Jednym z głównych problemów współczesnego kapitalizmu stały się nożyce cen żywności. Wiejski producent sprzedaje tanio, miejski konsument kupuje drogo. O dziwo, zauważył to sam Prezes, w swoim październikowym wystąpieniu. Ja pisałem o tym już kilka lat temu, w wątku o zakupie jabłek, kosztujących u rolnika 0,5 -1 zł, a w sklepie minimum 4-5 zł, a na giełdzie rolno-spożywczej 1.5-2 zł w sezonie. Czy jest na to jakiś sposób?
Prezes daje receptę – we wszystkich gminach organizować targowiska, zwolnić rolnika z podatku od sprzedaży do kwoty 100 tys. zł, jeśli sprzedaje detalicznie. To element tzw. Polskiego Ładu dla wsi. Pomysł wydaje się nie do końca głupi, ale… pochodzi z zamierzchłych czasów. Kto czytał „Chłopów”, ten wie. Kto zna historię gospodarczą Polski, ten pamięta. Miasta powstały jako ośrodki rzemieślniczo-targowe. Chłop jechał na targ, albo jarmark do miasta sprzedać swoje produkty. Tak było za Piasta, tak było za cara i Franza Josefa. Dlatego, teoretycznie to ma szansę się udać. A może jednak nie?
Po pierwsze – targowiska już są w wielu gminach. W dużych miastach funkcjonują giełdy rolno-spożywcze, albo tzw. bazarki. Część rolników tam handluje, reszta nie. Tworzą jakiś obrót, ale oczywiście niewielki w porównaniu z siecią dyskontów lub hipermarketów.
Po drugie – czas. Duży handel, to duży rynek. Np. gdyby zorganizować jedno targowisko, nawet nie w Warszawie, ale w Radomiu, kto tam dotrze? Kupujący z promienia może 1-2 km, bo reszta woli kupić bliżej domu, albowiem nie ma czasu. Tempo życia obecnie jest wyższe niż za cara, wielkość miast również. W tym miejscu wygra bliska Biedronka, lub nawet sklep osiedlowy.
Po trzecie – wszystko w jednym miejscu. Tu znowu widać przewagę dyskontu albo hipermarketu. Kupisz w nim jabłka, ale i papier toaletowy i dezodorant. Rolnik będzie miał mniejszy wybór.
Po czwarte – specjalizacja rolnictwa. Trend ten poszedł bardzo daleko. Jeden produkuje kukurydzę, inny pszenicę, jeszcze inny maliny. Nie ma już rolników, którzy oferują wszystko, ale po trochu. Nie ma nawet takiej wsi, bo tu klimat na jabłka, a tam zagłębie paprykowe (oddalone od siebie o 150 km).
Po piąte – skala produkcji. Wyobraźmy sobie mojego producenta jabłek. Ma 10 ha sadu. W tym sadzie 3 odmiany owoców. Średni plon – 70 t/ha. Jego cała produkcja to 700 ton, a zbiór trwa 1,5 miesiąca. W sezonie zbiorów nie ma szansy na dojazd do miasta, brakuje czasu. Ale nawet, gdyby był. 700 ton to 700.000 kg. W najbliższym mieście powiatowym (litościwie nie wspominam gmin) mieszka 10 tys. ludzi. Każdy musiałby kupić 70 kg jabłek (od oseska do emeryta z DPS-u). To oczywiście nierealne, a mówimy o jednym rolniku. Takich rolników w okolicy (pamiętajmy o regionalizacji produkcji) są tysiące. O to rozbije się plan Prezesa, o skalę działalności rolników. Żeby to miało sens musieliby wyjść ze specjalizacji, która… zapewnia im zyski (stara rolnicza zasada brzmi: „masa to kasa”).
A zatem może zupełnie inne spojrzenie. Socjalistyczne, z kręgu socjalizmu nowoczesnego – kooperatywa spożywcza. Coś w rodzaju związku nabywcy ze sprzedawcą. Jeden zyskuje pewny zbyt, drugi – pewną dostawę na czas oraz świadomość, że kupuje lokalnie, zna warunki produkcji (np. ekologiczne). Czy to ma sens? Chyba większy niż pomysł targowiska w każdej gminie. Pokazał to przykład z zachodu (w tym USA). Czytaliście „Brudną robotę”? To działa tak. 2-3 rolników (albo jeden duży) podpisują umowę z grupą mieszkańców pobliskiego miasta, zobowiązując się dostarczać z ustaloną częstotliwością, określony asortyment produkcji, a miastowi odbierać go po uzgodnionej z góry cenie. Taka prywatna kontraktacja. Jeden jest pewny zakupu i ceny, drugi ceny i zbytu. Wtedy rolnik dostosowuje produkcję do zapotrzebowania, chociaż, z oczywistych względów, nie dostarczy np. bananów.
Weźmy moją rodzinę. W ciągu roku zjadamy pewnie 1 t owoców i warzyw (z czego 250 kg jabłek), do tego z 1000 jajek, kilkadziesiąt kilogramów mąki (o ile nie pieczemy chleba). To wszystko dałoby się kupić w ramach kooperatywy. Gdyby taki producent dostarczył nam jabłka pod drzwi raz w tygodniu, za cenę z rynku hurtowego (tzn. do 2 zł/kg) z pewnością podpisałbym umowę. Rolnik miałby cenę nawet 3 razy wyższą niż w skupie, ja 2 razy niższą niż w sklepie i nie musiałby nigdzie jechać. Gdyby nasi rolnicy jednocześnie potrafili się dogadać, albo wyjść z kręgu specjalizacji i druga strona wyszłaby na plus. Załóżmy takiego małego rolnika – ma średniej produkcji ok. 160 t (z czego większość to kartofle i jabłka po 2 zł/kg). Rynkowa wartość plonów (wg cen giełdowych) to 320-500 tys. zł, a skupowych 160-250 tys. zł. Nawet odliczając koszt pojawienia się raz w tygodniu, w oddalonym o 50 km mieście (to 5000 km i ok. 4500 zł za paliwo do samochodu o ładowności 3 ton) i czas poświęcony na dojazdy (w końcu żeby sprzedać 160 ton, trzeba odwiedzić 160 rodzin, takich jak moja).
Biorąc to pod uwagę, sądzę że pomysł Prezesa upadnie jak dofinansowanie lokalnych PKS-ów, a kooperatywy spożywcze mają szansę się rozwijać.