FIRE na próbę albo GAP FIRE

Naczelną zasadą idei FIRE (wczesnej emerytury) pozostawało zakończenie aktywności zawodowej. Następnie wyewoluowały kolejne podtypy tego sposobu na życie:

  • FAT FIRE – „na bogato”. Zgromadzone środki muszą starczyć na wiele przyjemności.
  • LEAN FIRE – „biednie”. Po przejściu na emeryturę, żyjemy za niewielkie pieniądze. Taką opcję propaguję na blogu. Bo czymże innym jest wyprowadzka na wieś, utrzymywanie jednego auta, rezygnacja z wielu zbędnych wydatków,
  • Classic FIRE – „normalnie”. Żyjemy zwyczajnie, ani nie tniemy nadmiernie wydatków, ani nie uważamy się za królów życia.

Jeśli połączymy FIRE z dorobkiem umysłowym Tima Ferrissa („mikroemerytury” przez całe życie, zamiast końca aktywności w określonym wieku) możemy sobie wyobrazić jeszcze jeden sposób – GAP FIRE. O nim traktuje dzisiejszy wpis.

GAP FIRE może okazać się cennym doświadczeniem, FIRE na próbę. Na czym ma polegać?

Z kapitału żyjemy przez pewien czas. W zależności od potrzeb i możliwości – od pół roku do kilku lat. Potem normalnie wracamy „do kieratu”. Czy to ma sens? Moim zdaniem tak. Dlaczego.

Po pierwsze – jak mówi przysłowie – „Lepszy rydz, niż nic”. Znacznie lepiej mieć rok wolnego, niż ciągle zapieprzać w matriksie.

Po drugie – możemy się zregenerować. Długa i stresująca praca wywołuje w nas określone niekorzystne zjawiska – choroby zawodowe i zwyrodnieniowe (my, biurowcy – kręgosłup). Brak czasu dla siebie (praca pochłania minimum 65% naszego aktywnego funkcjonowania (przy założeniu klasycznego stylu życia: na etacie 8h, przygotowanie, dojście, powrót, dekompresja – 3 h, sen 7h, łączny czas aktywności – 17 h). Nagle możemy ten czas odzyskać i przeznaczyć na to, co dla nas ważne. Dość szybko zauważymy powrót życiowej energii.

Po trzecie – mamy okazję przetestować styl życia. FIRE wcale nie jest dla każdego, przecież istnieją ludzie, którzy „nie mogą żyć bez pracy”. Osobiście do nich nie należę, ale nie mierzmy każdego własną miarą. Dlatego tak ważne będzie testowanie. Warto spróbować, co dla nas ważne, sensowne, ile realnie potrzebujemy, jak brak pracy wpływa na codzienną rutynę.

Po czwarte – w ten sposób realizujemy marzenia. Odzyskany czas można albo zmarnować albo wykorzystać. M.in. na realizację marzeń. W czasie FIRE damy radę spełnić wiele marzeń, które wymagają niewiele pieniędzy, a sporo czasu.

Wszystkie te powody skłaniają, aby chociaż przemyśleć ten rodzaj próbnego FIRE. Może po pół roku przestaniemy o nim marzyć. Teraz czas na konkrety. Jak to zrobić?

Widzę trzy drogi do celu, przedstawię je od najbardziej radykalnej do najłatwiejszej.

Złożyć wypowiedzenie. Po prostu rzucamy pracę. Tracimy etat, o kolejny zaczniemy się martwić przed powrotem. W ten sposób mogą zachować się osoby pewne swego. Większości to nie dotyczy. Nie jest tak łatwo ponownie zatrudnić się na podobnych warunkach. Nie żyjemy w USA.

Wziąć urlop bezpłatny. Tu powinno być łatwiej (chociaż jak pisałem – nie zawsze). Idziemy do szefa i prosimy o rok wolnego. W tym czasie nic nie zarabiamy, ale powrót mamy prawie pewny. Urlop się kończy, wracamy do roboty.

Skorzystać z uprawnień „państwa dobrobytu”. Jeżeli jesteśmy ubezpieczeni dysponujemy kilkoma opcjami. Pierwsza – zasiłek chorobowy. Wady – musimy cierpieć na jakieś schorzenie, powodujące niezdolność do pracy (od złamanej ręki do depresji), a maksymalny czas to pół roku (potem mamy świadczenie rehabilitacyjne), no i wielu rzeczy nie zrobimy (wiążą nas zalecenia lekarskie). Druga – ułatwienia dla młodych rodziców. Dziecko umożliwia „odpoczęcie” od etatu na kilka lat (zwolnienie ciążowe, macierzyński, wychowawczy, zaległy urlop). Wady – odpoczynek mamy w teorii, wielu rzeczy nie zrobimy. Natomiast zaletą, w każdej z opcji, niezmiennie pozostaje uzyskiwanie dochodu, pomimo nieobecności w pracy, i przynajmniej w teorii, szansa na powrót.

Skoro mamy możliwości, z czego będziemy żyli? No cóż, oszczędności nadal potrzebujemy. Jeśli wybierzemy wypowiedzenie, czy urlop bezpłatny, na nasze konto wpłynie równe 0 zł. A wydatki jednak jakieś mamy. Brak koła ratunkowego w postaci dobrze zarabiającego współmałżonka, każe pomyśleć i policzyć źródła utrzymania. Chcesz zaczynać, zacznij od siebie – zgodnie z takim mottem, przedstawiam Wam wyliczenia.

W moim przypadku, wydatki minimalne, z zachowaniem pewnych proporcji (rok bez wakacji) mogą kształtować się na poziomie ok. 4600 zł, w tym :

  • 800 zł opłaty,
  • 300 zł utrzymanie domu na wsi i działek,
  • 300 zł auto,
  • 700 zł nauka syna,
  • 800 zł (ubrania, kieszonkowe, ubezpieczenia, prezenty),
  • 1500 życie,
  • 200 rezerwa na wydatki nadzwyczajne.
  • Tyle potrzebuję. Przejadając oszczędności i zakładając GAP FIRE przez rok, muszę dysponować nadwyżką 55.200 zł. Takie oszczędności wydam w 12 miesięcy. W przypadku uprawnień pracowniczych (w moim przypadku raczej zwolnienie plus zasiłek) spokojnie dam radę i bez nich (zasiłek chorobowy przekroczy znacznie potrzeby. Gdybym nie chciał przejadać oszczędności (czyli klasyczne FIRE), zakładając zysk 6% netto (obligacje, dywidendy), powinienem zgromadzić ok. 920.000 zł w inwestycjach. Wtedy żyłbym tylko z odsetek, dywidend. Jak widzicie, pierwsza opcja pozostaje znacznie łagodniejsza.

