Jeszcze raz o idei „życia bez pracy”.

Wyjaśnijmy sobie na początku – nie zamierzam pisać o błogim lenistwie na leżaku, lecz o rezygnacji ze stałej pracy zawodowej. Wszelki freelance, dorabianie, okazjonalna działalności gospodarcza – ok. Fizyczne zajęcia wokół własnych potrzeba (wytwarzanie jedzenia) – jak najbardziej. W rozważaniach wykluczam wyłącznie etat i dg w godzinach od-do, 5 dni w tygodniu, 170 godzin w miesiącu. Czy we współczesnym społeczeństwie, taka idea pozostanie utopią, a może są ludzie, którzy tak żyją?

Tak – są. I dzielą się na kilka grup.

Zacznijmy od rentierów. Rentier, posiadacz kapitału, ulokowanego w akcjach, obligacjach, pożyczkach, funduszach itp. przynoszącego mu dywidendę, odsetki, wzrost wartości. Tu rachunek wydaje się prosty. Trzeba posiadać 25-krotność rocznych wydatków, żeby żyć z kapitału. Proste. Czy znam rentierów? Jasne. Część z nich spieniężyła własne firmy, część odziedziczyła kapitał.

Następnie posiadacze nieruchomości. Radykalna lewica nazywa ich „czynszojadami”. Całkiem spora grupa. Środki potrzebne na przeżycie czerpią z wynajmu czy dzierżawy. Wielu wykonuje nisko płatne zawody, a radzi sobie całkiem nieźle. Jak to możliwe? Po pierwsze dobra nieruchomość daje całkiem niezły zwrot bieżący. Z domu wartego 1,2 mln zł, dostanę 60 tys. zł rocznego czynszu netto. Niskie opodatkowanie (ryczałt 8,5%) im sprzyja. Struktura rodzinna ludzi zamożnych bywa następująca – 4 dziadków, 2 rodziców, 1 dziecko. Czasem pojawiają się różne ciotki/wujkowie, po których coś tam się dziedziczy. W efekcie scenografka teatralna posiada 3 mieszkania w Warszawie, dochód z najmu ok. 10 tys. zł (w jednym mieszka sama), czyli znacznie wyższy niż pensja. Czy taką drogę da się powtórzyć? No cóż. Czasem tak (mamy zamożnych krewnych, dobre zarobki, możemy skupować lub odziedziczyć), czasem nie (przy obecnych cenach, znam efektywniejsze sposoby zarabiania niż czynsz najmu). Niewątpliwą zaletą pozostają preferencje podatkowe.

Wolni strzelcy. Zwani też z angielskiego freelancerami. Od zawodów stricte inteligenckich (pisarz, dziennikarz, lekarz, adwokat) do zupełnie fizycznych (stolarz, robotnik rolny). Kluczem pozostaje wysoka (znacznie wyższa niż przeciętna) stawka godzinowa. Tę uzyskamy albo w Polsce, albo na saksach. Wtedy da się żyć, nie czerpiąc dochodu ani z kapitału, ani z nieruchomości. Dlaczego? To proste. W jednym z wpisów pokazałem, jak za 4.5 tys. zł/m-c może żyć rodzina trzyosobowa (trzeba mieć tylko własne budynki i kawałek ziemi na wsi). Jeżeli nasza stawka godzinowa wynosi 100 zł brutto (ok. 70 zł netto), potrzebujemy 64 godzin pracy miesięcznie, gdy zarabia 1 osoba, i 32 godzin, gdy dwie. Tak, nie ściemniam – 32 godziny miesięcznie, ok. 1 dnia w tygodniu. Chyba warto powalczyć o taką niezależność?

Opisywałem też na blogu historię mojego kumpla z dzieciństwa – 3 miesiące „na szparagach” zapewniają mu kasę na rok. No i dostanie dwie (śladowe) emerytury. Zamiast „u Niemca” może być sezonowa praca w Polsce (choć rodak łatwiej oszuka).

Handlarze. Jak śpiewał zespół mojej młodości Big Cyc „Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie Cię bieda”. Handel to najlepszy sposób na lekkie życie, tylko nie każdy ma w sobie tę żyłkę. No i trzeba dysponować kapitałem obrotowym. Jednak potencjał jest. Jeżeli za kg jabłek producent dostaje 1 zł, a w mieście płacą 3.5 zł, za kg malin rolnik otrzyma 10-15 zł, a 40 km dalej 10 zł kosztuje 200-gramowe pudełko, przebitkę da się zrobić. Jeżeli na aucie za 50 tys. zł, zarabiam bez podatku, po pół roku, całe 5 tys. zł, to potencjał istnieje (mogę też sprzedać po miesiącu i podatek zapłacić). Pomijam zakup i sprzedaż nieruchomości, bo o fliperach pisała już chyba cała popularna prasa.

Każda z wymienionych wyżej grup, poświęcając od 1 godziny miesięcznie do 32 godzin, potrafi zarobić na życie zamiast chodzić do roboty 170 godzin. Dlaczego więc większość wybiera etat? O tym w kolejnym wpisie.

Wakacyjna rozmowa trzech przedsiębiorców o składkach i … emeryturze.

Ostatnio na jednym z mainstreamowych portali widziałem łzawy tekst jakieś aktora, który opowiadał jaką ma wysoką emeryturę, bo uczciwie płacił składki od pełnego przychodu (były dobrowolne). Teraz ma emeryturę „w okolicach średniej krajowej” i opowiada jaki złoty interes zrobił. Opowiedziałem tę historię w czasie górskiego spotkania moim kumplom-przedsiębiorcom i… najpierw zaczęli się śmiać, a potem wspólnie roztrząsaliśmy problem – na ile warto płacić wysokie składki.

Obecnie tylko przedsiębiorca ma taki wybór – może albo iść w składki ZUS minimalne (+dobrowolne chorobowe), albo płacić od dochodu, aż „do odcięcia” – 250% średniej krajowej. Najlepiej wyjaśnić to na przykładzie.

Przykład 1. Mój nieżyjący Tato. Przez cały czas bycia przedsiębiorcą (własna spółka przez 13 lat) wypłacał sobie pensję (250% średniej krajowej) i kiedy przechodził na emeryturę w wieku 60 lat – dostał ją całkiem sporo – 150% przeciętnego wynagrodzenia. Kiedy umierał, po osiemdziesiątce, dzięki mechanizmowi „starego portfela” miał ok. 80% średniej pensji krajowej (czyli realnie o połowę mniej) . Z tym, że w w Jego przypadku, mówiono jeszcze o „starych zasadach” i można było wybrać do obliczeń podstawy świadczenia 10 kolejnych, najlepszych lat. No i Tato wybrał spółkę. Ile straciłby, płacąc mniej? Jakieś 30%. Ponieważ w poprzednich latach zarabiał dobrze, lecz nie tak. Całe życie uważał, że zyskał na tym. A jak było? Kiedyś to sprawdzę. Dzisiaj nie, bo wymaga to do sięgnięcia do starych przepisów – np. jaki procent w latach 1987-1999 r. potrącano na emeryturę i jaka była średnia pensja (co pozwoli mi ustalić, ile w rzeczywistości Tato płacił i ile dostałby inwestując samodzielnie).

