Na razie po 7 dniach jestem zdecydowanie do przodu, w stosunku do moich planów. Mogłem wydać 163 zł, a poszło mi 132. Czyli istnieje spora szansa, że zmieszczę się w planie. Dzisiaj podzielę się z Wami kolejnymi wrażeniami z wiejskiego bytowania.
Wczoraj miałem dzień urlopu. Oznacza to pobyt na wsi również za dnia. Czas poświęciłem na zgromadzenie drewna. Dorwałem się do garażu, gdzie leżały ramy starych okien. Rozbijałem je i rąbałem na kawałki zdatne do kominka. Tak się zmachałem, że nie potrzebowałem ogrzewania. Przez kilka dni będę miał materiał do kominka.
Samochód sprawuje się całkiem dobrze. Bezproblemowo odpala rano i dojeżdża na miejsce. Z uwagi na niewielką pojemność baku (35 litrów) niedługo nadejdzie czas tankowania. Na luksus mycia nie mogę sobie pozwolić, bo te 10 zł to 4 dni jedzenia, którego później może zabraknąć. Trudno, najwyżej wysłucham od żony, a myjnię załatwię na 1 grudnia.
Temperatury poranne (3 stopnie) nie napawają optymizmem, co do kosztów ogrzewania. Na razie jednak, z uwagi na częściowe wygrzanie ścian, wystarcza mi 6-8 KWh dziennie, a w sypialni mam 20 stopni wieczorem i 17 rano. Gorzej będzie, gdy pojawią się pierwsze mrozy.
Jem bardzo skromnie. Nazywam to „porcja szpitalna”. Śniadanie 3 kromki chleba z miodem, na drugie też wolę jednak chleb, zamiast jabłek (1 jabłko to dwie pożywne kromki), obiad to własne warzywa (0 zł), podwieczorków jednak nie jem, a kolacja znowu chleb. W słoiku z miodem widać dno, muszę wyżebrać od żony dżem.
Po tygodniu „wiejskiej obecności” pojawiła się dodatkowo kolejna myśl – czy jestem w stanie wyprodukować (lub tanio kupić lokalnie) całą żywność, którą zużywam. Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna i aby była pozytywna, wymaga poczynienia wielu założeń.
Pierwsze – to ja. Czyli mówię o jednej osobie, a nie dużej rodzinie i z założeniem „diety minimalisty” na której z pewnością nie wytrwałbym długo, nie jest bowiem zbilansowana. W ten sposób można przeżyć miesiąc, ale nie całe lata.
Drugie – to mój wiek i tryb życia. Mam 43 lata, pracuję biurowo i nie potrzebuję takiej liczby kalorii, jak np. mój syn sportowiec (wymagania 5500 Kcal dziennie i raczej białka niż ziemniaków).
Czyniąc te założenia zaczynam liczyć. Dziennie zjadam ok. 150-200 g chleba, gdybym piekł własny, byłby on dwukrotnie cięższy i potrzebowałbym miesięcznie ok. 4-5 kg mąki. To da się zrobić. 60 kg zboża to plon z niewielkiej działki, kupić taką ilość od sąsiadów – żaden problem.
Do tego potrzebuję ziemniaków. Dzienna porcja wynosi ok. 0,5 kg. Rocznie to 185 kg. Taką ilość jestem w stanie wyprodukować na 200-300 m2.
Jabłka – ok. 0,5 kg dziennie to plon z mini-sadu (8-10 drzew).
Jako źródła białka użyłbym jajek i mleka koziego. Na moje potrzeby 2-3 kury spokojnie dałyby radę. Mleko i sery, zapewniłyby 2 kozy (wystarczyłaby jedna, ale to zwierzęta towarzyskie) dając 1 l dziennie (to szklanka mleka i jeszcze 80g sera). Przy takiej ilości nabiału, mógłbym zrezygnować z masła.
No i wreszcie własna pasieka. Te 12 słoików miodu produkowałbym bez problemu.
Tyle marzeń, ale schodzę na ziemię. Roczny koszt takiej diety to niespełna 2500 zł, zakładając mleko krowie ze sklepu zamiast koziego i zakup wszystkiego. Czy jest sens poświęcać dziennie 2 godziny czasu na przygotowanie żywności którą można kupić za 7 zł (nawet super-bio za 35 zł) Moim zdaniem niekoniecznie i tu pojawia się podstawowa różnica pomiędzy gospodarką towarowo-pieniężną i autarkiczną. Moja efektywna stawka godzinowa jest oczywiście znacznie wyższa niż 3,5 zł (zwykłe jedzenie), czy 17,5 zł (produkty bio). Nawet minimalne wynagrodzenie za pracę to 10 zł/h netto.