Jeszcze jedno porównanie na koniec. GAP FIRE kontra Barista FIRE. Ten drugi model to praca „na pół gwizdka”. Żeby zarobić 55.200 zł (pokrycie kosztów), musiałbym miesięcznie przynosić 4600 zł. W moim przypadku oznacza to pracę realną 1 dzień w tygodniu przez pełną dniówkę, albo pn-pt po 2 godziny dziennie, przy zachowaniu stawki godzinowej (czyli nie w knajpce lecz jako freelancer w swoim zawodzie).

Każdy z modeli FIRE nie będzie odpowiadał wszystkim. Od Ciebie zależy, czy wybierzesz klasyczne FIRE (porzucenie pracy, by nigdy do niej nie wrócić), Barista Fire (pracować znacznie mniej lub w nieskomplikowanym otoczeniu) czy GAP Fire (czasowe uwolnienie od obowiązków zawodowych).

Czy mini-emerytury są nam potrzebne?

W „Czterogodzinnym tygodniu pracy” Tim Ferriss zaproponował ciekawy tryb życia. Zamiast pracy biurowej 9-17, którą sam wykonywał (i niebezpiecznie zmierzała w kierunku 9-21), tytułowe rozwiązanie – mini-emerytury. O czym mówimy?

Standardowy Jankes pracuje inaczej niż my w Europie. Urlop wypoczynkowy w standardzie to 2 tygodnie/rok. Reszta – jako bonus, często po wielu latach pracy u danego pracodawcy. Luksus. Większość ma jeden dwutygodniowy urlop i koniec. Oczywiście, taka ilość odpoczynku nie wystarcza by zregenerować się. Stąd choroby, problemy, 50-letni zawałowcy, o sześciocyfrowych albo i siedmiocyfrowych pensjach. Na dłuższy odpoczynek klasa średnia czeka do emerytury. I jeżeli dożyje, uzyska godne świadczenie, ma go te 20 lat.

Ferriss proponuje zmienić paradygmat. Co kilka lat brać miesiąc, dwa, trzy wolnego (bezpłatnie) lub przerzucić się na pracę zdalną. Może nawet rok wolnego. Po co? Żeby zwiedzać świat, nie jak turysta, lecz mieszkaniec . Czy to ma sens? Właśnie o tym chcę napisać. W USA, gdzie pracę łatwo się znajduje i łatwo traci, taka luka w zatrudnieniu nie stanowi problemu. W Europie działamy odmiennie, bo kultura biurowa różni się. Ktoś, kto przepracował (jak ja) 20 lat w jednym miejscu, ma zdecydowane fory. Zna wszystkich, bo szefowie wielu działów, zaczynali razem z nim od juniora. Przełożony, często stary kumpel, zrozumie, że potrzebuję kilku dni wolnego, i jeśli HR nie broni, da mi nawet tydzień, dwa zdalnej. Wiadomo, dupy za mnie nie nadstawi, ale też nie szkodzi. Świeżak nie może liczyć na takie traktowanie. Wszystko załatwia formalnie, nikt nie przymknie oko na gorsze dni, ma robić i koniec. W znacznie większym stopniu pozostaje trybikiem w maszynie i to takim, który w razie potrzeby (zużycia, niewystarczającej wydajności) wymienia się. Dlatego częsta zmiana pracy nie wygląda tak, jak to Ferriss przedstawia. Ryzykujemy, może nie bezrobocie, ale gorsze warunki. Pojawia się pytanie – czy warto?

Teoretycznie takie 3 miesiące bezpłatnego raz na 3 lata, pewnie dostałbym. Nawet w dg znajdę zastępcę, który za cały zysk, chętnie zrobi za mnie, co trzeba. I mógłbym wtedy wyjechać np. na kwartał do Grecji, Włoch, Francji itp. Rodziny jednak nie zabiorę. Żona nawet na bezpłatny w tym wymiarze raczej nie liczy, a syn ma szkołę. Musiałbym jechać sam. Drugie pytanie – czy tego potrzebuję i chcę. I tu odpowiedź brzmi – nie. Dlaczego? Ponieważ nie mam duszy podróżnika. Pomoczyć się w ciepłym morzu – owszem, tydzień, dwa. Zwiedzać mógłbym dłużej, ale nie 3 miesiące w jednym miejscu. Inne jedzenie – dałbym się skusić. Bardziej cenię sobie własne łóżko, szczoteczkę do zębów. Po prostu nie potrzebuję mini-emerytur do szczęścia. Wolę pracować 3 dni w tygodniu, a przez pozostałe 4 robić, co lubię. Mieć 2 tygodnie pełnych wakacji od tego jeszcze 3 tygodnie w sanatorium. Starczy. Z mojej wsi mogę co sobotę wsiąść w pociąg i od maja do września słuchać od południa do wieczora Chopina w Łazienkach albo przez tydzień koncertów w pobliskim Nałęczowie. Wybieram wąwozy Kazimierza Dolnego i cichą knajpkę w każdym tygodniu poza sezonem, zamiast greckiej tawerny przez kwartał, ale raz na 3 lata. Taki jestem.

Zresztą. Współczesna kultura mainstream-u stawia na egzotykę, inne kontynenty, kolory skóry, różnorodność, ale przecież istnieją alternatywy. Jeszcze 100 lat temu, główny żywiciel rodziny, w czasie wakacji, wywoził żonę do Urli, Otwocka (z Warszawy), do Kazimierza, Nałęczowa (z Lublina lub Warszawy), do Garbatki (z Radomia), czy do Zakopanego (z Warszawy czy Krakowa) i odwiedzał ją w weekendy. Sam, brał krótki urlop i spędzał go w tym samym miejscu co rodzina. Ale przez tydzień, może dwa. Nie tęskniono, w ówczesnej klasie średniej, za lodowcem, Malediwami, Bali czy Kalifornią. Szczytem wyrafinowania pozostawał Paryż, Wiedeń, albo kurorty Niemiec, Holandii czy Francji. Mam w sobie tamtą krew. Morze – owszem, zwiedzanie – owszem, ale 2-3 tygodnie, a nie 3 miesiące, a tym bardziej rok. Jeśli pracuję w ciepłym półroczu, systemem 3 dni w biurze, 4 dni na wsi plus urlop – takie mini-emerytury nie są mi do niczego potrzebne. A Wam?