Przykład 2. Tato jednego z kumpli. Żyje – ma ok. 70-tki. Całe życie prowadził firmę, płacąc składki minimalne. Teraz pomaga synowi, jako cichy wspólnik i otrzymuje emeryturę minimalną. Czy brakuje mu na życie? Nie. Od syna i tak dostałby kasę (firma całkiem spora), ale nie wyobraża sobie życia bez pracy.

Przykład 3. Ojciec drugiego kumpla.Składki płacił minimalne. Zmarł nagle po 3 latach na emeryturze. Nigdy nie odebrał tego, co wpłacił.

Przykład 4. Opisywany na blogu dyrektor. Żyje ma po 80-tce. Kiedy przechodził na emeryturę, w wieku 67 lat, zgromadził 4 mln kapitału emerytalnego. Zarabiał doskonale, dostał emeryturę dobrą (czyli 4 razy więcej niż ówczesna emerytura minimalna). Dzisiaj dostaje ok. 6000 zł „do ręki”. Gdyby 4 mln włożył w obligacje dostałby dzisiaj samych odsetek 17.280 zł netto. Oczywiście kapitału nikt mu nie wypłaci, mimo że napisał oficjalne pismo – zrzekam się emerytury, wypłaćcie mi moje 4 bańki..

Przykład 5. Jeden z kumpli – przedsiębiorca. Płaci składki minimalne, a oszczędności (w stosunku do maksymalnych) – inwestuje. O jakich kwotach mówimy? Przy składkach rzędu 30% podstawy mieliśmy w 2021 r.:

  • minimalne – ok. 11.100 zł/rok,
  • maksymalne 46.350 zł/rok.

Łatwo obliczyć, że różnica wychodziła ok. 35 tys. zł/rok. Teraz? Nawet o 50% więcej czyli ponad 50.000 zł (czyli ok. 6,25 średnich pensji). Co to oznacza w praktyce? Inwestując rocznie te 50 tys. zł na 3% ponad inflację, mamy po 40 latach oszczędzania – 3.3 mln zł według wartości realnej (dzisiejszej), jeśli inwestujemy i płacimy podatek od zysku (jeśli nie – nawet ok. 4 mln zł).

Przykład 6. Drugi z kumpli – przedsiębiorca na KRUSie. Płaci składki – 2400 zł/m-c. Gdyby był dzisiaj na pełnym (250%) ZUS-ie – 72 tys. zł. Różnica ca. 70.000 zł. Patrząc na jego poprzednika -oszczędności po 40 latach – 4,6 mln zł (bez podatku ok. 5,4 mln).

Teraz popatrzmy sobie jakie emerytury państwowe i „prywatne” dostaliby obaj panowie?

Wersja państwowa. Zakładając 30% ostatniej pensji – realnie jakieś 6000 zł netto (co jak widzicie pokrywa się z aktualnym emerytem płacącym wysokie składki). Dobijając do 40% – 8000 zł netto.

Wersja prywatna ZUS. Same odsetki to 5,19% netto. Dla ZUSowca-minimalisty – ok. 14.300 zł miesięcznie. Dodając państwowe świadczenie (które przecież się należy) – 16 tys. zł. 2 razy więcej niż państwowe w wariancie „wypas” – 250% średniej.

Wersja prywatna KRUS. Tu dodajemy jeszcze 40% (bo składki KRUS są drastycznie niższe) i mamy ponad 21.000 zł. Państwowa przypominam – 8000 zł max. na co będą mogli liczyć dzisiejsi przedsiębiorczy dwudziestolatkowie.

Dobrze, dobrze, ale dlaczego liczyłem same odsetki? Przecież został jeszcze kapitał. Założyłem spory margines błędu. Na dewaluację kapitału (obecnie inflacja ok. 3%/rok oznacza stratę połowy wartości po 24 latach, ale już 6% po 12 latach) oraz długie życie. Średnia wychodzi niska – facet żyje ok. 75 lat, czyli pobiera emeryturę przez 10. Jeśli umrze wcześniej (ale po 3 latach emerytury), całe wpłacone składki ZUS przepadają. Ja mogę sobie zakładać, że opłaca mi się nieskończenie długi okres emerytury państwowej (moi męscy przodkowie przekraczali 80-tkę), ale już kumpel z ojcem zmarłym w 68 r.ż. – nie powinien.

Jednak nawet mnie się to nie opłaca. Gdybym nadal płacił te 72 tys. zł składek emerytalno-rentowo-wypadkowych, czyli łącznie 75% przeciętnego rocznego wynagrodzenia Polaka, dostanę (to kalkulacja ZUS) ok. 80% realnie tej średniej pensji. Ile musiałbym żyć, żebym zyskał (ja akurat nie mam wyboru, pobory obciążają z automatu)? Prawie drugie tego, przez ile wpłacałem składki czyli…..ponad 100 lat. Niewielkie prawdopodobieństwo. Wypłacając tylko kwotę ponad inflację (3%, ale nie mając podatku) – wyszedłbym na zero żyjąc 85 lat i… jeszcze zostawiłbym po sobie kapitał. No i do śmierci (choćby jako 150-cio latek) dostawałbym ZUS-owską emeryturę minimalną.

Przedsiębiorca, pracownik, rolnik, alkoholik. Kto ma gorzej? Licytacja trwa.

Całkiem niedawno trafiłem na ten artykuł: https://wir.org.pl/asp/renta-alkoholowa-a-rolnicza-emerytura,1,artykul,1,4645 . Sygnowany: „Biuro WIR” zawiera m.in. takie zdania „W kontekście tego niebywałym jest fakt, że najniższa emerytura rolnicza po co najmniej 25-letnim okresie ciężkiej pracy na roli i opłacaniu w tym czasie składek na rolnicze ubezpieczenie emerytalno-rentowe od 1 marca 2024 r. wynosi tyle samo, czyli 1 780,96 zł! Środowisko rolnicze tym faktem mocno zbulwersowane. Przekazujemy to pod rozwagę decydentom. Jeśli nie docenia się w Polsce ciężkiej pracy, to wkrótce nie będzie komu pracować. To wysoce demoralizujące dla społeczeństwa.”

Wielokrotnie na blogu pisałem o „drodze KRUS”, tak więc czas odpowiedzieć na stanowisko WIR.

