Pomysły niemieckiej lewicy na porządek we własnym kraju.

Ostatnio przeczytałem dwie książki „Buddenbrooków” Tomasza Manna i „Wir Erben” Julii Friedrichs. Zbiegiem okoliczności obie traktują o tym samym – niemieckiej rodzinie i porządku dziedziczenia.

O ile przyszły noblista, dwudziestopięcioletni Mann pisze z ogromną wrażliwością, bazując na doświadczeniach własnej rodziny, o tyle Friedrichs, mimo że sporo starsza (o dekadę w dacie wydania książki) omawia rzeczywistość z pozycji niemieckiej lewicy. Pomijając różnicę gatunków, „Buddenbrooków” czyta się po prostu lepiej, ponieważ bohaterowie nie zostali narysowani w tak strasznej czarno-białej konwencji. Mann skłania nas do refleksji nad nieszczęśliwym życiem Tony i Hanno, oraz powodzeniem Jana i Jeana. Bracia Christian i Tom, mimo iż wybierają zupełnie inną drogę, kończą równie tragicznie. Czyli mamy piękny język, trudne dylematy i tytułowy upadek rodziny.

Wracam jednak do „Wir Erben”. Już sam tytuł „My, spadkobiercy” (książka nie doczekała się polskiego tłumaczenia) brzmi pretensjonalnie i każda opowieść taka jest – ma udowodnić tezę – spadki są niesprawiedliwe społecznie, a dodatkowo przynoszą nieszczęście samym spadkobiercom więc należy je opodatkować. Argumenty na tę tezę – no cóż logicznie słabe. Nie pomaga podparcie się Mannem czy Piketty’m, ponieważ autorce zwyczajnie brakuje zdolności myślenia przyczynowo-skutkowego. Brnie więc ślepą uliczkę schematu rodem z „Faktu” a w zasadzie „Bilda”.

Opowieść pierwsza.

Tylko dziedziczące i obdarowywane dzieci klasy zamożnej mogą sobie pozwolić na własne mieszkanie. Reszta będzie wynajmować. W tym miejscu człowiek myślący wieloaspektowo zapyta : Jaki jest związek pomiędzy cenami mieszkań w modnych dzielnicach Berlina (pada nazwa Kreuzbergu – odpowiednik warszawskiego „Zbawixa”), a darowizną od tatusia? Czy w ogóle da się wskazać powiązanie tych dwóch zjawisk – wzrostu cen nieruchomości i opodatkowaniem spadków? Przecież nie, one dzieją się niezależnie. Autorka w ogóle tego nie dostrzega.

Opowieść druga.

Alternatywka dostała od dziadka na 18-tkę, pół miliona Euro, ale żeby nie wyróżniać się wśród znajomych, nadal wynajmuję. I znowu, jaki z tego wniosek? No żaden. Pół miliona leży sobie w banku i od dwudziestu lat prawie nie pracuje. Czy właścicielka ma z tego jakiś zysk? Niewielki (nawet w sensie przenośni). Czy społeczeństwo korzysta? Też nie. Więc kto? Przecież banki. Friedrichs rozpływa się jednak nad szlachetnością gestu.

Obie historie łączy jedno – darczyńcy są typowymi przedstawicielami klasy średniej. Dobrze zarabiali, żyli oszczędni i teraz mogą wspomóc swoje dzieci/wnuki. Nie ma mowy o żadnych krezusach. Czy to ich wina, że Niemcy w 70% mieszkają „na wynajmie”? Oni tylko wykonywali swoje obowiązki, leczyli ludzi, byli inżynierami, bankierami, prawnikami, nauczycielami.

Opowieść trzecia.

Zapnijcie pasy, bo teraz zaczyna się ciekawie. Dochodzimy do grubych ryb. Dziedziców fortun. Pokazane jest krzywe zwierciadło procesów o majątek, gorszących wybryków, czarnych owiec itp. Wszyscy skłóceni, nieszczęśliwi i do tego irytująco (lewicę) bogaci. Czy ich spadkodawcy kasę ukradli albo robili interesy po znajomości i pod osłoną służb (jak nasz dr JK, tym razem nie mam na myśli „tego Prezesa”), wzbogacili się przez konszachty z NSDAP? Nie, podobnie jak Jean Buddenbrook ciężko pracowali, startując z poziomu klasy średniej czy drobnomieszczaństwa.

Teza – wszyscy bogacze to dranie (trzy żony, siedmioro dzieci, skaczących sobie z wnukami do oczu), a spadkobiercy albo lenie albo melepety bez jaj, albo ofiary albo przestępcy. Zarobią prawnicy, opiekunki (które przez łóżko awansują na pozycje ostatnich żon starca).

Opowieść czwarta.

Zawiera historię rodem z brukowca. Tu siostrzeniec zabija bogatą ciotkę, tam pasierb ojczyma i przyrodnią siostrę. Wszystko podlane analogią do Kaina i Abla. W domyśle, jeśli rodzice dranie, to dzieci nie lepsze. Naprawdę. Tej jednostronnej narracji nie da się czytać. Tu zero statystyk. Ilu spadkobierców popełnia taką zbrodnię? Czy klasa niższa nie morduje się dla spadku? Czy istnieje jakikolwiek (i jaki) związek pomiędzy przestępczością a poziomem dziedziczonego majątku?

Wniosek

Dochodzimy do finału. Pojawiają się Rockefellerowi i teza – spadki są złe. Trzeba je wysoko opodatkować (czy wtedy staną się lepsze?) podobnie jak darowizny. Niech rządzi merytokracja, każdy musi sam na siebie zarobić. Zero logiki. Skoro bohater pierwszej opowieści opowiada wyraźnie – wybrałem zawód muzyka, bo rodzice sypnęli kasą i nie musiałem się sprzedać i miałem „złotą siatkę ochronną”, to czy lepiej żeby zdolny muzyk komponował, czy ma siedzieć w banku, bo lepiej płacą?

Co społeczeństwo zyska, jeśli opodatkuje spadki? Tu nie ma odpowiedzi poza „będzie sprawiedliwiej”. My wiemy. Bo żyliśmy w komunie. Ludziom stopniowo przestanie się chcieć. A czy spadki są źródłem nierówności? Nie są. Nie trzeba być wyjątkowo przenikliwym – wystarczy przeczytać wspomnianych na początku „Buddenbrooków”. Dwa pokolenia pięły się w górę i korzystały z firmy. Jedno schodziło w dół. Ostatnie skończyło w biedzie.

Jeszcze raz o PPK. Dlaczego podtrzymuje swoje stanowisko i co mówią inni.