Zarządzanie finansami osobistymi poprzez cele. Jak jedna idea może zmienić nasze życia.

W czasie prosperity, oszczędzający nie mają dobrej prasy. Prędzej niż „oszczędny” usłyszycie „sknera”, zamiast „frugal” raczej „cheap”. A może jeszcze „sknera”, „kutwa”, „dusigrosz”, „centuś”. Żadne z tych określeń nie brzmi przyjemnie. Wiecie dlaczego? Ponieważ większości oszczędzanie kojarzy się ze Smaugiem śpiącym na górze złota. Bogactwami gromadzonymi bez sensu, bez celu, dla samego bogacenia się. Czas to zmienić. Jak? Tłumacząc, jaka jest różnica pomiędzy „chciwcem” a „gospodarnym”. Zaczynamy.

Jak zwykle od historii. Wiele lat temu poznałem nieco starszego ode mnie człowieka i usłyszałem jego opowieść. Mając 25 lat postanowił rzucić palenie, a każdą złotówkę przeznaczyć na zakup książek, które kochał. Wprawdzie nie odkładał, nie inwestował, ale rezygnując z wielkiego pożeracza kasy, jakim są używki, spełniał swoje marzenia. Zawsze lubił czytać i marzył o wielkiej bibliotece. Jako 60-latek dopiął swego. W jego mieszkaniu, w pokoju 20-metrowym, 3 ściany pokrywały pełne szafy biblioteczne. Od podłogi do sufitu.

Czy Ty też masz marzenia? A może już konkretne plany? Tylko nie wiesz jak je sfinalizować i sfinansować. Podpowiem. Zarządzając finansami poprzez cele. Pokażę Ci jak to zrobić.

Etap I. Najpierw określ cel. Może dodatkowa emerytura. Albo super rower. Nie? Auto? Gitara Stratocaster? Własny motocykl Harley-Davidson? Większe mieszkanie? Dom? Wycieczka dookoła świata? Nurkowanie z delfinami? Kurs odnawiania starych mebli? Trafiłem?

Etap II. Określ kwotę. Praktycznie każda rzecz lub przyjemność, wymieniona przeze mnie ma swoją cenę, wymierną w pieniądzu. Najtańsza okaże się gitara. Najdroższy pewnie dom. Załóżmy, że potrzebujesz 1000 zł (Stratocaster) albo nawet 400 tys. zł (dom na wsi). Myślałeś o czymś innym? Sam podaj cenę.

Etap III. Zastanów się, ile masz czasu na zgromadzenie gotówki i ile potrzebujesz miesięcznie. Spróbujesz? Gitara za rok. A dom – za 10 lat. 1000 zł podzielone przez 12 miesięcy daje 85 zł/m-c. 400.000 zł przez 10 lat to 40.000 zł rocznie. Upraszczam. Zakładam, że osiągniesz stopę zwrotu równą inflacji. Pasuje?Teraz Ty.

Etap IV. Co możesz zrobić, żeby odkładać taką sumę. 85 z/m-cł to niewiele. Pewnie wystarczy odmówić sobie 1 piwa dziennie. Nie pijesz piwa? Nie szkodzi. Może warto chodzić piechotą do pracy, zamiast brać auto lub wsiadać do tramwaju. Rzucić palenie. Wziąć jedną nadgodzinę w tygodniu. Sprzedawać graty na OLX.

Z 40.000 zł przez 10 lat nie pójdzie nam tak łatwo. Nie byle co. Jakie masz opcje? Rozpiszmy to.

Opcja 1. Zbierać przez 2 lata na wkład własny, podejmując dodatkową pracę, a potem wziąć kredyt i spłacać go z wynajmu.

Opcja 2. Pracować dodatkowo przez 10 lat.

Opcja 3. Zmniejszyć wydatki domowe o 3500 zł miesięcznie.

Opcja 4. Sprzedać mieszkanie, kupić dom na wsi i przenieść się tam.

Opcja 5. Znaleźć dom za 240 tys. zł. I z 10 lat zrobić 6.

Opcja 6. Zagrać w Lotto. Żartowałem. Akurat takie rozwiązanie jest głupie. Wiesz to, jeśli uważałeś na matmie.

Na pewno wymyślisz coś swojego, adekwatnie do potrzeb. Żeby Ci podpowiedzieć, kilka moich historii.

Fortepian – nagrody z pracy.

Auto żony – podobnie.

Ekstra wakacje – nagroda roczna i zwrot podatku.

Porsche – 1/2 dochodów z firmy.

Mieszkanie w górach – drobne (20 tys. zł) oszczędności i 500+ na spłatę kredytu.

Mógłbym to mnożyć. Na co czekasz?

Konkluzja. Jak widzisz zarządzanie poprzez cele ma sens. Ponieważ motywuje nas do sensownej pracy i kombinowania, które to cechy odróżniają nas od prymitywnych plemion i zwierząt. Oraz jednocześnie pozwala nie zmienić się w pożałowania godnego Golluma. Naszym skarbem nie musi być złoto. Może akurat chodzi o przygodę?

O muzyce Fryderyka Chopina i jej związkach z zamożnością.

Dzisiejszy wpis ma charakter typowo filozoficzny. Pokazuje powiązania naszego finansowego „cyklu życia” z charakterystycznym dla twórczości Chopina (chociaż pojawiającym się u innych romantyków, a wcześniej np. u Mozarta) rodzajem prowadzenia melodii, nazwanym „tempo rubato”.

