Wczoraj zbiegły się dwa zdarzenia, które spowodowały szybkie powstanie tego wpisu. Komentarz Piotra o konieczności utrzymania wagi oraz moja wczorajsza rozmowa z osobą pracującą wysoko w ochronie zdrowia. Komentarz znacie, a rozmowa dotyczyła wpływu poprzedniego i współczesnego jedzenia na stan zdrowia.
Moja rozmówczyni zrelacjonowała mi opowieść pewnego lekarza. Pracuje on od wielu lat, operuje nowotwory głowy. I stawia tezę, na razie roboczo, natomiast na podstawie długich obserwacji, że współczesne jedzenie (marketowe, przemysłowe, przetworzone) powoduje wręcz epidemię raka. Zapadają na niego ludzie względnie młodzi, którzy nie pamiętają wiejskiego jedzenia sprzed 30-40 lat. I ci, dwudziesto-, trzydziestolatkowie, chorują znacznie ciężej, oraz umierają częściej niż przedstawiciele pokolenia boomerów (55+ a nawet 75+). Neurochirurg jest pewien swoich spostrzeżeń i dzieli się nimi w gronie towarzyskim.
Ale nie kończy na gadaniu. Działa. Otóż postanowił, że nie będzie kupował żarcia ze sklepu. Wybrał zaufanego chłopa, któremu płaci grube pieniądze, by hodował dla niego świnię, metodami „jak za Gierka”, a w rzeczywistości starszymi. Ma być karmiona niepryskanymi ziemniakami, zbożem własnej produkcji. Wychodzi wielokrotnie drożej, ale dobrego lekarza stać. I teraz doktor sam, według tradycyjnych receptur przerabia mięso na wędliny.
Mając taką wiedzę, nie od jakiegoś szaleńca, lecz doświadczonego medyka, możemy zdecydować, co z nią zrobić. Czy nadal karmić siebie, i własne dzieci, śmieciowym żarciem, z umęczonej w chlewni świni, faszerowanej antybiotykami, nie widzącej nieba? Czy spróbować pozyskać z pewnego źródła, albo samodzielnie wyhodować, doskonałe mięso? Odpowiedź narzuca się sama.
Wiadomo, nie każdy ma dochody chirurga, żeby zlecić drogą produkcję. Nie każdy zapłaci 1500 zł za tucznika z eko-gospodarstwa. Nie każdy zaufa zapewnieniom przypadkowego rolnika z OLX-a. Nie każdy ma warunki do przechowania półtuszy (nie sprzedają mniej). Co w tej sytuacji?
Widzę rozsądne wyjście nr 2 dla gorzej uposażonych. Przeprowadzić się na wieś i samodzielnie hodować zwierzęta (koza, świnia, królik, kura, gęś), żeby zapewnić swojej rodzinie zdrowie na wiele lat, za znacznie mniejsze pieniądze. A Wy co sądzicie?
Tak.
1.Potwierdza sie teza foliarzy,ze nas trują.
2.Wlasne jest najlepsze bo naturalne.
3.Malo kto ma na to czas pracujac, chyba,ze jak piszesz calkiem porzuci zarabianie.Jesli sie rozniesie,ze ma wlasna hodowle, byc moze na tym jeszcze zarobi.O ile go nie dojada biurokraci.
5.To powinien byc pkt.1.Moja ciotka pielegniarka pracowala po wojnie w szpitalu Kopernika w Krakowie.Wtedy szpital mial swoje swinie i inne zwierzaki.Po jakims czasie niestety zlikwidowano szpitalne gospodarstwo.To swiadczy o slusznosci tezy Twojego znajomego lekarza, choc byc moze wtedy jeszcze nie wiedziano o podtruwaniu.A moze juz wiedziano?W kazdym razie ciotka nic mi o tym nie mowila.
Do 13.34.
