Balsam na duszę korposzczura, czyli jak zostałem kierowcą lawety.

Nie, nie pracuję dla korporacji, ale jednak w biurze. Ze wszystkimi tego konsekwencjami – godzinami pracy, ploteczkami, ekspresem w socjalnym, oraz męczącymi dniami spędzonymi na patrzeniu w ekran. Dlatego wydaje mi się, że rozumiem rozdwojenie pracowników korpo. Z jednej strony stały (często niezły) dochód, z drugiej nuda. Są argumenty, żeby zostać, choć dusza wyrywa się „w Bieszczady”. W konsekwencji wielu tkwi w tym latami – do emerytury. Jedną z moich ulubionych zabaw na szczególnie monotonne dni jest gra „w co by było, gdyby mój pracodawca zniknął”.

„Co by było, gdyby mój pracodawca zniknął” polega na wymyślaniu alternatywnych scenariuszy w stylu – z czego będę żył, jak spędzał czas itp. Zniknięcie firmy oznacza bowiem utratę dochodu, ale i to już kuszące, uwolnienie z kieratu. Wokół tego tematu kręciło się sporo wpisów na blogu, a wiele jeszcze przed nami. Tak jak pisze Tim Ferriss – przemyśl, co najgorszego może się przydarzyć, i opracuj swoją reakcję.

No więc zakładam, w biurze już nie popracuję. Znikną dochody. Obecnie moja stawka dniówkowa netto (pensja netto z premiami, benefitami, urlopami) u „gorszego” pracodawcy  to 667 zł, a u „lepszego” 767 zł (pierwszym miejscu jestem 3 dni w tygodniu, w drugim 2).  Oczywiście wraz z pracą znikną także wydatki na „mundurek” itp.  Co wtedy zrobię?

I tu zaczyna się właściwa opowieść. Mój przyjaciel ma kumpla, ściągającego z Francji bite auta. Trafił się mało uszkodzony egzemplarz Passata za niezłą cenę. Decyzja zapadła, auto trzeba przywieźć z drugiego końca Polski. Najpierw szybki telefon do zaprzyjaźnionego warsztatu – tak zrobią to za 2 zł/km (normalnie 2,5 zł/km), a tu trzeba przejechać 1100 km czyli rachunek rośnie do 2200 zł (2750 zł na wolnym rynku). W końcu jednak, nie święci garnki lepią. Da się wynająć autolawetę (takiego busa z najazdami) za 350 zł. Do tego paliwo (teraz drogie  prawie 800 zł). W efekcie koszt wyniesie 1150 zł, a w kieszeni zostaje 1050 zł (wg stawki rynkowej 1600 zł). Czas więc na refleksję. Pewnie, że spędzenie w aucie 14 godzin nie jest przyjemnością, spanie po drodze w szoferce też nie. Ale z drugiej strony, bez kwalifikacji (tylko prawo jazdy kategorii b, za kierownicą lawety siedziałem pierwszy raz), bez własnego samochodu (płaciłem za wypożyczenie), da się wyciągnąć o 50% więcej dniówki niż wykwalifikowany pracownik (przypominam, że stawka dniówkowa kogoś na minimalnej to 111 zł).  Gdybym liczył od ceny rynkowej to nawet 100% więcej. Czyli żebym zarobił „średnią krajową” wystarczą 4 wyjazdy w miesiącu – jeden tygodniowo. Da się przeżyć.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *