Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł? Ekstremalna tabela.

Dzisiaj kończę serię wpisów o ekstremalnym oszczędzaniu. Przytoczone w tabeli kwoty nie są absolutnie przeznaczone aby być wzorem dla przeciętnie zarabiających.  Stanowią raczej wyjątkowe minimum (z założeniem sporej ilości własnego czasu, mieszkania z rodziną i braku jakichkolwiek większych zakupów) jeśli radykalne oszczędności są konieczne.  Odnoszą się do utrzymania, rozumianego jako bieżące życie. Nie ma w nim miejsca na jakiekolwiek sprzęty domowe  (choćby w wymianę pralki), prezenty, wakacje. Jeśli jedzenie to najtańsze lub wyhodowane na działce, jeśli auto to najtańsze i mało eksploatowane, jeśli ubrania to z second handu. Edukacja ogranicza się do wydatków niezbędnych (możliwe 1 zajęcia w domu kultury).  Tylko w ten sposób można zejść poniżej 1500 zł w przypadku rodziny 3 lub 4 osobowej. Moja rodzina nigdy nie zbliżyła się do podanych kwot, mimo że żyjemy oszczędnie.

 SingielPara 2+12+2
Jedzenie150300450600
Mieszkanie75150225300
Wydatki własne60120180240
Transport10208585
Edukacja 00100200
RAZEM29559010401425

 

Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł? Cięcie do kości – opłaty za mieszkanie i media.

Ostatnim poważnym źródłem oszczędności są opłaty za mieszkanie i media.

W tabeli wstępnej przyjąłem następujące kwoty (w nawiasie lokum wynajęte): singiel – 320 zł (420 zł), para – 430 zł (840 zł), rodzina 2+1 – 540 zł (1090 zł), rodzina  2+2 – 670 zł (1420 zł).

Cięcie do kości można przeprowadzić na kilka sposobów.

Najprościej jest nadal dzielić mieszkanie z innymi osobami. Najczęściej będzie to rodzina. Mieszkając z rodzicami singiel płaci tylko swój udział w opłatach – 120 zł, oszczędza więc minimum 300 zł. Para w analogicznej sytuacji jest do przodu już 600 zł.  Mała rodzina (2+1) zajmując część mieszkania rodziców zostawia w kieszeni 800 zł, a nieco większa (2+2) nawet 1000 zł.  Z kolei wynajem wspólnie z osobami obcymi można polecić tylko singlom, ewentualnie parom. Zamiast kawalerki na dwoje (koszt ok. 600 zł), lepiej wynająć 2 pokoje na dwie pary (800 zł czyli 400 zł na parę).

A osoby, które mają własne mieszkania?  Przyjąłem, że singiel za małą kawalerkę płaci 200 zł, para podobnie, rodzina 3- i 4- osobowa wydaje 250 zł za niewielkie dwa pokoje.  W takiej sytuacji da się może urwać 50 zł wybierając tzw. mieszkania bezczynszowe. Płacimy w nich tylko niewielką składkę na wspólnotę, fundusz remontowy i ogrzewanie. Wielkiego zysku raczej nie należy się spodziewać.

Inną kwestią jest oszczędzanie na opłatach za media. W wersji wstępnej przyjąłem 110-120 zł na osobę. Składa się na to koszt wody, prądu, gazu. Czy może być taniej? W zasadzie tak. Moja rodzina (5 osób) zużywa miesięcznie gazu za 150 zł, wody za 170 zł, a prądu za 180 zł. Średnia wychodzi ok. 100 zł za osobę. Gdzie widzę rezerwy? Gdybyśmy używali prysznica zaoszczędzimy na wodzie ok. 10 zł za osobę oraz na gazie podobną kwotę. Mamy już oszczędność 20 zł.  Rozsądniejsze korzystanie z komputera (nastolatki) zmniejszyłoby rachunki za prąd o 5 zł na osobę. Singiel może zatem zmniejszyć wydatki do 75 zł, 2 osoby do 150 zł, rodzina 2+1 do 225 zł, a 2+2 do 300 zł.

Jak widać rodzina 2+1,  wynajmująca dotychczas mieszkanie, po procedurze cięcia do kości,  zamiast wydawać 1090 zł zejdzie do 225 zł (jeżeli wróci do domu/mieszkania rodziny i zapłaci tylko koszt liczników). Rodzina 2+2 zamiast 1400 zł wyda tylko 300 zł.