Co ono oznacza? Jak podaje Wikipedia (za Franciszek Wesołowski, Zasady muzyki, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 2008 ISBN 978-83-224-0461-4) –  Rubato (z wł., dosł. „obrabowanie”) – chwiejność tempa wynikająca z dowolnego wydłużania i skracania dźwięków podczas wykonywania utworów. Grane w taki sposób, by średni rytm na przestrzeni frazy lub taktu granego rubato był zgodny z oryginalnym. U Chopina polegało ono na tym, że lewa ręka (akompaniująca) gra stale ustalonym rytmem, a prawa snuje melodię raz zwalniając, raz przyspieszając, lecz utrzymując miarę taktu (w mazurku 3/4) w obrębie taktu lub całej frazy. Najlepiej takie falowanie usłyszycie w wykonaniu mistrza Mazurków Janusza Olejniczaka https://www.youtube.com/watch?v=-dvbiz7iXe4 .

No dobrze, ale co to ma wspólnego z finansami? Przecież nie zamierzamy nikogo obrabować. Już tłumaczę. Otóż pamiętacie o moim „trójkącie zamożności” – zamożność = (zarabianie + oszczędzanie) x inwestowanie. Nasze oszczędności w obrębie taktu (czyli każdego roku) są mniej więcej stałe, przez co odkładamy podobną kwotę pieniędzy (albo zarabiamy coraz więcej, ale przez zwiększone wydatki oszczędzamy podobnie). Zatem ta część w nawiasie (matematycznie – mnożna) równania zamożności daje podobny wynik – mówimy o stałym akompaniamencie lewej ręki w tempie rubato.

Druga część, w życiu odpowiedzialna za inwestycje to mnożnik – faluje jak prawa ręka u Chopina czy Olejniczaka. W jednym roku inwestycje przyniosą lepszy efekt, w innym gorszy.

A rezultat? W obrębie frazy (czyli przykładowo dekady) oraz całego mazurka (życia) obie ręce grają średnio w tym samym tempie. Sposób wykonania zaś zależy wyłącznie od talentu i wrażliwości twórcy (inwestora). Założył sobie, że gra 3/4, w inwestycjach np. 10 % netto średniorocznie i trzyma rytm. Oczywiście występuje drobna różnica. Muzyk, jeśli gra za szybko, zostanie opieprzony przez nauczyciela, inwestor, jeśli zamiast 10% wyciągnie Buffetowskie 20% zbierze pochwały i ludzie zaczną spijać słowa mądrości z jego ust.

I jeszcze jedno. Życie jak Chopin zastawia na nas pułapki i stawia wyzwania. Słynny kompozytor napisał np. walca Des-dur op. 64 nr 1 nazwanego „minutowym”, którego wykonanie, pomimo gigantycznego postępu mechaniki instrumentu, zazwyczaj trwa pełne 2 minuty, a wirtuozom udaje się urwać może 30 sekund. Do poprzeczki Chopina sporo brakuje. W inwestycjach tymi wyzwaniami są osiągnięcia wielkich (jak właśnie Buffet) oraz wszelkie kryzysy, zwalniające grę, pardon , średnią stopę zwrotu.

Chłopska dieta… w mieście. Koszt.

W lipcu trochę pisałem o chłopskiej diecie. Jej głównymi składnikami były: mąka, mleko, ziemniaki w późniejszych okresach – jajka, tłuszcze (smalec, słonina) oraz pewne ilości mięsa. Często dodawano wszystko to, co wyrosło w ogrodzie – owoce, warzywa. W lipcu żyłem „po chłopsku” na wsi. Sierpień wydaje się idealnym czasem na chłopską dietę w mieście.

Jadłospis w zasadzie się nie zmienia. Różnica jedna – większość trzeba kupić. W lecie – łatwo i tanio, w zimie – drogo i trudno, stąd przydadzą się przetwory. Decyduje się iść w tym kierunku.

Spróbujmy ułożyć przykładowy jadłospis i obliczyć jego koszt.

Śniadanie – zupa mleczna z kluskami (zamiennie ryżem, gryką)/podpłomyk z pomidorami,

II Śniadanie – chleb ze smalcem i ogórkiem,

Obiad – Kluski z serem i skwarkami/placki z cukinii/ziemniaki ze skwarkami,

Podwieczorek – jogurt domowy z owocami,

Kolacja – chleb ze smalcem.

Teraz składniki – dla jednej osoby:

  • mleko 0,45 l = 1,5 zł,
  • mąka 0,4 kg = 1 zł,
  • 1 jajko – 1 zł,
  • smalec 0,1 kg – 1 zł,
  • owoce i warzywa (do jogurtu i na przekąskę 0,4 kg) – 3,2 zł.
  • Razem: 7,7 zł.

Zszokowała Was ta kwota? Jeśli dodamy jakąś kawę (0,8 zł szt), herbatę (0,5 zł/torebka) i wyjdzie pewnie z 10 zł dzień, co daje 300 zł/m-c.

A kalorycznie? Mąka 1400, smalec 600 mleko, 180, jajko 150, owoce 100. W sumie 2430. Całkiem nieźle. Gdyby dorzucić jeszcze trochę owoców/warzyw, wyszłoby idealnie.

Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe, że ludzie w mieście wydają 1000 zł/jedzenie/osobę? Odpowiedź brzmi prosto – ponieważ nie jedzą po chłopsku. Potrawy mączne zastąpiliśmy mięsem (widziałem badania 1,5 kg mięsa miesięcznie), nie jemy podpłomyków (koszt produktu – 40gr za 150g, tylko kupiony chleb, czasem w cenie 5 razy wyższej), kluski/ziemniaki (4 zł/kg) zastąpiliśmy ryżem w torebkach (10 zł/kg), a przede wszystkim coraz więcej w naszej diecie potraw przetworzonych. Ceny za pizzę już podawałem, frytki (porcja 300g za 9 zł, nijak ma się do ceny produktu 4 zł/kg ziemniaków), piwo w barze kosztuje kilkanaście złotych, a w sklepie 4 zł. Do tego gotując w domu mamy kontrolę nad całym procesem – ile tłuszczu użyliśmy (i jakiego), ile cukru, soli, a u kogoś, no cóż, nie wiemy.

Dlatego proponuję wrócić do korzeni, będzie i zdrowiej, i taniej.

Dlaczego większość ludzi wybiera etat?

Ostatnio snułem rozważania o życiu bez pracy etatowej. Wszystko wyglądało różowo, ale…. skoro tak super, dlaczego jednak większość osób wybiera etat?

Powodów takiego stanu rzeczy widzę kilka.

