W drugiej historii również nie ma happy endu. Dotyczy pary z dziećmi, która wyprowadziła się kilkanaście kilometrów od dużego miasta, pozostawiając jednocześnie centrum swojego życia w tym mieście.
Historia nr 2.
Posiadanie własnego domu było zawsze marzeniem obojga małżonków. Ze względów finansowych, na jego spełnienie musieli poczekać aż dzieci weszły w okres nastoletni. Najpierw kupiono i wybrano działkę, potem rozpoczęto budowę. O wyborze miejsca zdecydował prozaiczny argument – cena gruntu. Moi znajomi nie mieli nic przeciwko działce w mieście, ale okazała się nierealna ze względów finansowych, a zakup skrawka 200-400m2 nie wchodził w grę.
Budowa, jak to budowa. Kolejne przesunięcia terminów i idący za tym wzrost kosztów. Koniec końców, ostatnie prace trzeba było wykonywać za gotówkę, bo bank odmówił dokredytowania. Pozostała radość ze zrealizowanego marzenia i… proza życia. Z bieżących dochodów (na szczęście ponadprzeciętnych) trzeba było jeszcze kupić meble, co oznaczało zero szaleństw, a nawet wyjazdów wakacyjnych przez kilka lat. Dowóz dzieci do miasta i dojazdy do pracy (na szczęście własna działalność) pochłaniały czas, który rankiem lub popołudniami można spędzić w ogrodzie. Dodatkowo dzieci buntowały się odcięte od znajomych i radość ze spełnionego marzenia stawała się coraz mniejsza.
Obie historie stanowią przestrogę przed pochopnym podejmowaniem decyzji o wyprowadzce poza miasto. Znam oczywiście i zadowolonych z takiej decyzji. O tym w najbliższym wpisie.