Rozpoczęcie procesu radykalnego oszczędzania może w ekstremalnych przypadkach pozwolić przeżyć za 1500 zł rodzinie 3-4 osobowej. Szczegóły w tabeli z komentarzem już w czwartek.

Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł? Cięcie do kości – koszty transportu.

W podstawowym wpisie przyjąłem następujące założenia: osoby samotne kupują bilety miesięczne po 85 zł sztuka, a mała rodzina (2+1 i 2+2) jeździ bardzo tanim samochodem (200 zł). Czy da się taniej?

W przypadku pary i singla pewnym sposobem jest poruszanie się piechotą lub rowerem. Wtedy koszty transportu wyniosą okrągłe 0 zł. Konieczność podjechania autobusem 2-3 razy w miesiącu również uczyni wydatki w tej kategorii niezauważalnymi (10-20 zł). Nie jest to jednak droga dla każdego.

Niewielka rodzina powinna już  zastanowić się nad samochodem.  Nie musi być używany codziennie (np. ja do pracy idę piechotą, a żona odprowadza synka do przedszkola i też porusza się na własnych nogach), ale większe – tygodniowe zakupy warto przywozić zamiast nosić. Mały pojazd, serwisowany samodzielnie nie powinien wydrenować kieszeni. Tanie ubezpieczenie obowiązkowe (duże zniżki, zamieszkanie na wsi) Fiata Seicento/Uno/Punto kosztuje nawet poniżej 200 zł, a dokładnie 184 zł.  Oczywiście brak zniżek i warszawski adres mogą wywindować cenę polisy do kwoty kilka razy wyższej.  Dalsza część rocznych kosztów eksploatacji to przegląd. Klasyczna wymiana oleju i filtrów nie powinna kosztować drożej niż 200 zł, do tego podbicie dowodu w stacji kontroli pojazdów 100 zł. Jeśli mamy szczęście i nie musimy planować większych napraw, lecz tylko wymiany eksploatacyjne bądźmy gotowi na zakup: opon 600 zł raz na 5-10 lat  (60-120 zł rocznie), akumulatora 300 zł raz na 5 lat (60 zł rocznie), zawieszenia 100-200 zł raz na 5 lat (20-40 zł), a razem średniorocznie można zmieścić się w  140-220 zł. Zatem, pomijając koszty paliwa musimy być przygotowani na wydatki nie niższe niż 620-1220 zł rocznie (miesięcznie 50-100 zł). Pozostaje nam jeszcze zakup paliwa. Kto mało jeździ (2-5 tys. rocznie) ten zaoszczędzi.  Benzyna będzie kosztowała 600-1500 zł rocznie (50-120 zł miesięcznie). W sumie okazjonalne korzystanie z auta (2000 km rocznie) pozwala na zmniejszenie kosztów do 100 zł miesięcznie (50 zł serwis i ubezpieczenie, 50 zł paliwo). Zasilanie gazem oznacza podniesienie wydatków serwisowych (o 10 zł miesięcznie) i zmniejszenie cen paliwa do 25 zł miesięcznie. W sumie mała rodzina może wydać na transport  85 zł średnio-miesięcznie (o ile nie przekracza przebiegu 2000 km rocznie, czyli ok. 40 km tygodniowo).

 

Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł? Cięcie do kości – jedzenie.

Cykl o utrzymywaniu rodziny za 1500 zł ma trochę inny charakter niż zwykłe wpisy na moim blogu. Nie pokazuje drogi osoby zarabiającej przynajmniej średnią krajową, lecz wybory żyjących za niewiele więcej niż pensja minimalna. Z tego względu udzielane w nim porady mają charakter ekstremalny. Wiecie, że nie jestem zwolennikiem cięcia wydatków do kości, zwłaszcza wydatków na jedzenie, ale czasami rzeczywiście trzeba to robić. Zazwyczaj moi rozmówcy dziwią się tym jak ja przyzwoicie zarabiający i zamożny rozumiem znajdujących się dużo niżej na drabinie ekonomicznej. No, właśnie. Po prostu wiem, że dochody i pieniądze nie są dane raz na zawsze, wiele pokoleń Polaków przekonało się o tym boleśnie (powstania, wojny, zmiana waluty, hiperinflacja, kryzysy itp.).  Dlatego cały czas aktualizuje swój „Plan B” czyli wersję życia przy dużo mniejszych dochodach. Służyła mi ona jako drogowskaz przy opisywaniu codziennych oszczędności dla osób zarabiających 1500 zł miesięcznie. Oto wnioski.