W zeszłym roku napisałem o korzyściach z przystąpienia do PPK. Sam przystąpiłem do programu i jestem bardzo zadowolony. Jednak ostatnio, na fali proponowanych zmian (nowa koalicja) temat wrócił. Swoimi spostrzeżeniami podzielili się i Michał Szafrański i Piotr Kuczyński. Oba teksty tutaj: https://www.money.pl/emerytury/cwany-manewr-rzadu-z-ppk-flagowy-program-do-zmiany-opinia-6963743844485824a.html i tutaj: https://jakoszczedzacpieniadze.pl/ppk-pracownicze-plany-kapitalowe-swietne-i-fatalne .

Nie byłym sobą, gdybym ze wszystkimi tezami się zgadzał.

Bliżej mi nie ukrywam do Piotra Kuczyńskiego. Kwestionuje on quasi-przymusowy charakter programu (trzeba się wypisywać), co też uważam za pomyłkę wreszcie – ocenia program pozytywnie. Z drugiej strony popiera nadreprezentację spółek z WIG20 (z uwagi na ryzyko) z czym się nie zgadzam. Za nieistotny uważam spór semantyczny czy PPK to oszczędności czy może inwestycje. Jasne, autor ma rację – inwestycje, ale praktyczne znaczenie tych słów pozostaje niewielkie. Zupełnie inaczej niż twierdzenie, że nie można mówić o programie emerytalnym przy wypłatach 10-letnich, ponieważ winny być dożywotnie Tych. niedopowiedzeń, doskonałego skądinąd ekonomisty, nie pominę. Możemy ustawić sobie wypłaty 10-letnie i dłuższe, więc założenie przeżycia 100 lat (wypłaty 10 lat), spowoduje w rzeczywistości dożywotnie wypłaty dla 99% z nas, a nie 10-letnie. Zresztą, w istocie „emerytury” nie leży wcale wypłata aż do śmierci lecz, jak podaje Wikipedia „świadczenia te przyjmują zazwyczaj formę dożywotnich wypłat”. Zazwyczaj nie oznacza zawsze.

Podobnie Michał Szafrański – widzi wady, zalety, ale nie wszystkie jego argumenty do mnie trafiają. Wadą ma być to, że rzekomo PPK to „czarna skrzynka”. W przypadku PPK doskonale znamy strategię inwestycyjną, dywersyfikację pomiędzy klasy aktywów, regularnie publikowane są aktywa (np. jakie obligacje znalazły się w portfelu). Nie, nie nazwałbym tego programu czarną skrzynką.

Drugi zarzut dotyczy konserwatyzmu (przewaga obligacji i ścieżka schodzenia z akcji). Dla przeciętnego Kowalskiego uważam to za zaletę, nie problem. Kowalski ryzyka nie lubi i boi się go, więc po co go straszyć. Czytałem NOMADLAND i wiem jak wygląda strata 70% planowanej emerytury na 5 lat przed jej rozpoczęciem. Nikomu tego nie życzę. Mogę sobie wyobrazić, że w sytuacji p. Szafrańskiego, nie ma problemu, ale dla większości, mówimy o jedynych pieniądzach, poza ZUS-em.

Szczegółowa analiza opłat, to taki znak firmowy blogera. Wygląda fenomenalnie, ale wnioski są już moim zdaniem błędne. Nie ma co straszyć nierynkowymi średniki stawkami za zarządzanie itp., skoro wysoki TER (suma opłat) mają 3-4 zupełnie niszowe fundusze i one zawyżają średnią. Rynkowi liderzy, w tym najpopularniejszy PKO – pobierają 0,5% dla mojego wieku, co uważam za akceptowalne.

Kolejny , który chciałby się cofnąć do czasów pańszcyzny. Maciej Panek, prezes firmy Panek S.A.

Co jakiś czas przecieram oczy słuchając „złotych myśli” naszych biznesmenów i polityków. Tym razem zaskoczył mnie Maciej Panek, udzielający wywiadu w podcaście Money.pl „Biznes Klasa” . Oto co powiedział na temat relacji pracownik-pracodawca:

„Przy okazji mogę powiedzieć, że jest żal do pracowników, którzy na przykład pracując szukają sobie w międzyczasie pracy. Nie pójdą i nie powiedzą, że jest im źle, że chcą, żeby to i to poprawić, że nie podoba im się to i tamto. Po prostu tego nie robią, nie wiadomo dlaczego. Boją się, czy co. Bo często tak jest, że pracownik mówi, że się teraz zwalnia. I praktycznie w większości wypadków on już ma nową pracę – mówił Maciej Panek.

Kiedy prowadzący Łukasz Kijek zwrócił uwagę, że pracownicy najczęściej nie informują, że chcą odejść, bo czas pomiędzy podjęciem decyzji o odejściu a poinformowaniem pracodawcy wykorzystują, by znaleźć nową pracę, usłyszał:

„Przez ten czas, kiedy ten pracownik szuka pracy, on nie pracuje już z taką motywacją, jak wtedy, gdy został zatrudniony. Na początku, jak ludzie przychodzą do pracy, obiecują bardzo dużo. Później, jak już ich motywacja spadnie – mówię o tych, którym spada – to o tym nie mówią. Nie mówią, bo może sami czują się z tym źle? Bo przecież jeśli nie dają tego co kiedyś, to może ich wynagrodzenie powinno ulec zmniejszeniu. A mimo wszystko pobierają to wynagrodzenie w tej samej wysokości .”

Przyznacie, że szalona koncepcja. Otóż, Mr Panek – pańszczyzna w Polsce skończyła się ponad 150 lat wstecz. Mamy Kodeks pracy i on określa obowiązki pracownika, a nie przemyślenia „Janusza biznesu”. Pracownikowi płaci się za pracę, a nie za motywację, więc nie ma powodu żeby zmniejszać wynagrodzenie po spadku tej ostatniej. Cały czas pracownika, nie należy do pracodawcy, on płaci umówione wynagrodzenie za konkretny czas – 170 godzin w miesiącu. Po godzinach, na urlopie, pracownik może sobie spać na kanapie, biegać albo szukać pracy i właścicielowi firmy nic do tego. Pracownik ma świadczyć pracę do upływu terminu wypowiedzenia. Gdyby prezes Panek S.A. przeczytał publikacje dotyczące zarządzania personelem dowiedziałby się przyczyny niskiej motywacji i „wykorzystywania czasu na szukanie pracy” leżą w kiepskich przełożonych. Gdyby chodził twardo po ziemi, a nie tkwił w bańce, miałby świadomość, że większość Polaków nie może sobie pozwolić nawet na chwilę przerwy bez dochodu, a współcześni karbowi na korporacyjnym folwarku, komuś, kto powie, że odchodzi utrudniają życie i blokują karty dostępu.