Po pierwsze – emerytura rolnicza należy się nie za 25 lat ciężkiej pracy, lecz stażu ubezpieczeniowego (płacenia składek). Uświadamiam panów z biura WIR – żeby ubezpieczyć się w KRUS wcale nie trzeba ciężko pracować. Można kupić hektar przeliczeniowy, zarejestrować gospodarstwo w gminie, zgłosić się do KRUS, płacić te 160 zł miesięcznie (jeszcze 10 lat temu było to 84 zł/m-c) i po 25 latach dostać emeryturę. Żadnego obowiązku prowadzenia jakiejkolwiek działalności rolniczej, nikt tego nie sprawdza.

Po drugie – jak widać z powyższego, taki rolnik przez 25 lat wpłacił tyle, ile wybierze w jednym roku. Obliczenia są proste, chociaż nie udało mi się dotrzeć do składek za całe 25 lat. Skoro 10 lat temu rocznie wpłacono ok. 1000 zł, a teraz 1960 zł, wpłacone przez 25 lat składki (nominalnie) równają się (lub nawet są mniejsze) niż roczne świadczenie. Dalej uważacie to za zły interes? I mówimy o człowieku, który może mieć 49 ha sadu i zarabiać de facto miesięcznie kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Po trzecie – rolnik też może dostać tzw. rentę alkoholową. Dlaczego nie? Przypuszczam, znając realia, że całkiem spora beneficjentów świadczenia ubezpieczyła się w KRUS, a nawet była rolnikiem.

Po czwarte – rolnicy nie płacą podatku dochodowego a składki KRUS wystarczają na ułamek świadczeń, co oznacza, że na tzw. renty alkoholowe składają się pracujący, zleceniobiorcy i przedsiębiorcy, a nie rolnicy. Głównymi dawcami kasy na system emerytalno-rentowy są pracujący, przedsiębiorcy i zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Dokładnie w takiej kolejności. Zatem, kto nie płaci, niech zamilknie.

Po piąte – alkoholicy akcyzą i VAT-em pracują na swoje renty. Wiecie ile jest podatków w butelce wódki? 80%. Jeśli pijak wypija flaszkę dziennie – odprowadza tym samym 600 zł podatków miesięcznie. 4 razy tyle co rolnik składki emerytalno-rentowej. Jeszcze jakieś pytania, działacze Wielkopolskiej Izby Gospodarczej?

Po szóste – renty nie dostaje się za pijaństwo, lecz trzeba wykazać ciężką chorobę. Idźmy do źródeł. Chorobami poalkoholowymi są schorzenia psychiczne, marskość wątroby, zapalenie trzustki, nowotwory i problemy z sercem. Nie zazdroszczę i wiem jak wygląda walka z ZUS-em – droga przez mękę.

Po siódme – żeby dostać rentę należy wykazać się stażem pracowniczym, a to kosztuje składki. Podstawowym warunkiem renty jest staż pracy (różny w zależności od wieku) i powstanie niezdolności w czasie ubezpieczenia. Tłumacząc na polskie – jeśli zostałeś schorowanym alkoholikiem w wieku 35 lat musiałem przepracować (lub mieć inny okres składkowy) minimum 5 lat, a tak naprawdę pewnie z 10. A jeszcze alkoholik z marskością wątroby żyje krócej niż rolnik.

Po siódme – porównajmy rolnika z przedsiębiorcą. Dla przedsiębiorcy te 10 lat oznacza jedno – ok. 130 tys. zł odprowadzonych składek na dg plus pewnie drugie tyle podatków dochodowych. Policzcie – 26 tys. zł/rok plus te 7200 zł od wódki czyli 32 tys. zł. Może nie był Vatowcem. Ile odprowadza rolnik ? Średnio ok. 25 razy mniej. Czyli przedsiębiorca-pijak przez rok włożył do budżetu niż ten rolnik przez 25 lat. I rolnik nadal płacze. A porównuję go z pijakiem na minimalnym ZUS-ie.

Po ósme – porównajmy rolnika ze mną. Zarabiam dobrze, pije umiarkowanie, ale gdybym pił na ostro? Jak wyglądałbym?Tylko w 2023 r. odprowadziłem ok. 80 tys. zł składek plus 25 tys. zł podatku dochodowego (VATu nie liczę, mimo, że jestem VATOWCEM). 105 tys. zł w ostatnim roku. Jak to się ma do rolnika? W tym samym roku (2023) zapłacił ok. 1800 zł czyli 1/58 moich składek i podatku dochodowego. Już przepracowałem 25 lat, czyli tyle ile ten rolnik. Gdybym teraz szedł na rentę dostanę świadczenie rentowe w wysokości 6500 zł czyli 78 tys. zł/rok. Czyli rolnik przepracował 25 lat i dostanie emeryturę w wysokości 27% mojej renty, ale ja tylko przez rok odprowadziłem 4 razy więcej podatków dochodowych i składek niż on przez całe ćwierćwiecze. Wygląda sprawiedliwie?

CBDU. Przedsiębiorca i pracownik to w Polsce dojna krowa. Ten ostatni ma chociaż szansę na L4, a właściciel jednoosobowej firmy, nawet tego nie dostanie, bo wtedy nie zarabia. Poza okresem pandemii, przedsiębiorca nie dostaje żadnych dopłat, żadnego klęskowego. A zatrudniony – zawsze figę. Pracownik-pijak i przedsiębiorca-pijak na minimalnym ZUS-ie przez ostatni rok odprowadzili więcej składek i podatków dochodowych niż rolnik przez cały okres niezbędny do emerytury minimalnej. Ba, ich akcyza i VAT od wypitej wódki były 4 razy większe niż składki rolnicze. Natomiast rolnicy najwięcej płaczą. Zapraszam na bloga krzykliwi panowie z WIR-u. Czas zobaczyć twarde liczby.

Prof. Modzelewski – opowiada o rzeczywistości.

Ciekawy wywiad z prof. Modzelewskim na temat funkcjonowania państwa: https://www.youtube.com/watch?v=_kmVPxZqnCo Od 13.09 o dyskryminacji małych przedsiębiorstw. Będzie też o podatkach i likwidacji gotówki.

I jeszcze jedno – o amerykańskim śnie https://isp-modzelewski.pl/serwis/szkice-polsko-rosyjskie-white-trash-po-polsku .

Rzeczywiste obciążenia podatkowe. Jak państwo zniechęca do pracy.

Miało być o czym innym, ale kwiecień to miesiąc rozliczeń PITó-ów. Zrobiłem go i ja. Popatrzyłem na liczby i przemówiły do mnie doskonale. Wnioski? Zacznijmy od danych.