Jedzenie. W poniedziałkowej tabeli przyjąłem stawkę żywieniową 300 zł na osobę (trochę mniej dla małego dziecka). Żeby ją osiągnąć trzeba zrezygnować z codziennego piwa do kolacji, wyjść do knajpki itp. To raczej oczywiste. Czy da się zejść jeszcze niżej? Spróbujmy. 300 zł miesięcznie to 10 zł dziennie. Załóżmy, że mamy 5 posiłków dziennie (zalecenia dietetyków) i nie objadamy się. Podana wielkość porcji będzie właściwa dla osób dorosłych, zbyt duża dla przedszkolaka (który zjada w przedszkolu), zbyt mała dla rosnącego chłopaka-nastolatka (z kolei znam dziewczyny i kobiety zjadające przez cały dzień 2 jogurty naturalne i liść sałaty).  Skąd więc jadłospis. Ja tak jadam. Na śniadanie 2 kromki chleba z wędliną i filiżanka herbaty. Na drugie śniadanie duży jogurt i 3 szklanki wody. Na obiad kawałek mięsa, ziemniaki i jakieś warzywa. Na podwieczorek zazwyczaj 1-2 owoce. Na kolację znowu 2 kromki chleba z wędliną. Razem otrzymujemy ok. 2000 kalorii.  Jeśli jem słodycze (ciasto lub czekolada) dobijam do 2500 kalorii. Zaczynamy liczyć.

Śniadanie. Chleb kupuję za 1,85 w lokalnej piekarni. Przy moim jedzeniu (4 kromki dziennie) połówka (czyli 0,9 zł) wystarcza żonie i  mnie na cały dzień.  Na osobę wypada 0,45 zł (na samo śniadanie 0,23 zł). Oczywiście można wybrać wersję super- hiper chleba dietetycznego w cenie 5 zł bochenek, ale jest on raczej poza zasięgiem ekstremalnie oszczędzających.  Do tego masło – kostka kosztuje ok. 3,5 zł (najtańsze w markecie). Nam starcza na pięć dni. Czyli na śniadanie jednej osoby  przypada 0,18 zł. Do tego 40 g wędliny (dwa plasterki). Tu zaczynają się oszczędności. Marketowa szynka jest do kupienia za ok. 15-20 zł za kg. Moja żona często kupowała mięso od zaprzyjaźnionej gospodyni w cenie skupu żywca czyli 7 zł/kg. Potem sama robiła szynkę – 1 kg wędliny to 1,3 kg mięsa, a więc koszt 9 zł (10 licząc przyprawy) za kilogram. W takiej sytuacji 40 g wędliny kosztuje 0,4 zł. Herbatę  ekspresową z biedronki da się kupić za 5 zł (opakowanie 75 torebek). Nam wystarcza na 150 filiżanek (cena za filiżankę 0,03)  Śniadanie  kosztowało  zatem 0,84 zł (chleb 0,23, masło 0,18, wędlina 0,4, herbata 0,03 zł).

II śniadanie. Jogurt/kefir naturalny z biedronki da się kupić za 1,2-1,5 (opakowanie 400g). Wyprodukowanie jogurtu w domu kosztuje trochę taniej  – 0,8 zł za 400g porcję. Koszt II śniadania to 0,8 zł.

Obiad. Mięso – 150g (kupione jako żywiec) – 1,05 zł (0,15 kg x 7 zł). Ziemniaki to 0,75 zł za kilogram (na raz zjadam 2 czyli 0,15 zł). Jarzyny można mieć swoje. Koszt ich wyprodukowania to ok. 50 gr za kilogram (w postaci przetworów 1 zł) czyli za porcję 200g – 0,1-0,2 zł. Razem za obiad zapłacimy 1,3-1,4 zł.

Podwieczorek to 200 -300 g owoców. Również własnej produkcji, a więc za 0,5-1zł za kg. Czyli razem od 0,1 zł do 0,3 zł.

Kolacja zawierała to samo co śniadanie. Wydaliśmy 0,84 zł.