Zresztą, umowa to umowa. Czy prezes Panek wyobraża sobie, że ktoś odmawia zapłaty za wypożyczone na minuty auto, bo pracownik infolinii nie wykazał się motywacją? Albo czy sam uprzedza kontrahentów o zamiarze wypowiedzenia umowy z rocznym wyprzedzeniem i proponuje obniżkę wynagrodzenia za ten czas, ponieważ nie będzie się starał jak dotychczas? Czy płaci mniej w Biedronce, jeśli kasjerka nie uśmiechnęła się wystarczająco szeroko? Raczej nie, ponieważ sam pomysł by tak robić jest nie tylko bezprawny, ale i bezsensowny.

Teraz trochę moich doświadczeń. Mam dwóch pracodawców, z których jeden boryka się z ogromną rotacją pracowników. W roku potrafi zmienić się 10% ekipy. U drugiego z własnej woli przez 20 lat odeszło może 5 osób. Dlaczego? Różnica tkwi w szefach, ich zarządzaniu, oraz warunkach pracy i pensji. Proste. Dziwne, że Maciej Panek tego nie wie.

25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Wprowadzenie.

Październik (w końcu miesiąc oszczędzania) poświęciłem na stworzenie cyklu, przeznaczonego dla obecnych dwudziesto – trzydziestolatków, czyli pokolenia skazywanego przez media na pożarcie przez kapitalizm i obecne warunki. Nazywani są często (idiotycznie) „pokoleniem płatków śniegu”, jako rzekomo chowani pod kloszem i nieodporni na przeciwności losu. O moim pokoleniu, startującym w post-studencką dorosłość, pisano i mówiono dokładnie to samo. Mieliśmy być rozpuszczonymi przez „bezstresowe wychowanie” delikatnymi przedstawicielami pokolenia „dwie lewe ręce”, ponieważ większość moich rówieśników w wieku 20 lat nie wykonywała na co dzień tzw. prac domowych czyli nie naprawiała aut, nie brała się za remonty, a uciekała jak najszybciej od pracy na wsi do zawodów biurowych. Jak wielokrotnie pisałem, historia, z identycznymi zarzutami powtarza się od początku cywilizacji.

Nie wierzę zatem (podpierając się obserwacją), że 25-35-latkowi są bardziej wrażliwi, lub mówiąc brutalniej „pizdowaci” niż my byliśmy w ich wieku. Dowody w postaci braku dzieci i podróży po świecie oraz oglądania Netflixa uważam za bezwartościowe – po prostu teraz są inne szanse i możliwość wyboru. My nie mieliśmy takiej opcji podróży (różnica poziomów zamożności), ciąża oznaczała ślub, małżeństwa zawierano wcześniej. Co więcej, w moim otoczeniu, pracuje sporo więcej 20-latków, niż gdy ja studiowałem. Nie przypominam sobie wielu studentów w taksówkach, sklepach, firmach, a teraz widzę ich na każdym kroku. 70% kolegów moich synów pracuje zawodowo, co najmniej na pół etatu, łącząc to ze studiami, córka moich „górskich” przyjaciół, gdy tylko skończyła 16 lat poszła kelnerować w lecie i w weekendy, przynosząc do domu 1600-2000 zł miesięcznie.

Tak samo nie wierzę, że młodzi są bardziej rozrzutni. Zbyt wiele dostrzegam przykładów we własnym otoczeniu. Dziewczyna mojego syna, mając na wszystko poza akademikiem 1500 zł/miesięcznie (Warszawa) potrafiła jeszcze odłożyć na zagraniczne wakacje 4500 zł. Drugi syn, mieszkając z dziewczyną i prowadząc z nią wspólne gospodarstwo, dają radę za 3000 zł, a mają jeszcze kota, odwiedzają knajpki i płacą 600 zł opłat.

Wyzwania dla pokolenia 25+ są jednak zupełnie inne. I o tych wyzwaniach chcę napisać.

Pierwsze – jak zapewnić sobie dach nad głową w dobie wysokich cen mieszkań.

Drugie – jak utrzymać się w czasach inflacji, jedząc zdrowo oraz tanio zarazem.

Trzecie – w jakim kierunku popchnąć karierę zawodową, żeby przyzwoicie zarabiać za 10-15 lat.

Czwarte – dzieci. Koszty utrzymania bąbelków wzrosły, podobnie jak presja społeczna na określony standard.

Piąte – styl życia. Jak żyć tanio, a bogato wyglądać na Instagramie.

Szóste – oszczędności emerytalne, gdy wiemy że państwowe świadczenie wyniesie max. 30% ostatniej pensji.

Wynajem samochodu zamiast zakupu. Czy to może mieć sens?

Jedna z moich ulubionych blogerek finansowych rzuciła taki tekst: czy potrzebujemy dwóch samochodów, a może nie potrzebujemy wcale, bo korzystamy z niego tylko przy dużych zakupach i na wakacje więc może lepiej opłaca się wynajem samochodu?

Temat ciekawy, warto go policzyć. Najpierw zagadnienia metodologiczne. Jakie auto? Jaki przebieg? Jakie zakupy? Wyobraźmy sobie parę z dwójką dzieci, która raz w tygodniu udaje się 3 km do marketu, mamy przebieg:

52 x 3 x 2 (bo i powrót)= 312 km

Do tego 1200 km wakacji. Łącznie 1512 km/rok. Policzmy koszty utrzymania auta na takim dystansie. Wystarczy model „klasy Golfa” z niewielkim silnikiem, może być wiekowy. Co powiecie na Opla Astrę II? Liczymy.

  • przegląd roczny – 500 zł,
  • ubezpieczenie – 400 zł,
  • naprawy – 300 zł (niewiele, bo i przebieg minimalny, ale akumulator/opony trzeba zmieniać),
  • paliwo – 790 zł.

Łącznie: 1990 zł (taki wóz już nie traci na wartości).

Teraz koszt wynajmu i paliwa. Żeby pojechać po zakupy nie będziemy wynajmować auta, bo to bez sensu. Weźmiemy taksówkę 20 zł x 2 x 52 = 2080 zł i już przekroczyliśmy koszt utrzymania auta, a zostały jeszcze wakacje. Niech trwają 7 dni, trzeba do tego doliczyć jeszcze dwa (nie oddamy auta w środku nocy, ani go nie odbierzemy), w sumie 9. Koszt w moim mieście 1431 zł. Zostało nam „tylko” paliwo na 1200 km – 500 zł. W sumie 4011 zł. Ponad dwa razy więcej niż posiadanie. Same tygodniowe wakacje zrównują się w cenie z posiadaniem auta.

