Warto sięgać do danych historycznych, zarówno w przypadku inwestycji giełdowych jak i rynku nieruchomości. Pokazuje ona wyraźnie, że istnieją trzy fazy: hossa (wzrost cen), bessa (spadek cen) i stagnacja (brak istotnych zmian).
Najmłodsi pamiętają głównie stagnację na rynku nieruchomości, albowiem tak właśnie wyglądały lata 2008-2016. Teraz, od 2017 r., ceny zaczynają się podnosić. Czy to już hossa? Nie wiem, nie mam szklanej kuli. No właśnie, jak wyglądała hossa. To gigantyczny wzrost cen w latach 2001-2007. W moim mieście ceny za m2 wzrosły od 1800 zł do 5500 zł. I to wszystko w ciągu 6 lat. W przypadku 3. pokojowego mieszkania o powierzchni 70m2 strata wynosiła średnio 37.000 rocznie. Tyle bowiem trzeba było uzbierać dodatkowo każdego roku.
A teraz? Teraz wzrosty nie są tak dynamiczne, ale wynoszą ok. 5% rocznie. To w przypadku podobnego lokalu prawie 20 tys. zł. Nawet mała kawalerka (25m2) drożeje w tempie blisko 7 tys. rocznie. Obawiam się, że jeśli hossa się rozpędzi, mieszkania staną się niedostępne dla przeciętnego Kowalskiego. Gdyby cena m2 wzrosła w moim mieście do 7 tys. za m2 to dwa pokoje (50m2) kosztowałyby 350 tys. i wymagałyby poniesienia następujących kosztów:
- wkład własny – 35.000 zł,
- koszty okołonotarialne – 10.000 zł,
- prowizja od kredytu (1,5%) – 5.000 zł.
Razem to równe 50.000 zł i tylko przy założeniu, że nie robimy remontów i nie meblujemy się.
Do tego należy doliczyć comiesięczną ratę (przez 30 lat) w wysokości 1600 zł. Gdyby skrócić okres kredytowania do lat 20, to rata wzrośnie do 1850 zł.
Zarówno wysokość raty jak i wkład na początek mogą się okazać nieprzekraczalną barierą. Jednocześnie na wynajem takiego mieszkania według dzisiejszych cen (które pewnie jeszcze wzrosłyby) kosztuje właśnie ok. 1400- 1600 zł.