Podsumujmy cały dzień. Śniadanie 0,84 zł, II śniadanie 0,8 zł, obiad 1,3-1,4 zł, podwieczorek 0,1-0,3 zł, kolacja 0,84 zł – razem 3,88 – 4,18 zł. Czyli miesięcznie ok. 125 zł.  Udało się ograniczyć koszt jedzenia z 300 zł do 125 zł, przy czym nadal jemy mięso 3 razy dziennie, dokładamy 0,7 kg owoców i warzyw oraz 0,42 gram nabiału.  Jeśli dołożymy kawałek własnoręcznie upieczonego ciasta zmieścimy się w 150 zł miesięcznie na osobę. Jeśli mięso zastąpimy dżemem, serem białym itp. będzie jeszcze taniej. Na czym polega recepta? Dużo produkować samodzielnie Wędlina, owoce, warzywa, jogurt zostały własnoręcznie wykonane. Pozwala to obniżyć koszt o połowę.

 

 

Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł? Tabela.

Dzisiaj publikuję obiecaną tabelę do czwartkowego wpisu.

 

 SingielPara2+12+2
Jedzenie
3006007501200
Mieszkanie własne (wynajęte)320 (420)430 (840)540 (1090)670 (1420)
Wyd. własne60120180240
Transport85170200200
Edukacja00200400
RAZEM765 (865)1320(1730)1890 (2440)2710 (3450)

Czy da się jeszcze obniżyć koszty życia?  Teoretycznie, tak.  Rezerwy tkwią w opłatach i jedzeniu, przy większej rodzinie, także w kosztach transportu. Jak to zrobić, napiszę w środę.

 

 

Czy da się utrzymać rodzinę za 1500 zł?

Idea bloga jest taka – przedstawiam drogę oszczędnych milionerów, milionerów za średnią krajową. Dzisiaj analizuję położenie osoby zarabiającej znacznie mniej (ok. 50-60 % przeciętnej pensji).  Pomimo tego, na tytułowe pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Ile rodzin, tyle sytuacji. Aby jednak nie poprzestać na truizmach postaram się przedstawić pewne warianty.

Problem pierwszy. Rodzina, czyli  ile osób. Singiel, para (dwójka dorosłych). Czy są dzieci? Ile ich jest? W jakim wieku?

Problem drugi.  Mieszkanie. W Warszawie? W innym mieście? Na wsi? Własne? Wynajęte? Na kredyt? Jakiej powierzchni?

Problem trzeci. Standard życia. Tutaj akurat nie ma złudzeń. Nie da się żyć wystawnie za 1500 zł.

Problem zdefiniowany. Przystępujemy do jego rozstrzygnięcia.

Wynajęcie samodzielnego pokoju w Warszawie (1 osoba) to koszt przynajmniej 500 zł. W większych miastach będzie to ok. 300-400 zł.  Koszt wynajęcia mieszkania zaczyna się od 800 zł za kawalerkę (znowu większe miasta).  Podobnie będzie z ratą kredytu.  Własne i spłacone lokum pozwala na ograniczenie się do czynszu (minimum 150-200 zł za małe mieszkanie). Zatem rodzina z chociażby jednym dzieckiem jeśli nie ma własnego M nie przeżyje za 1500 zł.  Single i para przechodzą do dalszej analizy nawet w wynajętym. W Warszawie tylko single.  Rodziny, choćby 2+1, odpadają jeśli kupiły na kredyt lub wynajmują, chyba że mieszkają na wsi (wtedy koszt wynajmu może wynosić 400-500 zł).

Poza kosztami czynszu mamy jeszcze opłaty przynajmniej: prąd, wodę, ogrzewanie. Trzeba liczyć, nie mniej niż 110 zł za osobę.

Każdy z nas musi coś jeść. Absolutne minimum to 300 zł na osobę (10 zł dziennie).

Potrzebujemy też ubrań, środków czystości, kosmetyków. Tutaj przyjąłem 60 zł na osobę jako poziom 0.

Standard w postaci telefonu komórkowego (20 zł za 1 numer), internetu (40 zł na rodzinę) również warto wziąć pod uwagę.

Przynajmniej 200 zł kosztuje utrzymanie samochodu (z paliwem). Podobna kwota pozwoli opłacić bilety komunikacji zbiorowej 2-3 osobom.

Koszt dziecka w przedszkolu to kolejne minimum 200 zł (z wyżywieniem), podobnie w wieku szkolnym podobnie (obiady w szkole, podręczniki, komitet rodzicielski).

Nie liczę tutaj dostępu do kultury (bezpłatne wejściówki), wyjazdu na wakacje, wydatków na hobby.

