W ostatnich wpisach napisałem parę słów mniej praktycznie, a bardziej filozoficznie. Ponieważ znalazły odzew w komentarzach dzisiaj dalszy ciąg.
Opowiem historię człowieka, dla którego praca na wysokich obrotach stała się smutną koniecznością. I to na jego własne życzenie.
Wykonuję zawód, w którym staje się przed wyborem:
- praca od rana do wieczora na jeden bardzo dobrze płatny etat,
- praca od rana do wieczora we własnej firmie,
- praca na dwa etaty z mniejszym obłożeniem pracą i średnią pensją (w sumie) oraz możliwością dorobienia zleceniami,
- praca na jeden etat – 2-3 dni w tygodniu za mniej niż średnia krajowa.
Nie muszę dodawać, że większość wybiera opcję 1, 2 lub 3. Tym sposobem są w stałym pędzie i wiecznym niedoczasie, jednak nie brakuje im pieniędzy. Ja sam tak robię, ale bohater opowieści ma szczególną motywację – blask, po prostu lubi błyszczeć. Nie buduje kapitału na przyszłość, nie ma inwestycji, oszczędności większość majątku dostał od rodziców lub kupił w 90% kredyt . Jednocześnie głosi tezy: …… (tu nazwa naszego zawodu) nie pije whisky tańszej niż 100 zł/butelka. … nie wypada jechać na wczasy rzadziej niż 2 razy w roku, w tym jeden raz all inclusive zagranicę. Ostatnio, kiedy w firmie pojawiła się wizja redukcji powiedział szefowi tak: nie możesz mnie zwolnić, pierwsza pensja idzie mi na życie, druga na spłatę kredytu, zlecenia są na wakacje. Jeśli stracę jeden etat, to muszę albo sprzedać dom (kredyt we frankach), albo wyjechać do Warszawy (lepsze pensje). Krótko mówiąc, ciężko pracuje, a niewiele (poza bieżącymi przyjemnościami) z tego ma. Jak dla mnie zupełne szaleństwo.
Ja bowiem ciężko pracuję (od wielu lat), ale przynajmniej mam perspektywę wyrwania się z kieratu (co mógłbym zrobić już teraz) i życia z inwestycji. Oczywiście, nie myślałbym wtedy o whisky za 100 zł, ale i żyłbym spokojniej.