Zima to doskonały czas na przemyślenie systemu ogrzewania. Siedzimy sobie przy kominku lub grzejniku i liczymy. Ponieważ mam za sobą takie grudniowe popołudnie, mogę podzielić się wynikami i pomysłami. Co będzie tańsze: węgiel, drewno, gaz, czy może prąd?
Pierwsze zastrzeżenie – porównujmy porównywalne. Nie ma żadnego sensu opierać się na opowieściach sąsiadów, znajomych, rodziców jeśli mówią oni o zupełnie różnych domach. Nie da się porównać małego segmentu w mieście z ogromnym domem na wygwizdowie. Dlatego zastrzegam – do moich wyliczeń przyjąłem założenie – na ogrzewanie potrzeba 20.000 KWh rocznie. Dużo to czy mało? W moim domu zużywam na potrzeby grzewcze 16 tys. KWh, w starym domu wiejskim 2 razy większa liczba okazałaby się za mała. Jednak biorąc pod uwagę postęp ocieplenia te 20.000 KWh wydają mi się rozsądne.
Drugie zastrzeżenie – nie ma żadnego sensu badać tylko kosztu energii, zapominając o inwestycji początkowej. Ja biorę pod uwagę obie wartości. Dopiero wtedy wychodzi mi prawidłowy wynik. Zakładam przy tym istnienie systemu grzejników, a wymianę samego źródła ciepła.
Teraz w miarę jasno – zaczynamy.
Gaz. Ma zasadniczą przewagę nad resztą – jest praktycznie bezobsługowy. Obecna cena wynosi coś około 20 gr/KWh. Czyli przy 20.000 KWh to 4000 zł/rok. Dodatkowo koszt sensownego pieca 5000 zł. W ciągu 15 lat wydamy 65.000 zł.
Węgiel. Sporo zależy od jakości, pieca i sposobu palenia. Ale przyjmijmy cenę 0,15 gr/KWh – 3000 zł/rok. Piec w podobnej cenie jak gazowy i mamy już 50.000 zł/15 lat.
Drewno. Własne drewno to skarb, ale musimy spalać go sporo (1500 KWh/m3) i mieć ogromny las. Teraz gminy dofinansowują kotły zgazowujące i możemy je mieć za 6000 zł. W takiej sytuacji przez 15 lat wydamy 6000 zł – 10 razy mniej niż na gaz. Jeśli jednak drewno trzeba kupić, to zapłacimy podobnie jak za węgiel -3000 zł/rok i znacznie drożej za piec (15.000 zł). Razem wyjdzie prawie jak za gaz – 60.000 zł.
Prąd. Tutaj mamy spore pole do popisu i multum różnych rozwiązań. Jeśli chcemy wykorzystać istniejącą instalację, to pozostaje nam jedno wyjście – kocioł elektryczny. Kupimy go za 4000-6000 zł. Jednak za KWh zapłacimy znacznie więcej – średnio przy 2 taryfach ok. 35 groszy. Roczne rachunki wyniosą 7000 zł, a pozostanie jeszcze początkowa inwestycja – razem 110 tys. zł. Strasznie drogo.
Przemyślmy jeszcze inną wersję. Zamiast kotła kupujemy pompę ciepła (powietrze-woda). Zapłacimy 25 tys. zł i osiągniemy COP (mnożnik efektywności) na poziomie 4. Co on oznacza? Że z każdej KWh energii pobranej przez pompę osiągniemy 4 KWh energii cieplnej. Wtedy koszt 1 KWh spada do 9 groszy (35/4). Rocznie zapłacimy 1800 zł, a przez 15 lat (z początkową inwestycją) – 52.000 zł.
Może da się jeszcze taniej? A gdyby tak nie kupować prądu, tylko samemu go wytwarzać? Musielibyśmy wtedy posiadać instalację fotowoltaiczną produkującą rocznie ok. 6 tys. KWh energii. Kosztowałaby ona (po wszelkich ulgach) ok. 30 tys. zł. Dodając koszt pompy – wracamy do 55 tys. zł. Wbrew pozorom nie ma to sensu. Jeśli jednak założymy, że prąd będzie drożał (a będzie) to już za rok, dwa lata zaczniemy wychodzić na plus.
Czy warto zatem już zmieniać źródło ogrzewania? W dwóch przypadkach. Dużych dopłat do dobrych technologii albo konieczności wymiany istniejącego źródła ciepła.