szynka z puszki), 2-3 torebki herbaty, dwie łyżeczki kakao, kubek mleka. Na obiad kluski z sosem mięsno-warzywnym, pizza domowa albo miska flaków. Ze słodyczy, kupiłem sobie pół litra lodów i jadłem przez kilka dni po 2-3 gałki. Jeśli doliczę wydatki na rachunki 290 zł (30 zł abonament prądu, 30 zł śmieci, 20 zł woda (sporo podlewam), 90 zł internet, 30 zł komórka, 90 zł uśredniony podatek) oraz inne rzeczy (leki, chemię, kosmetyki, ubrania, ubezpieczenie zawodowe) -390 zł, oraz utrzymanie auta 120 zł, miesięcznie mogę przeżyć, pracując w mieście, za 1200 zł. Oczywiście, gdybym był sam. Bez pracy, byłoby jeszcze o 300 zł taniej (eleganckie ubrania, ubezpieczenie), gdybym obciął szybki internet (zostawił spory limit w komórce) i zamiast garażu miał pomieszczenie na zwierzęta, wydałbym mniej o jeszcze 180 zł. W sumie 720 zł. Pozbywając się auta, zszedłbym do 600 zł. Jak wiecie, planuję takie życie, ale dopiero w lipcu.

Jednocześnie mój poziom zadowolenia, spokoju, satysfakcji, wyluzowania i bycia wypoczętym drastycznie poszedł w górę. Tak jak już napisałem – nawet pracę, te 8 godzin, ale na werandzie lub w ogrodzie, boso i w t-shircie, odczuwam inaczej. Jeśli akurat nie pracuję nad dokumentem, na drugim laptopie pisze te słowa, wstanę po herbatę, zjem garść owoców. Wystarczy, że podniosę oczy znad ekranu i widzę zieleń. Nie męczę się bez klimy, w 27 st. C, bo jej nie potrzebuję – stała temperatura w domu oscyluje wokół 19 st. C (parter), 23 st. C (poddasze) i 20 st. C (weranda w środku dnia). Od 8, siadam z laptopem, w bujaku i na słońcu, po 11 przenoszę się w cień. Rozmowy z klientami o 18 nie męczą mnie, bo nie jestem wykończony całym dniem. A są jeszcze dni urlopu, gdy poza 1-2 godzinami pracy na potrzeby własnej firmy, nie muszę nic. Pracując takim systemem nie tęsknię do emerytury.