Nie opłaca się nawet w takich warunkach. I wiecie co? Otóż nie znam nikogo, kto z auta korzysta tylko przy dużych zakupach i na wakacje. Nawet moi teściowie, para siedemdziesięciolatków regularnie jeździ na działkę, teść dojeżdża do dorywczej pracy.

Klimat dla biznesu, czyli dlaczego coraz więcej firm ulega zamknięciu.

Od pewnego czasu, przechadzając się ulicami mojego miasta, obserwuję pewne niepokojące zjawisko – coraz więcej pustych lokali użytkowych z napisem „na sprzedaż” lub „do wynajęcia”. Jeszcze niedawno były tam drobne zakłady usługowe, niewielkie sklepiki, teraz wystawy świecą pustkami, nie ma wcale chętnych na wynajem.

Czy to problem jednego miejsca, czy ogólnopolski? W samym tylko 2022 r. czasie zlikwidowano (wykreślono z CEIDG): 157 tys. jednoosobowych działalności gospodarczych i spółek cywilnych. O 30% wzrosła liczba niewypłacalności i bankructw. Jeżeli pod uwagę weźmiemy pierwsze półroczne tego roku, to wskaźnik urósł o kolejne 48 %. To oznacza, że w ciągu pół roku 2023 r. upadło sporo więcej firm niż w całym 2021 r. (pomimo ograniczeń covidowych). W zasadzie jedna branża ma się lepiej – medyczna.

W tej sytuacji musimy zapytać o przyczynę? Widzę ich wiele.

Przedsiębiorcy narzekają, że władza traktuje ich jak „bankomaty”, mają płacić coraz większe podatki i daniny. Przykręcanie śruby widać na kilku płaszczyznach. Najpierw wprowadza się nowe podatki (cukrowy, deszczowy itp.). Potem modyfikuje istniejące, w taki sposób by oznaczały straty dla biznesu. Tu prym wiedzie sławetny „Polski Ład” i nieodliczalna składka zdrowotna. Przeciętny mały przedsiębiorca, który do tej pory, przy dochodzie 100 tys. zł rocznie, płacił jej kilkaset złotych (resztę odliczał), teraz musi odprowadzić 9.000 zł, czyli kilkanaście razy tyle. Uniemożliwia się korzystanie z ryczałtu i karty podatkowej albo wręcz przeciwnie zmusza do rozliczeń ryczałtem (najem), tam gdzie jest to niekorzystne. Dla małej firmy może to oznaczać kolejne kilka procent „w plecy”. Pompuje się składki ZUS bez istotnego powodu. Kolejna strata na przestrzeni 8 lat – ok. 10.000 zł/rocznie. Rosną wynagrodzenia minimalne, czyli koszty pracy. Nawet zatrudniając jednego pracownika, wzrost z 1800 zł do 4300 zł (przyszły rok) mamy o 45 tys. zł rocznie więcej. Przy trzech osobach (mały zakład fryzjerski) prawie 150 tys. zł. Nic dziwnego, że ceny usług rosną.

Wreszcie zwiększa się obciążenia parafiskalne. Wymusza zmiany oprogramowania, dokupowanie nowych urządzeń (e-kasy fiskalne, e-faktury), robi bzdurne kontrole (kara za paragon położony na kontuarze). To wszystko kosztuje.

Sejm próbuje dokonać rewolucji w Ordynacji Podatkowej poprzez praktyczne uniemożliwienie przedawnienia zobowiązania podatkowego (i kilkunastu innych świadczeń i kar, do których OP ma zastosowanie). Ogranicza uprawnienia w kontroli.

Na koniec, rzecz nie mniej ważna. Fala upadłości wywoływana jest zatorami płatniczymi. A te powstają, bo sądy nie działają efektywnie. Za obecnego Ministra Sprawiedliwości czas rozpoznania sprawy znacznie się wydłużył (o kilkadziesiąt procent). Miało być szybko jak w USA, a zbliżamy się do standardów wschodnich – lepiej wziąć windykatora niż iść do sądu.

Na to nakładają się efekty błędnej polityki gospodarczej: inflacja, podnoszenie cen nośników energii, ogrzewania, towarów, środków trwałych, no praktycznie wszystkiego. W efekcie, ktoś kto zarabiał rocznie 100 tys. zł w jednoosobowej firmie, dzisiaj cieszy się, jeśli zostanie mu równowartość pensji minimalnej. Zatrudniając pracownika, ponosiłby już straty. A nikt nie prowadzi biznesu, aby do niego dokładać. Stąd likwidacje, upadłości, bankructwa. Ludzie wolą iść na etat. Taki ciąg zdarzeń doprowadzi do gigantycznych problemów w przyszłości. W końcu gros PKB tworzą małe firmy, nie korporacje, nie budżetówka, nie rolnictwo. Masowe zamknięcia zatrą obracające się koła: spadną wpływy podatkowe, wzrośnie bezrobocie. Wróćmy do niewynajętego lokalu. Państwo ma 8,5% z każdej złotówki czynszu, do tego podatki (VAT, akcyzę, dochodowy od prądu, gazu, węgla – zużytych do oświetlenia i ogrzewania). Trzeba jeszcze doliczyć składki właściciela i ewentualnych pracowników. Per saldo na każdym niewynajętym lokalu (zlikwidowanej małej firmie) państwo traci kilkadziesiąt tysięcy rocznie. Tracą też zwykli ludzie. Wzrost podatków to wzrost cen. W jakiej skali? W 2017 r. przeciętna stawka naprawy samochodu w ASO wynosiła 150 zł (marki popularne). Teraz to ponad 300 zł. Nowe samochody podrożały za obecnych rządów o 100% (głównie w ostatnich 3-4 latach).

Do czego to prowadzi? Już tracą wszyscy. Konsumenci – przez wyższe ceny, przedsiębiorcy – bo muszą zamykać biznes, a właściciele lokali dokładają do nich, zamiast osiągać przychód (spada też wartość). Za 4-5 lat obudzimy się w korporzeczywistości, gdzie zostaną tylko sklepy sieciowe, duże warsztaty naprawcze, banki, firmy ubezpieczeniowe, fryzjerzy itp. Padną knajpki, a sporo podmiotów przeniesie się do szarej strefy – z czegoś w końcu musi żyć.

Czy elektryk może się opłacać? Spadek wartości.

Kona jest wdzięcznym obiektem do porównań. Występowała w wersji benzyna/diesel/hybryda/elektryk. Do tego produkowano ją dosyć długo (debiut 2017 -do dziś). Porównajmy.

W 2019 r. Kona electric podstawowa kosztowała ok. 155 tys. zł. Obecnie nieco lepiej wyposażony egzemplarz (4 lata) da się kupić za 95 tys. zł .Utrata wartości wynosi więc 60 tys. zł żywej gotówki i 38%.