Tak się składa, że zarabiam całkiem przyzwoicie. Szczerze mówiąc – głównie dzięki inflacji. w 2013 r., gdy zrobiłem papiery miałem pensję o połowę niższą i lokowałem się, dzięki rozliczeniom z żoną, w pierwszym progu podatkowym lub delikatnie wchodziłem w drugi. Teraz pomimo reform podatkowych mam gorzej. Pensje wzrosły, ale koszty też, w odpowiedniej proporcji. Jak dużej. Już pokazuję.

Najpierw my. Jak wiecie, pracuję na dwóch, nieźle płatnych etatach + dg, a żona na jednym poniżej średniej. Łącznie daje to całkiem spory dochód. Ja sam mam ponad 3 średnie krajowe (co ogólnie wygląda super, ale nie zapominajmy – to są trzy źródła). Tendencja się utrzymuje. W 2015 r. było podobnie. Tylko, że wtedy średnia wynosiła ok. 3900 zł brutto, a dzisiaj 7500 zł miesięcznie (wzrost o 92%). Drugi próg podatkowy – wtedy 85 tys. zł, a teraz 120 tys. zł (wzrost o 41%). Ba, pensja minimalna wzrosła z 1750 zł do 4242 zł o 142%. Gigantycznie i skokowo wzrosły też ceny:

  • prąd podrożał o 100%,
  • chleb o 120%,
  • metr nowego mieszkania o 100% (zależy od miejsca i wielu czynników, w górach nawet o 120%),
  • nowe najtańsze auto Dacia Sandero o 125% (z 29 do 65 tys. zł i nie jest już najtańsza),
  • gaz o ponad 50%,
  • węgiel o 200%,
  • drewno kominkowe o 150%,
  • jajka o 100%.

Przykłady mógłbym mnożyć. Zatem pozornie zarabiamy więcej, ale nasza siła nabywcza nie rośnie. Pisałem o tym wielokrotnie. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie wzrost obciążeń podatkowych.

W 2015 r. dzięki uldze na 3 dzieci, zaliczyłem spory zwrot podatku, przypomnę – zarabiając wraz z żoną ok.400% średniej krajowej.Dlaczego? Drugi próg zaczynał się od 181 % średniej krajowej.

W 2023 r. już tak nie było. Dopłacimy spore pieniądze pomimo, że zarabiamy podobnie w relacji do średniej krajowej. Jednak drugi próg zaczyna się od 131% średniej krajowej.

To jeszcze nie wszystko. Wzrosły łączne obciążenia podatkowo-składkowe. W 2015 r. płaciłem 18% podatku, 13% składek społecznych i 1,25 % zdrowotnej. Razem ok. 30% (różne podstawy). Dzisiaj od drugiego etatu płacę 13% składek społecznych, 32 % podatku i 9 % zdrowotnej. Razem ok. 52% ekstra dochodu oddaję w podatkach bezpośrednich i składkach. W praktyce nie ratuje mnie nawet ogromna liczba ulg (IKZE x 2, związkowa, na dzieci), bo żeby zaoszczędzić 30% podatku musiałbym wydać 100%, i sporo (ok. 10 tys. zł) dopłacę. Ten problem dotyka prawie całej klasy średniej.

W efekcie praktycznie nie opłaca się więcej pracować, skoro państwo zabiera mi ponad 50% dochodu w podatkach. Warto robić minimum. W tym roku trend się pogłębi, gdyż otrzymałem sporą podwyżkę (obiektywnie – rośnie też pensja minimalna o ok. 20%, a średnia o 10-15%). Progi podatkowe są zamrożone. Co to oznacza? W 2024 r. drugi próg podatkowy zacznie się na poziomie średnia krajowa +13%. Czyli modelowe gospodarstwo domowe (2 razy średnia +20%) wpadnie w drugi próg. Przeciętniacy zaczną płacić ponad 50% podatko-składki. Bez możliwości sensownej ucieczki. Nie żadni bogacze,Rockefellerowie. To jest efekt 8 lat rządów PiS, ich pomysłów na gospodarkę.

Jeszcze gorzej mają przedsiębiorcy. W 2015 r. przedsiębiorca wykazujący dochód na poziomie 150% średniej krajowej (co stanowi premię za ryzyko, w stosunku do etatowca), rozliczający się wg skali podatkowej, płacił 850 zł składek ZUS i NFZ miesięcznie i w nawet w grudniu 18% zaliczki na podatek. W 2023 r. – składki wyniosły dobrze ponad 2000 zł a grudniowy podatek 32%. Łączne obciążenia podatkowo-składkowe jego dg wzrosły drastycznie (składki prawie o 200%, podatek o blisko 100%).

Konkluzja. Państwo zniechęca do pracy. Poważnie rozważam rzucenie drugiego etatu, ponieważ z niego zostaje mi faktycznie mniej niż 50% kwoty z angażu. Powoli dorabianie przestaje to mieć sens. Zarobię (w tym roku) ok. 120 tys. zł dostanę 60 tys. zł. Całą podwyżkę zje mi podatek. Co gorsza, nie mam wielkich szans na reakcje. W DG robiąc większy zakup zyskuję (od „góry”): 19% VAT (lub 7% gdy stawka 8%), 9% zdrowotnej, 29% podatku czyli zostaje mi w kieszeni 47-59% pierwotnej faktury brutto – super. Przy etacie – zaoszczędzę maksymalnie 32% podatku, a biorąc pod uwagę wypłatę brutto (składek mi nie potrącą) w efekcie ok. 30% zakupu/wydatku brutto. Słabiuteńko. Więc logiczne będzie dociążenie czasowe DG, zamiast pozostawanie w drugim stosunku pracy. Uwolnienie się z jednego etatu oznacza 2 dni wolne w tygodniu (a de facto 4 dniowy weekend). W DG mogę sterować kosztami (w granicach rozsądku) i płacić minimalne podatki oraz składki zdrowotne (społecznych nie płacę, ponieważ jestem etatowcem). Klasyka – zostaje kombinacja. A Ty – szary przeciętniaku, jeśli dorabiasz – płać. Teraz dowalą jeszcze składki ZUS od każdej kolejnej umowy zlecenie.

Patrząc na podatko-składkę widzę jeszcze jeden wniosek. Państwo zachęca do konsumpcji. Dokładnie tak jest. Skoro pracując, te 30% mogę urwać z ulgi (np. termomodernizacyjnej), wydam. Skoro w firmie kupując kolejny komputer albo telewizor zyskam 59%, to przecież racjonalnie rzucić tę kwotę na ladę. Szaleństwo.

