Dzisiaj środek długiego weekendu, a ja piszę. Tym razem nieco później. Wstałem jednak, aby rozkoszować się spokojem i stworzyć podsumowanie miesiąca. Co dał mi eksperyment?
Te dwa miesiące wiele zmieniły w moim życiu. Gdybym przeżył je klasycznie, jak do tej pory, przebiegłyby w ciągłym pędzie, a tak o wielu sprawach się przekonałem, podjąłem też przełomowe decyzje. Miałem czas spokojnie pomyśleć i tymi przemyśleniami dzielę się na blogu. Jak zwykle opisuję wszystko w punktach.
Zrezygnowałem z jednej pracy. Specyfika mojego zawodu pozwalała mi w 40 godzinach zmieścić dwóch pracodawców. Nie znaczy to, że nie miałem roboty po południu, ale pojawiać musiałem się, żeby „odbić kartę” tylko połowę standardowego czasu pracy. Do tego prowadziłem działalność gospodarczą. Oznaczało to (w ubiegłym roku przypadło apogeum) wstawanie o 3 (sporadycznie o 1 w nocy), żeby zakończyć dzień roboczy w okolicach 17-18. Do tego poświęcałem jeszcze 1 dzień weekendu, kiedy trzeba było coś nadgonić. W efekcie, w kwietniu 2018 r. zbuntował się kręgosłup (15 godzin dziennie na siedząco). Zaleczyłem go, ale wyniki badań nie były optymistyczne. Zmiany, które zaszły u jednego pracodawców nie wydawały się korzystne – stopniowo zwiększała się ilość pracy, która na mnie spadała, a pensja niestety nie. Dodatkowo „życie za pensję minimalną” pozwoliło mi inaczej spojrzeć na tzw. konieczne wydatki i nagle okazało się, że…. tej drugiej pensji już nie potrzebuję. Dlatego na początku kwietnia powiedziałem – 31 grudnia to ostatni dzień mojej pracy. Oczywiście próbowano mnie przekonać podwyżką, zmniejszeniem obowiązków itp., tylko ja miałem już zupełnie inną wizję. Gdyby nie projekt blogowy, pewnie jeszcze długo nie dostrzegałbym problemu, a przede wszystkim rozwiązania.
Wymyśliłem alternatywne sposoby zarabiania. Pomysł rezygnacji z jednego pracodawcy będzie miał znaczący skutek – brak comiesięcznego przelewu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie starał się zastąpić tego przychodu. Oto moje pomysły:
- sprzedaż domu w mieście, wyprowadzka na wieś, zakup lokalu użytkowego + 4000 zł z wynajmu (czyli więcej niż stracę na pensji).
- agroturystyka w wiejskim domu. Nie bardzo mam możliwość oszacowania przychodów (nigdy nie pracowałem w branży), ale lokalizacja jest przyjemna i atrakcyjna turystycznie (tzw. trójkąt turystyczny – 1,5 godziny jazdy samochodem od Warszawy).
- obwożenie turystów po górach. Praca sezonowa, ale uśredniony zysk mógłby okazać się na poziomie 2-3 tysięcy miesięcznie (do 36 tys. rocznie).
- organizacja rajdów rowerowych. Do zarobienia w wakacje ok. 36 tys. zł,
- wynajem „mojego miejsca w górach”. Pewnie w okolicach 2 tys. netto miesięcznie dałoby się wyciągnąć (o ile spłacę kredyt).
- budowa domu na górskiej działce i jego sprzedaż (200 tys. przez 2 lata, czyli 100 tys. rocznie).
- prowadzenie szkoleń w mojej branży – w cztery dni zarobię dotychczasową pensję.
- stragan z owocami w górach – marża to 3 krotność kosztów produkcji, obrotu nie jestem w stanie oszacować.
- hodowla owiec i produkcja serów (ma znaczny minus – byłbym uwiązany do miejsca).
Każdy z powyższych sposobów jest w mojej sytuacji realny, aczkolwiek wszystkich nie zrealizuję. Da się żyć, nawet jeśli całkiem zrezygnowałbym z pracy.
Doceniłem przemyślenia Timothy’ego Ferrissa. Idee wyrażone w ksiażce „4-godzinny tydzień pracy” wydawały mi się dotychczas bardzo ciekawe, ale abstrakcyjne w moich warunkach. W wyniku życia za pensję minimalną przez dwa miesiące (realnie za ok. 1000 zł/miesiąc) doszedłem do wniosku, że drzemią we mnie jeszcze ogromne rezerwy uwalniania się od przymusu pracy. W ten sposób rezygnacja z wielu rzeczy wydała mi się realną alternatywą dla intensywnej pracy. Oczywiście pewną kotwicą są dzieci, ale zastąpienie jednej pensji dochodem z wynajmu lokalu użytkowego, oraz prowadzenie szkoleń (4 dni w miesiącu z czasem na przygotowanie – 32 godziny), sporo możliwości pozostałych zajęć (szkolenia mogę organizować blokami), wystarczy na życie całej rodziny.
Zrozumiałem inny punkt widzenia. Jak bardzo zmienił mnie ten projekt świadczy pewne zdarzenie. W moim miejscu pracy, do kolegi przyszła współpracowniczka. Powiedziała, że właśnie się żegna, rzuca pracę. Ponieważ zajmowała się zagadnieniami informatycznymi kumpel zapytał – zakładasz firmę informatyczną? Odpowiedź zupełnie zbiła go z tropu – nie, będę zajmowała się fotografią. Zdziwiona mina „biurowego szczura” rozbawiła mnie do łez. Po wyjściu dziewczyny mówił do mnie – ale jak to, rezygnować z miłej pracy za biurkiem na rzecz robienia zdjęć? Ja już teraz zrozumiałem. Wytłumaczyłem. Fotograf za sesję ślubną bierze 5 tys. zł. Na jedną potrzebuje 3 dni (ślub, spotkanie w plenerze, obróbka) – razem ok. 28 godzin. Zapłaci minimalny ZUS (1300 zł), ratę za sprzęt, księgową, i nadal ma miesięcznie więcej niż za 170 godzin w biurze (budżetówka). Jeśli opracuje 3 sesje, zarobi 4 razy tyle przy 112 godzinach pracy. To realna i bardzo pociągająca alternatywa. Korposzczurom trudno ją jednak pojąć.
Dostrzegłem też wady wsi, w całej ich ostrości. To nie tak, że wieś to cud-miód-orzeszki. Ma też pewne wady. Pierwszą jest konieczność dojazdu do pracy – a większość jednak pracuje (w moim przypadku pokonywania 60 km dziennie). Na wiosnę, latem i na jesieni mniej boli, ale w zimie własne 300 m drogi szutrowej może stać się sporym problemem. Trzeba też mieć sprawny samochód i… wydawać pieniądze na paliwo (ostatnio drożeje). Druga wada to samotność i oderwanie od miejskich rozrywek. O ile w kwietniu przysłowiowa kawa na werandzie może być miła (chyba, że jak przez dłuższy czas, termometr o 8 rano pokazuje 2 stopnie), o tyle w listopadzie depresja gwarantowana. Dorośli jeszcze to zniosą, ale dzieci – koszmar.
Niemniej jednak, nawet trudności niespecjalnie mnie zniechęciły. W maju kontynuuję projekt-wieś w znacznie większym stopniu niż w latach ubiegłych. Zobaczymy, czy reszta rodziny pójdzie za mną.