Brak kapitału czy nieruchomości. Proste. Żeby żyć z kapitału – trzeba mieć kapitał. Żeby utrzymywać się z nieruchomości, potrzebujesz nieruchomości. Bez kapitału nie ma kapitalisty ani rentiera. Kto nie ma, idzie na etat.

Brak umiejętności. Także w tym przypadku zostawmy na boku zbędne opowieści. Żeby zarabiać 70 zł/h netto trzeba mieć umiejętności warte takiej kwoty. A większość, pracując etatowo ich nie rozwija. Przeciętny nauczyciel, urzędnik, korposzczur wart jest na rynku i poza swoją bańką niewiele więcej niż minimalna stawka godzinowa. W ten sposób eliminuje się freelancerów. Ilu wśród nas stolarzy, lekarzy, pisarzy, zdolnych do uzyskania wyższej kwoty?

Niechęć do prac fizycznych. Wiecie jakie są najgorsze zawody na randkę w Polsce? Z 12 większość to proste i brudne prace fizyczne (na czele – kanalarz, śmieciarz, grabarz, sprzątacz) . Tylko dwa wymagają ubrudzenia się umysłowo – polityk i komornik. Nic dziwnego, że obecnie panowie starają się unikać prac fizycznych (o paniach nawet nie wspominam).

Rozdmuchane potrzeby. Proste życie jest tanie. To… proste. Ile rodzin tak żyje? A „miejski styl” kosztuje, co oznacza … więcej pracy. I pierwszy nadstawiam tu policzek. Jak piszę, od ładnych kilku lat mógłbym nie pracować więcej niż 2 dni w tygodniu.. Mam dom na wsi, oszczędności, stabilną sytuację. Ale … zawsze znajdzie się coś. A to rodzina chce zostać w mieście (co podnosi koszty oraz pozbawia potencjalnych 5 tys. zł dochodu), sam lubię samochody (kosztowna przypadłość) i oszczędności (trudno mi już żyć bez sporego miesięcznego marginesu błędu). Skoro ktoś, nazywający się „oszczędnym” idzie w takie rozkminy, co do dopiero przeciętny człowiek? Ano właśnie. Pisałem o 4,5 tys. zł/rodzinę. Wymaga to życia tanio, najlepiej na własnym kawałku ziemi. Jeżdżenia tanim autem, nieefektownych wakacji, ciuchów z Lidla itp. Kto tak chce żyć? Ba, kto tak potrafi żyć? Ja jeszcze tak. Większość (w tym mojej rodziny) – niekoniecznie. A jeśli potrzebujemy tych sporych kwot zł miesięcznie, godzimy się z etatem, zwłaszcza jeśli dotyczą nas punkty wyżej.

Nieumiejętność wyjścia z bańki. Wierzcie mi, bądź nie, wiele osób, faktycznie nie ma świadomości, że da się żyć inaczej. Funkcjonują w bańce, w której wszyscy wychodzą „do roboty”, najlepiej „do biura” i tak po prostu jest. Nie dostrzegają świata poza swoim kręgiem, lub lękają się go opuścić, ponieważ stracą szacunek, płynący z wykonywania „prestiżowego” zawodu. Brak zagranicznego urlopu postrzegają jak osobistą klęskę, deklasację. Znam sporo takich przypadków. Jednak niektórzy potrafią. Wymienię tylko Igora Bakuna, Tomasza Lachowicza czy Annę i Jacka z „Nieba za miastem”. Każda z tych osób była albo właścicielem firmy albo świetnym pracownikiem korporacji. Zmienili swoje życie właśnie dzięki rozbiciu bańki, tracąc poczucie bezpieczeństwa, a zyskując wolność.

„Mała stabilizacja”. Popularne określenie epoki Gomułki wydaje się jak najbardziej trafiające w punkt. Etat zapewnia (złudną) stabilizację. Wiąże nas z miejscem i ludźmi. Zapewnia stały dochód. Często nie wymaga ciężkiej pracy. Skoro mój pracodawca nieźle płaci, trudno się z nim rozstać. Przecież warunki nie są złe, prawda? Obiektywnie, nie. W dg, jak już pisałem 8 tys. zł netto, przy obecnych podatkach, oznacza 16 tys. zł brutto. A to już sporo więcej godzin.

Opisałem tu tylko główne powody dla których większość z nas trzyma się etatu. Paradoksalnie łatwiej rzucić go tym, którzy mają źle: niska pensja, niesympatyczna atmosfera, długie dojazdy, ciężkie i pochłaniające energię zadania. Reszta – podpisuje cyrograf.

Jak pomagać materialnie dorosłym dzieciom?

W jednym z komentarzy do czerwcowego wpisu o emerytach, Sławek poruszył ważną kwestię – pomoc finansowa dorosłym dzieciom. Na część uwag odpowiedziałem obszernie, ale zostało zasadnicze pytanie:

Czy 70-latek powinien pomagać dorosłym dzieciom i jak to robić mądrze? Pokuszę się o pewne wskazówki.

Zacznijmy od przepisów – rodzice muszą wspierać materialnie potomstwo do czasu, gdy nie jest w stanie samodzielnie się utrzymać. Dostarczenie mieszkania (zwłaszcza w wielkim mieście), ani środków na jego zakup lub spłatę, nie mieści się w katalogu obowiązków rodzica, którego zresztą w alimentacji wyprzedza małżonek dziecka. Pomiędzy tekstem Boryny „Do waju na wycug nie pójdę” a jakąś minimalną, rozsądną formą pomocy leży cały szereg sytuacji. Oto moja autorska propozycja zasad.

Zasada 1. Pomoc nie oznacza zastępowania aktywności dziecka. Niby prosto. Jeśli dziecko nie dokłada minimum starań np. samo nie pracuje, lub wyłącznie na pół etatu, nie chcę się rozwijać, nie mamy do czynienia z pomocą lecz pasożytowaniem. Powiedzmy to sobie bez owijania w bawełnę. Nie zamierzam (i Wam to odradzam) wspierać nikogo (nawet członków rodziny), którzy uważają, że coś im się należy, a sami leżą do góry brzuchem.

Zasada 2. Nie usuwamy pyłu spod nóg. Co mam na myśli? Nie spłacamy lekkomyślnie zaciągniętych długów, nie pomagamy w uniknięciu odpowiedzialności za lekkomyślność i bezmyślność. Nie załatwiamy pracy, której potomek się nie nadaje z powodu braku kwalifikacji i chęci. Coś jak wspomaganie alkoholika, żeby w spokoju pił. Żadna pomoc, a wręcz szkodzenie.