Diesel był do wyrwania za 80 tys. zł . Teraz biorę go za 70 tys. zł. Czyli stracono 10 tys. zł i 12%.

Benzyna kosztowała 73 tys. zł . Teraz znalazłem za 65 tys. zł. Strata 8 tys. i 11%.

Hybryda ze 100 tys. zł …. zeszła do ok. 88 tys. zł. (najmniej używanych egzemplarzy). Deprecjacja wyniosła 12% i 12 tys. zł.

Różnice są tak znaczące, że elektryka nie uratuje nawet lepsze wyposażenie. Nawet gdyby je wyrównać, straty wyglądają druzgocąco dla elektryka:

Elektryk 60 tys. i 38%. Diesel 12 tys. i 15%. Benzyna 15 tys. i 20%. Hybryda 19 tys. i 19%. Próbujemy jeszcze ratować elektryka dopłatą „państwową” – 18/27 tys. zł (więcej firmy i duże rodziny – przyjąłem dzisiejsze zasady). Utrata wartości wyniesie wtedy 42/33 tys. zł . Nawet po dopłacie nowy elektryk nie zaczyna być konkurencyjny.

A może warto kupić egzemplarz używany? No cóż, tu na dopłaty liczyć nie możemy, niewielkie są także różnicę przy wyposażeniu. Dodatkowo elektryk i hybryda nie występowały jako wersje 4×4. Różnice w cenie nadal występują, bo 4-latek kosztuje: elektryk 95 tys. zł, hybryda 88 tys. zł, diesel 75 tys. zł, benzyna 65 tys. zł.

A co jeśli weźmiemy pod uwagę ceny paliwa na dystansie 60 tys. km (planowany przebieg przez 4 lata)? Elektryk, eksploatowany oszczędnie potrzebuje 13 KWh/100 km (mój rekord 6.8 Kwh/100 km na odcinku 40 km „z góry”), w lecie będzie to bliżej 12 KWh/100 km w zimie raczej 14-15 KWh/100 km. Hybryda spali 5.5 l/100 km. Diesel zadowoli się 6.5 l/100 km, a mała benzyna potrzebuje 7 l/100 km. 4-letnie koszty paliwa wynoszą:

  • elektryk (same ładowarki – 20 tys. zł, połowa z gniazdka domowego – ok. 13 tys. zł, 3/4 z gniazdka – 10 tys. zł, połowa z FV – 10 tys. zł, 3/4 z FV – 5 tys. zł, wszystko z gniazdka – ok. 6 tys. zł, wszystko z FV -0 zł).
  • hybryda – ok. 21.000 zł,
  • benzyna – ok. 27.000 zł,
  • diesel – ok. 24.000 zł.

Przyjmując podobne koszty pozostałych elementów (przegląd, naprawa, ubezpieczenie) ok. 10 tys.zł/4 lata nowy samochód elektryczny wypada gorzej. Przy moim sposobie eksploatacji (ok. 1/4 pochodzi z płatnych ładowarek, a 1/4 z gniazdka a połowa z FV) – ok. 7 tys. zł. Dlaczego? Ponieważ przeważa utrata wartości. Mamy bowiem:

-elektryk (7 tys. „paliwo”, 10 tys. eksploatacja, 60/42/33 utrata wartości w zależności od poziomu pomocy państwa) – 77/59/50 tys. zł,

-hybryda (21 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 12 tys. utrata wartości) – 43 tys. zł,

-benzyna (27 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 8 tys. utrata wartości)- 45 tys. zł,

-diesel (24 tys. paliwo, 10 tys. eksploatacja, 5 tys. utrata wartości)- 39 tys. zł.

W takiej sytuacji, nowy elektryk broni się wyłącznie, gdy weźmiemy pod uwagę spore dopłaty państwowe i ładowanie darmowe (koszt 43 tys. zł) ew. zakup używki. Dlaczego więc wybrałem (przynajmniej czasowo) wersję elektryczną, a nie diesla wychodzącego najtaniej? Proste – w moim przypadku utrata wartości po roku/dwóch latach będzie minimalna, ponieważ kupiłem 10 tys. zł poniżej ceny rynkowej. W tym czasie (1 rok) benzyna (na wolnym rynku) straciłaby 5 tys. zł, a pozostałe wersje proporcjonalnie). Inne były ceny paliw (benzyna i diesel droższe o ponad 1 zł/litrze, a prąd 0,6-1,7 zl/KWh – obecnie 0,8-2,9 zł/KWh). W przypadku aut używanych koszty eksploatacji przesuwają się na niekorzyść diesla i turbobenzyny (więcej skomplikowanych elementów).

Tylko w takim wariancie elektryk ma ekonomiczny sens.

Walden. Przemyślenia o podróżach i cenie pracy.

W jednym z akapitów Waldena, Thoreau stawia przed nami pewien paradoks. Podróż na dystansie 30 mil (ok. 50 km) odbyta pociągiem kosztuje dniówkę pracy. Skoro sprawy piechur pokona tę odległość w ciągu 10 godzin, nogi okażą się szybsze niż pociąg, na który trzeba zarobić, zanim wyruszy się w podróż. Wprawdzie relacje płacy minimalnej i ceny biletu kolejowego uległy drastycznej zmianie (a i sama podróż znacznie się skrócił), ale takie patrzenie na świat daje do myślenia.

Dzisiaj większość wybiera samochód. Dojazd na do stolicy samochodem (ok. 170 km) potrzebuję ok. 2 godzin. Paliwo do auta będzie mnie kosztować 70 zł (diesel), co oznacza 4 godziny pracy wg stawki minimalnej. Żeby zatem dotrzeć do Warszawy, potrzebuje 6 godzin, dwóch na drogę i czterech na pracę. W rzeczywistości nawet 8 (dwie na drogę, dwie na pracę, 2 na dojście do pracy, powrót z niej, przebranie się umycie itp.). W 8 godzin rowerem także dojadę do stolicy.

Mogę, to jasne wprowadzić pewne modyfikacje. Droga autem kosztuje 70 zł i 8 godzin pracy. Podróż pociągiem 30 zł (mam zniżki) czyli 4 godziny (dojście do pracy, powrót, mycie, przebranie – 2h i 2 h pracy),ale jeśli doliczę jeszcze podróż na dworzec w moim mieście i do celu w Warszawie (2 x 40 minut), oczekiwanie na pociąg (10 minut), powoli dochodzę do 5,5 godziny. Rowerem przejechałem w tym czasie nawet 120 km. Gdybym chciał jechać wygodnie (Bolt-em z dworca i na dworzec) doliczam przynajmniej 20 zł czyli …. podobny wydatek czasowy (tym razem na zarabianie).