I wreszcie ostatnia myśl. Państwo zachęca do kombinowania. Nazwijmy elegancko – optymalizacji. Skoro na etacie mam obciążenie 112 godzin miesięcznie (w tym na dotarcie) i dostaje za to netto 7500 zł , może lepiej zarobić, poświęcając 45 godzin np. 6 tys. zł brutto z wynajmu, płacąc 12,5% ryczałtu i zero składek, na rękę 5500 zł? Albo wynająć człowieka i poświęcić 10 godzin zarabiając 4 tys. zł. Albo zapłacić 19% podatku od dywidend. Ciągle myślę. Kombinuję. Bo do tego namawia mnie państwo. Tu warunek jest jeden – trzeba mieć kapitał.

Rozmowa z wieloletnim kadrowcem. Kto ma gorzej, przedsiębiorca czy pracownik?

Ten wpis powstał na kanwie mojej dyskusji z osobą zajmującą się kadrami i płacami u pracodawcy. Koleżanka nigdy nie przepracowała godziny na swoim, rodzice całe życie w budżetówce. Niemniej jednak z racji zawodu, wydawało się, że ma świadomość, jak funkcjonuje system podatkowo-składkowy. Jak widać nie do końca.

Zaczęło się od jej stwierdzenia, jak to właściciel firmy ma dobrze, płaci niskie podatki niż pracownik, a jeszcze wszystko „wrzuca w koszty”. Pracownik, w trudzie i znoju pomnaża dochód innych, a do tego płaci większość podatków i składek. I to niesprawiedliwe. Ponieważ mam zwyczaj prowadzenia dyskusji poprzez pytania, zadałem pierwsze:

Ja: A ile składek i podatków płaci pracownik? Padła odpowiedź – 23,75% plus 12/32% podatku (poza kwotą wolną). Od 90 tys. zł (średnia krajowa) ok. 26 tys. zł (21,4+4,6). Zostanie mu 64 tys. zł. Od minimalnej ok. 50 tys. zł. – już 13 tys. zł(12+1), a na rękę 37 tys. zł.

I wtedy wyliczyłem sytuację mikroprzesiębiorcy z wysoką marżą. Gdybym zarobił 90 tys. zł, musiałbym zapłacić – 23% VAT (17 tys. zł), do tego składki ZUS – 18 tys. zł, lokal (niech będzie 12 – minimum), telefon, internet (2), komputer i oprogramowanie (6) zdrowotną 9% (3), podatek dochodowy (0,5). Zostanie mi nie 63 tys. zł, a 31,5 tys. zł.Połowa dochodu pracownika. A przy pensji minimalnej? 50 tys. zł – VAT (9,5) ZUS (nadal 18), lokal i reszta – 20, zdrowotna 1, dochodowy 0. W kieszeni zostaje …. 1,5 tys. zł. Pracownikowi 24 razy więcej.

A ile zapłacą podatków i składek? Pracownik na średniej pensji – 26 tys. zł. Przedsiębiorca na podobnej – 38,5 tys. zł. Jeśli porównamy minimalne – odpowiednio – 13 tys. zł i 28,5 tys. zł. Tyle o opodatkowaniu biznesu i pracy. Idźmy jeszcze dalej. A gdyby obaj zarabiali po 300 tys. zł? Pracownik opodatkowanie 32% (minus kwota wolna) zmieni w pewnym momencie na 56% (drugi próg), a następnie na 41% (odcięcie składek). Właścicielowi firmy VAT pozostanie na stałym poziomie (liczony od góry ok. 19%), dojdzie 9% zdrowotnej i stawka liniowa 19% (tu ma kwoty wolnej) czyli w sumie 41% od całości i jeszcze śladowy ZUS (zrównoważony kosztami). Wyliczmy na liczbach. Przedsiębiorcy zabiorą 41% czyli 123 tys. zł. Pracownikowi: 34 tys. składek ZUS, 24 tys. zł zdrowotnej, oraz 68 tys. zł podatku. Razem 126 tys. zł. Dopiero na poziomie 300 tys. zł brutto obciążenia podatkowe mniej-więcej zrównają się.

Nadal jednak przedsiębiorca nie ma płatnego urlopu, ponosi ryzyko, wreszcie urządza sobie sam stanowisko pracy (w moim zawodzie minimum kilkanaście tysięcy zł rocznie). Tego koleżanka nie była świadoma. Można oczywiście optymalizować, iść w spółkę, nie płacić zdrowotnej. Są zwolnienia z VAT-u (akurat nie w mojej doradczej branży).

I jeszcze jedno. Pracownik z 300 tys. zł dochodu dostanie emerytury ok. 4 tys. zł przy przepracowanych 40 latach, a właściciel firmy – minimalną (1,5 tys. zł). Pomimo, że płacili identyczne podatki. Tyle było gadki.

Jednak, jak wielokrotnie pisałem, nie pracownicy, lecz przedsiębiorcy mają ostatecznie większe prawdopodobieństwo zostania ludźmi zamożnymi. Uczciwie mówiąc, również w drugą stronę, prawdopodobieństwo bankructwa także. Dlaczego tak się dzieje?

Powód pierwszy. Pracownicy zarabiają mniej za godzinę. W mojej branży stawka godzinowa stawka zaczyna się od 100 zł/h+VAT na fakturze. Pracownik dostaje mniej bo nawet 50 zł brutto. Przecież pracodawcy też musi coś zostać. Znajdę oczywiście firmy doradcze, które kasują klienta na 500 zł/h+VAT, a pracownikowi płacą 100 zł brutto.

Powód drugi. Związany z pierwszym. Jeżeli ktoś robi sam i zatrudnia jeszcze 5 pracowników dostaje zysk ze swojej godziny i godziny każdego zatrudnionego. W ten sposób zarabia 100 (swoje) + 5*50 (pracownicy) tj. 350 zł za godzinę. Swoista premia za ryzyko.

Powód trzeci. Przedsiębiorcy pracują wydajniej. Jeżeli rozliczają się nie za godzinę lecz za efekt, umieją zrobić więcej w krótkim czasie. Ja, jako pracownik wykonuje zadania przydzielone. Byłbym głupi, gdybym domagał się kolejnych, bo to oznaczałoby, że pracuję za innych. I pracodawca płaci mi za 8 h dziennie, a ja te zadania wykonuję w 2-3 godziny, pozostałe 5-6 siedzę lub robię inne rzeczy. W firmie kliencie rozliczają się za efekt, więc jeśli zrobię coś w 2 godziny, to sześć godzin mam wolnego. To motywuje do wydajności.

Powód czwarty. Możliwa optymalizacja podatkowa jest większa niż dla pracownika. Ryczałt, liniowy, skala. Tylko ta trzecia forma dostępna jest pracownikowi. No i nawet jeśli ponosi koszty uzyskania przychodu większe (bo np. dojeżdża 60 km dziennie, a to oznacza benzynę i parkowanie) dostanie je w wysokości zryczałtowanej. Standardowo – 250 zł/m-c. A wydaje znacznie więcej (sam bilet parkingowy 300 zł). Tu mikrofirma ma lepiej.