Zasada 3. Pomagamy w miarę możliwości. Tu dochodzimy do sedna z pytaniem o mieszkanie. 70-latek zastępujący o pokolenie młodszych w zarabianiu na dach nad głową? Zupełnie wyjątkowo, gdy ma spore możliwości i zdrowie. W praktyce – niezmiernie rzadki przypadek (ojciec – profesor medycyny, pisarz – a dziecko zatrudnione w bibliotece). Oddanie całych oszczędności – bez sensu, gdy przyjdą trudne dni, kto zapłaci za leczenie? Pójdziemy na żebry, poprosimy o czyjąś łaskę? Podobnie, uznaję emerytkę do dzieci, żeby pomóc przy wnukach na odległość 300 km, zostawienie własnego męża (a kto wie, czy nie schorowanych rodziców), gnieżdżenie się w kuchni młodych, za przekroczenie takiej miary rozsądku.

Zasada 4. Zaspokajamy realne potrzeby. Nauka dzieci nią jest, zajęcia dodatkowe, drogie leczenie, ale już buty za 2000 zł – nie. Tak samo wielki dom dla pary z jednym dzieckiem. Jeśli „młody” (a mówimy o 40-50-latkach) chce takich ponadstandardowych atrakcji – niech na nie zarobi, a nie szpanuje tatusiem. Proste. Często umiar traci babcia lub matka, bo synek czy wnusio potrzebuje. Zapożyczy się na outfit, auto, telefon, a potem oszczędza na lekach z marnej emeryturki. Nie róbmy tak. To wręcz szkodliwe.

Opisane wyżej 4 zasady pozwalają nam spojrzeć realnie. Nikt nie wymaga od emerytki-nauczycielki dokładania się do mieszkania, ale już lekarz, wybierający trzecią w roku wycieczkę w tropiki zamiast odłożenia, choćby na kawalerkę dziecku, przegina w drugą stronę, okazując się egoistą.

Osobiście założyłem sobie (i zrealizowałem pomysł), każdy z moich synów dostanie mieszkanie (wg dzisiejszej wyceny warte ok. 400 tys. zł czyli 2 pokoje) w chwili, gdy uzyska stałe źródło utrzymania. Do tego pierwsze auto. Opłacam naukę. Kiedy przyjdzie czas, pomogę przy wnukach. Natomiast nie planuję budowania młodzieży domów, kosztem własnej emerytury. Nie zamierzam fundować egzotycznych wyjazdów, nowych samochodów itp. a dołożyłbym do studiów podyplomowych czy zabiegu zdrowotnego (czyli przeszczep włosów – nie, a prywatna operacja zatok – tak).

Trzeba jeść małą łyżeczką, zamiast chochlą. Przedsiębiorca mówi o podatkach, budowlance oraz wakacjach.

Całkiem niedawno miałem okazję spotkać się z dwoma kumplami. Jeden prowadzi pensjonaty w górach, a drugi zajmuje się importem. Siedzieliśmy sobie przy stole, popijali herbatę i komentowali wydarzenia. A te przedstawiały się następująco. W pensjonacie, w okresie początku wakacji, rezerwacje wynosiły ledwie 20%. Dobrze czytacie, w czasie, gdy zawsze wszystkie pokoje były już dawno zarezerwowane, backlog na lipiec i sierpień wynosił 1/5. Na starcie letniego weekendu na 18 miejsc parkingowych (po jednym na pokój), zajętych była 1/3. Nie muszę chyba mówić jako to dramat dla ludzi, którzy żyją z turystyki.

Także w branży importowej nic nie wyglądało różowo. Sprzedaż stanęła, nie było sensu ściągać kolejnych partii. A to oznacza brak zysku, zwolnienia pracowników, zero podatków. I wtedy kumpel-importer powiedział takie dwa zdania. „Jeśli budowlanka staje, cała reszta staje. Rządy zamiast jeść małą łyżeczką, zaczęły czerpać chochlą i dobiły firmy, wyższymi podatkami, składkami, pensjami, cenami energii”. Według jego info marże spadły, bo ceny nie rosną, a wszystkie koszty tak.

Swoje trzy grosze dodałem i ja. Ostatnio klient próbował negocjować fakturę z kwoty 100 zł/h + VAT. A to w usługach, oznaczało, że musiałbym pracować za rzeczywiste 40 zł/h „do ręki” (80 zł – 32% podatku, – 9% zdrowotnej, – koszty). Oczywiście nie zgodziłem się, ale tylko dlatego, że mam dwa etaty i właśnie złapałem nieco większe zlecenie o lepszej marży (150 zł/h + VAT). Ten negocjujący klient to oczywiście mikroprzedsiębiorca, który sam bierze 80 zł+VAT za godzinę pracy małej koparki czy wozidła. Jeszcze trzy lata temu płacono mu więcej.

I wszyscy pokiwaliśmy głowami. Nie żyjemy źle. Każdy z nas ma kilka źródeł dochodu. Jeździmy dobrymi autami, wyjeżdżamy na wakacje, ale proces widzimy aż za dobrze. Do tej pory w najlepszej sytuacji (tzn. mógł podnosić ceny, równo z kosztami) był właściciel pensjonatu. Teraz i jemu siadło. Goście nie są w stanie płacić 100 zł/osobę za noc. Sami mają coraz mniej kasy. Część trafiła pandemia, wszystkich ceny ogrzewania, żywności, podateków. Na przestrzeni 3 lat (od 2021 r.) , składki ZUS przedsiębiorcy wzrosły o 50%, do tego skokowa zmiana zdrowotnej, pensja minimalna też o 50%, prąd, gaz dla firm o 200%. Długo mógłbym wymieniać: auta, elektronika. Nawet garnitury są droższe o minimum 1/3.