W poniedziałek zrobię szczegółową tabelę. Dzisiaj tylko podam wynik. Za 1500 zł przeżyć może co najwyżej para we własnej kawalerce.  Rodzina rozumiana jako trzy osoby – nie ma mowy, jeśli jest na swoim. Samo jedzenie pochłonie im 900 zł, do tego 330 zł na opłaty,  150 zł czynszu,  200 zł za przedszkole i już przekraczamy założoną kwotę.

 

 

Czy warto pracować za 1500 zł?

Jako jeden ze skutków programu „Rodzina 500+” media podają niechęć do pracy za pensję minimalną i  niewiele większą (czyli 1350-1700 zł). Czy to prawda i czy za takie pieniądze  nie warto pracować?

Najpierw trochę filozofii, czyli pytanie co daje nam praca. Dla niektórych będzie to kontakt z innymi ludźmi, przyjemne (chociaż często niezbyt głębokie) relacje, dla innych szansa samorealizacji, uregulowanie planu dnia, nadanie celu w życiu. Jednak dla większości praca to sposób na zapełnienie portfela. Czy można inaczej zaspokoić te potrzeby? Zastanówmy się.

Spotkania z ludźmi mają miejsce w różnych miejscach. Można zapisać się do klubu sportowego, zdecydować na wolontariat, zacząć kolejne studia. Sposobów jest sporo. Większość z nich daje także szansę na samorealizację. Zresztą, umówmy się, etat za pensję w okolicach minimalnej to nie są prace szczególnie satysfakcjonujące lecz raczej zestaw powtarzalnych czynności (chociaż niekiedy w biurze). Najtrudniej poradzić sobie z planem dnia. Do pracy trzeba wstać, przyjść (lub przyjechać), wykonać obowiązki (pod nadzorem szefa), wrócić do domu. Nagle dzień np. od 6 do 16 mamy zapełniony (czyli np. 10 godzin z  17-18 nieprzesypianych). Nie pracując, mamy więcej czasu dla siebie. Dla jednych to zaleta, dla innych wada. A cel w życiu? W pracy za pensję minimalną? Nie, chyba raczej nie o to chodzi.  Pozostaje wypełnienie portfela, krótko mówiąc musimy mieć pieniądze na życie? Czy te 1350-1700 zł da się zarobić w inny sposób?

Zakładam, że nie mamy do czynienia z osobami bogatymi (taka kwota to odsetki od 500-700 tys. zł), a więc odpada rentierka. Pozostają prace sezonowe, zlecenia, fuchy. Wyobraźmy sobie zbieracza owoców. Można spokojnie zarobić za dniówkę 100 zł czyli miesięcznie 2500 zł (w Polsce). Za granicą będzie to nawet 2,5 raza więcej (6000 zł). Czyli w grę wchodzi opcja – pół roku (a nawet 3 miesiące) pracy sezonowej, w budowlance, a pozostała część roku konsumowanie jej owoców.  Takie życie wybiera całkiem spora liczba osób. A co w przypadku utraty zdrowia, wypadku, starości? Tutaj pojawia się problem. Można ubezpieczyć się lub zbierać na emeryturę, ale ile osób to robi? Nagle nie ma dochodów. Z wiekiem ubywa nam sił. Do czasu zmiany prawa, pozostawał jeszcze sposób „na rolnika” (zakup hektara ziemi i ubezpieczenie w KRUS). Teraz jego realizacja staje się mocno utrudniona (ziemię rolną można kupić tylko od najbliższej rodziny).

Jak widzicie, nie znalazłem zbyt wielu argumentów do pracy za niewielką pensję. Po prostu, da się takie kwoty zarobić inaczej. Jeśli pracujemy, to dlatego, że nie widzimy innego sposobu.

Natomiast nie przekonuje mnie argument 500+. To są pieniądze do wydania na dzieci.  Nie służą temu, żeby ojciec/matka mogli siedzieć bezczynnie. Myślenie „mam 500 zł (lub 1000)  i nic nie muszę”  to krok w złym kierunku. Zwłaszcza, że 1350 – 1700 zł da się spokojnie zarobić w inny sposób niż na etacie, bo np. w ciągu pół roku robót sezonowych. Tylko czy za tę kwotę można utrzymać rodzinę? To już temat na kolejny wpis.

Historia polskiej ruiny. Ostrzeżenie przed Forex-em.

Każdego dnia otrzymuję e-maile zachęcające do założenia rachunku na jednej z platform umożliwiającej handel na Forex-ie. Przynajmniej raz w miesiącu, ktoś do mnie dzwoni proponując to samo. W prasie i internecie widzę setki reklam firm prowadzących takie platformy. Co to zatem jest Forex i dlaczego staje się tak niebezpieczny dla kieszeni Polaków?