1. Nie wierzę w celowe trucie, chodzi o maksymalne obniżenie kosztów produkcji, a podniesienie zysku korporacji.Taka jest geneza produkcji przemysłowej żywności.
2. Zdecydowani naturalne – najlepsze. Aczkolwiek nie zawsze własne, bo ten lekarz świnię jednak kupuje.
3. Prowadzenie pełnej produkcji żywności da się pogodzić wyłącznie z sytuacją, gdy przynajmniej jeden domownik nie pracuje, a rodzina żyje na wsi. W praktyce: rolnicy, rentierzy, renciści, emeryci, model tradwife lub odwrócony z chłopem w domu, a kobietą w pracy. Stąd mocno niepopularny, ponieważ jednak większość teraz zamieszkuje miasta. Da się na tym zarobić, ponieważ widziałem ceny takiego ekologicznego mięsa – minimum x 2. Poważnie rozważam czy nie wprowadzić do swojego miasta modelu z USA – gospodarstwa ekologiczne dostarczają swoim klientom przez cały rok, kolejne tygodniowe urozmaicone porcje jedzenia, za stałą opłatą. Żeby uzyskać efekt niechęci do marketu trzeba działać kompleksowo tj. nie samo mleko, ale mleko, mięso, ser, jogurt, wędliny, chleb, jajka, warzywa, owoce, dżemy, soki itp.
4. Jeszcze raz powtórzę, ten lekarz nie mówił o celowym podtruwaniu, a zanieczyszczeniu środowiska, przenawożeniu, antybiotykach w żarciu, szybkiej produkcji, pędzeniu na sztucznej paszy. Dzisiaj szpital wykupi catering i ma w nosie zajmowanie się zwierzakami. Zresztą jeśli trzeba płacić za pracę – nie ma sensu.
No nie wiem. Nie dałbym rady ubić stworzenia, o które bym dbała i je karmiła. Myślałam o kurach, ale one niosą się chyba krótko w stosunku do naturalnej długości życia. Staram się uprawiać sama warzywa, robię przetwory, piekę chleb i ciasta, a wieprzowinę najczęściej kupuję dla psa. Rozważam jednak wyrobienie karty wędkarskiej. Bo lubię ryby. W przeciwieństwie do wielu osób nie robię zakupów na rynku u „zaufanego” gospodarza. Mam koleżankę rolniczkę i serio, wolę kupić kontrolowane jakoś warzywa ze sklepu niż od rolnika, którego nikt nie kontroluje.
Czytałem właśnie parę książek ludzi, którzy napotkali podobny dylemat do Twojego – jak zabić zwierze, które się hodowało. Jedna z nich (kobieta) przez wiele lat była nawet wegetarianką, zanim nie zamieszkała na farmie. Podobno samo przychodzi. Łatwiej w przypadku kury, gęsi, świni, a trudniej przy kozie czy króliku. I zawsze istnieje opcja uboju na zlecenie. Natomiast ta farmerka postawiła ciekawą tezę – współczesne społeczeństwo marnuje jedzenie, właśnie dlatego, że nie wkłada trudu w hodowle. Kiedyś chłopi wykorzystywali każdy kawałek (wnętrzności, mózgi itp.) z szacunku dla zwierzęcia i ciężkiej pracy.
Co do karty wędkarskiej. Też o tym myślałem – do czasu masowej śmierci życia w Odrze oraz opowieści mojego szefa, że stawy karpiowe użyźnia się odchodami (ludzkimi i zwierzęcymi), które te ryby sobie skubią. W sumie nie wiem co gorsze. Rzeki niosą zanieczyszczenia, a masowa produkcja upodobniła się do tego co widzimy w chewniach czy kurnikach.
Zaufany gospodarz to musi być ktoś, kogo znamy, widzimy jego gospodarstwo. Ew. faktycznie ekologiczna produkcja z pełną kontrolą w każdej fazie (bio, eko). Tylko wtedy ceny zabójcze.