Czytałem ten https://www.onet.pl/turystyka/onetpodroze/sprawdzilam-ile-kosztuje-de-volaille-na-krupowkach-kosmos/jzyrlmb,07640b54 artykuł o Zakopanem. Wiele miejsc pustych, bo właściciele postanowili nażreć się chochlą. Koszt 7 dni dla pięcioosobowej rodziny wynosi ….12 tys. zł. z jedzeniem, atrakcjami i dojazdem. Rosół kosztuje 21 zł, a obiad, nic wyszukanego, schabowy, surówka, ziemniaki, zupa, piwo/cola – 96 zł/osobę. W czasach, w których te same osoby polecą na Cypr za 7,5 tys. zł w opcji last minute all inclusive., a w Chorwacji za 1 tys. Euro da się znaleźć ładny, nowy apartament w willi z małym basenem. Przecież zakopiańczycy zwariowali za 2600 zł/tydzień (371 zł/noc) proponują 5 osobom noclegi w …. namiocie, w Olczy, za talerz rosołu życzą sobie wspomniane 21 zł. Do czasu, aż turyści zaczną omijać Zimową Stolicę Polski szerokim łukiem, ponieważ zwyczajnie, nie będzie ich stać. Schabowego, gulaszu nie zjedzą liczni Arabowie. Wielu pojedzie w Alpy, albo do dużo tańszych Słowaków, którzy muszą tylko ulepszyć swoją bazę.

Natomiast wracając do podatków. Rozmawiałem z nauczycielami. Oni kompletnie nie rozumieją, że ich podwyżka o 30% oznacza wyższe podatki dla wszystkich, a na dłuższą metę, presję na zwalnianie belfrów, uczących w klasie po 3-5 osób. Po prostu gmina połączy oddziały, zamknie szkoły itp., a rodzice przyklasną. Tak samo myślą dotychczasowe pieszczochy PiS-u – górnicy, energetycy, madki na socjalu, katecheci. Po nich choćby i potop/. Natomiast prawa ekonomii po raz kolejny okazują się nieubłagane. Ktoś musi na to wszystko robić. Nie da się zarżnąć kury i nadal zjeść jajka. Tym kimś są firmy, przedsiębiorcy, bo spółki opodatkowano znacznie niżej. Przykręcenie śruby oznacza wysyp bezrobotnych, bankrutów itp. Nie da się podnieść podatków, składek od pracy nie zniechęcając do starań. Człowiek na minimalnej (obecnie 4300) dostaje do ręki 3261 zł, a pracodawcę kosztuje ok. 5200 zł. W przypadku specjalisty, będzie to jeszcze więcej. Nie można windować kosztów energii i zakładać konkurencyjności gospodarki (nowy zarząd Azotów Puławy znowu zamknął część produkcji, więc melaminę kupimy z Ameryki Płd. gdzie nie ma opłat za wszystko, oraz miliardowych zysków ORLEN-u).

Do czego to prowadzi? Do cofania się w rozwoju. Część miejsc turystycznych upadnie. Wiele zwolni pracowników, lub wróci praca na czarno. Koło zamachowe (budowlanka) już straciło moc. Reszta stoi w kolejce.

Jeszcze raz o idei „życia bez pracy”.

Wyjaśnijmy sobie na początku – nie zamierzam pisać o błogim lenistwie na leżaku, lecz o rezygnacji ze stałej pracy zawodowej. Wszelki freelance, dorabianie, okazjonalna działalności gospodarcza – ok. Fizyczne zajęcia wokół własnych potrzeba (wytwarzanie jedzenia) – jak najbardziej. W rozważaniach wykluczam wyłącznie etat i dg w godzinach od-do, 5 dni w tygodniu, 170 godzin w miesiącu. Czy we współczesnym społeczeństwie, taka idea pozostanie utopią, a może są ludzie, którzy tak żyją?

Tak – są. I dzielą się na kilka grup.

Zacznijmy od rentierów. Rentier, posiadacz kapitału, ulokowanego w akcjach, obligacjach, pożyczkach, funduszach itp. przynoszącego mu dywidendę, odsetki, wzrost wartości. Tu rachunek wydaje się prosty. Trzeba posiadać 25-krotność rocznych wydatków, żeby żyć z kapitału. Proste. Czy znam rentierów? Jasne. Część z nich spieniężyła własne firmy, część odziedziczyła kapitał.

Następnie posiadacze nieruchomości. Radykalna lewica nazywa ich „czynszojadami”. Całkiem spora grupa. Środki potrzebne na przeżycie czerpią z wynajmu czy dzierżawy. Wielu wykonuje nisko płatne zawody, a radzi sobie całkiem nieźle. Jak to możliwe? Po pierwsze dobra nieruchomość daje całkiem niezły zwrot bieżący. Z domu wartego 1,2 mln zł, dostanę 60 tys. zł rocznego czynszu netto. Niskie opodatkowanie (ryczałt 8,5%) im sprzyja. Struktura rodzinna ludzi zamożnych bywa następująca – 4 dziadków, 2 rodziców, 1 dziecko. Czasem pojawiają się różne ciotki/wujkowie, po których coś tam się dziedziczy. W efekcie scenografka teatralna posiada 3 mieszkania w Warszawie, dochód z najmu ok. 10 tys. zł (w jednym mieszka sama), czyli znacznie wyższy niż pensja. Czy taką drogę da się powtórzyć? No cóż. Czasem tak (mamy zamożnych krewnych, dobre zarobki, możemy skupować lub odziedziczyć), czasem nie (przy obecnych cenach, znam efektywniejsze sposoby zarabiania niż czynsz najmu). Niewątpliwą zaletą pozostają preferencje podatkowe.

Wolni strzelcy. Zwani też z angielskiego freelancerami. Od zawodów stricte inteligenckich (pisarz, dziennikarz, lekarz, adwokat) do zupełnie fizycznych (stolarz, robotnik rolny). Kluczem pozostaje wysoka (znacznie wyższa niż przeciętna) stawka godzinowa. Tę uzyskamy albo w Polsce, albo na saksach. Wtedy da się żyć, nie czerpiąc dochodu ani z kapitału, ani z nieruchomości. Dlaczego? To proste. W jednym z wpisów pokazałem, jak za 4.5 tys. zł/m-c może żyć rodzina trzyosobowa (trzeba mieć tylko własne budynki i kawałek ziemi na wsi). Jeżeli nasza stawka godzinowa wynosi 100 zł brutto (ok. 70 zł netto), potrzebujemy 64 godzin pracy miesięcznie, gdy zarabia 1 osoba, i 32 godzin, gdy dwie. Tak, nie ściemniam – 32 godziny miesięcznie, ok. 1 dnia w tygodniu. Chyba warto powalczyć o taką niezależność?