Forex to międzynarodowy rynek tzw. instrumentów pochodnych związanych z surowcami, towarami, akcjami itp. Handluje się tam w czasie rzeczywistym przez całą dobę. Nigdy jednak nie kupisz na nim samych walut, akcji, surowców (złota, srebra itp.) ani towarów (zboża, kawy itd.) lecz tylko sztucznie kreowane (nie mające oparciaw rzeczywistych rzeczach) prawa do pakietów (kontrakty). Jednocześnie nie musisz mieć gotówki na zakup całego pakietu. Wystarczy tylko pokrycie na drobną część. Co to oznacza w praktyce? Możesz kupić kontrakt (w terminologii branży – otworzyć pozycję) np. na 10.000 CHF (około 40.000 zł) mając na koncie gotówkę na 100 CHF. Jest to możliwe dzięki tzw. dźwigni (lewarowi). Wynosi ona np. 100:1. Jest przy tym potwornie niebezpieczna. Przy takiej dźwigni finansowej, jeśli źle przewidzisz kierunek stale zmieniającego się rynku tracisz znacznie więcej niż kupując do wysokości posiadanej gotówki. Poza tym możesz łatwo stracić więcej niż zainwestowałeś. Teraz liczby. Załóżmy, że zdecydowałeś się kupić kontrakt na parę walut CHF PLN z lewarem 100:1. Nastąpiła zmiana o jeden procent, ale w kierunku przeciwnym do zakładanego przez Ciebie. Tracisz wszystko (plus jeszcze koszty prowizji). Jeśli ruch wyniósł 2% (co może zdarzyć się każdego dnia) tracisz dwa razy więcej niż wpłaciłeś i musisz pokryć koszty prowizji. Gdybyś grał za gotówkę, miałbyś stratę 2%, a tak jesteś na minusie 200%. Pojmujesz? Oczywiście broker podkreśla, że z łatwością zarobisz te 200%. Liczby mówią co innego.

To, że niebezpieczeństwo istnieje świadczą następujące dane dotyczące Polski. W 2014 r. tylko 19% klientów odnotowało zysk, a aż 81% poniosło stratę. Łączny bilans strat, jak podaje portal money.pl,  wyniósł ok. 500 mln zł. Tak, tak, Polacy w ciągu jednego roku, przegrali na Forex-ie ponad 500.000.000 zł, bo bilans podnoszą ci, którym się udało. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji firmy pośredniczące stać na kosztowne reklamy i akcje promocyjne. Należy dodać, że straty powodują dwa mechanizmy. Pierwszy to łatwość zakupu kontraktu, na wzrost lub spadek danego towaru, surowca akcji z ogromnym lewarem (o czym pisałem powyżej), drugim jest wirtualność mechanizmu. W zeszłym roku wielu inwestorów, którzy przewidzieli osłabienie się złotówki w stosunku do franka szwajcarskiego (CHF) zarobiło, w ciągu kilku dni, miliony….na papierze. Brokerzy (operatorzy rynku) stwierdzili, że dopuścili do takich zarobków przez pomyłkę systemu i anulowali korzystne dla klientów transakcje, zdejmując zyski z rachunku.  Trwają sprawy sądowe, utrudnione tym, że brokerzy pochodzą np. z Cypru, tam są wszystkie rachunki, a w Polsce działają tylko biura sprzedaży.

Wnioski wyciągnij sam. Ja trzymam się od Forex-a z daleka.

 

Kredyt a oszczędzanie. Refleksja po wczorajszej wypowiedzi wicepremiera Morawieckiego.

Od dwóch dni toczy się burzliwa dyskusja o likwidacji OFE. W jednej ze swoich wypowiedzi, broniąc proponowanego rozwiązania (likwidacja prywatnych OFE, przeniesienie pieniędzy do Funduszu Rezerwy Demograficznej i państwowego funduszu inwestycyjnego) wicepremier Morawiecki użył w pewnym momencie argumentu, że dotychczasowe rozwiązanie jest bez sensu, ponieważ „to jakby brać kredyt i składać depozyt w banku”. Pomijając kwestie praktyczne (czy ZUS kiedykolwiek wypłaci emerytury w zapowiadanej wysokości dzisiejszym czterdziestolatkom) zacząłem się zastanawiać czy wicepremier w ogóle miał rację. Krótko mówiąc czy nie istnieją takie sytuacje, w których warto mieć i kredyt i pieniądze na lokacie. Po chwili namysłu, doszedłem do wniosku, że tak. Zarówno w makrofinansach (państwa) jak i mikrofinansach (budżet domowy).

