Pamiętacie, jak śpiewała Budka Suflera „Nie wierz nigdy kobiecie”. Miałem podobną historię. Jak już wspominałem w ramach koleżeńskiej przysługi stanąłem w zeszłym tygodniu do aktów notarialnych za mojego kumpla-inwestora. Miałem przy tym okazję zaobserwować nieznanego mi wcześniej notariusza. Wnioski nie są budujące.
Notariusz to zawód zaufania publicznego. Musimy mu wierzyć, chyba że umiemy sprawdzić. O tym właśnie jest ta historia.
Umówiłem się z kumplem, że będę jego pełnomocnikiem przy aktach notarialnych. We wtorek zadzwoniłem do notariusza prosząc o przesłanie projektu dokumentu. Otrzymałem go i zdębiałem.
Po pierwsze, w akcie było pełno błędów – literówek. Czy nikt tego nie czytał? Wyobrażasz sobie wysłać taką ofertę do klienta? A to więcej niż oferta, to dokument urzędowy. Przekręcone nazwisko, błędne imiona. Ale najlepsze zostawiam na koniec. Notariusz próbował mnie (a właściwie mojego kumpla) oszukać na taksie. Na prawdę liczył, że się to uda. Jeśli nie wiecie, stawki taksy notarialne wynikają z rozporządzenia i są maksymalne. Czyli nie powinno się brać więcej niż. Czytam ostatnią część aktu, a tu stawki są dwukrotnie wyższe niż maksymalne. Jak to możliwe? Notariusz, pomimo, że umowa była przedwstępna, policzył sobie, jak za ostateczną, czyli pełną kwotę zamiast połowę. Delikatnie zwróciłem uwagę, wskazując na podstawę prawną, ale usłyszałem „Ja zawsze tak robię”. Z wielką łaską obniżono mi taksę do obowiązującej. Mój kumpel nie zwraca uwagi na takie szczegóły. Gdyby sam stawał do aktów, byłby 5000 zł w plecy (1250 zł na każdej z 2 umów przedwstępnych i 1250 zł na każdej z umów ostatecznych). Już rozumiecie skąd wziął się tytuł?