Opisywałem też na blogu historię mojego kumpla z dzieciństwa – 3 miesiące „na szparagach” zapewniają mu kasę na rok. No i dostanie dwie (śladowe) emerytury. Zamiast „u Niemca” może być sezonowa praca w Polsce (choć rodak łatwiej oszuka).

Handlarze. Jak śpiewał zespół mojej młodości Big Cyc „Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie Cię bieda”. Handel to najlepszy sposób na lekkie życie, tylko nie każdy ma w sobie tę żyłkę. No i trzeba dysponować kapitałem obrotowym. Jednak potencjał jest. Jeżeli za kg jabłek producent dostaje 1 zł, a w mieście płacą 3.5 zł, za kg malin rolnik otrzyma 10-15 zł, a 40 km dalej 10 zł kosztuje 200-gramowe pudełko, przebitkę da się zrobić. Jeżeli na aucie za 50 tys. zł, zarabiam bez podatku, po pół roku, całe 5 tys. zł, to potencjał istnieje (mogę też sprzedać po miesiącu i podatek zapłacić). Pomijam zakup i sprzedaż nieruchomości, bo o fliperach pisała już chyba cała popularna prasa.

Każda z wymienionych wyżej grup, poświęcając od 1 godziny miesięcznie do 32 godzin, potrafi zarobić na życie zamiast chodzić do roboty 170 godzin. Dlaczego więc większość wybiera etat? O tym w kolejnym wpisie.

Cena domu w relacji do płacy. Co się zmieniło od czasów Thoreau.

W jednym z rozdziałów „Waldena” Thoreau podaje przeciętną wartość domu w jego czasach – 800 USD oraz wartość dniówki robotniczej 1 USD. Popatrzmy, co się zmieniło do dzisiaj.

W Polsce wartość dniówki wynosi dzisiaj 200 zł. Dom musiałby kosztować 800 dniówek czyli 160.000 zł. Marzenie ściętej głowy. Za tyle kupimy działkę albo działkę z domem do remontu na odludziu. Gdyby przyjąć znacznie lepsza dniówkę 400 zł, za 320.000 zł wybudujemy mały dom. I tu leży pies pogrzebany. W XIX w. domy stawiano z drewna, Thoreau zrobił to sam (aczkolwiek wielkość pasowała do samotnika, nie rodziny). Teraz dla większości – nierealne. Stąd pomysł, by jednak powrócić do dawnych zwyczajów.

Po pierwsze – przyjąć, co było oczywiste i za Thoreau, że dom buduje się na pokolenie maksymalnie dwa. Z różnych względów, głównie zmian technologii, wyjazdów rodziny itp. Gdy rzuci się publicznie takim tekstem, zobaczcie jaki będzie skutek. Krzyk, że dom jest dla pokoleń. A teraz zaobserwujcie otoczenie. Ile osób mieszka w domu zbudowanym przez dziadków? Ja znam jedną. Oczywiście starsze domy nadal stoją, ale gdy nie były modernizowane ich wartość drastycznie spada. Czasami broni je lokalizacja (bliskość centrum lub atrakcyjnych miejsc), czasem sentyment. Bywają oczywiście zabytki, lecz najlepiej widziałem to we Włoszech – kamienny dom jest super, ale na lato, w zimie, to musi być klęska. Konstatacja o wykorzystywaniu domu przez 50-60 lat skłania do wyboru technologii drewnianej – jak za Thoreau. Tę łatwiej wykończyć samodzielnie.

Po drugie – wiele prac należy wykonać samodzielnie lub z rodziną. W końcu chata nad stawem Walden została zbudowana osobiście przez pisarza. Dzisiaj proponuję inne rozwiązanie – kupić drewnianą konstrukcję (ok. 15 tys. zł za domek 35 m2 parteru i 35 m2 poddasza), zlecić jej postawienie (10-12 tys. zł) na bloczkach lub płycie fundamentowej (10 tys. zł). Tym sposobem za niespełna 40 tys. zł otrzymamy szkielet małego domu, który w sami skończymy budować, zlecając tylko wykonanie instalacji, z którymi akurat Thoreau nie miał problemu, ponieważ … nie było ich. Satysfakcja z pracy plus integracja rodzinna dają niezły efekt.

Po trzecie – być może damy radę uzyskać własną nieruchomość całkowicie bez kredytu lub tylko z minimalnymi zobowiązaniami. W dzisiejszych czasach zyskamy ogromną przewagę nad większością, która za synonim pełnej dorosłości uważa zdolność kredytową. Tu drobna uwaga. Nie jestem przeciwnikiem kredytu jako takiego, ba sam wielokrotnie korzystałem z tego wsparcia w inwestycjach i zakupie domu, ale nie zawsze i nie na każdych warunkach. Obecnie mamy drakońskie oprocentowanie: pow. 8% (dzisiaj przy inflacji 3%!). Łącząc je z wartością kredytów (we Wrocławiu mam problem ze znalezieniem dwóch pokoi poniżej 550 tys. zł) dostajemy wybuchający granat do ręki – wysokość raty. Dzisiaj, przy 450 tys. zł (100 tys. wkładu), dostaniemy ratę 3800 zł czyli więcej niż 2/3 przeciętnego wynagrodzenia. To już jakiś kosmos. W dniu, gdy brałem na siebie pierwsze zobowiązanie (2006 – kredyt na 50 m2 w górach do kapitalnego remontu za 130 tys. zł), płaciłem ok. 700 zł przy średniej pensji na poziomie 1900 zł netto (36%). Realne obciążenie kredytem wzrosło dramatycznie. Stąd uniknięcie zobowiązań da mi sporą szansę.

Po czwarte – zyskamy pieniądze na inne cele, w tym inwestycje. Prostą konsekwencją niewydawania 3800 zł na spłatę kredytu (a może poświęcenia 1000 zł) będzie spora oszczędność – 2800 zł miesięcznie. Jeżeli nawet kolejny 1000 zł pójdzie na tzw. rozkurz (czyli wydatki), dalej możemy oszczędzać i inwestować 1800 zł. Nieźle.

Jak widzicie, prosta decyzja – zbuduję sam niewielki dom, zamiast kupować na mieszkanie, może mieć daleko idące konsekwencje.