Pierwsza sytuacja jest czysta. Wyobraźcie sobie rodzinę o dużych dochodach. Zarabiają całkiem sporo (5 średnich krajowych), ale nie potrafią nic oszczędzić. Żyją od pierwszego do pierwszego. Co robią? Biorą pożyczkę hipoteczną i wkładają na długoterminową lokatę. Pieniędzy z lokaty nie można ruszyć, kredyt trzeba spłacać i ciąć wydatki. To taki sposób na przymusowe oszczędności. Gdyby nie kredyt i konieczność regulowania rat, rodzina nie odłożyłaby nic, pomimo sporych wpływów. Sam znam wiele takich rodzin.  A państwo? Mamy gigantyczne zadłużenie, ponieważ od wielu lat budżet realizowany jest z deficytem. Jednocześnie tworzy różnego rodzaju rezerwy (NBP, Fundusz Rezerwy Demograficznej). Dlaczego? Z tego samego powodu, co rodzina. To przymusowe oszczędzanie, do którego politycy sami się zmuszają. Podobnie działa cały system ZUS. Państwo zniewala nas do oszczędzania na emeryturę, potrącając składki, zanim zobaczymy nasze pensje, nie patrząc czy mamy kredyt czy nie. Zewnętrzna siła (bank, ZUS) broni przymusowo zaoszczędzone pieniądze przed ich właścicielem.

Przymusowe (często jedyne) oszczędności to jedno. Drugim argumentem jest utrzymanie płynności finansowej. W naszej rzeczywistości (zarówno rodzina jak i państwo) potrzebna jest płynność finansowa.  Mówiąc po ludzku, zdolność do posiadania gotówki. Ja sam mam spore oszczędności, inwestycje, ale i kredyt hipoteczny. Dlaczego? Nie muszę zastanawiać się, czy jeśli skręcę kark, moja rodzina będzie w stanie utrzymać się beze mnie, zanim ubezpieczyciel uruchomi wypłatę z polisy. Żona pójdzie do banku, wypłaci  lokatę i odzyska płynność finansową, pomimo iż zarabia ułamek mojej pensji. Z państwem jest podobnie. Bierze kredyt na wypłatę emerytur, a jednocześnie oszczędza w Funduszu Rezerwy Demograficznej, aby utrzymać w przyszłości zdolność do zapłaty zobowiązań.

Pozostaje jeszcze trzecia kwestia. Różnica pomiędzy odsetkami w banku i oprocentowaniem kredytu może być niewielka. Wtedy zarówno państwo (wypuszczając obligacje) jak i osoba fizyczna (biorąc kredyt hipoteczny) poprawia swoją sytuacje, ma pieniądze na inwestycje. Wicepremier Morawiecki jako były bankowiec powinien o tym wiedzieć. OFE w obecnym kształcie, po wyeliminowaniu części obligacyjnej, to bowiem nie lokata bankowa a inwestycja.

 

 

Student w wielkim mieście. Mieszkanie kupować czy wynajmować?

W dzisiejszym wpisie przedstawię alternatywę, przed którą staje grupa zamożniejszych rodziców. Zastanawiają się oni czy dziecku jadącemu na studia do dużego miasta lepiej jest kupić mieszkanie, czy tylko je wynająć. Zobaczmy jak wyglądają twarde liczby, choć nie tylko one. Posłużę się przykładami z mojego miasta, a więc rynku, który znam najlepiej (duże miasto akademickie).

Najpierw zestaw danych. Mieszkanie w tzw. starym budownictwie (bloki z PRL) nadające się na początek dla studenta kosztuje ok. 120-150 tys. (kawalerka) lub ok. 180-200 tys. zł (2 pokoje). Z tego miejsca wszędzie jest blisko (centrum miasta z knajpkami, uczelnia,  dzielnica akademików). Staranny wybór gwarantuje, że nie trzeba korzystać z komunikacji miejskiej (10-15 minut piechotą), co pozwala zaoszczędzić na biletach.  Nowe mieszkanie na obrzeżach kupimy za podobne pieniądze, jeśli zaś chcemy zachować dogodną lokalizację, dopłacimy przynajmniej 10-20%.