Zostawmy syreni gród w spokoju. Popatrzmy na naszą aktywność zawodową. Utrzymujemy samochód, po to… aby dojechać do pracy.

Jeszcze długo można by się tak bawić. Jedno pozostaje niezmienne – każda podróż kosztuje czas i pieniądze, czyli ponownie… czas. tym razem poświęcony na zarabianie.

Rozważanie o samochodzie elektrycznym po przejechanych 10 tys. km.

Mam swoją Konę Electric od września zeszłego roku, przejechałem już prawie 12.000 km, mogę więc wyciągać pewne wnioski, także porównując z innymi autami tego typu. Niektóre będą zaskakujące.

Lato wcale nie jest porą najbardziej ekonomicznej eksploatacji. Zaskoczeni? Optymalna temperatura dla elektryka to +15 – +20 st. C. W niższych temperaturach musimy włączać odbiorniki energii, a system wymusza podgrzanie baterii. W wysokich działa klima, która skraca zasięg ( o 10%). Stąd, ani lato, ani zima, lecz późna wiosna i wczesna jesień (czerwiec i wrzesień).

Zużycie energii w zimie drastycznie rośnie, podobnie jak przy wzroście prędkości jazdy. Jazda w zimie, nawet na dłuższych odcinkach, oznacza zużycie większe o 20%. W mieście, na krótkich jest jeszcze gorzej (+40%). Dlaczego? Podgrzewanie: baterii, wnętrza auta i mojego tyłka (grzane fotele – super gadżet). Znaczne pompowanie stałej prędkości wysusza akumulator. Jadąc na wieś schodzę do 9-10 KWh/100 km, przy stałej 90 Km/h potrzebuję 10-12 KWh/100 km, a gdybym jechał 130 km/h już 25 KWh/100 km.

Rekordy pokazują potencjał auta. Mój rekord spalania na dłuższej trasie (miasto-wieś 30 km) zbliża mnie do niewyobrażalnego – 8,1 KWh/100 km. Trasa w góry (375 km), w znacznej części (240 km) po dwupasmówce, a częściowo (25 km) w miastach, dała rezultat 10.4 KWh/100 km. W wykręceniu tego rekordu pomogła mi zarówno niska prędkość (90 km na tempomacie), jak i doświadczenie rowerowe (jazda w tzw. wachlarzu minimalizuje zużycie siły napędowej).

Technika jazdy ma znaczenie. Oj, ma. Generalnie preferuję dwa style jazdy – emerycki i dynamiczny. Skrajności. Robiłem takie porównanie jadąc na wieś, te same pory, warunki, kolejne dni. Najpierw po emerycku – zużycie w okolicach 8-9 KWh/100 km. Czas jazdy – 45 minut/30 km. Potem +10 km/h.. Wyszło 10,5 KWh/100km i 40 minut/30 km. I wreszcie dynamiczna jazda +20 km/h. Zmieściłem się w 11,5 KWh/100 km i 32 minuty/100 km. Kluczem okazało się korzystanie z rekuperacji,zamiast hamulca, bo sporo na trasie zakrętów, skrzyżowań, zmian prędkości, górek i dołków. Czy warto oszczędzić 2,5 KWh/100 km (w cenie rynkowej prądu 3 zł, jak darmowo, to nic), a stracić 13 minut i frajdę z jazdy. Na dłuższą metę, nie sądzę. Rekordzista na zamkniętym torze osiągnął 5.5 KWh/100 km (ponad tysiąc km, autem z baterią 64 KWh). Co za przypadek, był to …. Hyundai Kona.

Technikę jazdy pokazuje różnica między kierowcami. Moja żona, jeżdżąca jak benzyną (z niewielkim udziałem rekuperacji) zużywała we wtorek-piątek 12,5 KWh w trasie na wieś (3 przyjazdy, więc nie ma mowy o przypadku), podczas gdy ja w poniedziałek i sobotę łatwością mieściłem się poniżej 9.5 KWh (a schodziłem i do 8.1 KWh/100 km).

Kluczem jest auto i dostosowanie do potrzeb. Czytam sporo testów i rozmawiam na ładowarkach. Moja Kona, eksploatowana przez różnych ludzi (mój pracodawca ma drugą i jeszcze E-Soula z tym samym napędem – obie prowadzą zawodowi kierowcy), wydaje się najoszczędniejszym autem, a na pewno złotym środkiem, gdyby miała większą baterię. Bo tak, średnia z 10000 km (wtedy zresetował się komputer), wynosi …. 12,4 KWh/100 km, a spory dystans pokonałem w zimie i na drogach szybkiego ruchu (choć rzadko przekraczając licznikową setkę, poza jednym wypadkiem szaleńczej jazdy na dworzec przez 50 km). Katalogowo winno być ok. 14 KWh/100 km. Reset licznika w marcu (czyli wiosna) dał średnią 10.4 KWh. Teraz przy baterii 39 KWh komputer pokazuje mi zasięg przewidywany od 350 do 370 km (w praktyce 62% baterii znika po 200 km na dwupasmówce). Nieźle. Bo są auta teoretycznie oszczędne, ale w praktyce nieużyteczne. Albo przeciwnie – duża bateria, lecz ogromne zużycie. Ot, weźmy takiego Hyundaia Ioniqa I w wersji 28 KWh, jeszcze oszczędniejszego niż Kona. Przejeżdżą katalogowo i realnie 260 km. Tak samo jak BMW iX z baterią 80 KWh, lecz za to spalaniem na poziomie 28-30 KWh (w mieście!). Po co mi duży SUV z zasięgiem 260 km? Bez sensu.

Podobnie fatalne wyniki notuje Volkswagen ID.3. Bateria ok. 58 KWh (są i większe), ale spalanie miejskie 17-18 KWh. Z Koną 64 KWh ma podobną pojemność, lecz znacznie niższy zasięg (330 km kontra 550 km). Z moim 39 KWh także ciężko mu się równać, bo wprawdzie zasięg pozostaje taki sam, ale koszty eksploatacji są 1,5 razy większe. Litościwie pomijam Leafa I z baterią 24 KWh a spalaniem 18 KWh, bo to dramat. Patrzmy więc na realny zasięg na baterii i koszt, a nie samą pojemność.

I jeszcze sposób eksploatacji. Kona oszczędniejsza dla oszczędnych, okazuje się przy 130 km/h (autostradowo), porównywalna z Porsche Taycanem (prawie 600 KM).

