W tym roku miałem okazję poznać rzeczywiste uroki długiego weekendu. W poniedziałek wziąłem wolne, we wtorek i czwartek było wolne, a w piątek mój pracodawca zdecydował – nie ma sensu przychodzić na jeden dzień – w efekcie – „zmarnowałem” tylko dzień urlopu, a miałem dwa „długie weekendy po 4 dni.
Oba spędziłem na luzie, chociaż w zupełnie różnych miejscach. Najpierw na 4 dni pojechałem do „mojego miejsca w górach”. Najazd zaczął się w sobotę. Na szlaku, na którym spotykam zazwyczaj 2-3 osoby, nagle było ich 40. Tam gdzie przejeżdża się w w 5 minut, jechałem w korku 20 minut. W miasteczku, w parku, nad potokiem, wszędzie tłumy ludzi. Jak dla mnie za dużo, nie lubię wypoczywać w tłoku, pędzie. Ponieważ ludzie stale raczej się zjeżdżali powrót we wtorek był raczej spokojny.
Środa – dzień w firmie. Od rana szaleństwo. Dziesięć telefonów, dwie narady, pisma, maile i korespondencja.
W środę, po pracy, wyjechałem do domku na wsi. Spokojnie, rowerem. Wprawdzie w wiejskim sklepiku chleb był tylko jako tzw. tektura, ale podobno w najbliższym miasteczku, na targu, zabrakło nawet warzyw (środa to tam dzień targowy). Czyli znowu szaleństwo miasta. Ja kupiłem trochę „tektury”, mięsa, budyń, kisiel, coś do chleba i pojechałem do siebie. Na wsi, jak to na wsi, wiadomo – praca. W czwartek kopałem, w piątek kosiłem, w sobotę kopałem, w niedzielę siałem. Dodatkowo wspomogła mnie żona – sprzątając.
A teraz refleksja. Większość osób, co zauważyłem w górach. Na własne życzenie (ceny noclegów z dnia na dzień podskoczyły o 50%) lubi wypoczywać w tłumie, korkach, pośpiechu i z obłędem w oczach. Tymczasem dosłownie dwa kroki od miasta jest wieś. Agroturystyka, spokój, kominek, ziemia, woda, las, zwierzęta i pełne, południowe dolce far niente . Tutaj trafiło niewielu. Nie potrzebowałem siedmiuset przejechanych kilometrów (w obie strony), wystarczyło 60 (i to rowerem).