Rolnicza narracja – „wprawdzie nie płacimy podatków, ale przedsiębiorcy też jadą bez przerwy na stracie”. Czy to prawda?

Fala rolniczych protestów, która w lutym zalała Polskę, wywołała gigantyczną dyskusję. Jedną z rozmów odbyłem na profilu mojego klienta – właściciela małej firmy, który umieścił zdjęcie traktorów blokujących miasto. Nie chodziło o samą blokadę, lecz o ceny maszyn. I od razu odezwał się jego inny znajomy, który wygłosił mądrość zacytowaną powyżej. I postanowiłem powiedzieć sprawdzam.

Czy faktycznie przedsiębiorcy ciągle mają straty? Czy nie płacą podatków? Przeprowadziłem dziesiątki rozmów, ze znajomymi, klientami, księgowymi itp. Odpowiedź była jednoznaczna. Zdarzają się lata na minusie, lecz raczej wyjątkowo (raz na 3 może 4) i to niewielkim (max. kilkanaście tysięcy). Trochę częściej u dorabiających do etatu. Dlaczego?

Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Zasadnicza – urząd skarbowy. Jeśli ktoś ma 2-3 lata straty a jednocześnie kupi drogą rzecz (auto, dom), prowokuje sobie kontrolę skarbową. I już wesoło nie jest. Druga ważna – z czegoś trzeba żyć. Wprawdzie należy umieć odróżnić stratę księgową od faktycznej (pojęcia „wydatek” i „koszt” nie są tożsame, podobnie „przychód” i „wpływ”), ale mimo wszystko, dochód gwarantuje środki na przeżycie. O ile da się kupić „na firmę” auto, może nawet wakacje, to mięsa, kostiumu kąpielowego żony, już nie. Dlatego twierdzenie, że „przedsiębiorcy bez przerwy jadą na stracie” to wiejska legenda.

Przykład 1. Ten sam dochód.

Wreszcie, czy i ile podatków odprowadzają nawet ci stratni? Ile dostają dopłat? I tu zaczyna się moment prawdy. Popatrzcie. Weźmy przykład przedsiębiorcy i rolnika. Obydwaj mają po 30 lat i j zarobili (nadwyżka wpływów nad wydatkami) 50.000 zł ze swojej działalności. Jeden ma 5 ha ziemi (ziemniaki i truskawki), drugi prowadzi Żabkę. Co dostaną od państwa, co muszą wpłacić?

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne.Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik – 2300 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca -2400 zł. Rolnik – 0 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik – 5000 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca 0 zł, Rolnik 770 zł.

Bilans rolnika (dopłaty – koszty) +3470 zł. Bilans przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo (zysk + bilans): rolnik +53.470 zł, przedsiębiorca +27.600 zł. Efekt? Przedsiębiorca ma połowę tego co rolnik.

Przykład 2. Ta sama branża – mała budowlanka.

Teraz porównamy rolnika, który prowadzi dg na tzw. podwójnym KRUS-ie i osiąga dochód 50.000 zł z analogicznym przedsiębiorcą budowlanym na ZUSie.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 4600 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 3800 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 2400 zł. Rolnik 2400 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) – 2430 zł. Przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo: rolnik +47.570zł. Przedsiębiorca +27.600 zł.

Przykład 3. Ta sama branża – mały pensjonat.

W tym punkcie pokażę przewagę agroturystyki nad małym pensjonatem. Założę identyczne obłożenie, zysk itp. Nie uwzględnię nakładów przedsiębiorcy na zwiększone wymogi organizacyjne (a to także niebagatelna, choć trudno policzalna kwota). Podobnie -dochód 50.000 zł.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 2300 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 3800 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 2400 zł. Rolnik 0 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) +730 zł. Przedsiębiorcy – 23.400 zł. Saldo: rolnik +50.730 zł. Przedsiębiorca +27.600 zł.

Przykład 4. Przedsiębiorca i rolnik zaliczają stratę 5000 zł.

No dobrze, niech będzie ta strata. Niewielka, ale zawsze. Zobaczmy co się dzieje.

Ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Przedsiębiorca 21.000 zł. Rolnik 2300 zł.

Dopłaty. Przedsiębiorca – nic. Rolnik 5000 zł.

Dopłata do paliwa. Przedsiębiorca -nic. Rolnik 770 zł.

Podatek dochodowy. Przedsiębiorca 0 zł. Rolnik 0 zł.

Bilans rolnika (dopłaty+koszty) + 3470 zł. Przedsiębiorcy – 21.400 zł. Saldo: rolnik – 1530 zł. Przedsiębiorca -26.400. zł. I właśnie wtedy ujawnia się największy problem – rzeczywista strata przedsiębiorcy jest 15 razy większa niż rolnika.

Fastlane milionera. Czy warto przeczytać tę książkę?

Tytułową pozycję sygnowaną przez MJ DeMarco przeczytałem kilkanaście lat temu, gdy tylko ukazała się na rynku (2012). Zachowałem z niej mgliste poczucie (mam słabą pamięć długotrwałą, zostają mi w głowie głównie wrażenia), że nie była to jedna z książek, które zmieniły moje życie. Niedawno, na życzenie kumpla i czytelnika bloga, odnalazłem ją na dysku (wtedy kupiłem w księgarni internetowej „Złote myśli”) i ponownie przeczytałem. I wiem dlaczego nie zrobiła na mnie wrażenia. Oto powody.

Praktycznie nie zawiera konkretów. Gruby na 528 stron tom, o podtytule „Złam kod bogactwa” obiecuje całkiem sporo. W rzeczywistości jest czymś pomiędzy „Bogatym ojcem, biednym ojcem”, a pozycjami z kręgu „energii pieniądza”. Jeśli oczekujesz ścisłych rad, jak w „Czterogodzinnym tygodniu pracy”, albo „Bezpiecznych strategii inwestycyjnych” (a ja właśnie tego szukam), zawiedziesz się.

Oparta została na kompilacji. Nie ukrywam, czytam całkiem sporo. Od pozycji pisanych przez księgowych „Jak kontrolować swoje finanse”, przez doradców inwestycyjnych „Wealthy barber”, praktyków ruchu FIRE „Your money or your life”, aż do głośnych pozycji z gatunku „pomyśl a osiągniesz” – „Jednominutowy milioner” czy „naśladuj milionerów” dra Stanleya, Tima Ferrissa, czy Briana Tracy. Widziałem pozycje cieniutkie „Najbogatszy człowiek w Babilonie” i ekstremalnie grube „Nawyki tytanów”. Znam większość idei dotyczących bogacenia się. W „Fastlane milionera” nie znajdziesz nowego pomysłu. Nawet naczelna idea – istnieje sidewalk (chodnik) dla ludzi biednych, slowlane (wolny pas) dla pracującej klasy średniej i fastlane (szybki pas do bogactwa) dla właścicieli firm stanowi, w mojej ocenie, kompilację myśli Roberta Kiyosakiego („biedni, klasa średnia, bogaci”) oraz Tima Ferrissa („stwórz biznes niewymagający poświęcania uwagi”).