Szybkość ładowania ma znaczenie. Teraz widuję w trasie sporo ładowarek 100 KWh, co oznacza, że nowsze auta załadują się na 300 km w krótszym czasie ( nawet jeśli palą 24 KWh/h) niż moja Kona, która realnie przyjmuje średnio 30-45 KWh/h a spala prawie 12 KWh/h (średniorocznie). Coś za coś. Bateria ładowana wolniej, wolniej też się degraduje. Do tego dochodzi fakt, ze np. darmowe ładowarki Lidl/Kaufland mają moc ograniczoną do 20 KWh (sztucznie), co oznacza że 20 KWh będziemy ładowali w godzinę. I wtedy Kona z małym zużyciem paliwa wygra, jeżeli priorytetem jest oszczędność. Z drugiej strony czekanie na stacji 1 godzinę, żeby dobić prądu za 16 zł (wg cen domowych) lub 52 zł (wg cennika Orlenu) uważam za benzsens, zwłaszcza, że po obniżeniu mocy ładowania na darmowych stacjach powstały ogromne kolejki. Takie ładowarki powstały po to, aby korzystać z nich przy okazji zakupów (tak też robię) a nie w trasie.

O dziwo, ostatnio wyniki ładowania na Orlenie i Greenwayu sporo się poprawiły. Wcześniej krzywa wyglądała tak, że 50 KW auto przyjmowało w krótkim (pomiędzy 45 a 52 %) interwale baterii, potem spadało to wszystko do 7 KWh (DC pow. 80%), a przed 45% wahało się ok. 33 KWh. Ładowanie 10 KWh trwało więc ok. 20 minut (średnia 30 KW/h).

Ostatnia, rekordowa jazda w góry pokazała istotną zmianę. Podjechałem, po 200 km, mając jeszcze 17% (a startowałem z 75%) i w ciągu 12 minut przyjąłem 10 KWh (średnia 50 KWh) oraz teoretyczne 80 km zasięgu. Następny postój na kolejne 11 KWh trwał 15 minut (średnia 44 KWh). Na miejsce dojechałem mając jeszcze 27% baterii. Ładowanie przyspieszyło o 50%. Z takimi wynikami można już jeździć spokojnie. 12 minut postoju, to akurat tyle, żeby wejść do budynku stacji, zamówić hotdoga, dostać go, zrobić sobie kawę i na spokojnie zjeść go w aucie. Oczywiście jeśli nie ma kolejki do kasy. Koszt dojazdu 375 km wynosi 71 zł na płatnych ładowarkach oraz z gniazdka (19 zł/100 km). Czas podróży (z ładowaniem) wydłużył się z 4:42 (4 i pół godzin jazdy plus 12 minut hottdog w przypadku spalinowca), do 5:42 (w tym 5:18 samej jazdy). Może gdybym gonił po dwupasmówce po 140-150 km/h (średnia prędkość 120 km/h zamiast 85 km/h elektrykiem), na 240 km zyskałbym w spalinowcu jeszcze pół godziny. A tak różnica wyniosła godzinę (w tym 48 minut na samym czasie przejazdu).

Koszty. I tu dochodzimy do sedna. Na chwilę zapomnijmy o przepisach, wymogach, restrykcjach, zerowej emisji do 2035 i strefach czystego transportu. Niech zostanie czysta ekonomia. Jeśli wziąć pod uwagę, że Koną zrobiłem w ciągu 7 miesięcy aż 10 tys. km (część pomijalną jeździł mój syn), płacąc za abonament niecałe 250 zł i za prąd 700 zł, to za wychodzi mi średnia 10,5 zł/100 km. Zauważcie, że z tych 10 tys. km sporo pokonałem w długiej trasie (6200 km), a tylko ok. 1/3 miejsko i podmiejsko. Nie było to typowe zużycie auta elektrycznego (drastyczna przewaga trasy). Żaden inny samochód nie ma szansy zbliżyć się do tego wyniku, bo to 3,5 litra gazu i niecałe 1,7 litra „zwykłego” diesla czy etyliny.

Ba, podróż w góry uświadomiła mi potencjał kosztów w trasie. Te 19 zł/100km wyrywają z butów. Jadąc Passatem TDI mój syn miał 4.6 l/100 km czyli 28 zł/100 km przy średniej prędkości (znaczna przewaga autostrad) 84 km/h (ja miałem, przy zupełnie innej strukturze – dwa miasta + 100 km drogi lokalnej – równe 75 km/h). Taki wynik diesla to przyjazd szybszy o ok. 12%, przy wzroście kosztów o 50%. A autostrada to matecznik diesla. W mieście czasy będą na korzyść elektryka (buspasy), a koszty drastycznie niższe.

Jeśli koszty rozbudujemy o utrzymanie, to poza pakietem startowym nie wydałem nic. A i ten był tani – przegląd 650 zł tzw. średni (z filtrem kabinowym i rozszerzoną diagnostyką baterii), oraz 1000 zł naprawa uszkodzonego zaworu. Tyle. Startowy pakiet Fiata 500c (oszczędny silnik) kosztował mnie 2200 zł, a Passata w TDi – 2400 zł, plus różne rzeczy jeszcze wychodziły, przy czym miały one większy przebieg.

Tylko w jednej pozycji elektryk przegrywa – utrata wartości. Akurat mnie to nie dotyczy, bo po roku sprzedam wóz za cenę zakupu (99 tys. zł), ale co będzie potem? Policzmy zresztą, zakładając, że auta używane będą kosztowały tyle samo co dziś. Kona w wersji podstawowej kosztuje obecnie ok. 167 tys. zł. Jeżeli dodam 27 tys. zł obniżki z racji Karty Dużej Rodziny mam 140 tys. zł. Egzemplarz 4-letni wart jest 107 tys. zł (mój cenię niżej z racji lekkiej stłuczki), więc stracono 33 tys. zł/4 lata, co daje 8,25 tys. zł rocznie. A gdyby wybrać Konę w benzynie? Jej cena obecna to 89 tys. (mój model) i 109 tys. zł (nowy). Ja wybieram stary, 20 tys. na ulicy nie leży. Cena 4 latka, wynosi około 65 tys. zł. Utrata wartości – 24 tys. zł. Mniej o 9 tys. zł w tym samym czasie. Daje to roczną różnicę 2,25 tys. zł. Czy da się to odrobić na paliwie?