Wynajem samodzielnego pokoju w mieszkaniu studenckim to koszt 400 zł (plus symboliczne opłaty za wodę, gaz, prąd i must have – internet z pakietem TV). Jeśli pokój będzie dzielony przez dwie osoby, da się wynająć za 350 zł. Kawalerkę wynajmiemy za 900 zł (nowa ok. 1000 zł), 2 pokoje za 1100-1200 zł (nowe za 1300-1500 zł).

Mając dane wyjściowe, przystępujemy do kalkulacji. Pomijam koszty opłat – zależą od zużycia, a więc będą się różnić tak jak ludzie, dodatkowo są identyczne we własnym i wynajętym. Wynajem, przy standardowym układzie studenckim 3-4 osoby w 2-pokojowym mieszkaniu to koszt 350-400 zł za osobę. Z kolei studenci-burżuje mieszkają w samodzielnych kawalerkach – 900-1000 zł. A alternatywa?

Zakup. Dla uproszczenia założyłem kupno w całości na kredyt (dzisiaj popularne, a od kapitału i tak trzeba naliczyć odsetki). Oczywiście kredyt biorą rodzice, bo student nie dysponuje zdolnością kredytową. Takie założenie czyni tytułowe pytanie teoretycznym dla wielu osób. Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszym jest brak zdolności kredytowej wśród czterdziestolatków (własne kredyty). Drugim  – niesamodzielność studenta (trudno mu zaufać). Trzecim  – posiadanie rodziny w mieście studenckim, która przechowa przyszłego magistra. Ale wracajmy do tych, którzy faktycznie o tym myślą. Koszt pieniądza (rata kredytu) wyniesie dla używanej kawalerki w „studenckiej” lokalizacji ok. 600-700 zł, dla dwóch pokoi już 900-1000 zł. Nowy lokal będzie odpowiednio droższy (10-20%).  Własne mieszkanie to i opłaty czynszowe. Trzeba się liczyć, że w kawalerce to ok. 150 zł (budownictwo „bezczynszowe” 100 zł), a w 2 pokojach 200-250 zł („bezczynszowe” 150 zł). Do czego dochodzimy? Dodając dwa składniki (czynsz, rata) otrzymujemy następujący koszt zakupu i utrzymania:

  • kawalerka- 750-850 zł (nowa podobnie),
  • 2 pokoje, jeśli używane to 900-1250 zł, nowe do 1350 zł.

Ceny wynajmu podobnego lokalu są praktycznie identyczne. Z jednym zastrzeżeniem. Aby osiągnąć porównywalność warunków i cen, student musi dobrać współlokatorów, lub w wersji „lux” pozostać samodzielnie w kawalerce. Po 5 latach (zakładam studia magisterskie skończone bez potknięć) dziecko ma za sobą 1/6 czasu spłaty standardowego kredytu i własny dach nad głową na początek. Dalej mieszkanie można wynajmować lub sprzedać. To argumenty za. A przeciw?

Wielu rodziców nie zna miasta. Kierując się ceną wpada w pułapkę taniej i  słabej lokalizacji. Takie mieszkania trudno sprzedać lub wynająć. Są to utopione pieniądze. Obawa przed takim scenariuszem skłania do wynajmu.

Nie wiadomo, czy przyszły magister znajdzie w tym mieście pracę. Nie mówimy o Warszawie (sporo wyższe koszty), ale bezrobocie wśród absolwentów jest niepokojąco wysokie. Do tego dochodzą bezpłatne staże i umowy śmieciowe. Jeśli trzeba się przenieść, to wynajęte mieszkanie po prostu opuszczamy, z własnym już nie będzie tak łatwo.

Kredyt oznacza konieczność stabilnej sytuacji. Nikt nie zdecyduje się na niego, mając niewielkie pieniądze, lub pracę, której w każdej chwili może nie być. Wtedy też  warto wynajmować.

I na koniec najbardziej oczywisty powód – brak (gotówki) pieniędzy na zakup lub zdolności kredytowej. W takiej sytuacji nie ma alternatyw. Wynajem to jedyna opcja.

Podsumowując, wynajem i zakup wychodzą podobnie finansowo. Po pięciu latach mamy spłaconą część kredytu (niewielką), a dziecko własne mieszkanie. Skoro jest tak pięknie, to dlaczego wielu rodziców wybiera wariant drugi – wynajem? Odpowiedź mieści się w jednym z przywołanych powodów (brak pracy dla absolwentów, stabilności sytuacji rodziców, zdolności kredytowej/gotówki).