180 stron, czyli 1/3 treści, zajmuje krytykowanie 99% społeczeństwa w tym pracującej klasy średniej. Jak napisałem, idea że nie można się wzbogacić wydając wszystko, co się zarabia (tzw. sidewalk), nie ma w sobie nic odkrywczego. Pisał o tym już Benjamin Franklin, a i wspominają o tym święte księgi wielu religii (w tym Stary Testament). Codziennie przypomina się o tym protestantom. Nie ma więc głębszego sensu, rozwlekanie tej myśli na 100 stron. MJ DeMarco idzie jednak dalej. Krytykuje ideę klasy średniej: ciężko pracuj, oszczędzaj, inwestuj w akcje, nieruchomości itp. (kolejne 80 stron). I o tym chcę napisać szerzej.

Książka zawiera bałamutne argumenty dotyczące niemożliwości wzbogacenia się pracą, oszczędnością i inwestowaniem. Jak wiecie, mój pomysł na zamożność opiera się na zasadach:

  1. pracuj o 20% więcej niż inni,
  2. oszczędzaj 10-50% dochodu,
  3. inwestuj i maksymalizuj zyski.

Bliskie są mi także idee, propagowane przez ruch FIRE (nie kłócące się z pozostałymi, ale wymagające oszczędzania nawet 2/3 dochodu) i skromnego życia, a nawet Tima Ferrissa „pracuj mądrze, nie ciężko”, „optymalizuj pracę”, „deleguj, eliminuj” itp. Nie zawsze zgadzam się ze wszystkimi jego pomysłami, bo „żyj jak milioner już dziś, wynajmij apartament, zamiast go kupić”, budzą mój sprzeciw. Ale ten sam człowiek kupił mnie swoimi dążeniami do znalezienia sposobów „optymalizacji życia”.

Natomiast MJ DeMarco krytykuje i ośmiesza wszelką ideę oszczędności, ciężkiej pracy i inwestowania w akcje czy nieruchomości. Ponieważ zawodowo żyję z liczb i udowadniania swoich racji pozwolę sobie na chwilę refleksji. Autor „Fastlane milionera” na jednej ze stron pokazuje rzekome prawdopodobieństwo wzbogacenia się za pomocą własnej, bezobsługowej firmy, sprzedanej na giełdzie lub większym inwestorom, prezentując ten sposób jako jedyną drogę do bogactwa. Wskazuje nawet prawdopodobieństwo – 1:14. To więcej niż praca, oszczędzanie, inwestowanie – 1:16, no i oczywiście lepiej niż wygrana na loterii (1: milionów). Nie wiem skąd DeMarco wziął te dane, bo książka nie zawiera przypisów ani odnośników (co już budzi wątpliwości). Są to jednak dane zupełnie sprzeczne, nie tylko z moim doświadczeniem, ale i badaniami ilościowymi dra Stanleya. Ba, nawet rozmówcy Tima Ferrissa, okazują się w większości pracownikami, wolnymi strzelcami, małymi przedsiębiorcami, a tylko pewna grupa (w tym sam Tim) – startupowi milionerzy, odpowiada ideom „Fastlane milionera”.

Większość milionerów zalicza się do grupy 1-5 mln (w USA, w dolarach) i wzbogaciło się oszczędnością, pracą, inwestowaniem (we własną firmę, akcje, nieruchomości) ok. 40 r. ż. I tu dochodzimy do drugiej części „bałamuctwa”. Wymieniając z imienia i idei (stąd nie ma potrzeby podawania nazwisk) „guru slowlane”: Davida Bacha, Suze Orman, George’a Clasona i jeszcze paru innych, zarzuca im propagowanie nieprawdziwej myśli – „wolnego bogacenia się”, dającej „bogactwo na starość” przedstawianej jako pieluchy, wózek inwalidzki i dom opieki. Przytacza tabele z książek Bacha (bez źródła), pokazujące, że niewiele, osiągniemy zamożność w wieku 65-75 lat, przy średniej długości życia 74 lata. Nie trzeba Wam chyba mówić, że mamy do czynienia z manipulacją liczbami. Po pierwsze – żeby cieszyć się wolnością finansową i zamożnością (nawet rozumianą jako posiadanie Lamborghini), wcale nie potrzebujemy 3-5 mln dolarów. David Bach, i wszyscy zwolennicy ruchu FIRE na czele z The Frugalwoods, udowadniają nam to codziennie. Wystarczy (w polskich warunkach) ok. 2 mln zł (poza wartością „miejsca do mieszkania”). Już milion złotych w inwestycjach znacząco zwiększy nasz komfort życia, a za 300 tys. Euro możemy kupić kilkunastohektarowe gospodarstwo: gaj oliwny, winnica, sad orzechowy, dwa domy (spokojnie agroturystka) w centralnych Włoszech i prowadzić tam życie pełne słońca, slow foodu i radości, zamiast użerać się w korpo. Po drugie – jestem żywym przykładem, że ten pierwszy milion (poza mieszkaniem), da się zarobić do 35 r.ż., za przeciętną pensję. Po trzecie – ocena 15% stopy zwrotu jako „nierealnej”, także kłóci się z doświadczeniem. Wie o tym 50% ludzi, którzy zainwestował w swoje kwalifikacje (dobrze je wybierając), nieruchomości czy starannie dobrane akcje. Po czwarte – kto mówi o 10.000 dolarach (złotych) jednorazowo? Przy średniej pensji+20% 90 tys. USD (USA) 10% oszczędności to 750 USD miesięcznie. Do tego, da się spokojnie zaoszczędzić w takich warunkach 30% średniej pensji czyli 22.5 tys. USD (blisko 2000 USD/miesięcznie). Patrząc w tabele oszczędzania, mamy pierwszy milion USD (a w Polsce – złotych), po 13 latach (stopa zwrotu 15%). Czyli nie na emeryturze, nie przed śmiercią, ale po 30-tce (jeżeli zaczynamy pracę po maturze), albo przed 40-tką (gdy pracujemy dopiero po studiach). Znowu MJ DeMarco trochę podkolorował swoje obrazy.

Niskie prawdopodobieństwo scenariusza proponowanego przez autora. Życzę Wam (i sobie) dobrze, ale szansa na stworzenie i sprzedaż bloga, bezobsługowej firmy, za minimum 5 milionów dolarów (taki jest próg bogactwa), z pewnością nie wynosi 1:14. Gdyby tak było, mielibyśmy ulice pełne multimilionerów. W rzeczywistości, co MJ DeMarco zbywa, aż 99,9% firm nigdy nie osiąga rozmiarów pozwalających właścicielowi na sprzedanie swojego dziecka za takie kwoty. Stosując agresywną wycenę finansową, oznacza to roczny zysk ok. 1.7 mln zł (c/z = 12, czyli cena sprzedaży = 12-letni zysk). Przy ostrożnych rachunkach (c/z =8), firma musiałaby przynosić 2.5 mln zł zysku rocznie i jeszcze spełniać wymóg bezobsługowości. Znam kilka przedsięwzięć o takich wynikach finansowych, właściciel każdego z nich ma 45 lat i nadal zapieprza codziennie po 10-12 godzin. Natomiast, z drugiej strony, obserwuję całkiem sporą grupę ludzi z wartością netto (bez mieszkania/domu) pow. 1 mln zł w wieku 40+, zarządzających niewielką firmą z zyskami kilkaset tysięcy rocznie, lub pracujących na etacie.

Czy widzę w „Fastlane milionera” jakiś jasny punkt? Nawet dwa. Pierwszym jest nowatorska „matryca podejmowania decyzji” (przełożenie argumentów „za i przeciw” na liczby), drugim wskazanie, że na etacie trudniej się wzbogacić. Pisałem o tym wielokrotnie – przeciętny przedsiębiorca ma lepsze możliwości optymalizacji podatkowej, oraz w konsekwencji dochody, niż przeciętny pracownik. Dodatkowo, co podkreślał już Robert Kiyosaki, pracownik żyje ze sprzedaży swojego czasu, a na właściciela firmy pracują inni.

Ile przedsiębiorca ma z każdej faktury, a ile zabiera mu fiskus?

Dzisiejszy wpis wynika z rozmowy, którą przeprowadziłem z kolegą, całe życie pracującym na etacie. Zaczął on wyrzekać na wysokie ceny w knajpach i zdzierstwo gastronomii. Czy ma rację? Czy faktycznie gros kwoty z paragonu lub faktury trafia do kieszeni przedsiębiorcy?

Wariant I. Knajpa.

Z kilkoma właścicielami restauracji przyszło mi rozmawiać, stąd nieźle znam proporcje. Wezmę ceny wakacyjne tj. z mojego miejsca w górach. Napiszę o zestawie obiadowym i piwie.

Zestaw obiadowy obejmuje kotleta (130 g) ziemniaki (200g) oraz surówkę (150 g). Razem ok. 450g posiłku za 30 zł. Tyle ubywa nam z portfela. A jak to wygląda z drugiej strony baru?

Przygotowanie i podanie posiłku wymaga: zakupu towaru, pracy ludzkiej, mediów, czynszów, podatków i składek.

Zacznijmy od wsadu do kotła. Bierzemy 130 g mięsa (kurczy się podczas smażenia, ale dochodzi panierka) za cenę 2 zł. Do tego 200g ziemniaków za 4 zł tj. 0.8 zł, oraz jarzyny na surówkę 1 zł. W sumie produkty kosztują 3.8 zł.

Trzeba je przygotować (posiekać, obrać, usmażyć). Niech trwa to 15 minut. Przy dzisiejszej stawce minimalnej – 8 zł (bo są i koszty pracodawcy). Już straciliśmy prawie 12 zł.

Do tego kelner/ktoś kto siedzi za barem. Czasem dosłownie – siedzi, a czasem zwija się jak w ukropie. Niech będzie, że poświęci nam 2 minuty czyli kolejna złotówka. Już 13 zł.

Teraz media. Kotleta usmażymy, ziemniaki gotujemy. Niech będzie 15 minut na naszą porcję. Mięso trzeba było trzymać w lodówce – niech wyjdzie kolejna złotówka – 14 zł.

Czynsz/podatek lokalny. W tym punkcie mogą być spore różnice. Załóżmy, że zajmujemy stolik w górach, gdzie czynsz wynosi w lecie 5000 zł za 50m2 pod budę i stoliki. Podatek za taką powierzchnię to kolejne 120 zł/miesiąc. My zajmujemy (ze stolikiem) 1 m2 przez 1 godzinę. Koszt łączny 1 zł. Doszliśmy do połowy rachunku.

Teraz koszt amortyzacji. Właściciel budy kupił ją z wyposażeniem za 150 tys. zł. Posłuży mu 10 lat. Rocznie (a w zasadzie przez 3 miesiące w roku) potrzebuje kolejnych 15 tys. zł. Znowu przeliczamy na naszą przestrzeń – 1 zł. Dla właściciela knajpy zostaje 14 zł. Sporo? Jeszcze nie opłacił podatków. Dla równego rachunku zaniedbaliśmy dowóz, księgową itp.

Podatki. Liczmy tylko VAT, dochodowy, ZUS, składkę zdrowotną. VAT 8% od 20 zł (resztę odliczamy) ok. 1,5 zł, dochodowy – 1,7 zł, ZUS 0,3 zł, zdrowotna 1,4 zł. Tym sposobem doszliśmy do 4,9 zł. Dla właściciela zostanie 9,1 zł – niecała 1/3 rachunku. I to tylko wtedy, gdy płaci minimalną. Zawsze tak było, zysk to te 30%, tylko teraz wszystko droższe.

Może odbije sobie na piwie? Pół litra kosztuje 10 zł. Koszt 2 zł. Zostaje 8 zł. Wszystkie koszty pozostałe (mniej czasu, zamiast podgrzania schłodzenie, piwo zamówione do stolika) – 2 zł. Czy 6 zł idzie do kieszeni? Nie – bo zostają podatki. Kolejne 4 zł. Właściciel zarobił 2 zł.

Wariant II. Usługa.

To znam najlepiej. Niech będzie 200 zł za 1 godzinę pracy. Z tego 38 zł to VAT. Koszty? Czynsz za lokal 30m2/osobę – 1200 zł czyli 5 zł/h.Do tego wyposażenie 2 zł/h, media, samochód, program komputerowy, książki, składki – niech będzie jeszcze 10 zł/h. Zostaje 145 zł. Od tego płacę składki i podatki: zdrowotna 13 zł, ZUS 6 zł, dochodowy 17 zł. W kieszeni zostaje mi 109 zł. To trochę lepiej niż u knajpiarza (55% a nie 30%), ale daleko od kwoty z paragonu.

Pokazałem dwie drogie usługi, a co ma zrobić właściciel sklepu spożywczego?