Benzynowa Kona pali średnio 6,5 l/100 km czyli 42,5 zł/100 km. Przy spalaniu elektryka 10,5 zł/100 km mamy różnicę 32 zł na każdych 100 km. Już po 7000 km rocznie zarabiamy na elektryku. Ja tyle robię w pół roku, sporo jeżdżąc w trasie (przez 7 miesięcy 8 wyjazdów po ok. 800 km). Nie biegnijcie od razu do salonu Hyundaia. Dlaczego? Ponieważ moje warunki eksploatacji są wyjątkowe. Najpierw – mam FV na wsi, na trasie „górskiej” darmową ładowarkę, na „synowskiej” tak sam (na mecie), teraz też otworzyli darmowy punkt ładowania w moim mieście (LIDL). Gdyby przyjąć cenę z komercyjnej ładowarki – 2,3 zł/100 km, to prawie 30 zł/100 km. Nawet przy miejskiej eksploatacji (więcej benzyny), różnicę 23 zł/100 km elektryk odrabiać będzie 10 tys. km. mając znaczne ograniczenia (czas przejazdu). Jeszcze inaczej, gdy musicie kupować bilet parkingowy (w moim mieście 2400 zł rocznie), co samo w sobie spowoduje, że elektryk zarobi na swoją wyższą utratę wartości, ponieważ parkowanie kosztuje nas równe 0 zł.

Liczcie dostosowując do swoich warunków i sposobu eksploatacji. W długich trasach opłaci się diesel, mieście i pod nim oraz przy darmowym ładowaniu – elektryk, zwłaszcza jeśli pracujecie w strefie płatnego parkowania i dojeżdżacie autem.

Na koniec historia pod tytułem „góral i dutki”. W moim miejscu w górach jest sobie właściciel sporego pensjonatu. Kupił KIĘ EV6 z baterią ok. 80 KWh. Założył darmowe ładowanie, bo auto za 250 tys. zł ma się zwrócić. Do tej pory problem miał mniejszy – działała szybka ładowarka DC (50 KWh) przy elektrowni wodnej. Wystarczyło raz w tygodniu podjechać te 20 km, pójść na kawę (tam jest bistro), przeczytać gazetę i załatwione. Ale z uwagi na natężenie ruchu przy „prądopoju” (zjeżdżało się całe Podhale) PGE postanowiło ograniczyć moc (formalnie remont) . Teraz działa tam wolna ładowarka AC o mocy 11 KW. Uzupełnienie prądu w Kii (nawet przy założeniu, że przyjeżdżamy mając te 15%) trwa godzinami (6-7 godzin). Co więc robi góral? Wysyła żonę. Ta podłącza auto. Idzie 10 minut na przystanek. Wsiada w busa. Jedzie do koleżanki 10 km. Pije kawę u niej (kolejna oszczędność), siedząc tam 5 godzin. Wraca po busem. Odpina auto. I hajda do domu. Pomijając fakt, że blokuje ładowarkę innym na pół dnia, wyda 15 zł na busa, a zaoszczędzi (wg cen domowych) = 60 zł. Jemu rocznie zostaje w kieszeni 2300 zł, ale jaka uciążliwość dla żony (z tym się raczej nikt nie liczy). Zwłaszcza, że mówimy o człowieku, który zarabia tę kwotę z wynajmu pokoi w jeden letni dzień.

Jem jak popańszczyźniany chłop. Wnioski.

Kończy się miesiąc, wyzwanie dobiega końca. Czas na podsumowania, częściowo już dokonane. Jakie mam wnioski?

Nie trzeba mieszkać na wsi, żeby żyć jak chłop. Sporą część miesiąca spędziłem w mieście. Nadal tam pracuję, formalnie 5 dni w tygodniu (są oczywiście urlopy, więc w praktyce mniej), prowadzę działalność gospodarczą. Z racji pory roku i braku zwierząt, tylko część produktów pochodziła z mojej własnej działki (owoce, część warzyw). Mleko, ziemniaki, słoninę, składniki na chleb i kluski, dokupowałem. Ten wniosek stanowi istotne wsparcie dla wszystkich stopniowo uciekających z systemu. Nawet w dużym mieście, da się jeść jak popańszczyźniany chłop.

Jest tanio. Nawet kupując większość produktów, żyjemy taniej niż większość współczesnych. Dlaczego? W przeliczeniu na kg/kcal taka dieta jest najtańsza. Kilogram ziemniaków kosztuje 2 zł za 730 kcal. Kilogram mąki 4,5 zł za 3640 kcal, chleba domowego 3 zł za 2600 kcal, mleka 3,5 zł za 650 kcal, smalec (własny) 9 zł za 9000 kcal, a mięso wieprzowe 15 zł za 2700 kcal. Wynik łatwo sobie porównać. Chleb jest 5 razy tańszy w przeliczeniu kcal/1 zł. Oczywiście, brak mięsa w dłuższym czasie (bo już nie tłuszczu zwierzęcego) może się odbić na zdrowiu. Czy zastąpi go białko roślinne (ze strączkowych) – nie wiem. Miesiąc takiej diety kosztował mnie 182 zł, a i tak żyję lepiej niż chłopi w czasie Wielkiego Kryzysu.

Mało czasu poświęcamy na gotowanie. Ponieważ rolnicy 150 lat temu przeznaczali mnóstwo czasu na pracę na roli, nie mieli czasu gotować (a w zasadzie nie miały, bo panowie do kuchni nie wchodzili). Zsiadłe mleko robi się samo. Chleb piecze maszyna (nakład pracy minimalny), wtedy potrzebny był człowiek, ale pieczono raz na kilka dni. Zagnieść kluski to moment. Inaczej było z barszczem, ale szybko zastąpiłem go mlekiem. Ziemniaki obrać i ugotować – 10 minut roboty. Odsmażyć – jeszcze mniej. Prostota pozwala nam odzyskać sporo czasu i być w kontrze do dzisiejszego trendu.

Większość możemy wyprodukować sami. Gdybym się uparł i kupił kozę i 2 kury, większość dań wyprodukuję sam z własnych produktów. Kupowałbym tylko przyprawy i słoninę na smalec. Groszowe kwoty w skali miesiąca. Bez zwierząt – kupiłbym smalec, jajka, mleko. Koszt 1kg słoniny, 5 jajek i 10 litrów mleka, trochę soli – 50-60 zł.

To najłatwiejszy aspekt prostego życia. Jeśli chcielibyśmy wrócić do prostoty, to akurat w obszarze jedzenia powrót wydaje się najłatwiejszy. Zamiana samochodu na konika, żarówki LED na lampę naftową, wodociągu i prysznica na kołowrót studni i miskę, wreszcie kortykosteroidów na ziółka (mój przypadek), wydaje się zdecydowanie trudniejsze. Do dobrego człowiek przyzwyczaja się szybciej. Moje dziecko nie musi chodzić na pastwisko co rano i wracać wieczorem (nawet psa wyprowadzamy na zmianę). Nawet postanawiając żyć tanio – mamy znacznie lepiej niż chłop sprzed 150 lat.